Małka Szwarcenkopf/Akt drugi

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Małka Szwarcenkopf
Podtytuł Sztuka w pięciu aktach
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom III
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT DRUGI.
Scena przedstawia bardzo mały i ciasny pokoik. W głębi drzwi, po lewej komin, dwa łóżka i kolebka a na podłodze porozrzucana pościel. Na ścianie wiszą rozmaite pstre ubrania, jedwabne kolorowe suknie i staniki, trykoty i zwyczajne stare suknie. W kącie zwalone rozmaite rupiecie, jak: samowar, młotki, kawałki blachy, stare kapelusze, i t. d. Po prawej z firanek starych i prześcieradeł ogrodzony rodzaj namiotu, z zasłonięciem od publiczności. Za namiotem, łóżko i kupa odzieży i sprzętów. Na środku stół i kilka krzeseł, każde innego kalibru. Masa śmieci na ziemi, brud, nieporządek. Przy podniesieniu zasłony stara sparaliżowana Ryfka siedzi koło komina, na ziemi bawi się czworo dzieci Jenty Tyszebuf. Na łóżku z prawej za namiotem śpi stary Szwarcenkopf. Drzwi się otwierają i wchodzi Pake Rozental. Jest to żydówka stara, tłusta, w chustce na głowie. Ma przydeptane pantofle i mówi powoli, przymykając oczy.
SCENA I.
ஐ ஐ
PAKE ROZENTAL
(do dzieci).

Niema nikogo?

DZIECI.
Jest babka.
PAKE.

A, pan Szwarcenkopf? a!... tak... tak ślicznie sobie przyłegł na łóżku. No, niech mu będzie na zdrowie a ja sobie tu przysiądę, aby moje biedne nogi wypoczęły. Sza, bube... nie róbcie tyle hałasu. Widzicie przecie, że i babcia śpi i pan Szwarcenkopf sobie zasnął.

SZWARCENKOPF
(budząc się).

Kto tu, czy to ty, Małkie?

PAKE.

Nie, to nie wasze córeczkie, panie Szwarcenkopf, ale ja — Pake Rozental, przyszłam się dowiedzieć o waszem godnem zdrowiu i pogadać o naszym interesie.

SZWRCENKOPF
(wstając z łóżka).

I cóż tam nowego, pani Pake?

PAKE.
Wszystko jest pięknie i dobrze ułożone. Młody Jojne Firułkes godny jest kupiec, choć dopiero ma siedemnaście lat. Sklepiku połowa należy do niego na Marszałkowskiej, naprzeciw samej kolei a wiadomo, że co handel na Marszałkowskiej, to nie na naszej ulicy. Tam i klijenty hrabskie i fain zarobki, bo ludzi& palą, piszą. Chodzi tylko rodzicom Jojny, żeby młodzieniec miał żonę, coby i dla sklepu i dla męża była przychylna i potrzebna.
SZWARCENKOPF.

Małka biedna i nic mieć nie będzie. Ja sam ledwo dycham i na nędzne jedzenie zarobię a tak liczę i liczę coby na szabas parę kopiejek na rybę mieć.

PAKE.

Rodzice Jojny wiedzą co Małka biedna, ale Jojna trochę głupkowaty i potem, choć piękny mężczyzna ale troszeczkę zdechlawy. Więc z nim się drożyć nie będą.

SZWARCENKOPF.

Małke jest bardzo uczona. Ona u Niemców szkoły skończyła. Jej nauka kosztowała może tysiąc, może dwa tysiące a może i trzy tysiące rubli. To bardzo wielki pieniądz.

PAKE.

Stary Firułkes też wedle tego syna wam daje, bo chce żeby Małkie cały handel wzięła na siebie. Starzy będą w sklepiku na Swiętojerskiej handlowali owocami i łojowemi świecami a młodym dadzą pół tabacznej ławki na Marszałkowskiej. Jojne nie może tam sam siedzieć i musi mieć przy sobie uczoną żonę.

SZWARCENKOPF.

A cóż mnie za to będzie? Jeżeli Firułkesowi z mojej Małki będzie korzyść handlowa, to mnie będzie strata.

PAKE.

Aj! aj! ty stary Szwarcenkopf chcesz mnie, Pake Rozental, w pole wyprowadzić! Co ci po córce i jaką ty masz z niej korzyść? Na co ona tobie? ty cały interes masz w zapałkach i papierosach co ze sobą na desce nosisz i pod Eldorado wystajesz. Małka ci do tego handlu niepotrzebna a tu zawala kąty i choć conieco jej dać jeść musisz... Mieć Jojne Firułkes za zięcia to dla ciebie, Szwarcenkopf, rarytny i wielgi interes a ty, Szwarcenkopf, tylko u takiej mądrej swatce, jak Pake Rozental możesz zrobić taki geszeft. I dlatego nosem nie kręć i nie udawaj co ty chcesz, aby twoja córka siedziała u ciebie, bo sam z radości aż się trzęsiesz, że wreszcie Małka ci z głowy spadnie. Ny! ny! Pake mądra, dużo żyła, zna ludzi i niejednego ojca widziała i z nim mówiła, coby chciał niby dziecko sobie zostawić a tylko myślał, jakby zięcia sobie znaleźć.

SZWARCENKOPF.

Zawsze to dla mnie wielga strata...

PAKE.

A jak ty, Szwarcenkopf, do reszty zaniewidzisz i ogłuchniesz a już nocami nie będziesz mógł przed teatrem wystawać, to sobie na zimę do zięcia i do córki przyjdziesz pod pierzynę, koło pieca i tylko sobie siedzieć jak książę będziesz.

SZWARCENKOPF.
To będzie kiedyś tam a nie teraz a moja strata, jak mi Małkę wezmą, będzie strata. Niech mi stary Firułkes za taką uczoną córkę choć conieco wynagrodzi.
PAKE.

Wy cieszyć się powinni, że ją w jednej sukience bierze a nie jeszcze płacić kazać.

SZWARCENKOPF
.

Niech mi choć nowy chałat na ślub sprawi.

PAKE.

Aj! aj! jaki wy, Szwarcenkopf, jesteście niedelikatny człowiek... A co mnie swatce będzie od was, jak interes się skończy.

SZWARCENKOPF.

Ja wam już mówił.

PAKE.

Co to takie mówienie! To na wiatr mówienie! Co to za pieniądze, takie marne pieniądze... A Małka już wie?

SZWARCENKOPF.

Nie! jak już Firułkes stary się ze mną ugodzi, to jej powiem. A teraz, pani Pake, idę do interesu, bo się ściemniło. Ziąb taki, że aż mi nogi dygocą.

PAKE.

W sklepiku na Marszałkowskiej będzie ciepło i dobrze. Ja teraz idę do Rozentalów na Dziką i tam ich córce też zięcia stręczę. A co to za zięć! to, książę nie zięć! u mnie wszystkie takie kawalerowie na żenienie — jak perły!...


SCENA II
CIŻ SAMI i MAŁKA.
(Małka wchodzi ubrana w kapelusz, tak jak w pierwszym akcie, tylko ma na sobie żakiecik czarny. Jest bardzo blada i mizerna. Wchodząc całuje ojca w rękę i kłania się Pake).
ஐ ஐ
SZWARCENKOPF.

Dobrze, że wróciłaś. Ja idę na ulicę a przy domu dzieci i stara Ryfka.

MAŁKA
(zdejmując kapelusz).

Już dzisiaj nigdzie nie wyjdę i posiedzę w domu.

PAKE.
(z przymileniem).

Panna Małka codzień piękniejsza.

MAŁKA.

Pani Pake żartuje. Wyglądam coraz gorzej.

PAKE.

Bo już smutno samej i lata przyszły, co każda panna za mężem się ogląda.

MAŁKA.

Ale nie ja, mnie myśl o mężu nawet nie przychodzi do głowy.

PAKE.
To źle! młodych i pięknych mężczyzn tyle co gwiazd na niebie a niejeden o pannie Małce myśli.
MAŁKA
(wzrusza ramionami i odwraca się do ojca).

Czy późno wrócisz, ojcze?

SZWARCENKOPF.

Nie wiem jak będzie handel szedł.

MAŁKA.

Strasznie dziś brzydko na dworze, zawierucha, śnieg... nie baw długo...

SZWARCENKOPF.

Za stancję zaległem dwa tygodnie... Gospodyni kazała przez stróża powiedzieć co mnie wyrzucą, jeżeli nie zapłacę.

MAŁKA.

Nie mamy już nic zanieść do zastawu.

SZWARCENKOPF.

Nie trzeba... nie trzeba, to już na sam ostatek. Może coś utarguję. A potem niedługo się to już zmieni.

PAKE.

Tak, panno Małko, niedługo się to już zmieni.

MAŁKA.

Co będziesz jadł dziś wieczorem?

SZWARCENKOPF.

Ja? nic! Pojutrze szabas to się najem znów na tydzień... Oj! jak mnie nogi bolą! Ty Małka w domu siedź i nigdzie nie lataj! Ja nie lubię, jak ty się, Małke, po ulicach kręcisz. Siedź sobie W domu. A! (idzie i wraca sję). A śmieci nie waż się wymiatać, słyszysz! jakbyś mi jeszcze raz śmiecie wymiotła, to ja cię nauczę! rozumiesz? Ty nie bądź mądrzejsza od twego starego ojca, bo choć ciebie tam u Niemców na książkach uczyli, to my tu więcej umiemy, żyjąc po bożemu i szanując to, co nam do szanowania od dziadów zostało.

(wychodzi, za nim Pake).


SCENA III.
MAŁKA, RYFKA, DZIECI.
ஐ ஐ
MAŁKA.

To co nam od dziadów do szanowania zostało. Ach! uduszę się w tym zaduchu moralnym i fizycznym. Gdzie spojrzę — ciemnota i brud. Dlaczego ja żyję na świecie? (idzie do namiotu i odsłania firankę tak, że widać poza nią łóżko czysto zasłane i na dwóch krzesłach położoną deskę, na niej trochę poukładanych książek, atrament, ogarek świecy w butelce. Małka siada na małym stołku i opiera głowę na ręku). I nic! nic! Żadnej roboty, żadnej lekcji dostać nie mogę. Jakie to straszne!

RYFKA.
(jęczy cicho).
Was — ser, was — ser!
MAŁKA
(budząc się).

A! to ta biedna paralityczka jęczy! Trzeba iść do niej, niema rady!

RYFKA.

Was — ser.

MAŁKA
(podchodząc do niej).

Chcecie pić?

RYFKA.

A! a! a!

MAŁKA.

Czekajcie... dam wam wody... gdzież ona? a! pusta konewka... co zrobić? co zrobić? E! co tam, biedna kobieta cierpi bardzo, to widoczne, nic dla niej zrobić nie mogę, oprócz tej odrobiny wody (po chwili, biorąc konewkę). Przyniosę sama!

(wychodzi i spotyka we drzwiach Kolumnę Wiedeńskiego).


SCENA IV.
CIŻ SAMI, KOLUMNA WIEDEŃSKI.
(Wiedeński stoi w kapeluszu na głowie z efroncką miną).
ஐ ஐ
WIEDEŃSKI.

Czy tu mieszka Szwarcenkopf?

MAŁKA.
Tu. Jego niema w domu. Czego pan sobie życzy?
WIEDEŃSKI.

Zdaję mi się, że to panna Szwarcenkopf?

MAŁKA.

Tak. Czy pan do nas przychodzisz w jakim interesie?

WIEDEŃSKI.

Przychodzę tylko do pani, do pani samej. Ojciec pani wyszedł?

MAŁKA.

Zdaję mi się, że pan wchodząc tutaj, byłeś już poinformowany o tem, że mego ojca niema w domu. O ile mi się zdaje, znam pana. Widuję pana często kręcącego się po naszej ulicy a w takim zaułku zjawienie się tak wspaniałego kawalera jakim pan jesteś, nie może przejść niepostrzeżenie. Przytem, o ile mnie pamięć nie zwodzi, byłeś pan u pana Silbercweiga i należałeś do tego wesołego grona, które mnie tak znieważyło w chwili, gdy szukałam u was gościnności i czasowej opieki.

WIEDEŃSKI.

Zechciej pani postawić tą konewkę i porzucić ton obrażonej księżnej, z którym ci wcale nie do twarzy. Pogadajmy spokojnie, jak dwoje ludzi dobrze wychowanych, którzy mają mieć wcale niezły interes do zrobienia.

MAŁKA.

Nie rozumiem, jaki może wiązać nas interes a co zaś do owej konewki, którą mi pan tak śmiesznie wymawiasz, to dowiedz się, że służyć miała do przyniesienia wody dla tej biednej paralityczki. Jeżeli więc pan chcesz mnie wyręczyć to — służę

(wciska mu w rękę konewkę).
WIEDEŃSKI.

Ależ... pani.

MAŁKA.

Gdy byłam u pana Silbercweiga, zmusiłeś mnie pan do wzięcia kieliszka szampana, ja zaś mogę panu wzamian ofiarować konewkę i to w dodatku pustą.

WIEDEŃSKI
(zły, nie wiedząc co zrobić z konewką).

Gdzież ja to mam postawić? tu wszędzie pełno śmieci.

MAŁKA.

To nie śmiecie a szczęście, czy pan sobie życzy trochę Ça vous portera bonne chance...

WIEDEŃSKI.

Sufiniment obligé (stawia konewkę i siada na niej). Ma foi à la geurre comme â la guetre. Siadam choć mnie pani wcale o to nie prosi. Ale schody niewygodne, przytem konferencja nasza długo potrwa.

MAŁKA.

Konferencja?

WIEDEŃSKI.
Tak jest. Czy pani wie, że pani jest bardzo piękną kobietą.
MAŁKA.

A więc mnie pan uważasz za kobietę.

WIEDEŃSKI.

Spodziewam się.

MAŁKA.

To dziwne. Do tej chwili bowiem wszyscy ci, którzy szanowali we mnie kobietę, rozmawiali ze mną z odkrytą głową... pan... coś...

WIEDEŃSKI
(zdejmując mimowoli kapelusz).

Jest chłodno, przytem...

MAŁKA.

Przytem jestem nędzarką, mieszkam kątem, w izbie pełnej śmieci i zaduchu. Ojciec mój w tej chwili na ulicy, obsypany śniegiem i zmarznięty, sprzedaje zapałki a więc można nietylko mówić ze mną w kapeluszu, ale w dodatku znieważyć mnie jaką nikczemną propozycją.

WIEDEŃSKI.

Nie wiesz pani jeszcze.

MAŁKA.

Ale się domyślam. W szkole życia nie trzeba siedzieć długo, aby poznać wszystkie przywileje, przysługujące nam, biednym dziewczętom.

WIEDEŃSKI.

Jeżeli jesteście biedne, same sobie jesteście winne. Ot! pani... niewiadomo dlaczego tak strasznie obraziłaś się na nas za to, żeśmy chcieli, abyś trochę się rozruszała w naszem towarzystwie. Straciłaś pani wiele! Mogłaś podobać się Morysiowi et c’est beaucoup par le temps qui court. Podobać się Morysiowi to znaczy wydostać się z nędzy choć niema nic złego, coby na dobre nie wyszło. Moryś formalnie sobie głowę panią zawrócił i ciągle tylko o pani mówi. Enfin może pani mieć jeszcze szanse naprawienia złego, jeżeli pani zechce posłuchać mojej rady i postępować podług moich wskazówek. Cela na s’en dire, że skarb pani osiągnie z tego jakieś korzyści, ja otrzymam odpowiednie od pani podziękowanie i pewien procencik. Rozumie pani. Ale dlaczego pani milczy, czy propozycja moja podoba się pani?

MAŁKA.

Milczę, bo nic innego uczynić nie mogę. Jeżeli się uniosę gniewem, wyśmiejesz mnie pan ironicznie i kto wie obrzucisz obelgami. Nie pozostaje mi nic więcej, jak tylko milczeć i starać się nie słyszeć nawet słów pana.

WIEDEŃSKI.

Nie sądzę przecież, że pani masz zamiar pozostać tu na całe życie.

MAŁKA.

Życie moje może być krótsze, niż pan przypuszczasz.

WIEDEŃSKI.

Każdy człowiek wyobraża sobie, że nigdy nie umrze. Pani więc tak samo powinna sobie urządzić życie na dłuższy dystans. Ja pani się przyznam, panno Małko, że ja w pani przeczuwam dużo sprytu i inteligencji, choć pani jest jeszcze bardzo młoda. Nie powinnaś pani marnować się tu w nędzy i opuszczeniu, ale starać się wydostać na wierzch i zrobić majątek, ja pani do tego dopomogę. Jestem bardzo dobrze postawiony, w świecie, który lubi się bawić i dawno już marzyłem o znalezieniu jakiejś inteligentnej, wykształconej, rozumnej i pięknej a przedewszystkiem nieznanej w Warszawie kobiety, któraby mi dopomogła w przeprowadzeniu moich planów. Wynająwszy mieszkanie odpowiednie, możemy urządzać wieczory, na których mały lancuś... coś tego... sztosik.

MAŁKA
(idzie do swego kąta, zapala świecę i siada czytać książkę).
WIEDEŃSKI.

Pani mnie nie słucha? szkoda! Pani nie ma wcale żydowskiego typu i niktby nie poznał, że pani jest żydówką. Pani wygląda zupełnie, jak inni ludzie, jak my wszyscy.

MAŁKA.

Pan nie jesteś żydem?

WIEDEŃSKI.

Ja? cóż znowu! Ja jestem Kolumna Wiedeński, szlachcic z dziada pradziada. Moja rodzina stara i znana jeszcze z czasów Łokietka. Moja babka Czartoryska z domu a jedna z Wiedeńskich, była za Manuelim księciem weneckim...

SCENA V.
CIŻ SAMI I JENTA,
(młoda jeszcze żydówka, masa odzienia różnego wisi u niej na ramieniu. Wchodzi, patrzy na Wiedeńskiego wznosi ręce i krzyczy radośnie).
ஐ ஐ
JENTA.

Mowsze! wusy dues!

WIEDEŃSKI
(spada z konewki, podnosi się, upuszcza laskę i kapelusz).
JENTA.

Mowsze! a to fajn puryc się z ciebie zrobił, ale ja cię odrazu poznałam. Podobny jesteś do twego brata a mego łotra męża, jak dwie krople wody.

WIEDEŃSKI.

Czego ta warjatka chce odemnie?

JENTA.
Jakto, Mowsze? to ty mnie nie pamiętasz? Ja jestem Jenta Wiedeńska, twojego rodzonego brata ślubna żona. A to jego dzieci — un sam poleciał do Ameryki, niech go kolki wezmą! Może ty, Mowsze, masz od niego jakie wiadomość. Czworo dzieci mi zostawił i grosza nie przysyła. Chodźcie tu, kim a her, grzecznie Bernardzie! Srulek! Gołde! Chaimek, chodźcie tu przywitać wujaszka.
WIEDEŃSKI.

Moja kobieto, widocznie zwałowaliście. Odczepcie się odemnie raz na zawsze. Ja jestem szlachcic i nigdy żydem nie byłem. A to Wyborne! (Chwyta zamiast kapelusza konewkę, chce ją w zamieszaniu włożyć na głowę, woda z niej cieknie, oblewa go, kładzie kapelusz, stawia konewkę, podchodzi do Małki). Co więc mam powiedzieć Maurycemu? Czy będzie pani dla niego okrutną. On jest gotów nawet panią przeprosić.

MAŁKA.

Niech Mowsza lepiej już stąd idzie, bo się znów jaka nowa szwagrowa znajdzie.

WIEDEŃSKI.

Quelle blague! odchodzę, ale niech się pani namyśli (odchodzi, potrąca jednego z bachorów) ach! pardon! mille, pardon!

(wychodzi, ).


SCENA VI.
CIŻ SAMI, oprócz Wiedeńskiego.
JENTA.

Żebym tak zdrowa była, że to Mowsza, ale co tam, on teraz pan, to się do nas nędzarzy i przyznać nie chcę... Cicho dzieci, cicho dzieci! przyniosłam wam po obarzanku. Aj! aj! Chaimku, jaki ty łakomy, ty nie bierz ciasteczki twojej siostrzyczce (do Ryfki). Co mama? Śpi mama, nie? Chce mame trochę mleka? Przyniosę zaraz. Zarobiłam dziś, aż dwadzieścia siedem kopiejek na starej lampie i dwie pary kamaszy co je kupiłam. A panna Małke znów czyta! oczy sobie panienka popsuje.

MAŁKA.

Nie, moja poczciwa Jenta, ja przywykłam wieczorami czytać.

JENTA.

Tak! ale panna Małka czytała inaczej przy lampie jasnej i dużej, nie tak jak tutaj świeczka pstryk, pstryk (zbliża się powoli). Panna Małka smutna?

MAŁKA.

Niewesoła.

JENTA.

Ja to rozumiem! My głupie biedne żydki a panna Małka uczona panna.

MAŁKA.

Moja Jento, ty ze swoją nieuczonością jesteś więcej warta odemnie. Ty ciężko pracujesz cały dzień i zarabiasz na chleb dla swojej matki i czworga dzieci a ja, co? Szukam roboty i znaleźć nie mogę.

JENTA.

Do jakiej roboty takie delikatne dziecko, jak panna Małka, sposobne? Panna Małka edukację dostała i powinna sobie tylko na kanapie siedzieć, miód ze szklaneczki popijać i chałę jeść. Ny? nic? Takie jak ja proste żydowice to mogę latać za starzyzną po piętrach i staremi kamaszami targować. Ja pannie Małce co powiem. Ja po rozmaitych domach chodzę, i po bogatych i po biednych i po żydach i po aktorkach. Ja mam stałe kundmanki, co u nich stare suknie kupuję. Ja pannie Małce co powiem. Ja nigdzie takiej panny prostej i ładnej jak panna nie widziałam. Aj! aj! jak to żal, że taki złocony ptak siedzi w takiej dziurze! Aj! aj!

MAŁKA.

Co robić, moja Jento! muru głową się nie przebije.

JENTA.

I jeszcze coś pannie Małce powiem. Stary Szwarcenkopf nie darmo tu wpuszcza Pake Rozental. Panna Małka nie wie, że Pake to najsławniejsza swatka na całą Gęsią, Nalewki, Frańciszkańską, ona i na Długą zagląda. Ona pannie Małce męża stręczy.

MAŁKA
(z przestrachem).

Męża? mnie?

JENTA.
Ona tam musi mieć jakiego, z przeproszeniem, koszlawego żydka, co go nikt nie chce i stręczy go dla panny Małki. Ja nawet cośniecoś słyszałam, on się nazywa Jojne Firułkes, syn starego Firułkes i ma tabaczny pół-sklepik na Marszałkowskiej. On jest mały, kulawy i ma tylko wielgie, bardzo wielgie oczy.
MAŁKA.

Ależ mnie ojciec nic o tem nie mówił.

JENTA
(kiwając głową).

Panna Małka nie zna naszych zwyczai. U nas nikt się młodych nie pyta o to. Jak interes będzie ubity, pannie Małce pan Szwarcenkopf powie. Mnie także nikt nie pytał, czy ja chcę za Wiedeńskiego iść. Ot, ułożyli i wydali. Ja miałam siedemnaście lat, on osiemnaście, my byli dwoje osłów, ale u nas taki już zwyczaj. Swatki i rodzice wszystko ułożą. Pannę Małkę tak samo do ślubu powiodą. I to już tak od wieków. Moją matkę tak samo wydali... i moją córkę tak samo się wyda! To już jest taki zwyczaj. Ja pójdę po mleko! (bierze garnuszek i odwraca się do dzieci). A będziecie tutaj grzeczne, mama zaraz wróci, oj-oj! jak mnie nogi bolą!... jak mnie nogi bolą!...

SCENA VII.
RYFKA, DZIECI, MAŁKA.
ஐ ஐ
MAŁKA.
Czy to możliwe co ona mówiła! Mogliby wydać mnie zamąż? Wydać mnie! Czy władza ojca jest tak bardzo nieograniczona? Ależ to rzecz poprostu niemożliwa. Wszakże i ja mam duszę, własną, wolę i mogę powiedzieć „nie chcę“. Co za nędza! Co za straszna moralna nędza!
(Jenta wraca z mlekiem, idzie do komina, odlewa trochę w garnuszek i niesie Małce).
JENTA
(nieśmiało).

Niech się panna Małke trochę mleka napiję... panna Małka nic od rana nie jadła.

MAŁKA
(płacząc).

Dziękuję, moja poczciwa Jento!

JENTA.

Niech panienka nie płacze, bo mnie zaraz aż mgli z żałości, jak cudze łzy widzę. Ja tyle już płakałam jak mnie ten łotr mąż ostawił i do tej Ameryki powędrował, że to cud, że mi jeszcze oczy łzy nie wyżarły. Jest bo na świecie więcej nieszczęścia, niż szczęścia. Aj! aj!

(idzie do komina, chwila milczenia, potem słychać cichy śpiew żydowskich dzieci za sceną).
JENTA
(do dzieci).

Cyt! słuchajcie! jak się to dzieci w chederze na dole śpiewać ładnie uczą.

SCENA VIII.
CIŻ SAM i JAKÓB LEWI.
ஐ ஐ
JAKÓB.
Czy zastałem pannę Szwarcenkopf w domu?
JENTA.

Panna Małka tam w swoim kąciku siedzi. Niech pan do niej podejdzie, bo ona bardzo smutna i płacze! Pan dobrze zrobił, że pan dziś tu zajrzał...

JAKÓB.

Śnieg sypie nie na żarty. Chciałem przyjść wcześniej, ale sanek nie mogłem znaleźć.

JENTA.

Dobrze, że i pan tak przyszedł. A mamcia zdrowa? A ojciec? a panna Flora? Ja ją dziś widziałam, bo ja byłamu państwa Schranne, za interesem i widziałam pannę Florę przez drzwi. To bardzo godna panienka. A kiedy wesele?

JAKÓB.

Nie wiem, moja Jento! (podchodzi do Małki, która siedziała w swoim namiocie, z głową ukrytą w rękach). Dobry wieczór, panno Małko!

MAŁKA
(radośnie, podnosząc głowę).

A, to pan, panie Jakóbie!

(podaje mu obie ręce).
JAKÓB.

Czy pani na mnie czekała?

MAŁKA.

Jeżeli chcesz pan, bym była szczerą, to powiem ci: tak!

JAKÓB.
I byłaś pewną, że przyjdę?
MAŁKA.

Byłam pewną, że pan przyjdziesz

(podczas tej rozmowy Jenta powoli układa do snu matkę i dzieci).
JAKÓB.

Co pani robiłaś dzisiaj dzień cały?

MAŁKA.

To, co zawsze. Biegałam po mieście za lekcjami.

JAKÓB.

Czy pani co znalazłaś?

MAŁKA.

Nic! Patent mój z Wrocławia nie daje mi prawa uczenia w Warszawie. Nie wiem sama, co począć. Byłam już w dwóch magazynach. Ale widząc mnie przyzwoicie ubraną i mówiącą poprawnie, godzono się na przyjęcie mnie na praktykę, ale za opłatą z mej strony. Wychodziłam, mówiąc, że się namyślę. Widzi pan, jak we mnie jest jeszcze dużo fałszywej próżności. Wstyd mi było przyznać się, że jestem głodna i gotowa jestem za parę groszy cały dzień nawłóczyć igły i chodzić na posyłki.

JAKÓB.
Ciągle myślę o pani i pragnąłbym wynaleźć dla ciebie jakieś odpowiednie zatrudnienie. Lecz i ja wszędzie, dokąd się udam, spotykam się z odmową. Chwilami już tracę zupełnie nadzieję!
MAŁKA.

Ja ją już dawno straciłam!

JAKÓB.

Jednakże tak jak jest pozostać nie może. Pani nie możesz tu konać w tem otoczeniu! w takiej zabójczej dla twojej duszy atmosferze.

MAŁKA.

Wszyscy mi to powtarzacie, zacząwszy od tej poczciwej Jenty, ale kto zdoła mnie z tego nieszczęścia wyrwać i wyciągnąć. A przecież nie ja, nie moja wina i błąd wpędziły mnie w to straszne koło, z którego niema dla mnie wyjścia. Nauka, światło, otworzyły przedemną szerokie widnokręgi, Wydobyto mnie z cuchnącej piwnicy przesądów i pozwolono odetchnąć szeroką piersią, aż nagle wtedy, gdy zaledwie zaczęłam kosztować owoców przygotowawczej mej pracy... zostałam zepchniętą w czerń, z której wyszłam. O! panie Lewi! gdybyś pan wiedział, jak ja bardzo cierpię. Przedewszystkiem cierpię podwójnie bo czuję, że ci wszyscy ludzie są dobrzy, poczciwi, że mój ojciec ma prawo wymagać odemnie posłuszeństwa i szacunku a ja nic im dać nie jestem w stanie. Nawet miłości, nawet przywiązania. Czuję się z niemi bardzo nieszczęśliwą i nie mam odwagi żyć już dłużej

(płacze).
JAKÓB
(wzruszony).

Panno Małko! w smutku twoim osłodą i pociechą powinna być myśl, że choć zdaleka czuwa nad tobą serce przyjaciela.

MAŁKA.

Zdaleka!

JAKÓB
(biorąc ją za rękę).

Niemniej jednak gorąco i serdecznie... Kto wie, co przyszłość dla ciebie ukrywa. Czy pani sądzisz, że my wszyscy jesteśmy wolni od trosk i goryczy. Gdybyś znała moje...

MAŁKA.

Pan masz zmartwienia?

JAKÓB.

Ciężkie, wielkie zmartwienie, panno Małko! Przed tobą jeszcze życie całe, ja zaś mam życie już zamknięte i związane na zawsze.

MAŁKA.

Powiedz mi pan, jakie jest to zmartwienie.

JAKÓB.
Nie teraz i nie dzisiaj. Dowiesz się o tem może niedługo i pamiętaj, że to, co wydawać się może dla innych szczęściem, dla mnie jest teraz smutkiem i goryczą (śpiew dzieci za oknem). Jak smutno brzmią, te dziecinne głosy, które płaczą nad utratą ziemi obiecanej!
MAŁKA.

Czyż i w sercu pana pieśń ta oddźwięk znajduje?

JAKÓB.

Dziś więcej, niż kiedykolwiek. I moje serce płacze na myśl, że nigdy nie będzie szczęśliwe i spokojne

(słuchają oboje w milczeniu śpiewu dzieci. Świeca zgasła, przez okno znajdujące się nad łóżkiem Małki oświeca ich promień księżyca).
JAKÓB
(biorąc rękę Małki).

Pani płacze?

MAŁKA.

Tak, przed panem łez moich się nie wstydzę.

JAKÓB.

Dlaczego przedemną? Czy masz pani do mnie zaufanie?

MAŁKA.

Mam więcej, niż zaufanie... ja w pana wierzę ślepo i zupełnie. I zdaję mi się, że gdybyś mi powiedział „umrzej“ — umarłabym natychmiast. I w tej chwili płakałam nie nad sobą, ale nad smutkiem i nieszczęściem pana.

JAKÓB
(namiętnie).
Ty moje ukochane i dobre dziecko! jakżeś ty mi drogą! jakżeś ty mi drogą! (hamując się). Gdybyś wiedziała ile mam dla ciebie przyjaźni.
MAŁKA.

Powiedziałeś mi pan, że jestem ci bardzo drogą.

JAKÓB.

O tak! bo jesteś tak jak ja smutną i nieszczęśliwą! Bądź zdrowa Małko!

MAŁKA.

Już pan odchodzisz?

JAKÓB.

Już późno. Iść muszę.

MAŁKA

A prawda, dopiero teraz dostrzegłam, że masz pan na sobie strój balowy. Pan idziesz na bal?

JAKÓB.

Tak

MAŁKA.

Baw się dobrze... Idź pan na bal i baw się wesoło!

JAKÓB
(chwytając ją za ręce).

Powiedziałem ći już raz, że jestem nieszczęśliwy i słowa tak łatwo nie zmieniam. Wyszedłszy stąd, będę jeszcze sto razy smutniejszy i bardziej zgnębiony...

MAŁKA.

Czy nie można zaradzić twojemu nieszczęściu? Czy... ja...

JAKÓB.
Ty Małko mniej, niż ktokolwiek. Bądź zdrowa!
MAŁKA.

Kiedy pan przyjdziesz znowu?

JAKÓB.

Dla mnie i dla ciebie lepiej będzie, ażebyśmy się więcej nigdy nie widzieli.

MAŁKA
(blednąc ze wzruszenia).

Więc to pożegnanie?

JAKÓB.

Tak, Małko!

MAŁKA
(z wysiłkiem).

Niech pana Bóg prowadzi!

JAKÓB.

Dziękuję ci, Małko.

(Gdy już jest w progu, zwraca się nagle, jakby się chciał rzucić się ku Małce, lecz po namyśle wychodzi szybko, zamykając drzwi).
MAŁKA
(Stoi jak skamieniała, poczem wybucha płaczem i upada na kolana przy łóżku).

Nie kocha mnie! nie kocha! O ja szalona! szalona! szalona!

(płacze).
JENTA
(zbliża się powoli ku Małce).
Panno Małko! panno Małko! co to? czego pani płacze? niech pani się opamięta! Któż widział. Aj! aj! taka śliczna panna i tak sobie oczy psuje!
MAŁKA
(wijąc się z bólu).

O moja Jento! dla mnie już się wszystko skończyło!

JENTA.

Dlaczego?

MAŁKA.

Ja ci nie mogę powiedzieć! ale gdybyś ty wiedziała!

JENTA.

Ja wiem, ja wiem, ja patrzyłam dobrze, jak ten pan Lewi tu przychodził i od razu zmiarkowałam, że on pannie Małce serduszko zabrał. Ale ja też wiedziałam, że to się na nic nie zda i że on tak na próżno chodzi, bo jest już zaręczony i to z panną bogatą, co mu rodzice oddawna wynaleźli i przeznaczyli.

MAŁKA
(porywając się).

On? zaręczony?

JENTA.

A jakże! ja jeszcze dziś u rodziców jego panny byłam. Nazywają się Schranne i są bogaci ludzie... Dają za córką najmniej dziesięć tysięcy i wyprawę. Ja dziś od tej panienki dwie pary bucików kupiłam. Ona ma trochę duże nogi. Ja z niej buciki żydkom naszym sprzedam, to będą mieli fain paradę.

MAŁKA
(do siebie).

Teraz wszystko rozumiem! Wiem co znaczyły jego słowa! A jednak tamtych więzów zerwać nie miał odwagi i wolał mnie poże gnać i pozostawić z sercem zakrwawionem.

JENTA.

Ja wolałam pannie Małce całą prawdę powiedzieć, bo po co sobie panna Małka ma nim głowę zawracać. U nich dziś bal i on tam do nich poszedł. Będzie tańcować z nią całą noc. A jakie majonezy tam kucharka robiłal aj! aj! Wielgie jak kamienice a całe żółte! Będzie tam bal!

MAŁKA.

Tak, będzie bal!

JENTA.

Niech się panna Małka spać połozy, bo późno już. Ja idę spać. Trzeba do dnia wstać i pójść na Gęsią, zanieść ten samowar co mi go jeden żydek do sprzedania dał. Samowar kradziony, ale Jenta musi oczy zamknąć, bo dzieci czworo i matka chora, to zarobić trzeba!...

(idzie stękając do swego kąta i kładzie się spać).
MAŁKA
(sama siedzi na łóżku).

On teraz na balu... zaręczony! dlaczego mi tego odrazu nie powiedział! Zdaje mi się, że mnie żywcem w grób zamurowano! Straciłam wolę, samowiedzę, chęć do życia — wszystko! I gdy pomyślę, że tu żyć mam jeszcze lata całe! O! co za męczarnie!


SCENA IX.
CIŻ i SZWARCENKOPF.
ஐ ஐ
SZWARCENKOPF.

Zmarzłem strasznie! hu! hu! ręce mi zgrabiały! Małka! Małka! a gdzie ty?

MAŁKA.

Jestem tu, mój ojcze!

SZWARCENKOPF.

Nie masz kawałka świeczki, zapal — a tu masz pomarańczę. Dał mi ją Maurycy Silbercweig i powiedział: weź to dla twojej córki. (Małka bierze pomarańczę i kładzie w kołysce dziecka Jenty). Pan Maurycy wychodził dziś z teatru i był bardzo wesoły... Aj! aj! mało utargowałem... śnieg sypał, nikt nie chciał się zatrzymać kupić papierosów! (zdejmuje z szyi swoje pudełko, idzie do pieca). Zimny piec! Jenta nie paliła!

MAŁKA.

Nie, widocznie nie miała pieniędzy.

SZWARCENKOPF.

Żeby moje wrogi miały takie życie, jakie ja mam! Na stare lata poniewierka i grosza się dorobić nie mogę.

MAŁKA.

Tak — i ja ci jeszcze spadłam na kark i siedzę zamiast dopomódz ci, ojcze mój biedny.

SZWARCENKOPF.

Będziesz mi mogła dopomódz, gdy zechcesz. Mam dla ciebie dobrą nowinę, radosną nowinę, aż skikać zaczniesz, jak się o niej dowiesz.

MAŁKA.

Za mąż mnie chcesz wydać, mój ojcze!

SZWARCENKOPF.

A ty zkąd wiesz o tem, Małka?

MAŁKA
(gorączkowo).

Mniejsza z tem, jeżeli sądzisz, że moje zamążpójście może być dla ciebie pomocą, to owszem, zgadzam się, pójdę zamąż.

SZWARCENKOPF.

Małka! ty jesteś poczciwe dziecko!

MAŁKA.

Tylko niech się to wszystko prędko stanie, mój ojcze, może mi sił zabraknąć, albo może się pan młody cofnąć! Cóż! jeśli dobry interes, to trzeba go prędko skończyć, prawda, mój ojcze!

SZWARCENKOPF.

Prawda, ale ty, Małko, cała się trzęsiesz... ty jesteś chora, co ci jest?

MAŁKA.

Mnie? nic? tak sobie! zimno mi! O!

(nagle usuwa się zemdlona na ziemię).
SZWARCENKOPF.
Małka! nie żyje? Jenta! Jenta! Ryfke! Małka nie żyje!
JENTA
(porywa się z łóżka).

Aj waj! co jej? (biegnie do Małki). Nic! ona tylko tak sobie omdlała. Takie pańskie delikatne chorobe!

Kurtyna zapada.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.