Małka Szwarcenkopf/Akt pierwszy

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Małka Szwarcenkopf
Podtytuł Sztuka w pięciu aktach
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom III
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT PIERWSZY.
(Scena przedstawia bardzo bogato umeblowany salon. Przy podniesieniu zasłony stolik do kart odkryty. Na nim świece zapalone, leżą karty i pieniądze. Butelki z szampańskiem winem stoją na nim i na stołach wypróżnione. Dwie szansonistki są na scenie. Jedna siedzi przy fortepianie i gra „Adele t’es belle“ a druga śpiewa fałszywie. Na kanapie z prawej strony rozpostarty Maurycy Silbercweig, Bernard Kalhorn; przy stoliku tasuje i składa karty Kolumna Wiedeński).
SCENA I.
ஐ ஐ
MAURYCY SILBERCWEIG.

Głośniej! proszę śpiewać głośniej!

I SZANSONISTKA.

Zaschło mi w gardle, śpiewać nie mogę.

MAURYCY.

To je odwilż.

I SZANSONISTKA.

Kiedy butelki próżne.

MAURYCY.

Zadzwoń, Wiedeński! niech nam przyniosą jeszcze szampana.

(Wiedeński dzwoni).
BERNARD.

Cóż to! czy to niewyczerpana studnia, ta piwnica twojej cioci.

MAURYCY.

Zdaje się.

I SZANSONISTKA.

Czy schodziłeś już do piwnicy, Morycu?

MAURYCY.

Nie, ale Wiedeński za mnie chodził.

I SZANSONISTKA.

I dużo tam butelek! (Wiedeński nie odpowiada; zajęty kartami). No, cóż to, Kolumna, ogłuchłeś? damom nie odpowiadasz?

WIEDEŃSKI.

Nie przeszkadzajcie mi, kładę sobie kabałę.

MAURYCY.

Nie kabałę kładziesz, ale wymyślasz nowy majsterstück — ażeby go użyć, gdy siądziesz grać ze mną.

WIEDEŃSKI.

Przedewszystkiem nie majsterstück, ale chef d’oeuvre. Skoro już wyszedłeś z kantoru i nie siedzisz za siatką, jak dzikie zwierzę, to się naucz odpowiadać wyraźnie.

MAURYCY.
Mój kochany, najodpowiedniejsze dla mnie jest.. zaszeleścić tęczówką. Wtedy mogę mówić jak sto grojseszyków a nikt na to nie zwróci uwagi.
WIEDEŃSKI.

E! prócz pieniędzy należy mieć ogładę towarzyską.

MAURYCY.

A ty masz tę ogładę towarzyską i dlatego, że nie masz pieniędzy to ci źle na świecie.

WIEDEŃSKI.

Mnie źle? Kto ci to powiedział? Przedewszystkiem pieniądze mam, tylko chwilowo uwięzione w interesach.

MAURYCY.

Uwięzione! słyszycie! uwięzione (wszyscy się śmieją).

WIEDEŃSKI.

Śmiejecie się! rira mieu qui rira le dernier... Skoro wam pokażę niedługo cały stos tęczówek?

I SZANSONISTKA.

Och, postaraj się, Kolumno, aby to było jaknajprędzej.

MAURYCY.

Nie cieszcie się napróżno. Przedewszystkiem to się nigdy nie stanie a potem, gdyby nawet i było, to Kolumna Wiedeński ulotni się jak kamfora i tyle go będziemy widzieli.

WIEDEŃSKI.

Przedewszystkiem je m’acquit lerai z mojego długu honorowego...


SCENA II.
CIŻ SAMI i GLANZOWA (stara żydówka ubrana czysto i skromnie).
ஐ ஐ
GLANZOWA.

Panowie dzwonili!

MAURYCY.

Tak, pani Glanzowa.

GLANZOWA.

Co pan mi rozkaże?

MAURYCY.

Chciałbym... chciałbym... (waha się chwilę).

WIEDEŃSKI.

Proszę kazać przynieść jeszcze wina.

GLANZOWA
(stoi nieporuszona)
WIEDEŃSKI.

No i cóż? na co pani jeszcze czeka?

GLANZOWA.

Czekam na rozkazy mego pana.

WIEDEŃSKI.

Tu entens Maurice.

MAURYCY.

Proszę kazać dać wina.

GLANZOWA
(powoli kiwając głową).
Panowie już bardzo dużo wypili.
WIEDEŃSKI.

Panią to nic nie obchodzi. Skoro pan Maurycy każe dać wina, to wino powinno być.

GLANZOWA.

Ja mało mam zaszczytu znać pana dobrodzieja i prosiłabym, żeby pan tak do mnie, do Glanzowej, nie mówił. Do mnie nikt nigdy takim tonem nie mówił a świętej pamięci pani moja a ciotka pana Maurycego nazywała mnie „moja Glanzowa“, Dlatego ja pana pięknie proszę do mnie się lepiej nie odzywać.

I SZANSONISTKA.

Słyszysz, Kolumna, masz tę damę nazywać „moja Glanzowa“! (Glanzowa patrzy przez chwilę na szansonistkę z wyrazem pogardy).

I SZANSONISTKA
(impertynencko).

Dlaczego mi się pani Glanzowa tak przypatruje!

GLANZOWA.

Bo za życia mojej biednej i drogiej pani, nigdy takie, jak pani, kobiety, progu tego domuby nie przeszły... (do Maurycego). Ja wino zaraz przyślę!... (wychodzi wzburzona, trzęsąc głową).

SCENA III.
CIŻ SAMI, bez Glanzowej, potem lokaj z dwiema butelkami szampana w srebrnych wazach.
ஐ ஐ
I SZANSONISTKA.
Impertynentka!
II SZANSONISTKA.

Stara warjatka!

WIEDEŃSKI.

Przedewszystkiem, Maurycy, powinieneś usunąć stąd tę starą mumję.

MAURYCY.

Zastałem ją zainstalowaną w domu, gdy przyjechałem z Łodzi dla objęcia spadku. Podobno była u ciotki już lat dwadzieścia pięć. Trudno mi ją było wyrzucić za drzwi.

WIEDEŃSKI.

Ale teraz musisz to uczynić. To sensu nie ma i deprymuje cię to w oczach ludzi. Baba zajmująca się gospodarstwem. Sensu nie ma!

BERNARD.

Wiedeński ma rację, sensu niema.

MAURYCY.

Jednakże...

WIEDEŃSKI
(wstaje i podchodzi do niego, trzymając karty).

Oddałeś się pod moją opiekę, tak, czy nie?

MAURYCY.

Oddałem!

WIEDEŃSKI.

A więc, jeżeli chcesz być do ludzi podobny, musisz mnie przedewszystkiem słuchać. Ubierać się tak jak ja, chodzić, siadać, jeść — słowem, robić to wszystko, co ja każę. Spodziewam się, że od chwili poznania się ze mną w wagonie kolei, nie znudziłeś się ani na jedną chwilę.

MAURYCY.

Nie... ale nigdy nie zapomnę, jak dzielnie mnie spłukałeś, grając ze mną w wagonie w karty.

WIEDEŃSKI.

Szczęście mi służy, mój drogi, szczęście...

I SZANSONISTKA.

Albo — zręczność.

WIEDEŃSKI.

Ça revient au même. A teraz chodźcie, pokaże wam fokus nadzwyczajny! (Siada przy stole karcianym i rozkłada na nim karty w dwa rzędy, Wszyscy się zbliżają). Ile mam położyć kart! Dwadzieścia? piętnaście? mówcie, mnie wszystko jedno.

II SZANSONISTKA.

Niech będzie dwanaście.

WIEDEŃSKI.

Oto są. A w drugim rzędzie.

MAURYCY.

Dziewięć.

WIEDEŃSKI.
Oto jest. A teraz liczcie stąd i obierzcie sobie jakąkolwiek kartę, zatrzymajcie się na niej i potem wracajcie, opuszczając drugi rząd, odliczcie tyle kart ile poprzednio a ja wam powiem, na której się zatrzymaliście.
MAURYCY.

Nie odgadniesz tego! to niemożliwe...

WIEDEŃSKI.

Odgadnę!

I SZANSONISTKA.

Będziesz nas podpatrywał!

WIEDEŃSKI.

Ani myślę. Odejdę! Siądę do fortepjanu i grać będę.

I SZANSONISTKA.

Dobrze, idź!

WIEDEŃSKI.

Przedewszystkiem kto gra?

WSZYSCY.

My wszyscy razem!

WIEDEŃSKI.

Merci... Maurycy sam.

MAURYCY.

Dobrze!

WIEDEŃSKI.

Ile!

MAURYCY.

Dziesięć.

WIEDEŃSKI.
Fe, Maurycy... ty wiecznie masz brzydkie kantorowiczowskie nawyczki. Dziesięć rubli! Ja mniej jak za sto tego nie zrobię.
MAURYCY.

Nie dam stu.

I SZANSONISTKA.

Daj, Morek! daj! co ci szkodzi, on i tak przegra, bo to niemożliwe...

MAURYCY.

A więc niech będzie sto.

WIEDEŃSKI.

Bene!

(odchodzi do fortepianu i gra sycyljanę z „Cavaleryi“, śpiewając po włosku — reszta przed stolikiem liczy po cichu karty, szepcząc, śmiejąc się i naradzając).
MAURYCY.
Już, Kolumna! przestań wyć i chodź tutaj.
WIEDEŃSKI.

Voila!

WSZYSCY
(zdziwieni).

Zgadł!

WIEDEŃSKI.

A stówka?

MAURYCY.

Oto jest!

WIEDEŃSKI
(bierze pieniądze i zakrywa numer).

Para, niepara?

MAURYCY.

Niepara.

WIEDEŃSKI
(liczy).
Para! proszę i drugą.
MAURYCY
(zły).

Proszę.

WIEDEŃSKI.

Tyle razy ci mówiłem, że tylko parwenjusze płacą ze złością swoje honorowe długi.

MAURYCY.

Trudno być w dobrym humorze.

WIEDEŃSKI.

Gdy się ma taki spadek złościć się dla marnych dwóch stówek.

MAURYCY.

Prawda! masz rację, Kolumna, wypijmy za twoje zdrowie.

WIEDEŃSKI.

O, tak to lubię.

WSZYSCY
(piją).

Zdrowie Kolumny!

MAURYCY.

A cóż tam słychać z tą zmianą mego nazwiska.

BERNARD.

Zmieniasz nazwisko!

MAURYCY.
Tak! chciałbym nie być już tym Silbercweigiem, bo to strasznie Żelazną Bramą trąci. Wiedeński powiedział, że mi to ułatwi. Wziął nawet czterysta rubli na koszta. I cóż, Wiedeński, jakże tam stoi sprawa?
WIEDEŃSKI.

Już jest w ministerstwie spraw wewnętrznych i lada chwila oczekuje rezolucji. Popiera ją pewna znakomita dama, która ma dla mnie mnóstwo obowiązków a więc rozumiecie... (nagle kładąc rękę w kieszeń kamizelki). Para, niepara?

I SZANSONISTKA.

Ja gram. Para!

WIEDEŃSKI.

Niepara, bo mam tylko jednego półimperjała. Przegrałaś, moja piękna.

I SZANSONISTKA.

Wstydź się, nas jeszcze obdzierać.

WIEDEŃSKI.

Nie wstydzę się niczego. Ja was poznajomiłem z Morycem i powinniście mi być wdzięczne.

SCENA IV.
CIŻ SAMI, LOKAJ, później JAKÓB LEWI.
ஐ ஐ
LOKAJ.

Jakiś pan pragnie się widzieć z panem.

WIEDEŃSKI.

Z kim.

LOKAJ.

Z panem Maurycym.

WIEDEŃSKI
Mówiłem ci, durniu, że się mówi z jaśnie panem.
MAURYCY.

To pomocnik mego adwokata, przyprowadź go tutaj. Pozwólcie, że go przeprowadzę tędy do mego gabinetu!

WIEDEŃSKI.

Ależ naturalnie!

(lokaj wychodzi. Wiedeński siada do fortepjanu i zaczyna śpiewać wyjątki z „Bettelstudenta“; szansonistka siada na fortepianie z kieliszkiem w ręku, druga na kanapie. Bernard przy niej. Gwar, śmiech, pisk).
MAURYCY.

Jeszcze będzie mnie nudził interesami!

I SZANSONISTKA.

To wyrzuć go jaknajprędzej.

MAURYCY.

Bądź pewna, iż to zrobię z przyjemnością

(wchodzi Jakób Lewi, młody człowiek, bardzo przystojny, szlachetny w ruchach i mowie).
JAKÓB LEWI
(zatrzymując się w progu).

Przepraszam, ale widzę, że przyszedłem nie w porę.

MAURYCY
(niedbale).

Cóż znowu — chodź pan bliżej. Co mi pan znów przynosi. Jeżeli pieniądze, to witam. Wiedeński, zagraj marsza.

WIEDEŃSKI.
Tureckiego?
MAURYCY.

Cóż znowu; gdybym był goły, mógłbyś grać marsza tureckiego, ale ponieważ jest przeciwnie.

JAKÓB LEWI.

Nie w sprawie pieniężnej przychodzę dziś do pana.

MAURYCY.

W jakiejże więc?

JAKÓB LEWI
(wskazując na resztę towarzystwa).

Trudno mi mówić wobec tak licznego grona, zwłaszcza tak... wesołego grona.

WIEDEŃSKI.

Czy mam grać marche funebre (zaczyna grać marsza żałobnego Chopina). Służę!

MAURYCY.

Przestań, Wiedeński, z ciebie czysta katarynka. Pozwól pan do mego gabinetu.

WIEDEŃSKI
(zrywa się od fortepjanu).

Wiecie co, moje panie, proponuję, ażebyśmy wszyscy przeszli do stołowego pokoju. Zabierajmy amunicję i zostawiamy Maurycego na pastwę syna... Temidy.

I SZANSONISTKA.

Czyjego syna?

WIEDEŃSKI.
To nie dla ciebie pisano! Chodźmy, moje panie (zbiera butelki). Wdówka z nami!
BERNARD.

Spodziewam się

(wychodzą śmiejąc się i potrącając).


SCENA V.
MAURYCY, JAKÓB LEWI.
ஐ ஐ
MAURYCY.

O cóż chodzi! Tylko uprzedzam pana, że nie mam wiele czasu i że mnie tam czekają.

JAKÓB.

Niech się pan nie lęka. Konferencja nasza nie potrwa zbyt długo.

MAURYCY.

Proszę, niech pan siada! Ach, przedewszystkiem powiedz mi pan, jako prawnik, czy formalności przy zmianie nazwiska trwają długo!

JAKÓB.

Jakto, przy zmianie nazwiska? nie rozumiem.

MAURYCY.

Widzi pan, ja się chcę przezwać inaczej, bo Silbercweig to nieładnie. Chciałbym się nazwać coś z szlachecka Srebrnowski albo coś takiego. Silbercweig to strasznie żydoszczyzną trąci.

JAKÓB.

Czy pan wstydzisz się tego, że jesteś żydem!

MAURYCY.

No niby tak, w kantorze to jakoś uchodziło, ale teraz po otrzymaniu sukcesji takiej znacznej, to chciałbym odrazu zmienić skórę i nie być...

JAKÓB.

Żydem?! — to dziwne. Widzi pan, lepiej zostać panem Silbercweigiem — bo nigdy nie będziesz Srebrnowskim naprawdę a Silbercweigiem być przestaniesz. I będziesz tak wisiał jak ten Twardowski między niebem a ziemią. Od swoich pan odstaniesz a do tych drugich ciężko się panu będzie dostać.

MAURYCY.

Dlaczego ciężko? Jak ja mam pieniądze, to mi będzie bardzo łatwo. O widzi pan, ten Wiedeński to ja wiem, że to jest prosty żydek z Przemyśla, ale się otarł między ludźmi i zawsze ma przy sobie trochę pieniędzy i wszędzie go przyjmują nawet w arystokracji.

JAKÓB.

On tak opowiada a pan temu wierzy.

MAURYCY.

Jak ja nie mam wierzyć. U niego portecigares całe założone koronami hrabiowskiemi i baronowskiemi, co mu jego przyjaciele hrabiowie i baronowie podarowali a w kieszeniach ma pełno biletów wizytowych samych arystokratów. A przez co to wszystko! Oto dlatego, że Wiedeński miał rozum i do nazwiska dodał sobie przydomek Kolumna. Ale ja nie mogę sobie dodać ani Kolumny, ani Filaru, ani żadnego herbowego przydomka, bo się nie nazywam na „ski“, ale na „cweig“. Do czego to będzie podobne: Filar-Silbercweig.

JAKÓB.

A ja mojego nazwiska za nic w świecie bym nie zmienił.

MAURYCY.

Jabym się przezwał Lewiński..

JAKÓB.

DlaczegoP Chodzi panu o starożytność rodu a toż ród Lewich starszy, niż wszystka herbowa szlachta, która ma swoje drzewa genealogiczne i rodowody.

MAURYCY.

Wiedeński powiedział mi, że mnie w żaden arystokratyczny dom nie wprowadzi, jeżeli się będę nazywał Silbercweig.

JAKÓB.
Mało znam pana Wiedeńskiego, ale co słyszałem o nim, nie świadczy pochlebnie o tym panu. Zresztą mniejsza z tem. Nie jestem pańskim mentorem i nie mam zamiaru kontrolować pana postępowanie, sądzę jednak, że błogosławionej pamięci ciotka pana, jakkolwiek Silbercweigowa, dostatecznie wsławiła swe nazwisko przysłowiową dobrocią serca i hojnością dla nieszczęśliwych. Sam przytułek dla sierot na ulicy Gęsiej i dla kalek wystarcza, aby imię jej było błogosławione przez długie lata i przez wiele pokoleń.
MAURYCY.

Moja ciotka była filantropka i demokratka. Marnowała pieniądze i miała manję uszczęśliwiać gromady łapserdaków.

JAKÓB.

Pan nazywasz marnotrawieniem pieniędzy wybawianie od moralnej i fizycznej śmierci kilkaset istot ludzkich?

MAURYCY.

E, proszę pana, po co mojej ciotce było mieszać się w nieswoje sprawy. Gdyby nie jej filantropja, majątek, który po niej odziedziczyłem, byłby dwa razy większy. Zawdzięczam tylko nagłej jej śmierci, bez testamentu, że mogłem wreszcie wydostać się z biedy i odetchnąć trochę szerszą piersią. Ciotka mnie nie lubiła, była dla mnie skąpa i nigdy moich długów płacić nie chciała.

JAKÓB.

Pan nie byłeś w biedzie. Miałeś pensję w kantorze, która ci mogła wystarczyć na utrzymanie.

MAURYCY.

Piękne utrzymanie:

JAKÓB.

E! ja mam mniejszą pensję a jednak żyję przyzwoicie i na los nie narzekam.

MAURYCY
(nadymając się).
Bo pan masz mniejsze estetyczne wymagania.
JAKÓB.

Być może i jestem z tego zadowolony. Ale przystąpmy wreszcie do sprawy, która mnie tu sprowadza. Oto wiadomo panu, że ciotka pana od lat dwunastu zajmowała się wychowaniem młodej panienki, nazwiskiem Małka Szwarcenkopf, córki biednego żyda, utrzymującego się z ulicznej sprzedaży zapałek i papierosów.

MAURYCY.

Tak, słyszałem o tem.

JAKÓB.

Panna Szwarcenkopf ma obecnie lat osiemnaście i ukończywszy pensję w Wrocławiu, gdzie bawiła lat osiem, powraca do Warszawy. Ostatni rok pensji był opłacony z góry przez zmarłą ciotkę pana a więc panna Szwarcenkopf korzystała jeszcze z jej dobrodziejstwa ażeby skończyć pensję i otrzymać patent. Obecnie jednak musi powrócić do Warszawy i wczoraj wieczorem otrzymałem depeszę, zawiadamiającą mnie, że przybywa dziś popołudniowym pociągiem. Co pan postanowisz względem wychowanicy ciotki twojej.

MAURYCY
(zapalając cygaro).
Mój panie Lewi, dziwię się pana pytaniu. Co mnie obchodzić może ta panna Szwarcenkopfówna. Niech sobie idzie gdzie chce ze swoim dyplomem, ponieważ ja przytułku dla panien kończących pensję zakładać nie myślę.
JAKÓB
(hamując oburzenie).

Nie chodzi tu o przytułek, ale o wyznaczenie jakiejś kwoty, któraby pannie Szwarcenkopf pozwoliła dalej żyć odpowiednio do jej wychowania i wykształcenia. Prawdopodobnie ona sama znajdzie sobie jakieś zajęcie płatne, ale na razie nie można zaniedbywać jej zupełnie. Wszakże ona do ojca swego wracać nie może.

MAURYCY.

Ciekaw jestem dlaczego?

JAKÓB.

Bo stary Szwarcenkopf jest prostym żydem a pewnie Małka jest wykształcona i dystyngowana panna, jakież byłoby jej życie w otoczeniu o tyle niżej od niej stojącem.

MAURYCY.

Mnie to nic nie obchodzi, powtarzam panu raz jeszcze, że ja pieniędzy w tak szalony sposób, jak marnowała je moja ciotka, marnować nie będę.

JAKÓB

Więc pan nic dla niej nie uczynisz?

MAURYCY.

Nie. I radzę panu, jeśli chcesz pan jechać na spotkanie tej panny Szwarcenkopfówny, to jedź pan prędko, bo pociąg przychodzi czwarta minut piętnaście a już pięć minut po czwartej.

JAKÓB

Nie lękaj się pan, zdążę na czas, ażeby jej smutną nowinę oznajmić. Biedne dziecko! co się z nią teraz stanie!...

MAURYCY.

Nie zabraknie jej opiekunów! Żegnam pana!

JAKÓB.

Żegnam (wychodzi).

SCENA VI.
MAURYCY
(sam).
ஐ ஐ

Nieznośny pedant! Tego mi brakowało, ażebym jakąś Małkę brał w opiekę i wydawał na nią pieniądze. Musi być ładna ta panna Szwarcenkopf z Nalewek. Czarna jak smoła, z krogulczym nosem. Miałbym też na co pieniądze marnować.

SCENA VII.
WIEDEŃSKI, MAURYCY.
ஐ ஐ
WIEDEŃSKI
(przez drzwi).

Paweł?

MAURYCY.

Paweł.

WIEDEŃSKI
(wsuwając głowę).
Para czy niepara?
MAURYCY.

Niepara.

WIEDEŃSKI.

Przegrałeś, bo mam dwa półimperjały w kieszeni. A teraz chodź tutaj do nas. Wypiliśmy wszystko do dna, trzeba nam nowej amunicji.

MAURYCY.

Natychmiast! wypijemy jeszcze dwie butelki a potem jedziemy na wyścigi. Mam ochotę pograć w totalizatora. Opowiem wam z jaką propozycją przychodził do mnie ten pogrzebowy jegomość. Glanzowa, hej Glanzowa!

SCENA VIII.
CIŻ i GLANZOWA (niesie dwie butelki szampańskiego wina, jest w kapeluszu).
GLANZOWA.

Ja wiem po co pan woła i uprzedzam pańskie życzenia. Oto są dwie ostatnie butelki. Proszę pana

(oddaje Maurycemu butelki).
MAURYCY.

Jakto dwie ostatnie?

GLANZOWA.

Bo to wino było tylko kupione podczas choroby naszej drogiej, błogosławionej pani. Doktorzy ją tylko tem poić kazali w ostatnich chwilach. My kupili więcej, nie przeczuwając, że się tak prędko skończy. A teraz, proszę pana, oto są klucze od całego domu. Ja tu nie mam co robić a na zgorszenia, jakie się tu dzieją, spokojnem okiem patrzeć nie mogę i nie chcę. Zdałabym rachunek za to przed uczciwymi ludźmi i przed własnem sumieniem. Nie chcę, aby potem powiedziano, co stara Glanzowa spokojnie patrzyła, jak w domu jej pani działy się grzechy i złe postępki. Jestem tylko prosta kobieta, ale wiem co jest złe a co dobre a pan Maurycy źle robi i będzie tego nieraz żałował. Ja pójdę, ale niech pan też za drzwi wygna złe doradcę i bezbożne ludzie, co tylko do pańskiej kieszeni sięgają. Niech pan będzie zdrów. Niech się pan upamięta przez pamięć naszej zmarłej, bo się pan znajdzie niedługo na słomie, jak tak dalej pójdzie!...

(wychodzi).
WIEDEŃSKI.

A to się baba rozgadała, ale na szczęście poszła sobie na cztery wiatry. Jutro ci się wystaram o kamerdynera.

MAURYCY.

Naturalnie, że lepiej. Chodźmy!

(wychodzą na lewo).

SCENA IX.
Chwilę scena wolna, potem wchodzi lokaj za nim Małka, młoda, ładna, wysoka dziewczyna, ubrana czarno w żałobie. Wiele wdzięku i dystynkcji w ruchach i mowie.
ஐ ஐ
LOKAJ.

Może pani zaczeka. Ja natychmiast pana uprzedzę.

MAŁKA.

Nie, proszę pierwej poprosić do mnie pani Glanzowej.

LOKAJ.

Zdaje mi się, że Glanzowa wyszła przed chwilą kuchennemi drzwiami, ale zobaczę.

MAŁKA
(sama).

Więc jestem znów tutaj! od przeszłorocznych wakacji nie widziałam tego drogiego domu. Mój fortepjan, moje nuty! a tu jej fotografja. Splamiona! na ziemi? o! mój Boże! droga moja! święta opiekunko, jakże smutno patrzysz na mnie z tej połamanej ramki (idzie dalej i potyka się o butelki). Co to? butelki? a ten damski kapelusz? Może to Glanzowej? ale nie! Glanzowa nie nosi tylu kwiatów i to jeszcze tak niegustownie przybranych (po chwili). Jakie dziwne wrażenie robi na mnie to mieszkanie, zdaje mi się, że jakaś horda dzikich ludzi przeszła tędy i splamiła obecnością swoją mrok i czar pamiątek. Możeby odejść? Muszę się zobaczyć z Glanzową. Pana Jakóba nie było na kolei... a potem pisałam do ojca, żeby tu przyszedł.

LOKAJ.

Pani Glanzowa wyszła ale, niech panienka na nią zaczeka. Ja mówiłem już panu Maurycemu.

MAŁKA.

Na co? zaprowadź mnie do mego dawnego pokoju. Ja tam zaczekam na Glanzową i skoro tu przyjdzie stary, siwy żyd, który powie, że się nazywa Szwarcenkopf, to go zaprowadź do mnie, przynieś tam także mały kufer angielski, który zwykle stał na strychu. Chciałabym ułożyć w niego moje książki i pamiątki, jakie mi zostały po zmarłej pani.

LOKAJ.

To będzie trudno, bo w tym małym pokoiku mieszka teraz pan Wiedeński... a zresztą ot i nasz pan

(wychodzi)


SCENA X.
MAURYCY (podchmielony) MAŁKA.
ஐ ஐ
MAURYCY
(nie patrząc na Małkę).

Panna Szwarcenkopf?

MAŁKA.
Tak jest.
MAURYCY.

Co pani sobie życzy?

(Milczenie).
MAURYCY
(wpada w złość).

Jeżeli pani sobie myśli, że ja będę tak samo postępował jak ciotka, to się pani bardzo myli. Mnie to ani w głowie... Ciotka mogła na panią wydawać setki, ale ja nie jestem marnotrawcą.

MAŁKA
(wyniośle).

Nie rozumiem pana. O co panu właściwie chodzi? Czy ja pana proszę o cokolwiek?

MAURYCY.

Na nicby się nie zdała żadna prośba... Bo ja nic dla pani nie zrobię.

MAŁKA.

Przedewszystkiem zrozum pan, że ja tu nie przyszłam prosić pana o cokolwiek. Pan Lewi miał na mnie czekać na kolei... Nie było go... Nie miałam dokąd się udać. Dom pani Silbercweigowej był dla mnie jedynym moim przytułkiem. Tutaj więc skierowałam się i to jest rzeczą zupełnie naturalną.

MAURYCY.

Ma pani ojca, córka powinna iść do ojca, to pierwsze.

MAŁKA
(hamując łzy).

Mój ojciec nie mieszka sam. Wiem, że żyje kątem... Lękałam się, że nie będzie tam dla mnie miejsca. Mój ojciec zaraz tu po mnie przyjdzie i mnie stąd zabierze.

MAURYCY.

Bardzo dobrze zrobi (spogląda na nią, chwilę patrzy, zdziwiony). Tam do djabła! jaka ładna (nagle) niech pani usiądzie.

MAŁKA.

Dziękuję panu, ja wolę u okna ojca wyglądać.

MAURYCY
(nagle ułagodzony).

Ja pani okno otworzę.

MAŁKA.

Ja sama to uczynić potrafię (idzie do okna, opiera się o framugę i ociera łzy).

MAURYCY
(zaambarasowany).

A może pani zimno albo przeciąg?

MAŁKA.

Nie, ciepło jest i niema przeciągu.

MAURYCY
(nagle).

Może się pani czego napije?

MAŁKA.
Dziękuje panu! aż nadto dałeś mi pan uczuć że w tym domu nie mam do niczego prawa nawet do kropli wody.
MAURYCY.

Ja też nie wodą panią częstuję, ale kieliszkiem szampitra.

MAŁKA
(naiwnie).

Co to takiego szampiter.

MAURYCY.

To szampuś.

MAŁKA.

Zdaje mi się, że pan mówisz o szampańskiem winie?

MAURYCY.

Tak! a lubi pani to wino?

MAŁKA.

Nigdy go nie piłam.

MAURYCY.

No to się pani z nami napije. Co tam pani będzie płakać! Pani ma bardzo ładne oczy i szkoda, żeby pani sobie łzami takie oczy psuła... Ja pani słowo daję na to, że gdybym był się pani przedtem przyjrzał, to nie byłbym do pani tak niegrzecznie mówił. Ja myślałem co pani jest brzydka i dlatego tak się gniewałem. Ale pani jest ładna, pani jest bardzo ładna.

MAŁKA
(przestraszona).

Proszę pana mnie przepuścić, ja stąd odejdę.

MAURYCY
(coraz pijańszy).

Po co pani ma odchodzić; kiedy pani już przyszła, to niech pani zostanie. Hej Wiedeński! Panny szansoneciarki. Bernard! chodźcie popatrzcie jaka cacana panienka do nas przyszła a przynieście z sobą wino

(wchodzą: Wiedeński, dwie szansonistki, Bernard, wszyscy są pijani i znoszą butelki).


SCENA XI.
MAŁKA, MAURYCY, WIEDEŃSKI, BERNARD, DWIE SZANSONISTKI.
ஐ ஐ
MAURYCY.

Patrzcie i otwórzcie gęby.

WIEDEŃSKI.

Pas mal. Pas mai.

BERNARD.

Wcale. Wcale.

I SZANSONISTKA
(śpiewa).

Adele!
T’es belle,
T’es belle Adele!

MAŁKA.

Boże mój! co to za ludzie! gdzie ja jestem! Puśćcie mnie!

WIEDEŃSKI
(zastępując jej drogę).

Nie puścimy, królowo mych snów, aż pozwolisz nam wypić swe zdrowie z twojego trzewiczka. Widzisz, my tu pijemy od rana a ty nic jeszcze nie wypiłaś? gdzie tu sprawiedliwość.

MAŁKA.

Ja pić nie będę, puśćcie mnie, ja zawołam ratunku.

MAURYCY
(zamyka okno).

Och! przedewszystkiem bez skandalu! Nie bądź pani dumna, zabaw się z nami wesoło a potem idź sobie, jeżeli wola.

MAŁKA.

Błagam pana, puść mnie zaraz!

WIEDEŃSKI.

Nie! trzeba ażeby pierwej wypiła choć jeden kieliszek.

SZANSONISTKI i BERNARD.

Tak! niech wypije choć jeden kieliszek!

(nalewają kieliszek i wciskają go gwałtem w rękę Małce, która płacze, potem Wiedeński siada do fortepjanu i gra polkę; szansonistki, Bernard, Maurycy, biorąc się za ręce, okalają Małkę i skaczą z nią, śpiewając ochrypłemi głosami).

Adele! T’es belle,
T’es belle Adele!


SCENA XII.
CIŻ SAMI i JAKÓB LEWI.
ஐ ஐ
JAKÓB.
Panna Małka tutaj.
MAŁKA
(rzuca się ku niemu).

Broń mnie, panie Jakóbie!

JAKÓB.

Nikczemnicy! puśćcie to biedne dziecko

(chwyta Małkę w objęcia).
MAURYCY.

A! otóż się znalazł i czuły opiekun! Tylko jakim pozorem wdzierasz się pan do mego domu? Czy pan wiesz, że ja mogę pana pociągnąć do odpowiedzialności sądowej?

JAKÓB.

Gdybyś pan był w tej chwili trzeźwym, wypoliczkowałbym cię za twój postępek. Nietylko, że nie umiesz uszanować pamięci zmarłej, której wszystko zawdzięczasz, ale jeszcze rozpustą swoją obrzucasz błotem czystą duszę tego dziecka, które przyszło tu pomodlić się pod dachem, pod którem umarła wasza wspólna dobrodziejka.

MAURYCY.

Naturalnie, po to tylko przyszła.

JAKÓB.

Milcz nikczemny.

MAURYCY.
Bez wszelkich frazesów. Nic się tej pannie nie stało. Chcieliśmy, aby ubawiła się z nami, oto wszystko!
WIEDEŃSKI.

Naturalnie, oto wszystko!

JAKÓB.

Dla waszego towarzystwa wystarczają te damy. Od takich zaś istot, jak panna Szwarcenkopf trzymajcie się zdaleka. To wam radzę serdecznie.

MAURYCY.

Właściwie kim pan jesteś dla panny Szwarcenkopf. Brat! Ojciec? Narzeczony, czy co?

SCENA XIII.
CIŻ SAMI i STARY SZWARCENKOPF
(stary żyd w chałacie z długą brodą, nachylony, nieśmiały. Na szyi ma zawieszony blat, na którym są porozstawiane pudełka z zapałkami).
ஐ ஐ
MAŁKA.

Ojcze!

(podchodzi powoli ku ojcu).
SZWARCENKOPF.

Ja pięknie przepraszam, co ja tak wchodzę, ale ja tu miałem zastać moją córkę Małkę — ona mnie to napisała (spostrzega Małkę). Czy to ty Małka?

MAŁKA.

Tak, ja, ojcze!

SZWARCENKOPF.

Ja pięknie państwa przepraszam. Ja nie widziałem córki dwa lata! Ona bardzo wyrosła i bardzo się z niej wielka panna zrobiła. A co ty odemnie chcesz, Małka!

MAŁKA.

Ja chcę do ciebie iść, mój ojcze.

SZWARCENKOPF.

Jakto do mnie?

MAŁKA.

Przecież wiesz, że pani Silbercweig umarła nagle i ja nie mam się teraz gdzie podziać.

SZWARCENKOPF.

Aj, aj!... co ja z tobą teraz zrobię! Ja prosty żyd a ty na hrabiątko wyglądasz. Gdzie ja cię posadzę i czem ja cię nakarmię! Aj, aj!

MAŁKA.

Trudno, moj ojcze, musisz mnie wziąć choć tymczasem...

SZWARCENKOPF.

No, no... to, to... choć tymczasem. Ja ci się o męża wystaram. Niech cię lepiej do siebie weźmie.

MAŁKA.

To już później a teraz chodźmy ztąd, mój ojcze!

JAKÓB
(do Małki).
Chcesz pani rzeczywiście iść z ojcem. Wszakże tysiące nędz materjalnych i moralnych czekać cię będą w tem otoczeniu.
MAŁKA.

Wiem o tem, lecz nie spotka mnie nigdy to, co boli najwięcej; to jest obraza godności kobiecej. O! nie jestem już dzieckiem i wiem co mówię w tej chwili. Żegnam pana, panie Lewi, widzieliśmy się zaledwie kilka razy w życiu, ale zawsze byłeś pan dla mnie wyjątkowo dobrym człowiekiem. Nie zapomnę panu tego nigdy! Chodźmy, ojcze!

MAURYCY.

Bo... może ostatecznie jabym się namyślił i gdyby pani zechciała być nie tak dziką... to...

MAŁKA.

Milcz pan — teraz ja mogę panu kazać milczeć, bo ojciec mój jest przy mnie i ten mnie w razie potrzeby obroni. Chodźmy!

SZWARCENKOPF.

Dobrze, już dobrze! idziemy (wraca). A możeby panowie zapałki kupili? Zapałki fajn, dobre, zdrowe, suche, szwedzkie, tak samo jak w dystrybucjach.

MAŁKA.

Chodźmy, ojcze!

(wyciąga ojca za drzwi, za nim wychodzi Jakób).
MAURYCY
(przedrzeźniając Szwarcenkopfowi).

Zapałki zdrowe, suche!

WIEDEŃSKI
(idzie do fortepjanu i gra polkę).
BERNARD.

Poszła piękna Adela!

SZANSONISTKI.

Adele!
T’es belle!

MAURYCY.

Zapałki! zapałki!

(krzyk, wrzask, tańce).
Kurtyna zapada.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.