Małka Szwarcenkopf/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Małka Szwarcenkopf
Podtytuł Sztuka w pięciu aktach
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom III
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


MAŁKA SZWARCENKOPF
SZTUKA W PIĘCIU AKTACH
OSOBY:
SZWARCENKOPF, handlarz uliczny.
MAŁKA, jego córka.
KOLUMNA WIEDEŃSKI.
MAURYCY SILBERCWEIG, ex-kantorzysta.
JAKÓB LEWI, pomocnik adwokata.
STARY FIRUŁKES, właściciel sklepu.
JOJNE FIRUŁKES, jego syn.
BERNARD KALHORN, kantorzysta.
MOWSZA CYTRYNA młodzi żydzi.
IZAAK POMERANZ
MOJSIE RADOSNY, 90-letni starzec
MARSZELIK.
DOKTÓR.
JENTA TYSZEBUF, handlarka starzyzną.
RYFKA, 80-letnia jej matka.
CZWORO DZIECI JENTY.
GLANZOWA.
PAKE ROZENTAL, swatka.
RÓZIA HORN.
I SZANSONISTKA.
II SZANSONISTKA.
LOKAJ.
Starzy żydzi, młodzi żydzi.
Stare i młode żydówki.
Dziewczęta ubrane biało, dzieci.
AKT PIERWSZY.
(Scena przedstawia bardzo bogato umeblowany salon. Przy podniesieniu zasłony stolik do kart odkryty. Na nim świece zapalone, leżą karty i pieniądze. Butelki z szampańskiem winem stoją na nim i na stołach wypróżnione. Dwie szansonistki są na scenie. Jedna siedzi przy fortepianie i gra „Adele t’es belle“ a druga śpiewa fałszywie. Na kanapie z prawej strony rozpostarty Maurycy Silbercweig, Bernard Kalhorn; przy stoliku tasuje i składa karty Kolumna Wiedeński).
SCENA I.
ஐ ஐ
MAURYCY SILBERCWEIG.

Głośniej! proszę śpiewać głośniej!

I SZANSONISTKA.

Zaschło mi w gardle, śpiewać nie mogę.

MAURYCY.

To je odwilż.

I SZANSONISTKA.

Kiedy butelki próżne.

MAURYCY.

Zadzwoń, Wiedeński! niech nam przyniosą jeszcze szampana.

(Wiedeński dzwoni).
BERNARD.

Cóż to! czy to niewyczerpana studnia, ta piwnica twojej cioci.

MAURYCY.

Zdaje się.

I SZANSONISTKA.

Czy schodziłeś już do piwnicy, Morycu?

MAURYCY.

Nie, ale Wiedeński za mnie chodził.

I SZANSONISTKA.

I dużo tam butelek! (Wiedeński nie odpowiada; zajęty kartami). No, cóż to, Kolumna, ogłuchłeś? damom nie odpowiadasz?

WIEDEŃSKI.

Nie przeszkadzajcie mi, kładę sobie kabałę.

MAURYCY.

Nie kabałę kładziesz, ale wymyślasz nowy majsterstück — ażeby go użyć, gdy siądziesz grać ze mną.

WIEDEŃSKI.

Przedewszystkiem nie majsterstück, ale chef d’oeuvre. Skoro już wyszedłeś z kantoru i nie siedzisz za siatką, jak dzikie zwierzę, to się naucz odpowiadać wyraźnie.

MAURYCY.
Mój kochany, najodpowiedniejsze dla mnie jest.. zaszeleścić tęczówką. Wtedy mogę mówić jak sto grojseszyków a nikt na to nie zwróci uwagi.
WIEDEŃSKI.

E! prócz pieniędzy należy mieć ogładę towarzyską.

MAURYCY.

A ty masz tę ogładę towarzyską i dlatego, że nie masz pieniędzy to ci źle na świecie.

WIEDEŃSKI.

Mnie źle? Kto ci to powiedział? Przedewszystkiem pieniądze mam, tylko chwilowo uwięzione w interesach.

MAURYCY.

Uwięzione! słyszycie! uwięzione (wszyscy się śmieją).

WIEDEŃSKI.

Śmiejecie się! rira mieu qui rira le dernier... Skoro wam pokażę niedługo cały stos tęczówek?

I SZANSONISTKA.

Och, postaraj się, Kolumno, aby to było jaknajprędzej.

MAURYCY.

Nie cieszcie się napróżno. Przedewszystkiem to się nigdy nie stanie a potem, gdyby nawet i było, to Kolumna Wiedeński ulotni się jak kamfora i tyle go będziemy widzieli.

WIEDEŃSKI.

Przedewszystkiem je m’acquit lerai z mojego długu honorowego...


SCENA II.
CIŻ SAMI i GLANZOWA (stara żydówka ubrana czysto i skromnie).
ஐ ஐ
GLANZOWA.

Panowie dzwonili!

MAURYCY.

Tak, pani Glanzowa.

GLANZOWA.

Co pan mi rozkaże?

MAURYCY.

Chciałbym... chciałbym... (waha się chwilę).

WIEDEŃSKI.

Proszę kazać przynieść jeszcze wina.

GLANZOWA
(stoi nieporuszona)
WIEDEŃSKI.

No i cóż? na co pani jeszcze czeka?

GLANZOWA.

Czekam na rozkazy mego pana.

WIEDEŃSKI.

Tu entens Maurice.

MAURYCY.

Proszę kazać dać wina.

GLANZOWA
(powoli kiwając głową).
Panowie już bardzo dużo wypili.
WIEDEŃSKI.

Panią to nic nie obchodzi. Skoro pan Maurycy każe dać wina, to wino powinno być.

GLANZOWA.

Ja mało mam zaszczytu znać pana dobrodzieja i prosiłabym, żeby pan tak do mnie, do Glanzowej, nie mówił. Do mnie nikt nigdy takim tonem nie mówił a świętej pamięci pani moja a ciotka pana Maurycego nazywała mnie „moja Glanzowa“, Dlatego ja pana pięknie proszę do mnie się lepiej nie odzywać.

I SZANSONISTKA.

Słyszysz, Kolumna, masz tę damę nazywać „moja Glanzowa“! (Glanzowa patrzy przez chwilę na szansonistkę z wyrazem pogardy).

I SZANSONISTKA
(impertynencko).

Dlaczego mi się pani Glanzowa tak przypatruje!

GLANZOWA.

Bo za życia mojej biednej i drogiej pani, nigdy takie, jak pani, kobiety, progu tego domuby nie przeszły... (do Maurycego). Ja wino zaraz przyślę!... (wychodzi wzburzona, trzęsąc głową).

SCENA III.
CIŻ SAMI, bez Glanzowej, potem lokaj z dwiema butelkami szampana w srebrnych wazach.
ஐ ஐ
I SZANSONISTKA.
Impertynentka!
II SZANSONISTKA.

Stara warjatka!

WIEDEŃSKI.

Przedewszystkiem, Maurycy, powinieneś usunąć stąd tę starą mumję.

MAURYCY.

Zastałem ją zainstalowaną w domu, gdy przyjechałem z Łodzi dla objęcia spadku. Podobno była u ciotki już lat dwadzieścia pięć. Trudno mi ją było wyrzucić za drzwi.

WIEDEŃSKI.

Ale teraz musisz to uczynić. To sensu nie ma i deprymuje cię to w oczach ludzi. Baba zajmująca się gospodarstwem. Sensu nie ma!

BERNARD.

Wiedeński ma rację, sensu niema.

MAURYCY.

Jednakże...

WIEDEŃSKI
(wstaje i podchodzi do niego, trzymając karty).

Oddałeś się pod moją opiekę, tak, czy nie?

MAURYCY.

Oddałem!

WIEDEŃSKI.

A więc, jeżeli chcesz być do ludzi podobny, musisz mnie przedewszystkiem słuchać. Ubierać się tak jak ja, chodzić, siadać, jeść — słowem, robić to wszystko, co ja każę. Spodziewam się, że od chwili poznania się ze mną w wagonie kolei, nie znudziłeś się ani na jedną chwilę.

MAURYCY.

Nie... ale nigdy nie zapomnę, jak dzielnie mnie spłukałeś, grając ze mną w wagonie w karty.

WIEDEŃSKI.

Szczęście mi służy, mój drogi, szczęście...

I SZANSONISTKA.

Albo — zręczność.

WIEDEŃSKI.

Ça revient au même. A teraz chodźcie, pokaże wam fokus nadzwyczajny! (Siada przy stole karcianym i rozkłada na nim karty w dwa rzędy, Wszyscy się zbliżają). Ile mam położyć kart! Dwadzieścia? piętnaście? mówcie, mnie wszystko jedno.

II SZANSONISTKA.

Niech będzie dwanaście.

WIEDEŃSKI.

Oto są. A w drugim rzędzie.

MAURYCY.

Dziewięć.

WIEDEŃSKI.
Oto jest. A teraz liczcie stąd i obierzcie sobie jakąkolwiek kartę, zatrzymajcie się na niej i potem wracajcie, opuszczając drugi rząd, odliczcie tyle kart ile poprzednio a ja wam powiem, na której się zatrzymaliście.
MAURYCY.

Nie odgadniesz tego! to niemożliwe...

WIEDEŃSKI.

Odgadnę!

I SZANSONISTKA.

Będziesz nas podpatrywał!

WIEDEŃSKI.

Ani myślę. Odejdę! Siądę do fortepjanu i grać będę.

I SZANSONISTKA.

Dobrze, idź!

WIEDEŃSKI.

Przedewszystkiem kto gra?

WSZYSCY.

My wszyscy razem!

WIEDEŃSKI.

Merci... Maurycy sam.

MAURYCY.

Dobrze!

WIEDEŃSKI.

Ile!

MAURYCY.

Dziesięć.

WIEDEŃSKI.
Fe, Maurycy... ty wiecznie masz brzydkie kantorowiczowskie nawyczki. Dziesięć rubli! Ja mniej jak za sto tego nie zrobię.
MAURYCY.

Nie dam stu.

I SZANSONISTKA.

Daj, Morek! daj! co ci szkodzi, on i tak przegra, bo to niemożliwe...

MAURYCY.

A więc niech będzie sto.

WIEDEŃSKI.

Bene!

(odchodzi do fortepianu i gra sycyljanę z „Cavaleryi“, śpiewając po włosku — reszta przed stolikiem liczy po cichu karty, szepcząc, śmiejąc się i naradzając).
MAURYCY.
Już, Kolumna! przestań wyć i chodź tutaj.
WIEDEŃSKI.

Voila!

WSZYSCY
(zdziwieni).

Zgadł!

WIEDEŃSKI.

A stówka?

MAURYCY.

Oto jest!

WIEDEŃSKI
(bierze pieniądze i zakrywa numer).

Para, niepara?

MAURYCY.

Niepara.

WIEDEŃSKI
(liczy).
Para! proszę i drugą.
MAURYCY
(zły).

Proszę.

WIEDEŃSKI.

Tyle razy ci mówiłem, że tylko parwenjusze płacą ze złością swoje honorowe długi.

MAURYCY.

Trudno być w dobrym humorze.

WIEDEŃSKI.

Gdy się ma taki spadek złościć się dla marnych dwóch stówek.

MAURYCY.

Prawda! masz rację, Kolumna, wypijmy za twoje zdrowie.

WIEDEŃSKI.

O, tak to lubię.

WSZYSCY
(piją).

Zdrowie Kolumny!

MAURYCY.

A cóż tam słychać z tą zmianą mego nazwiska.

BERNARD.

Zmieniasz nazwisko!

MAURYCY.
Tak! chciałbym nie być już tym Silbercweigiem, bo to strasznie Żelazną Bramą trąci. Wiedeński powiedział, że mi to ułatwi. Wziął nawet czterysta rubli na koszta. I cóż, Wiedeński, jakże tam stoi sprawa?
WIEDEŃSKI.

Już jest w ministerstwie spraw wewnętrznych i lada chwila oczekuje rezolucji. Popiera ją pewna znakomita dama, która ma dla mnie mnóstwo obowiązków a więc rozumiecie... (nagle kładąc rękę w kieszeń kamizelki). Para, niepara?

I SZANSONISTKA.

Ja gram. Para!

WIEDEŃSKI.

Niepara, bo mam tylko jednego półimperjała. Przegrałaś, moja piękna.

I SZANSONISTKA.

Wstydź się, nas jeszcze obdzierać.

WIEDEŃSKI.

Nie wstydzę się niczego. Ja was poznajomiłem z Morycem i powinniście mi być wdzięczne.

SCENA IV.
CIŻ SAMI, LOKAJ, później JAKÓB LEWI.
ஐ ஐ
LOKAJ.

Jakiś pan pragnie się widzieć z panem.

WIEDEŃSKI.

Z kim.

LOKAJ.

Z panem Maurycym.

WIEDEŃSKI
Mówiłem ci, durniu, że się mówi z jaśnie panem.
MAURYCY.

To pomocnik mego adwokata, przyprowadź go tutaj. Pozwólcie, że go przeprowadzę tędy do mego gabinetu!

WIEDEŃSKI.

Ależ naturalnie!

(lokaj wychodzi. Wiedeński siada do fortepjanu i zaczyna śpiewać wyjątki z „Bettelstudenta“; szansonistka siada na fortepianie z kieliszkiem w ręku, druga na kanapie. Bernard przy niej. Gwar, śmiech, pisk).
MAURYCY.

Jeszcze będzie mnie nudził interesami!

I SZANSONISTKA.

To wyrzuć go jaknajprędzej.

MAURYCY.

Bądź pewna, iż to zrobię z przyjemnością

(wchodzi Jakób Lewi, młody człowiek, bardzo przystojny, szlachetny w ruchach i mowie).
JAKÓB LEWI
(zatrzymując się w progu).

Przepraszam, ale widzę, że przyszedłem nie w porę.

MAURYCY
(niedbale).

Cóż znowu — chodź pan bliżej. Co mi pan znów przynosi. Jeżeli pieniądze, to witam. Wiedeński, zagraj marsza.

WIEDEŃSKI.
Tureckiego?
MAURYCY.

Cóż znowu; gdybym był goły, mógłbyś grać marsza tureckiego, ale ponieważ jest przeciwnie.

JAKÓB LEWI.

Nie w sprawie pieniężnej przychodzę dziś do pana.

MAURYCY.

W jakiejże więc?

JAKÓB LEWI
(wskazując na resztę towarzystwa).

Trudno mi mówić wobec tak licznego grona, zwłaszcza tak... wesołego grona.

WIEDEŃSKI.

Czy mam grać marche funebre (zaczyna grać marsza żałobnego Chopina). Służę!

MAURYCY.

Przestań, Wiedeński, z ciebie czysta katarynka. Pozwól pan do mego gabinetu.

WIEDEŃSKI
(zrywa się od fortepjanu).

Wiecie co, moje panie, proponuję, ażebyśmy wszyscy przeszli do stołowego pokoju. Zabierajmy amunicję i zostawiamy Maurycego na pastwę syna... Temidy.

I SZANSONISTKA.

Czyjego syna?

WIEDEŃSKI.
To nie dla ciebie pisano! Chodźmy, moje panie (zbiera butelki). Wdówka z nami!
BERNARD.

Spodziewam się

(wychodzą śmiejąc się i potrącając).


SCENA V.
MAURYCY, JAKÓB LEWI.
ஐ ஐ
MAURYCY.

O cóż chodzi! Tylko uprzedzam pana, że nie mam wiele czasu i że mnie tam czekają.

JAKÓB.

Niech się pan nie lęka. Konferencja nasza nie potrwa zbyt długo.

MAURYCY.

Proszę, niech pan siada! Ach, przedewszystkiem powiedz mi pan, jako prawnik, czy formalności przy zmianie nazwiska trwają długo!

JAKÓB.

Jakto, przy zmianie nazwiska? nie rozumiem.

MAURYCY.

Widzi pan, ja się chcę przezwać inaczej, bo Silbercweig to nieładnie. Chciałbym się nazwać coś z szlachecka Srebrnowski albo coś takiego. Silbercweig to strasznie żydoszczyzną trąci.

JAKÓB.

Czy pan wstydzisz się tego, że jesteś żydem!

MAURYCY.

No niby tak, w kantorze to jakoś uchodziło, ale teraz po otrzymaniu sukcesji takiej znacznej, to chciałbym odrazu zmienić skórę i nie być...

JAKÓB.

Żydem?! — to dziwne. Widzi pan, lepiej zostać panem Silbercweigiem — bo nigdy nie będziesz Srebrnowskim naprawdę a Silbercweigiem być przestaniesz. I będziesz tak wisiał jak ten Twardowski między niebem a ziemią. Od swoich pan odstaniesz a do tych drugich ciężko się panu będzie dostać.

MAURYCY.

Dlaczego ciężko? Jak ja mam pieniądze, to mi będzie bardzo łatwo. O widzi pan, ten Wiedeński to ja wiem, że to jest prosty żydek z Przemyśla, ale się otarł między ludźmi i zawsze ma przy sobie trochę pieniędzy i wszędzie go przyjmują nawet w arystokracji.

JAKÓB.

On tak opowiada a pan temu wierzy.

MAURYCY.

Jak ja nie mam wierzyć. U niego portecigares całe założone koronami hrabiowskiemi i baronowskiemi, co mu jego przyjaciele hrabiowie i baronowie podarowali a w kieszeniach ma pełno biletów wizytowych samych arystokratów. A przez co to wszystko! Oto dlatego, że Wiedeński miał rozum i do nazwiska dodał sobie przydomek Kolumna. Ale ja nie mogę sobie dodać ani Kolumny, ani Filaru, ani żadnego herbowego przydomka, bo się nie nazywam na „ski“, ale na „cweig“. Do czego to będzie podobne: Filar-Silbercweig.

JAKÓB.

A ja mojego nazwiska za nic w świecie bym nie zmienił.

MAURYCY.

Jabym się przezwał Lewiński..

JAKÓB.

DlaczegoP Chodzi panu o starożytność rodu a toż ród Lewich starszy, niż wszystka herbowa szlachta, która ma swoje drzewa genealogiczne i rodowody.

MAURYCY.

Wiedeński powiedział mi, że mnie w żaden arystokratyczny dom nie wprowadzi, jeżeli się będę nazywał Silbercweig.

JAKÓB.
Mało znam pana Wiedeńskiego, ale co słyszałem o nim, nie świadczy pochlebnie o tym panu. Zresztą mniejsza z tem. Nie jestem pańskim mentorem i nie mam zamiaru kontrolować pana postępowanie, sądzę jednak, że błogosławionej pamięci ciotka pana, jakkolwiek Silbercweigowa, dostatecznie wsławiła swe nazwisko przysłowiową dobrocią serca i hojnością dla nieszczęśliwych. Sam przytułek dla sierot na ulicy Gęsiej i dla kalek wystarcza, aby imię jej było błogosławione przez długie lata i przez wiele pokoleń.
MAURYCY.

Moja ciotka była filantropka i demokratka. Marnowała pieniądze i miała manję uszczęśliwiać gromady łapserdaków.

JAKÓB.

Pan nazywasz marnotrawieniem pieniędzy wybawianie od moralnej i fizycznej śmierci kilkaset istot ludzkich?

MAURYCY.

E, proszę pana, po co mojej ciotce było mieszać się w nieswoje sprawy. Gdyby nie jej filantropja, majątek, który po niej odziedziczyłem, byłby dwa razy większy. Zawdzięczam tylko nagłej jej śmierci, bez testamentu, że mogłem wreszcie wydostać się z biedy i odetchnąć trochę szerszą piersią. Ciotka mnie nie lubiła, była dla mnie skąpa i nigdy moich długów płacić nie chciała.

JAKÓB.

Pan nie byłeś w biedzie. Miałeś pensję w kantorze, która ci mogła wystarczyć na utrzymanie.

MAURYCY.

Piękne utrzymanie:

JAKÓB.

E! ja mam mniejszą pensję a jednak żyję przyzwoicie i na los nie narzekam.

MAURYCY
(nadymając się).
Bo pan masz mniejsze estetyczne wymagania.
JAKÓB.

Być może i jestem z tego zadowolony. Ale przystąpmy wreszcie do sprawy, która mnie tu sprowadza. Oto wiadomo panu, że ciotka pana od lat dwunastu zajmowała się wychowaniem młodej panienki, nazwiskiem Małka Szwarcenkopf, córki biednego żyda, utrzymującego się z ulicznej sprzedaży zapałek i papierosów.

MAURYCY.

Tak, słyszałem o tem.

JAKÓB.

Panna Szwarcenkopf ma obecnie lat osiemnaście i ukończywszy pensję w Wrocławiu, gdzie bawiła lat osiem, powraca do Warszawy. Ostatni rok pensji był opłacony z góry przez zmarłą ciotkę pana a więc panna Szwarcenkopf korzystała jeszcze z jej dobrodziejstwa ażeby skończyć pensję i otrzymać patent. Obecnie jednak musi powrócić do Warszawy i wczoraj wieczorem otrzymałem depeszę, zawiadamiającą mnie, że przybywa dziś popołudniowym pociągiem. Co pan postanowisz względem wychowanicy ciotki twojej.

MAURYCY
(zapalając cygaro).
Mój panie Lewi, dziwię się pana pytaniu. Co mnie obchodzić może ta panna Szwarcenkopfówna. Niech sobie idzie gdzie chce ze swoim dyplomem, ponieważ ja przytułku dla panien kończących pensję zakładać nie myślę.
JAKÓB
(hamując oburzenie).

Nie chodzi tu o przytułek, ale o wyznaczenie jakiejś kwoty, któraby pannie Szwarcenkopf pozwoliła dalej żyć odpowiednio do jej wychowania i wykształcenia. Prawdopodobnie ona sama znajdzie sobie jakieś zajęcie płatne, ale na razie nie można zaniedbywać jej zupełnie. Wszakże ona do ojca swego wracać nie może.

MAURYCY.

Ciekaw jestem dlaczego?

JAKÓB.

Bo stary Szwarcenkopf jest prostym żydem a pewnie Małka jest wykształcona i dystyngowana panna, jakież byłoby jej życie w otoczeniu o tyle niżej od niej stojącem.

MAURYCY.

Mnie to nic nie obchodzi, powtarzam panu raz jeszcze, że ja pieniędzy w tak szalony sposób, jak marnowała je moja ciotka, marnować nie będę.

JAKÓB

Więc pan nic dla niej nie uczynisz?

MAURYCY.

Nie. I radzę panu, jeśli chcesz pan jechać na spotkanie tej panny Szwarcenkopfówny, to jedź pan prędko, bo pociąg przychodzi czwarta minut piętnaście a już pięć minut po czwartej.

JAKÓB

Nie lękaj się pan, zdążę na czas, ażeby jej smutną nowinę oznajmić. Biedne dziecko! co się z nią teraz stanie!...

MAURYCY.

Nie zabraknie jej opiekunów! Żegnam pana!

JAKÓB.

Żegnam (wychodzi).

SCENA VI.
MAURYCY
(sam).
ஐ ஐ

Nieznośny pedant! Tego mi brakowało, ażebym jakąś Małkę brał w opiekę i wydawał na nią pieniądze. Musi być ładna ta panna Szwarcenkopf z Nalewek. Czarna jak smoła, z krogulczym nosem. Miałbym też na co pieniądze marnować.

SCENA VII.
WIEDEŃSKI, MAURYCY.
ஐ ஐ
WIEDEŃSKI
(przez drzwi).

Paweł?

MAURYCY.

Paweł.

WIEDEŃSKI
(wsuwając głowę).
Para czy niepara?
MAURYCY.

Niepara.

WIEDEŃSKI.

Przegrałeś, bo mam dwa półimperjały w kieszeni. A teraz chodź tutaj do nas. Wypiliśmy wszystko do dna, trzeba nam nowej amunicji.

MAURYCY.

Natychmiast! wypijemy jeszcze dwie butelki a potem jedziemy na wyścigi. Mam ochotę pograć w totalizatora. Opowiem wam z jaką propozycją przychodził do mnie ten pogrzebowy jegomość. Glanzowa, hej Glanzowa!

SCENA VIII.
CIŻ i GLANZOWA (niesie dwie butelki szampańskiego wina, jest w kapeluszu).
GLANZOWA.

Ja wiem po co pan woła i uprzedzam pańskie życzenia. Oto są dwie ostatnie butelki. Proszę pana

(oddaje Maurycemu butelki).
MAURYCY.

Jakto dwie ostatnie?

GLANZOWA.

Bo to wino było tylko kupione podczas choroby naszej drogiej, błogosławionej pani. Doktorzy ją tylko tem poić kazali w ostatnich chwilach. My kupili więcej, nie przeczuwając, że się tak prędko skończy. A teraz, proszę pana, oto są klucze od całego domu. Ja tu nie mam co robić a na zgorszenia, jakie się tu dzieją, spokojnem okiem patrzeć nie mogę i nie chcę. Zdałabym rachunek za to przed uczciwymi ludźmi i przed własnem sumieniem. Nie chcę, aby potem powiedziano, co stara Glanzowa spokojnie patrzyła, jak w domu jej pani działy się grzechy i złe postępki. Jestem tylko prosta kobieta, ale wiem co jest złe a co dobre a pan Maurycy źle robi i będzie tego nieraz żałował. Ja pójdę, ale niech pan też za drzwi wygna złe doradcę i bezbożne ludzie, co tylko do pańskiej kieszeni sięgają. Niech pan będzie zdrów. Niech się pan upamięta przez pamięć naszej zmarłej, bo się pan znajdzie niedługo na słomie, jak tak dalej pójdzie!...

(wychodzi).
WIEDEŃSKI.

A to się baba rozgadała, ale na szczęście poszła sobie na cztery wiatry. Jutro ci się wystaram o kamerdynera.

MAURYCY.

Naturalnie, że lepiej. Chodźmy!

(wychodzą na lewo).

SCENA IX.
Chwilę scena wolna, potem wchodzi lokaj za nim Małka, młoda, ładna, wysoka dziewczyna, ubrana czarno w żałobie. Wiele wdzięku i dystynkcji w ruchach i mowie.
ஐ ஐ
LOKAJ.

Może pani zaczeka. Ja natychmiast pana uprzedzę.

MAŁKA.

Nie, proszę pierwej poprosić do mnie pani Glanzowej.

LOKAJ.

Zdaje mi się, że Glanzowa wyszła przed chwilą kuchennemi drzwiami, ale zobaczę.

MAŁKA
(sama).

Więc jestem znów tutaj! od przeszłorocznych wakacji nie widziałam tego drogiego domu. Mój fortepjan, moje nuty! a tu jej fotografja. Splamiona! na ziemi? o! mój Boże! droga moja! święta opiekunko, jakże smutno patrzysz na mnie z tej połamanej ramki (idzie dalej i potyka się o butelki). Co to? butelki? a ten damski kapelusz? Może to Glanzowej? ale nie! Glanzowa nie nosi tylu kwiatów i to jeszcze tak niegustownie przybranych (po chwili). Jakie dziwne wrażenie robi na mnie to mieszkanie, zdaje mi się, że jakaś horda dzikich ludzi przeszła tędy i splamiła obecnością swoją mrok i czar pamiątek. Możeby odejść? Muszę się zobaczyć z Glanzową. Pana Jakóba nie było na kolei... a potem pisałam do ojca, żeby tu przyszedł.

LOKAJ.

Pani Glanzowa wyszła ale, niech panienka na nią zaczeka. Ja mówiłem już panu Maurycemu.

MAŁKA.

Na co? zaprowadź mnie do mego dawnego pokoju. Ja tam zaczekam na Glanzową i skoro tu przyjdzie stary, siwy żyd, który powie, że się nazywa Szwarcenkopf, to go zaprowadź do mnie, przynieś tam także mały kufer angielski, który zwykle stał na strychu. Chciałabym ułożyć w niego moje książki i pamiątki, jakie mi zostały po zmarłej pani.

LOKAJ.

To będzie trudno, bo w tym małym pokoiku mieszka teraz pan Wiedeński... a zresztą ot i nasz pan

(wychodzi)


SCENA X.
MAURYCY (podchmielony) MAŁKA.
ஐ ஐ
MAURYCY
(nie patrząc na Małkę).

Panna Szwarcenkopf?

MAŁKA.
Tak jest.
MAURYCY.

Co pani sobie życzy?

(Milczenie).
MAURYCY
(wpada w złość).

Jeżeli pani sobie myśli, że ja będę tak samo postępował jak ciotka, to się pani bardzo myli. Mnie to ani w głowie... Ciotka mogła na panią wydawać setki, ale ja nie jestem marnotrawcą.

MAŁKA
(wyniośle).

Nie rozumiem pana. O co panu właściwie chodzi? Czy ja pana proszę o cokolwiek?

MAURYCY.

Na nicby się nie zdała żadna prośba... Bo ja nic dla pani nie zrobię.

MAŁKA.

Przedewszystkiem zrozum pan, że ja tu nie przyszłam prosić pana o cokolwiek. Pan Lewi miał na mnie czekać na kolei... Nie było go... Nie miałam dokąd się udać. Dom pani Silbercweigowej był dla mnie jedynym moim przytułkiem. Tutaj więc skierowałam się i to jest rzeczą zupełnie naturalną.

MAURYCY.

Ma pani ojca, córka powinna iść do ojca, to pierwsze.

MAŁKA
(hamując łzy).

Mój ojciec nie mieszka sam. Wiem, że żyje kątem... Lękałam się, że nie będzie tam dla mnie miejsca. Mój ojciec zaraz tu po mnie przyjdzie i mnie stąd zabierze.

MAURYCY.

Bardzo dobrze zrobi (spogląda na nią, chwilę patrzy, zdziwiony). Tam do djabła! jaka ładna (nagle) niech pani usiądzie.

MAŁKA.

Dziękuję panu, ja wolę u okna ojca wyglądać.

MAURYCY
(nagle ułagodzony).

Ja pani okno otworzę.

MAŁKA.

Ja sama to uczynić potrafię (idzie do okna, opiera się o framugę i ociera łzy).

MAURYCY
(zaambarasowany).

A może pani zimno albo przeciąg?

MAŁKA.

Nie, ciepło jest i niema przeciągu.

MAURYCY
(nagle).

Może się pani czego napije?

MAŁKA.
Dziękuje panu! aż nadto dałeś mi pan uczuć że w tym domu nie mam do niczego prawa nawet do kropli wody.
MAURYCY.

Ja też nie wodą panią częstuję, ale kieliszkiem szampitra.

MAŁKA
(naiwnie).

Co to takiego szampiter.

MAURYCY.

To szampuś.

MAŁKA.

Zdaje mi się, że pan mówisz o szampańskiem winie?

MAURYCY.

Tak! a lubi pani to wino?

MAŁKA.

Nigdy go nie piłam.

MAURYCY.

No to się pani z nami napije. Co tam pani będzie płakać! Pani ma bardzo ładne oczy i szkoda, żeby pani sobie łzami takie oczy psuła... Ja pani słowo daję na to, że gdybym był się pani przedtem przyjrzał, to nie byłbym do pani tak niegrzecznie mówił. Ja myślałem co pani jest brzydka i dlatego tak się gniewałem. Ale pani jest ładna, pani jest bardzo ładna.

MAŁKA
(przestraszona).

Proszę pana mnie przepuścić, ja stąd odejdę.

MAURYCY
(coraz pijańszy).

Po co pani ma odchodzić; kiedy pani już przyszła, to niech pani zostanie. Hej Wiedeński! Panny szansoneciarki. Bernard! chodźcie popatrzcie jaka cacana panienka do nas przyszła a przynieście z sobą wino

(wchodzą: Wiedeński, dwie szansonistki, Bernard, wszyscy są pijani i znoszą butelki).


SCENA XI.
MAŁKA, MAURYCY, WIEDEŃSKI, BERNARD, DWIE SZANSONISTKI.
ஐ ஐ
MAURYCY.

Patrzcie i otwórzcie gęby.

WIEDEŃSKI.

Pas mal. Pas mai.

BERNARD.

Wcale. Wcale.

I SZANSONISTKA
(śpiewa).

Adele!
T’es belle,
T’es belle Adele!

MAŁKA.

Boże mój! co to za ludzie! gdzie ja jestem! Puśćcie mnie!

WIEDEŃSKI
(zastępując jej drogę).

Nie puścimy, królowo mych snów, aż pozwolisz nam wypić swe zdrowie z twojego trzewiczka. Widzisz, my tu pijemy od rana a ty nic jeszcze nie wypiłaś? gdzie tu sprawiedliwość.

MAŁKA.

Ja pić nie będę, puśćcie mnie, ja zawołam ratunku.

MAURYCY
(zamyka okno).

Och! przedewszystkiem bez skandalu! Nie bądź pani dumna, zabaw się z nami wesoło a potem idź sobie, jeżeli wola.

MAŁKA.

Błagam pana, puść mnie zaraz!

WIEDEŃSKI.

Nie! trzeba ażeby pierwej wypiła choć jeden kieliszek.

SZANSONISTKI i BERNARD.

Tak! niech wypije choć jeden kieliszek!

(nalewają kieliszek i wciskają go gwałtem w rękę Małce, która płacze, potem Wiedeński siada do fortepjanu i gra polkę; szansonistki, Bernard, Maurycy, biorąc się za ręce, okalają Małkę i skaczą z nią, śpiewając ochrypłemi głosami).

Adele! T’es belle,
T’es belle Adele!


SCENA XII.
CIŻ SAMI i JAKÓB LEWI.
ஐ ஐ
JAKÓB.
Panna Małka tutaj.
MAŁKA
(rzuca się ku niemu).

Broń mnie, panie Jakóbie!

JAKÓB.

Nikczemnicy! puśćcie to biedne dziecko

(chwyta Małkę w objęcia).
MAURYCY.

A! otóż się znalazł i czuły opiekun! Tylko jakim pozorem wdzierasz się pan do mego domu? Czy pan wiesz, że ja mogę pana pociągnąć do odpowiedzialności sądowej?

JAKÓB.

Gdybyś pan był w tej chwili trzeźwym, wypoliczkowałbym cię za twój postępek. Nietylko, że nie umiesz uszanować pamięci zmarłej, której wszystko zawdzięczasz, ale jeszcze rozpustą swoją obrzucasz błotem czystą duszę tego dziecka, które przyszło tu pomodlić się pod dachem, pod którem umarła wasza wspólna dobrodziejka.

MAURYCY.

Naturalnie, po to tylko przyszła.

JAKÓB.

Milcz nikczemny.

MAURYCY.
Bez wszelkich frazesów. Nic się tej pannie nie stało. Chcieliśmy, aby ubawiła się z nami, oto wszystko!
WIEDEŃSKI.

Naturalnie, oto wszystko!

JAKÓB.

Dla waszego towarzystwa wystarczają te damy. Od takich zaś istot, jak panna Szwarcenkopf trzymajcie się zdaleka. To wam radzę serdecznie.

MAURYCY.

Właściwie kim pan jesteś dla panny Szwarcenkopf. Brat! Ojciec? Narzeczony, czy co?

SCENA XIII.
CIŻ SAMI i STARY SZWARCENKOPF
(stary żyd w chałacie z długą brodą, nachylony, nieśmiały. Na szyi ma zawieszony blat, na którym są porozstawiane pudełka z zapałkami).
ஐ ஐ
MAŁKA.

Ojcze!

(podchodzi powoli ku ojcu).
SZWARCENKOPF.

Ja pięknie przepraszam, co ja tak wchodzę, ale ja tu miałem zastać moją córkę Małkę — ona mnie to napisała (spostrzega Małkę). Czy to ty Małka?

MAŁKA.

Tak, ja, ojcze!

SZWARCENKOPF.

Ja pięknie państwa przepraszam. Ja nie widziałem córki dwa lata! Ona bardzo wyrosła i bardzo się z niej wielka panna zrobiła. A co ty odemnie chcesz, Małka!

MAŁKA.

Ja chcę do ciebie iść, mój ojcze.

SZWARCENKOPF.

Jakto do mnie?

MAŁKA.

Przecież wiesz, że pani Silbercweig umarła nagle i ja nie mam się teraz gdzie podziać.

SZWARCENKOPF.

Aj, aj!... co ja z tobą teraz zrobię! Ja prosty żyd a ty na hrabiątko wyglądasz. Gdzie ja cię posadzę i czem ja cię nakarmię! Aj, aj!

MAŁKA.

Trudno, moj ojcze, musisz mnie wziąć choć tymczasem...

SZWARCENKOPF.

No, no... to, to... choć tymczasem. Ja ci się o męża wystaram. Niech cię lepiej do siebie weźmie.

MAŁKA.

To już później a teraz chodźmy ztąd, mój ojcze!

JAKÓB
(do Małki).
Chcesz pani rzeczywiście iść z ojcem. Wszakże tysiące nędz materjalnych i moralnych czekać cię będą w tem otoczeniu.
MAŁKA.

Wiem o tem, lecz nie spotka mnie nigdy to, co boli najwięcej; to jest obraza godności kobiecej. O! nie jestem już dzieckiem i wiem co mówię w tej chwili. Żegnam pana, panie Lewi, widzieliśmy się zaledwie kilka razy w życiu, ale zawsze byłeś pan dla mnie wyjątkowo dobrym człowiekiem. Nie zapomnę panu tego nigdy! Chodźmy, ojcze!

MAURYCY.

Bo... może ostatecznie jabym się namyślił i gdyby pani zechciała być nie tak dziką... to...

MAŁKA.

Milcz pan — teraz ja mogę panu kazać milczeć, bo ojciec mój jest przy mnie i ten mnie w razie potrzeby obroni. Chodźmy!

SZWARCENKOPF.

Dobrze, już dobrze! idziemy (wraca). A możeby panowie zapałki kupili? Zapałki fajn, dobre, zdrowe, suche, szwedzkie, tak samo jak w dystrybucjach.

MAŁKA.

Chodźmy, ojcze!

(wyciąga ojca za drzwi, za nim wychodzi Jakób).
MAURYCY
(przedrzeźniając Szwarcenkopfowi).

Zapałki zdrowe, suche!

WIEDEŃSKI
(idzie do fortepjanu i gra polkę).
BERNARD.

Poszła piękna Adela!

SZANSONISTKI.

Adele!
T’es belle!

MAURYCY.

Zapałki! zapałki!

(krzyk, wrzask, tańce).
Kurtyna zapada.
AKT DRUGI.
Scena przedstawia bardzo mały i ciasny pokoik. W głębi drzwi, po lewej komin, dwa łóżka i kolebka a na podłodze porozrzucana pościel. Na ścianie wiszą rozmaite pstre ubrania, jedwabne kolorowe suknie i staniki, trykoty i zwyczajne stare suknie. W kącie zwalone rozmaite rupiecie, jak: samowar, młotki, kawałki blachy, stare kapelusze, i t. d. Po prawej z firanek starych i prześcieradeł ogrodzony rodzaj namiotu, z zasłonięciem od publiczności. Za namiotem, łóżko i kupa odzieży i sprzętów. Na środku stół i kilka krzeseł, każde innego kalibru. Masa śmieci na ziemi, brud, nieporządek. Przy podniesieniu zasłony stara sparaliżowana Ryfka siedzi koło komina, na ziemi bawi się czworo dzieci Jenty Tyszebuf. Na łóżku z prawej za namiotem śpi stary Szwarcenkopf. Drzwi się otwierają i wchodzi Pake Rozental. Jest to żydówka stara, tłusta, w chustce na głowie. Ma przydeptane pantofle i mówi powoli, przymykając oczy.
SCENA I.
ஐ ஐ
PAKE ROZENTAL
(do dzieci).

Niema nikogo?

DZIECI.
Jest babka.
PAKE.

A, pan Szwarcenkopf? a!... tak... tak ślicznie sobie przyłegł na łóżku. No, niech mu będzie na zdrowie a ja sobie tu przysiądę, aby moje biedne nogi wypoczęły. Sza, bube... nie róbcie tyle hałasu. Widzicie przecie, że i babcia śpi i pan Szwarcenkopf sobie zasnął.

SZWARCENKOPF
(budząc się).

Kto tu, czy to ty, Małkie?

PAKE.

Nie, to nie wasze córeczkie, panie Szwarcenkopf, ale ja — Pake Rozental, przyszłam się dowiedzieć o waszem godnem zdrowiu i pogadać o naszym interesie.

SZWRCENKOPF
(wstając z łóżka).

I cóż tam nowego, pani Pake?

PAKE.
Wszystko jest pięknie i dobrze ułożone. Młody Jojne Firułkes godny jest kupiec, choć dopiero ma siedemnaście lat. Sklepiku połowa należy do niego na Marszałkowskiej, naprzeciw samej kolei a wiadomo, że co handel na Marszałkowskiej, to nie na naszej ulicy. Tam i klijenty hrabskie i fain zarobki, bo ludzi& palą, piszą. Chodzi tylko rodzicom Jojny, żeby młodzieniec miał żonę, coby i dla sklepu i dla męża była przychylna i potrzebna.
SZWARCENKOPF.

Małka biedna i nic mieć nie będzie. Ja sam ledwo dycham i na nędzne jedzenie zarobię a tak liczę i liczę coby na szabas parę kopiejek na rybę mieć.

PAKE.

Rodzice Jojny wiedzą co Małka biedna, ale Jojna trochę głupkowaty i potem, choć piękny mężczyzna ale troszeczkę zdechlawy. Więc z nim się drożyć nie będą.

SZWARCENKOPF.

Małke jest bardzo uczona. Ona u Niemców szkoły skończyła. Jej nauka kosztowała może tysiąc, może dwa tysiące a może i trzy tysiące rubli. To bardzo wielki pieniądz.

PAKE.

Stary Firułkes też wedle tego syna wam daje, bo chce żeby Małkie cały handel wzięła na siebie. Starzy będą w sklepiku na Swiętojerskiej handlowali owocami i łojowemi świecami a młodym dadzą pół tabacznej ławki na Marszałkowskiej. Jojne nie może tam sam siedzieć i musi mieć przy sobie uczoną żonę.

SZWARCENKOPF.

A cóż mnie za to będzie? Jeżeli Firułkesowi z mojej Małki będzie korzyść handlowa, to mnie będzie strata.

PAKE.

Aj! aj! ty stary Szwarcenkopf chcesz mnie, Pake Rozental, w pole wyprowadzić! Co ci po córce i jaką ty masz z niej korzyść? Na co ona tobie? ty cały interes masz w zapałkach i papierosach co ze sobą na desce nosisz i pod Eldorado wystajesz. Małka ci do tego handlu niepotrzebna a tu zawala kąty i choć conieco jej dać jeść musisz... Mieć Jojne Firułkes za zięcia to dla ciebie, Szwarcenkopf, rarytny i wielgi interes a ty, Szwarcenkopf, tylko u takiej mądrej swatce, jak Pake Rozental możesz zrobić taki geszeft. I dlatego nosem nie kręć i nie udawaj co ty chcesz, aby twoja córka siedziała u ciebie, bo sam z radości aż się trzęsiesz, że wreszcie Małka ci z głowy spadnie. Ny! ny! Pake mądra, dużo żyła, zna ludzi i niejednego ojca widziała i z nim mówiła, coby chciał niby dziecko sobie zostawić a tylko myślał, jakby zięcia sobie znaleźć.

SZWARCENKOPF.

Zawsze to dla mnie wielga strata...

PAKE.

A jak ty, Szwarcenkopf, do reszty zaniewidzisz i ogłuchniesz a już nocami nie będziesz mógł przed teatrem wystawać, to sobie na zimę do zięcia i do córki przyjdziesz pod pierzynę, koło pieca i tylko sobie siedzieć jak książę będziesz.

SZWARCENKOPF.
To będzie kiedyś tam a nie teraz a moja strata, jak mi Małkę wezmą, będzie strata. Niech mi stary Firułkes za taką uczoną córkę choć conieco wynagrodzi.
PAKE.

Wy cieszyć się powinni, że ją w jednej sukience bierze a nie jeszcze płacić kazać.

SZWARCENKOPF
.

Niech mi choć nowy chałat na ślub sprawi.

PAKE.

Aj! aj! jaki wy, Szwarcenkopf, jesteście niedelikatny człowiek... A co mnie swatce będzie od was, jak interes się skończy.

SZWARCENKOPF.

Ja wam już mówił.

PAKE.

Co to takie mówienie! To na wiatr mówienie! Co to za pieniądze, takie marne pieniądze... A Małka już wie?

SZWARCENKOPF.

Nie! jak już Firułkes stary się ze mną ugodzi, to jej powiem. A teraz, pani Pake, idę do interesu, bo się ściemniło. Ziąb taki, że aż mi nogi dygocą.

PAKE.

W sklepiku na Marszałkowskiej będzie ciepło i dobrze. Ja teraz idę do Rozentalów na Dziką i tam ich córce też zięcia stręczę. A co to za zięć! to, książę nie zięć! u mnie wszystkie takie kawalerowie na żenienie — jak perły!...


SCENA II
CIŻ SAMI i MAŁKA.
(Małka wchodzi ubrana w kapelusz, tak jak w pierwszym akcie, tylko ma na sobie żakiecik czarny. Jest bardzo blada i mizerna. Wchodząc całuje ojca w rękę i kłania się Pake).
ஐ ஐ
SZWARCENKOPF.

Dobrze, że wróciłaś. Ja idę na ulicę a przy domu dzieci i stara Ryfka.

MAŁKA
(zdejmując kapelusz).

Już dzisiaj nigdzie nie wyjdę i posiedzę w domu.

PAKE.
(z przymileniem).

Panna Małka codzień piękniejsza.

MAŁKA.

Pani Pake żartuje. Wyglądam coraz gorzej.

PAKE.

Bo już smutno samej i lata przyszły, co każda panna za mężem się ogląda.

MAŁKA.

Ale nie ja, mnie myśl o mężu nawet nie przychodzi do głowy.

PAKE.
To źle! młodych i pięknych mężczyzn tyle co gwiazd na niebie a niejeden o pannie Małce myśli.
MAŁKA
(wzrusza ramionami i odwraca się do ojca).

Czy późno wrócisz, ojcze?

SZWARCENKOPF.

Nie wiem jak będzie handel szedł.

MAŁKA.

Strasznie dziś brzydko na dworze, zawierucha, śnieg... nie baw długo...

SZWARCENKOPF.

Za stancję zaległem dwa tygodnie... Gospodyni kazała przez stróża powiedzieć co mnie wyrzucą, jeżeli nie zapłacę.

MAŁKA.

Nie mamy już nic zanieść do zastawu.

SZWARCENKOPF.

Nie trzeba... nie trzeba, to już na sam ostatek. Może coś utarguję. A potem niedługo się to już zmieni.

PAKE.

Tak, panno Małko, niedługo się to już zmieni.

MAŁKA.

Co będziesz jadł dziś wieczorem?

SZWARCENKOPF.

Ja? nic! Pojutrze szabas to się najem znów na tydzień... Oj! jak mnie nogi bolą! Ty Małka w domu siedź i nigdzie nie lataj! Ja nie lubię, jak ty się, Małke, po ulicach kręcisz. Siedź sobie W domu. A! (idzie i wraca sję). A śmieci nie waż się wymiatać, słyszysz! jakbyś mi jeszcze raz śmiecie wymiotła, to ja cię nauczę! rozumiesz? Ty nie bądź mądrzejsza od twego starego ojca, bo choć ciebie tam u Niemców na książkach uczyli, to my tu więcej umiemy, żyjąc po bożemu i szanując to, co nam do szanowania od dziadów zostało.

(wychodzi, za nim Pake).


SCENA III.
MAŁKA, RYFKA, DZIECI.
ஐ ஐ
MAŁKA.

To co nam od dziadów do szanowania zostało. Ach! uduszę się w tym zaduchu moralnym i fizycznym. Gdzie spojrzę — ciemnota i brud. Dlaczego ja żyję na świecie? (idzie do namiotu i odsłania firankę tak, że widać poza nią łóżko czysto zasłane i na dwóch krzesłach położoną deskę, na niej trochę poukładanych książek, atrament, ogarek świecy w butelce. Małka siada na małym stołku i opiera głowę na ręku). I nic! nic! Żadnej roboty, żadnej lekcji dostać nie mogę. Jakie to straszne!

RYFKA.
(jęczy cicho).
Was — ser, was — ser!
MAŁKA
(budząc się).

A! to ta biedna paralityczka jęczy! Trzeba iść do niej, niema rady!

RYFKA.

Was — ser.

MAŁKA
(podchodząc do niej).

Chcecie pić?

RYFKA.

A! a! a!

MAŁKA.

Czekajcie... dam wam wody... gdzież ona? a! pusta konewka... co zrobić? co zrobić? E! co tam, biedna kobieta cierpi bardzo, to widoczne, nic dla niej zrobić nie mogę, oprócz tej odrobiny wody (po chwili, biorąc konewkę). Przyniosę sama!

(wychodzi i spotyka we drzwiach Kolumnę Wiedeńskiego).


SCENA IV.
CIŻ SAMI, KOLUMNA WIEDEŃSKI.
(Wiedeński stoi w kapeluszu na głowie z efroncką miną).
ஐ ஐ
WIEDEŃSKI.

Czy tu mieszka Szwarcenkopf?

MAŁKA.
Tu. Jego niema w domu. Czego pan sobie życzy?
WIEDEŃSKI.

Zdaję mi się, że to panna Szwarcenkopf?

MAŁKA.

Tak. Czy pan do nas przychodzisz w jakim interesie?

WIEDEŃSKI.

Przychodzę tylko do pani, do pani samej. Ojciec pani wyszedł?

MAŁKA.

Zdaję mi się, że pan wchodząc tutaj, byłeś już poinformowany o tem, że mego ojca niema w domu. O ile mi się zdaje, znam pana. Widuję pana często kręcącego się po naszej ulicy a w takim zaułku zjawienie się tak wspaniałego kawalera jakim pan jesteś, nie może przejść niepostrzeżenie. Przytem, o ile mnie pamięć nie zwodzi, byłeś pan u pana Silbercweiga i należałeś do tego wesołego grona, które mnie tak znieważyło w chwili, gdy szukałam u was gościnności i czasowej opieki.

WIEDEŃSKI.

Zechciej pani postawić tą konewkę i porzucić ton obrażonej księżnej, z którym ci wcale nie do twarzy. Pogadajmy spokojnie, jak dwoje ludzi dobrze wychowanych, którzy mają mieć wcale niezły interes do zrobienia.

MAŁKA.

Nie rozumiem, jaki może wiązać nas interes a co zaś do owej konewki, którą mi pan tak śmiesznie wymawiasz, to dowiedz się, że służyć miała do przyniesienia wody dla tej biednej paralityczki. Jeżeli więc pan chcesz mnie wyręczyć to — służę

(wciska mu w rękę konewkę).
WIEDEŃSKI.

Ależ... pani.

MAŁKA.

Gdy byłam u pana Silbercweiga, zmusiłeś mnie pan do wzięcia kieliszka szampana, ja zaś mogę panu wzamian ofiarować konewkę i to w dodatku pustą.

WIEDEŃSKI
(zły, nie wiedząc co zrobić z konewką).

Gdzież ja to mam postawić? tu wszędzie pełno śmieci.

MAŁKA.

To nie śmiecie a szczęście, czy pan sobie życzy trochę Ça vous portera bonne chance...

WIEDEŃSKI.

Sufiniment obligé (stawia konewkę i siada na niej). Ma foi à la geurre comme â la guetre. Siadam choć mnie pani wcale o to nie prosi. Ale schody niewygodne, przytem konferencja nasza długo potrwa.

MAŁKA.

Konferencja?

WIEDEŃSKI.
Tak jest. Czy pani wie, że pani jest bardzo piękną kobietą.
MAŁKA.

A więc mnie pan uważasz za kobietę.

WIEDEŃSKI.

Spodziewam się.

MAŁKA.

To dziwne. Do tej chwili bowiem wszyscy ci, którzy szanowali we mnie kobietę, rozmawiali ze mną z odkrytą głową... pan... coś...

WIEDEŃSKI
(zdejmując mimowoli kapelusz).

Jest chłodno, przytem...

MAŁKA.

Przytem jestem nędzarką, mieszkam kątem, w izbie pełnej śmieci i zaduchu. Ojciec mój w tej chwili na ulicy, obsypany śniegiem i zmarznięty, sprzedaje zapałki a więc można nietylko mówić ze mną w kapeluszu, ale w dodatku znieważyć mnie jaką nikczemną propozycją.

WIEDEŃSKI.

Nie wiesz pani jeszcze.

MAŁKA.

Ale się domyślam. W szkole życia nie trzeba siedzieć długo, aby poznać wszystkie przywileje, przysługujące nam, biednym dziewczętom.

WIEDEŃSKI.

Jeżeli jesteście biedne, same sobie jesteście winne. Ot! pani... niewiadomo dlaczego tak strasznie obraziłaś się na nas za to, żeśmy chcieli, abyś trochę się rozruszała w naszem towarzystwie. Straciłaś pani wiele! Mogłaś podobać się Morysiowi et c’est beaucoup par le temps qui court. Podobać się Morysiowi to znaczy wydostać się z nędzy choć niema nic złego, coby na dobre nie wyszło. Moryś formalnie sobie głowę panią zawrócił i ciągle tylko o pani mówi. Enfin może pani mieć jeszcze szanse naprawienia złego, jeżeli pani zechce posłuchać mojej rady i postępować podług moich wskazówek. Cela na s’en dire, że skarb pani osiągnie z tego jakieś korzyści, ja otrzymam odpowiednie od pani podziękowanie i pewien procencik. Rozumie pani. Ale dlaczego pani milczy, czy propozycja moja podoba się pani?

MAŁKA.

Milczę, bo nic innego uczynić nie mogę. Jeżeli się uniosę gniewem, wyśmiejesz mnie pan ironicznie i kto wie obrzucisz obelgami. Nie pozostaje mi nic więcej, jak tylko milczeć i starać się nie słyszeć nawet słów pana.

WIEDEŃSKI.

Nie sądzę przecież, że pani masz zamiar pozostać tu na całe życie.

MAŁKA.

Życie moje może być krótsze, niż pan przypuszczasz.

WIEDEŃSKI.

Każdy człowiek wyobraża sobie, że nigdy nie umrze. Pani więc tak samo powinna sobie urządzić życie na dłuższy dystans. Ja pani się przyznam, panno Małko, że ja w pani przeczuwam dużo sprytu i inteligencji, choć pani jest jeszcze bardzo młoda. Nie powinnaś pani marnować się tu w nędzy i opuszczeniu, ale starać się wydostać na wierzch i zrobić majątek, ja pani do tego dopomogę. Jestem bardzo dobrze postawiony, w świecie, który lubi się bawić i dawno już marzyłem o znalezieniu jakiejś inteligentnej, wykształconej, rozumnej i pięknej a przedewszystkiem nieznanej w Warszawie kobiety, któraby mi dopomogła w przeprowadzeniu moich planów. Wynająwszy mieszkanie odpowiednie, możemy urządzać wieczory, na których mały lancuś... coś tego... sztosik.

MAŁKA
(idzie do swego kąta, zapala świecę i siada czytać książkę).
WIEDEŃSKI.

Pani mnie nie słucha? szkoda! Pani nie ma wcale żydowskiego typu i niktby nie poznał, że pani jest żydówką. Pani wygląda zupełnie, jak inni ludzie, jak my wszyscy.

MAŁKA.

Pan nie jesteś żydem?

WIEDEŃSKI.

Ja? cóż znowu! Ja jestem Kolumna Wiedeński, szlachcic z dziada pradziada. Moja rodzina stara i znana jeszcze z czasów Łokietka. Moja babka Czartoryska z domu a jedna z Wiedeńskich, była za Manuelim księciem weneckim...

SCENA V.
CIŻ SAMI I JENTA,
(młoda jeszcze żydówka, masa odzienia różnego wisi u niej na ramieniu. Wchodzi, patrzy na Wiedeńskiego wznosi ręce i krzyczy radośnie).
ஐ ஐ
JENTA.

Mowsze! wusy dues!

WIEDEŃSKI
(spada z konewki, podnosi się, upuszcza laskę i kapelusz).
JENTA.

Mowsze! a to fajn puryc się z ciebie zrobił, ale ja cię odrazu poznałam. Podobny jesteś do twego brata a mego łotra męża, jak dwie krople wody.

WIEDEŃSKI.

Czego ta warjatka chce odemnie?

JENTA.
Jakto, Mowsze? to ty mnie nie pamiętasz? Ja jestem Jenta Wiedeńska, twojego rodzonego brata ślubna żona. A to jego dzieci — un sam poleciał do Ameryki, niech go kolki wezmą! Może ty, Mowsze, masz od niego jakie wiadomość. Czworo dzieci mi zostawił i grosza nie przysyła. Chodźcie tu, kim a her, grzecznie Bernardzie! Srulek! Gołde! Chaimek, chodźcie tu przywitać wujaszka.
WIEDEŃSKI.

Moja kobieto, widocznie zwałowaliście. Odczepcie się odemnie raz na zawsze. Ja jestem szlachcic i nigdy żydem nie byłem. A to Wyborne! (Chwyta zamiast kapelusza konewkę, chce ją w zamieszaniu włożyć na głowę, woda z niej cieknie, oblewa go, kładzie kapelusz, stawia konewkę, podchodzi do Małki). Co więc mam powiedzieć Maurycemu? Czy będzie pani dla niego okrutną. On jest gotów nawet panią przeprosić.

MAŁKA.

Niech Mowsza lepiej już stąd idzie, bo się znów jaka nowa szwagrowa znajdzie.

WIEDEŃSKI.

Quelle blague! odchodzę, ale niech się pani namyśli (odchodzi, potrąca jednego z bachorów) ach! pardon! mille, pardon!

(wychodzi, ).


SCENA VI.
CIŻ SAMI, oprócz Wiedeńskiego.
JENTA.

Żebym tak zdrowa była, że to Mowsza, ale co tam, on teraz pan, to się do nas nędzarzy i przyznać nie chcę... Cicho dzieci, cicho dzieci! przyniosłam wam po obarzanku. Aj! aj! Chaimku, jaki ty łakomy, ty nie bierz ciasteczki twojej siostrzyczce (do Ryfki). Co mama? Śpi mama, nie? Chce mame trochę mleka? Przyniosę zaraz. Zarobiłam dziś, aż dwadzieścia siedem kopiejek na starej lampie i dwie pary kamaszy co je kupiłam. A panna Małke znów czyta! oczy sobie panienka popsuje.

MAŁKA.

Nie, moja poczciwa Jenta, ja przywykłam wieczorami czytać.

JENTA.

Tak! ale panna Małka czytała inaczej przy lampie jasnej i dużej, nie tak jak tutaj świeczka pstryk, pstryk (zbliża się powoli). Panna Małka smutna?

MAŁKA.

Niewesoła.

JENTA.

Ja to rozumiem! My głupie biedne żydki a panna Małka uczona panna.

MAŁKA.

Moja Jento, ty ze swoją nieuczonością jesteś więcej warta odemnie. Ty ciężko pracujesz cały dzień i zarabiasz na chleb dla swojej matki i czworga dzieci a ja, co? Szukam roboty i znaleźć nie mogę.

JENTA.

Do jakiej roboty takie delikatne dziecko, jak panna Małka, sposobne? Panna Małka edukację dostała i powinna sobie tylko na kanapie siedzieć, miód ze szklaneczki popijać i chałę jeść. Ny? nic? Takie jak ja proste żydowice to mogę latać za starzyzną po piętrach i staremi kamaszami targować. Ja pannie Małce co powiem. Ja po rozmaitych domach chodzę, i po bogatych i po biednych i po żydach i po aktorkach. Ja mam stałe kundmanki, co u nich stare suknie kupuję. Ja pannie Małce co powiem. Ja nigdzie takiej panny prostej i ładnej jak panna nie widziałam. Aj! aj! jak to żal, że taki złocony ptak siedzi w takiej dziurze! Aj! aj!

MAŁKA.

Co robić, moja Jento! muru głową się nie przebije.

JENTA.

I jeszcze coś pannie Małce powiem. Stary Szwarcenkopf nie darmo tu wpuszcza Pake Rozental. Panna Małka nie wie, że Pake to najsławniejsza swatka na całą Gęsią, Nalewki, Frańciszkańską, ona i na Długą zagląda. Ona pannie Małce męża stręczy.

MAŁKA
(z przestrachem).

Męża? mnie?

JENTA.
Ona tam musi mieć jakiego, z przeproszeniem, koszlawego żydka, co go nikt nie chce i stręczy go dla panny Małki. Ja nawet cośniecoś słyszałam, on się nazywa Jojne Firułkes, syn starego Firułkes i ma tabaczny pół-sklepik na Marszałkowskiej. On jest mały, kulawy i ma tylko wielgie, bardzo wielgie oczy.
MAŁKA.

Ależ mnie ojciec nic o tem nie mówił.

JENTA
(kiwając głową).

Panna Małka nie zna naszych zwyczai. U nas nikt się młodych nie pyta o to. Jak interes będzie ubity, pannie Małce pan Szwarcenkopf powie. Mnie także nikt nie pytał, czy ja chcę za Wiedeńskiego iść. Ot, ułożyli i wydali. Ja miałam siedemnaście lat, on osiemnaście, my byli dwoje osłów, ale u nas taki już zwyczaj. Swatki i rodzice wszystko ułożą. Pannę Małkę tak samo do ślubu powiodą. I to już tak od wieków. Moją matkę tak samo wydali... i moją córkę tak samo się wyda! To już jest taki zwyczaj. Ja pójdę po mleko! (bierze garnuszek i odwraca się do dzieci). A będziecie tutaj grzeczne, mama zaraz wróci, oj-oj! jak mnie nogi bolą!... jak mnie nogi bolą!...

SCENA VII.
RYFKA, DZIECI, MAŁKA.
ஐ ஐ
MAŁKA.
Czy to możliwe co ona mówiła! Mogliby wydać mnie zamąż? Wydać mnie! Czy władza ojca jest tak bardzo nieograniczona? Ależ to rzecz poprostu niemożliwa. Wszakże i ja mam duszę, własną, wolę i mogę powiedzieć „nie chcę“. Co za nędza! Co za straszna moralna nędza!
(Jenta wraca z mlekiem, idzie do komina, odlewa trochę w garnuszek i niesie Małce).
JENTA
(nieśmiało).

Niech się panna Małke trochę mleka napiję... panna Małka nic od rana nie jadła.

MAŁKA
(płacząc).

Dziękuję, moja poczciwa Jento!

JENTA.

Niech panienka nie płacze, bo mnie zaraz aż mgli z żałości, jak cudze łzy widzę. Ja tyle już płakałam jak mnie ten łotr mąż ostawił i do tej Ameryki powędrował, że to cud, że mi jeszcze oczy łzy nie wyżarły. Jest bo na świecie więcej nieszczęścia, niż szczęścia. Aj! aj!

(idzie do komina, chwila milczenia, potem słychać cichy śpiew żydowskich dzieci za sceną).
JENTA
(do dzieci).

Cyt! słuchajcie! jak się to dzieci w chederze na dole śpiewać ładnie uczą.

SCENA VIII.
CIŻ SAM i JAKÓB LEWI.
ஐ ஐ
JAKÓB.
Czy zastałem pannę Szwarcenkopf w domu?
JENTA.

Panna Małka tam w swoim kąciku siedzi. Niech pan do niej podejdzie, bo ona bardzo smutna i płacze! Pan dobrze zrobił, że pan dziś tu zajrzał...

JAKÓB.

Śnieg sypie nie na żarty. Chciałem przyjść wcześniej, ale sanek nie mogłem znaleźć.

JENTA.

Dobrze, że i pan tak przyszedł. A mamcia zdrowa? A ojciec? a panna Flora? Ja ją dziś widziałam, bo ja byłamu państwa Schranne, za interesem i widziałam pannę Florę przez drzwi. To bardzo godna panienka. A kiedy wesele?

JAKÓB.

Nie wiem, moja Jento! (podchodzi do Małki, która siedziała w swoim namiocie, z głową ukrytą w rękach). Dobry wieczór, panno Małko!

MAŁKA
(radośnie, podnosząc głowę).

A, to pan, panie Jakóbie!

(podaje mu obie ręce).
JAKÓB.

Czy pani na mnie czekała?

MAŁKA.

Jeżeli chcesz pan, bym była szczerą, to powiem ci: tak!

JAKÓB.
I byłaś pewną, że przyjdę?
MAŁKA.

Byłam pewną, że pan przyjdziesz

(podczas tej rozmowy Jenta powoli układa do snu matkę i dzieci).
JAKÓB.

Co pani robiłaś dzisiaj dzień cały?

MAŁKA.

To, co zawsze. Biegałam po mieście za lekcjami.

JAKÓB.

Czy pani co znalazłaś?

MAŁKA.

Nic! Patent mój z Wrocławia nie daje mi prawa uczenia w Warszawie. Nie wiem sama, co począć. Byłam już w dwóch magazynach. Ale widząc mnie przyzwoicie ubraną i mówiącą poprawnie, godzono się na przyjęcie mnie na praktykę, ale za opłatą z mej strony. Wychodziłam, mówiąc, że się namyślę. Widzi pan, jak we mnie jest jeszcze dużo fałszywej próżności. Wstyd mi było przyznać się, że jestem głodna i gotowa jestem za parę groszy cały dzień nawłóczyć igły i chodzić na posyłki.

JAKÓB.
Ciągle myślę o pani i pragnąłbym wynaleźć dla ciebie jakieś odpowiednie zatrudnienie. Lecz i ja wszędzie, dokąd się udam, spotykam się z odmową. Chwilami już tracę zupełnie nadzieję!
MAŁKA.

Ja ją już dawno straciłam!

JAKÓB.

Jednakże tak jak jest pozostać nie może. Pani nie możesz tu konać w tem otoczeniu! w takiej zabójczej dla twojej duszy atmosferze.

MAŁKA.

Wszyscy mi to powtarzacie, zacząwszy od tej poczciwej Jenty, ale kto zdoła mnie z tego nieszczęścia wyrwać i wyciągnąć. A przecież nie ja, nie moja wina i błąd wpędziły mnie w to straszne koło, z którego niema dla mnie wyjścia. Nauka, światło, otworzyły przedemną szerokie widnokręgi, Wydobyto mnie z cuchnącej piwnicy przesądów i pozwolono odetchnąć szeroką piersią, aż nagle wtedy, gdy zaledwie zaczęłam kosztować owoców przygotowawczej mej pracy... zostałam zepchniętą w czerń, z której wyszłam. O! panie Lewi! gdybyś pan wiedział, jak ja bardzo cierpię. Przedewszystkiem cierpię podwójnie bo czuję, że ci wszyscy ludzie są dobrzy, poczciwi, że mój ojciec ma prawo wymagać odemnie posłuszeństwa i szacunku a ja nic im dać nie jestem w stanie. Nawet miłości, nawet przywiązania. Czuję się z niemi bardzo nieszczęśliwą i nie mam odwagi żyć już dłużej

(płacze).
JAKÓB
(wzruszony).

Panno Małko! w smutku twoim osłodą i pociechą powinna być myśl, że choć zdaleka czuwa nad tobą serce przyjaciela.

MAŁKA.

Zdaleka!

JAKÓB
(biorąc ją za rękę).

Niemniej jednak gorąco i serdecznie... Kto wie, co przyszłość dla ciebie ukrywa. Czy pani sądzisz, że my wszyscy jesteśmy wolni od trosk i goryczy. Gdybyś znała moje...

MAŁKA.

Pan masz zmartwienia?

JAKÓB.

Ciężkie, wielkie zmartwienie, panno Małko! Przed tobą jeszcze życie całe, ja zaś mam życie już zamknięte i związane na zawsze.

MAŁKA.

Powiedz mi pan, jakie jest to zmartwienie.

JAKÓB.
Nie teraz i nie dzisiaj. Dowiesz się o tem może niedługo i pamiętaj, że to, co wydawać się może dla innych szczęściem, dla mnie jest teraz smutkiem i goryczą (śpiew dzieci za oknem). Jak smutno brzmią, te dziecinne głosy, które płaczą nad utratą ziemi obiecanej!
MAŁKA.

Czyż i w sercu pana pieśń ta oddźwięk znajduje?

JAKÓB.

Dziś więcej, niż kiedykolwiek. I moje serce płacze na myśl, że nigdy nie będzie szczęśliwe i spokojne

(słuchają oboje w milczeniu śpiewu dzieci. Świeca zgasła, przez okno znajdujące się nad łóżkiem Małki oświeca ich promień księżyca).
JAKÓB
(biorąc rękę Małki).

Pani płacze?

MAŁKA.

Tak, przed panem łez moich się nie wstydzę.

JAKÓB.

Dlaczego przedemną? Czy masz pani do mnie zaufanie?

MAŁKA.

Mam więcej, niż zaufanie... ja w pana wierzę ślepo i zupełnie. I zdaję mi się, że gdybyś mi powiedział „umrzej“ — umarłabym natychmiast. I w tej chwili płakałam nie nad sobą, ale nad smutkiem i nieszczęściem pana.

JAKÓB
(namiętnie).
Ty moje ukochane i dobre dziecko! jakżeś ty mi drogą! jakżeś ty mi drogą! (hamując się). Gdybyś wiedziała ile mam dla ciebie przyjaźni.
MAŁKA.

Powiedziałeś mi pan, że jestem ci bardzo drogą.

JAKÓB.

O tak! bo jesteś tak jak ja smutną i nieszczęśliwą! Bądź zdrowa Małko!

MAŁKA.

Już pan odchodzisz?

JAKÓB.

Już późno. Iść muszę.

MAŁKA

A prawda, dopiero teraz dostrzegłam, że masz pan na sobie strój balowy. Pan idziesz na bal?

JAKÓB.

Tak

MAŁKA.

Baw się dobrze... Idź pan na bal i baw się wesoło!

JAKÓB
(chwytając ją za ręce).

Powiedziałem ći już raz, że jestem nieszczęśliwy i słowa tak łatwo nie zmieniam. Wyszedłszy stąd, będę jeszcze sto razy smutniejszy i bardziej zgnębiony...

MAŁKA.

Czy nie można zaradzić twojemu nieszczęściu? Czy... ja...

JAKÓB.
Ty Małko mniej, niż ktokolwiek. Bądź zdrowa!
MAŁKA.

Kiedy pan przyjdziesz znowu?

JAKÓB.

Dla mnie i dla ciebie lepiej będzie, ażebyśmy się więcej nigdy nie widzieli.

MAŁKA
(blednąc ze wzruszenia).

Więc to pożegnanie?

JAKÓB.

Tak, Małko!

MAŁKA
(z wysiłkiem).

Niech pana Bóg prowadzi!

JAKÓB.

Dziękuję ci, Małko.

(Gdy już jest w progu, zwraca się nagle, jakby się chciał rzucić się ku Małce, lecz po namyśle wychodzi szybko, zamykając drzwi).
MAŁKA
(Stoi jak skamieniała, poczem wybucha płaczem i upada na kolana przy łóżku).

Nie kocha mnie! nie kocha! O ja szalona! szalona! szalona!

(płacze).
JENTA
(zbliża się powoli ku Małce).
Panno Małko! panno Małko! co to? czego pani płacze? niech pani się opamięta! Któż widział. Aj! aj! taka śliczna panna i tak sobie oczy psuje!
MAŁKA
(wijąc się z bólu).

O moja Jento! dla mnie już się wszystko skończyło!

JENTA.

Dlaczego?

MAŁKA.

Ja ci nie mogę powiedzieć! ale gdybyś ty wiedziała!

JENTA.

Ja wiem, ja wiem, ja patrzyłam dobrze, jak ten pan Lewi tu przychodził i od razu zmiarkowałam, że on pannie Małce serduszko zabrał. Ale ja też wiedziałam, że to się na nic nie zda i że on tak na próżno chodzi, bo jest już zaręczony i to z panną bogatą, co mu rodzice oddawna wynaleźli i przeznaczyli.

MAŁKA
(porywając się).

On? zaręczony?

JENTA.

A jakże! ja jeszcze dziś u rodziców jego panny byłam. Nazywają się Schranne i są bogaci ludzie... Dają za córką najmniej dziesięć tysięcy i wyprawę. Ja dziś od tej panienki dwie pary bucików kupiłam. Ona ma trochę duże nogi. Ja z niej buciki żydkom naszym sprzedam, to będą mieli fain paradę.

MAŁKA
(do siebie).

Teraz wszystko rozumiem! Wiem co znaczyły jego słowa! A jednak tamtych więzów zerwać nie miał odwagi i wolał mnie poże gnać i pozostawić z sercem zakrwawionem.

JENTA.

Ja wolałam pannie Małce całą prawdę powiedzieć, bo po co sobie panna Małka ma nim głowę zawracać. U nich dziś bal i on tam do nich poszedł. Będzie tańcować z nią całą noc. A jakie majonezy tam kucharka robiłal aj! aj! Wielgie jak kamienice a całe żółte! Będzie tam bal!

MAŁKA.

Tak, będzie bal!

JENTA.

Niech się panna Małka spać połozy, bo późno już. Ja idę spać. Trzeba do dnia wstać i pójść na Gęsią, zanieść ten samowar co mi go jeden żydek do sprzedania dał. Samowar kradziony, ale Jenta musi oczy zamknąć, bo dzieci czworo i matka chora, to zarobić trzeba!...

(idzie stękając do swego kąta i kładzie się spać).
MAŁKA
(sama siedzi na łóżku).

On teraz na balu... zaręczony! dlaczego mi tego odrazu nie powiedział! Zdaje mi się, że mnie żywcem w grób zamurowano! Straciłam wolę, samowiedzę, chęć do życia — wszystko! I gdy pomyślę, że tu żyć mam jeszcze lata całe! O! co za męczarnie!


SCENA IX.
CIŻ i SZWARCENKOPF.
ஐ ஐ
SZWARCENKOPF.

Zmarzłem strasznie! hu! hu! ręce mi zgrabiały! Małka! Małka! a gdzie ty?

MAŁKA.

Jestem tu, mój ojcze!

SZWARCENKOPF.

Nie masz kawałka świeczki, zapal — a tu masz pomarańczę. Dał mi ją Maurycy Silbercweig i powiedział: weź to dla twojej córki. (Małka bierze pomarańczę i kładzie w kołysce dziecka Jenty). Pan Maurycy wychodził dziś z teatru i był bardzo wesoły... Aj! aj! mało utargowałem... śnieg sypał, nikt nie chciał się zatrzymać kupić papierosów! (zdejmuje z szyi swoje pudełko, idzie do pieca). Zimny piec! Jenta nie paliła!

MAŁKA.

Nie, widocznie nie miała pieniędzy.

SZWARCENKOPF.

Żeby moje wrogi miały takie życie, jakie ja mam! Na stare lata poniewierka i grosza się dorobić nie mogę.

MAŁKA.

Tak — i ja ci jeszcze spadłam na kark i siedzę zamiast dopomódz ci, ojcze mój biedny.

SZWARCENKOPF.

Będziesz mi mogła dopomódz, gdy zechcesz. Mam dla ciebie dobrą nowinę, radosną nowinę, aż skikać zaczniesz, jak się o niej dowiesz.

MAŁKA.

Za mąż mnie chcesz wydać, mój ojcze!

SZWARCENKOPF.

A ty zkąd wiesz o tem, Małka?

MAŁKA
(gorączkowo).

Mniejsza z tem, jeżeli sądzisz, że moje zamążpójście może być dla ciebie pomocą, to owszem, zgadzam się, pójdę zamąż.

SZWARCENKOPF.

Małka! ty jesteś poczciwe dziecko!

MAŁKA.

Tylko niech się to wszystko prędko stanie, mój ojcze, może mi sił zabraknąć, albo może się pan młody cofnąć! Cóż! jeśli dobry interes, to trzeba go prędko skończyć, prawda, mój ojcze!

SZWARCENKOPF.

Prawda, ale ty, Małko, cała się trzęsiesz... ty jesteś chora, co ci jest?

MAŁKA.

Mnie? nic? tak sobie! zimno mi! O!

(nagle usuwa się zemdlona na ziemię).
SZWARCENKOPF.
Małka! nie żyje? Jenta! Jenta! Ryfke! Małka nie żyje!
JENTA
(porywa się z łóżka).

Aj waj! co jej? (biegnie do Małki). Nic! ona tylko tak sobie omdlała. Takie pańskie delikatne chorobe!

Kurtyna zapada.
AKT TRZECI.
Ten sam pokój co w poprzednim akcie, tylko czyściejszy i porządniejszy. Na stołach, na piecu przylepione łojówki. Wszędzie ogarki świec w butelkach, nawet na ziemi. Namiocik Małki uprzątnięto. Pod piecem Ryfka ubrana czysto. Dzieci Jenty poodziewane w rozmaite pstre ubrania teatralne ale zbyt duże. Jenta kończy ubierać Ryfkę i narzuca jej na plecy burnus beduina.
SCENA I.
RYFKA, JENTA, DZIECI później SZWARCENKOPF.
ஐ ஐ
JENTA
(przyśpiewując)

Hajde, łajde mame, tate,
Djabeł skacze na łopatę,
Sam a szwarce jur!

Niech się mama nie rusza i siedzi pięknie i spokojnie, bo mama wygląda jak jaka księżna albo hrabina na tronie. Trejne, ty szlechtes Kind, nie rozdzieraj sukienki... To jest piękne balowe sukienkie, co sobie bogata pani w niej na balu tańcuje a mama ci pożyczyła na dzisiejszy furszpil, żebyś sobie mogła z panienkami koło panny młodej potańcować (stukanie do drzwi). Kto tam?
SZWARCENKOPF
(ubrany odświętnie).

Można jeszcze wejść.

JENTA.

Można, można! Dziewczęta zejdą się za jaką godzinę, furszpil zacznie się za dwie. Aj! aj, jacy wy dzisiaj, Szwarcenkopf, jesteście ubrani! ny! ny! do szlubu nie mieliście takiego chałata.

SZWARCENKOPF
(uradowany).

Bardzo śliczny chałat! Stary Firułkes dotrzymał słowa, bo jest godny, rzetelny i akuratny człowiek. A gdzie prezenty?

JENTA.

Schowałam do kieszeni Małki. Niema ani szafy, jeszcze zginie.

SZWARCENKOPF.

Przy spisywaniu trzeba będzie prezenty pokazać.

JENTA.

To się pokaże. Prezenty godne i wspaniałe. Broszka i kolczyki i pierścionek z zielonym kamieniem, co wart może ze siedem rubli, żebym taka zdrowa była. Panna Małka będzie kontenta.

SZWARCENKOPF.

Doczekałem się z niej pociechy a gdzie ona poszła?
Nie wiem! Smutna była całe rano, potem ubrała się i poszła...

SZWARCENKOPF.

To taka panieńska wstydliwość. Smuci się a raduje, że męża będzie miała.

JENTA.

Ciekawa jestem widzieć tego Jojna!

SZWARCENKOPF.

Wczoraj Gabite uzbierał już na ślub dwieście rubli! Mnie żydki tutejsze cenią, choć ja uliczny handlarz jestem. Każdy chętnie dawał, abym miał za co Małke za Jojne wyprawić. Ja jej z tych dwustu rubli na tuchim zapisze w dokument sto rubli a Pake Rozental prawny procent piąty dam za swatostwo. Resztę na wesele i na ubranie Małki wydać trzeba.

JENTA.

A teraz idźcie już, bo dziewczęta skikać będą. Poczekajcie, aż pan młody z marszelikiem i somsiady przyjdzie ze swojego scheinem.

SZWARCENKOPF.

Dobrze już, dobrze. Ja razem z niemi tu wejdę.

JENTA.

Dobrze!

(Szwarcenkopf wychodzi).

SCENA II.
RYFKA, JENTA, później WIEDEŃSKI I MAURYCY.
ஐ ஐ
JENTA
(chodzi z kąta w kąt, zapalając świece i poprawiając je).

Ściemniło się. Trzeba pozapalać świeczki. Aj! aj! jakie to piękne, aż mi się mój własny furszpil przypomniał. A ten łotr Wiedeński niech go kolki zduszą. Żeby on tak był szczęśliwy, jak moje własne wrogi. Aj! aj! (pukanie). Czego się stuczyć? wejść odrazu! Kto tam?

WIEDEŃSKI
(staje na progu).

To ja, Kolumna!

JENTA.

Aj! aj! co ja widzę! Mowsz? To ty, Mowsze? teraz się nazywasz Kolumna? jak to można, to się tak słupy nazywają, nie ludzie.

WIEDEŃSKI
(ostro).

Moja kobieto, głupia jesteś! nie znam cię i nie znałem nigdy, rozumiesz? co? (przystępując do niej i grożąc jej kijem). Jeżeli nie przestaniesz mnie nazywać Mowszem i wmawiać we mnie, że jesteś moją krewną, to ja na ciebie sąd pozwę, do kryminału cię wsadzę.

JENTA
(przerażona).

Ja bardzo pięknie jaśnie wielmożnego pana Mow... to jest pana przepraszam, mnie się tak zdawało, że jaśnie wielmożny pan to był dawniej łapserdak Mowsze, co to my go Tyszebuf na Krochmalnej przezwali.

WIEDEŃSKI
(wściekły).

Ja? Tyszebuf? słyszał kto co podobnego? (zapominając się) a harst man a jelwa a głupia? (zaczyna mówić po żydowsku i nagle opamiętując się zmienia ton i kończy po francusku). Je vous ai dit comprener?

JENTA.

A jakto jaśnie wielmożny pan ładnie, to po żydowsku powiedział: „hirst mana jetwa a głupia“.

SCENA III.
CIŻ SAMI i MAURYCY SILBERCWEIG.
ஐ ஐ
MAURYCY
(wsuwając głowę przez drzwi).

Czy można?

WIEDEŃSKI.

Chodź! chodź!

JENTA.

Ja panów pięknie przepraszam, ale tu mężczyznom jeszcze nie wolno, bo ten furszpil przed ślubem, to musi się zacząć od tańców samych panien a dopiero później młody ze swojemi kolegami tu przyjdzie.

MAURYCY.
Właśnie ja tu przychodzę dlatego, ażeby ten młody tu nie przyszedł.
JENTA.

Za pozwoleniem pana, dlaczego Jojna Firułkes nie ma tu przyjść.

MAURYCY.

Nie będę wam o moich planach opowiadał. Gdzie panna Małka?

JENTA.

Ona sobie wyszła.

MAURYCY.

A kiedy ona wróci!

JENTA.

Ona już sobie wróci!

MAURYCY.

Ale kiedy!

WIEDEŃSKI.

Nie gadaj z nią — to idjotka.

JENTA.

Żebym tak szczęście do handlu miała jak ja mam zdrowy i czysty rozum. Aj! ty Mow... nie, ty jaśnie wielmożny panie bardzo prędki w gębie jesteś. Żebyś tak dla biednych krewnych miał prędką do pomocy rękę.

WIEDEŃSKI.

Cicho bądź, nie odzywaj się do nas.

JENTA.

Ja pójdę popatrzę, czy Małka nie nadchodzi.

WIEDEŃSKI.

Po co my właściwie tu przyszli? Kazałeś mi się tak gwałtownie ubierać, siadać w dorożkę i jechać za sobą. Teraz mów, nadai nie mam odwagi wejść a raczej wdrapać się po tych brudnych schodach do tej jeszcze brudniejszej nory i wysyłasz mnie jako awangardę. Przyznam ci się que c’ est trop fort.

MAURYCY.

Szczęściem, że nie przybyliśmy za późno. Na dole rozpowiedziały mi żydówki, że w dzisiejszy szabes odbędzie się zwykła zabawa u panny młodej a ślub będzie dopiero we wtorek.

WIEDEŃSKI.

A gdybyśmy się nawet spóźnili, cóż wielkiegoby się stało! Panna Małka Szwarcenkopf zostałaby panią Jojne Firułkes!

MAURYCY.

Przyznam ci się, że jakkolwiek nie mam zbyt czułego sumienia, to przecież nie mogłem poprostu spać spokojnie na myśl, że ta śliczna i dystyngowana dziewczyna ma z mojej winy zostać żoną jakiegoś ordynarnego i głupiego żydka.

WIEDEŃSKI.

Z twojej winyP Ja tu twojej winy nie widzę. Mnie się zdaje, że to pani Glanzowa w głowie ci przewróciła a piękne oczy i zgrabna figurka Małki dokazały reszty.

MAURYCY.

Być może, Glanzowa przedstawiła mi po kobiecemu fatalne położenie Małki a ja zacząłem powoli pojmować, że dziewczyna wykształcona i wychowana inaczej, nie może wytrzymać w podobnem, jak tu otoczeniu. Byłbym może jeszcze sprawę na później odłożył, ale dowiedziałem się o jej ślubie i sądzę, że obowiązkiem moim...

WIEDEŃSKI.

Sądzę, że obowiązkiem twoim jest usunąć pana Jojne Firułkes z kandydatury męża i na to miejsce postawić swoją kandydaturę, jako kochanka.

MAURYCY.

Nie, Maksie, ja tak nie myślę. Nie mam innych zamiarów względem tej dziewczyny jak tylko polepszyć jej sytuację i nie pozwolić jej zostać panią Jojne Firułkes.

WIEDEŃSKI
(ironicznie).

A więc czysto humanitarne względy kierują twoimi krokami.

MAURYCY.

Gdybym ci nawet mógł wytłómaczyć co mną w tej chwili kieruje, byłaby to próżna praca, gdyż z pewnością byś tego nie zrozumiał. Dowiedz się jednak i zanotuj to sobie w pamięci. Nie przyszliśmy tu bynajmniej po to, aby tą dziewczynkę ponownie obrazić. Przeciwnie, chciałbym, aby mi darowała, moją winę i zechciała zrozumieć, że działałem wtedy jak głupi szaleniec pijany i niepoczytalny. Proszę cię więc, Maksie, schowaj twą ironię na jakąś inną okazję, to jest gdy przyjedziemy do jakiej Florci aibo Malci a tu zachowaj się tak, jakbyś się zachował wobec siostry twojej.

WIEDEŃSKI.

Moryś! Moryś! ja ciebie nie poznaję! Od paru tygodni pić nie chcesz, nie przegrałeś do mnie ani jednej setki... coś się z tobą dzieje. Czy ty się Moryś czasem w tej Małce nie kochasz. Jeżeli to jest tak, to ja kłaniam i ulatniam się w inne sfery. Fantazjom twoim dogadzać mogę, ale szaleństwu jamais.

MAURYCY.

Nie kocham się w tej Małce, możesz być przekonany. Z początku sądziłem, że mi ulegnie i chętnie straciłbym na nią trochę pieniędzy. Ale dziś ja mam dla niej zupełnie inne uczucie i wolę ci o niem nie mówić.

SCENA V.
CIŻ SAMI, MAŁKA, RÓZIA, JENTA.
(Małka w białej sukni, na której ma długi płaszcz, Rózia, młoda dziewczyna ubrana wytwornie w spacerowym kostjumie).
ஐ ஐ
JENTA.
Oto są ci panowie!
MAŁKA
(do Jenty).

Czego oni chcą odemnie?

JENTA.

Nie wiem. Ale wygląda tak, jakby nie chcieli, żeby panna Małka za mąż za Jojne szła.

MAŁKA.

Co też Jenta mówi.

JENTA.

Jak żywa jestem!

MAŁKA
(do Rózi).

Moja droga Róziu, pozwól, że przedewszystkiem tych panów stąd oddalę. Są to nieproszeni goście i należy, aby stąd jaknajśpieszniej wyszli.

RÓZIA.

Proszę cię, moja droga, nie rób sobie ze mną najmniejszej subjekcji. Sama uparłam się, żeby ci towarzyszyć aż do twojego mieszkania. Nie chcę cię krępować w niczem i dlatego odchodzę.

MAŁKA.

Cóż znowu, proszę cię, zostań. Ja przed tobą nie mam tajemnic.

MAURYCY
(do Wiedeńskiego).
Proszę cię, odsuń się, pozwól mi z nią porozmawiać sam na sam.
WIEDEŃSKI.

Dlaczego więc mnie tu przywlokłeś? Spójrz lepiej na tamtą drugą. Jaka śliczna dziewczyna.

MAURYCY
(patrząc z zachwytem na Rózię).

Prawda, jak obrazek! Ale teraz mam tu co innego do załatwienia... To dziwne, czuję się onieśmielony.

MAŁKA
(zbliża się).

Panowie życzą sobie ze mną mówić. Mogę być tylko zdziwioną, widząc tu ich u siebie, ale sądzę, że jakiś nadzwyczajny wypadek skłonił was do przyjścia aż tutaj. Zapominam chwilowo o...

MAURYCY.

Nie chwilowo, ale zapomnij pani zupełnie! W tej właśnie sprawie przychodzę do pani.

MAŁKA.

W tej sprawie? Panie Silbercweig czy to nowa chęć obrażenia mnie? Pamiętaj pan jednak, że tam byłam u ciebie bezbronna i otoczona, obecnie tu jestem w moim domu i jakkolwiek ten dom jest tylko jamą, dającą schronienie kilku rodzinom, to przecież zawsze jest mój dach, mój dom, moje „u siebie“ i w nim znieważać się nie pozwolę.

(Rózia zbliża się i staje obok Małki).
MAURYCY.

Srogo się pani zemną obchodzisz, znoszę to z poddaniem, bo czuję, że zawiniłem względem ciebie. Wina moja nie była jednak tak wielka — było w niej dużo pustoty i lekkomyślności. Był to żart.

MAŁKA.

Żart ten natychmiast otworzył mi oczy i dał mi jasno poznać, jakie jest obecnie moje stanowisko w społeczeństwie. Zresztą nie mówmy o tem. Z czem pan właściwie przyszedłeś do mnie?

MAURYCY.

Jakkolwiek zapytanie pani zastaje mnie przygotowanym, jednakże waham się z odpowiedzią.

MAŁKA.

Jeżeli ma być obrażliwą dla mnie, zaniechaj jej pan, proszę.

RÓZIA
(do Małki po cichu).

Nie bądź dla niego tak nielitościwą. To bardzo miły i ładny chłopiec.

MAŁKA
(do Rózi).

Jakie z ciebie dziecko!

MAURYCY.

Mówiono mi, że pani idzie zamąż?

MAŁKA.
Tak jest, zaręczyny moje są dzisiaj. We wtorek odbędzie się mój ślub.
MAURYCY.

Ślub ten odbyć się nie może.

MAŁKA.

Ślub ten odbyć się musi.

MAURYCY.

Ja potrafię temu zapobiedz.

MAŁKA.

W jaki sposób?

MAURYCY.

Posłuchaj mnie pani chwilkę, tylko bez gniewu i uniesienia. Wychowaniem twojem zajmowała się moja ciotka, ona to, gdy byłaś jeszcze dzieckiem a więc nie mającą swojej woli, zabrała cię ztąd i kształciła, kierując inaczej twoją przyszłością. Po jej śmierci ten... obowiązek spada na mnie... a więc ja nie chcę, nie mogę pozwolić ażebyś ty... zgniła w nędzy pomiędzy zacofaniem, brudem i ciemnotą... Panno Małko, niech pani nie myśli, że ja jestem zupełnie złym człowiekiem... ja...

WIEDEŃSKI
(który słuchał z ironią).

A teraz dobądż chustkę do nosa... otrzyj łzy rozczulenia i padaj na kolana.

MAURYCY.

Jeżeli nie pozostawisz mnie w spokoju, to będę zmuszony zerwać z tobą wszelkie stosunki (do Małki). Dziwisz się pani, że tak mówię do ciebie, ale skoro kiedyś opowiem ci w jak dziwny sposób wpłynęła na mnie twoja chwilowa obecność w domu naszej ciotki, zrozumiesz może, że i ja umiem być trzeźwym i nawet uczciwym.

MAŁKA.

Słucham z radością słów pana. Zupełnie innym wydajesz mi się w tej chwili, niż wówczas, gdy pijany przemawiałeś do mnie w tak oburzający sposób.

MAURYCY.

Więc mogę mieć nadzieję?

MAŁKA.

Czego?

MAURYCY.

Że pani przyjmiesz nadal pomoc, jaką ci udzielała moja ciotka, zerwiesz zamierzone małżeństwo i urządzisz sobie życie tak jak twoje wychowanie i wykształcenie tego wymaga?

MAŁKA.

Nie, Panie Maurycy.

MAURYCY.

Ale dlaczego?

MAŁKA.

Ach! tyle jest przyczyn, żądasz pan, ażebym ci przebaczyła? Przebaczyć ci mogę, ale zapomnieć... nigdy. Przyjąć cokolwiek od ciebie! Nie mogę. Zawsze w uszach moich dźwięczałyby twe słowa jakieście mnie przywitali na progu twego domu. A zresztą ja od obcych nie przyjmuję nic.

MAURYCY.

Przyjmowałaś od ciotki.

MAŁKA.

To była moja matka, moja opiekunka — wszystko, pan zaś jesteś dla mnie obcym.

MAURYCY.

Teraz będziesz przyjmować od męża, który jest także dla ciebie obcym człowiekiem.

MAŁKA.

To nie będzie darowizna. Ja będę z nim wspólnie pracować a nawet to ja właściwie będę prowadzić cały handel i na chleb zarabiać. Ja dobrze się dowiedziałam, panie Silbercweig, o tem, czy ja będę siedzieć z założonemi rękami i oglądać się na to, co mąż przeznaczy.

MAURYCY.

Pani będziesz prowadzić handel?

MAŁKA.

Tak panie! pół sklepiku na Marszałkowskiej ulicy i nie umrę z tego z pewnością. Lepsza taka niezależna pozycja, niż oglądać się na łaskę i dobry humor ludzi obcych. Spróbuję stworzyć sobie nowe życie. Sądzę, że mi się Dowiedzie.

MAURYCY.
A ja sądzę przeciwnie.
RÓZIA.

Jeżeli mi wolno powiedzieć kilka słów w tej kwestji to i mnie aię zdaję, że tobie, Małko, życie takie jakie zamierzasz pędzić, wystarczyć nie może.

MAŁKA.

Wystarczyć musi.

RÓZIA.

Ten wyraz łatwo wymówić? ale w czyn wprowadzić...

MAŁKA.

Moja Róziu, jesteś jeszcze dzieckiem i nie pojmujesz, że wiele ten może, kto musi.

MAURYCY
(do Rózi).

Szczęśliwy jestem, że w pani zyskałem sprzymierzeńca. Zechciej pani przekonać pannę Szwarcenkopf, że działa na własną szkodę, jeżeli odrzuci moją prośbę i pójdzie zamąż wbrew swemu przekonaniu i chęci.

MAŁKA.

Na nic się to wszystko nie zda i ty Róziu nie próbuj nawet przekonać mnie i zmienić moje zdanie. A teraz żegnam pana, panie Maurycy, goście moi lada chwila schodzić się zaczną.

MAURYCY.

Pani będziesz nieszczęśliwą.

MAŁKA.

W każdym razie nikt się o tem nie dowie. Nieszczęście moje ma jednak jedną jasną stronę. Posłużyło ono do zmiany cokolwiek rodzaju pojęć i życia pana... To wiele.

MAURYCY.

Ale to jeszcze nie wszystko. Czy pozwoli mi pani pozostać nadal w liczbie swoich znajomych. Pragnę od czasu do czasu choć porozmawiać z panią.

MAŁKA.

Tego panu zabronić nie mogę... owszem, skoro pan mieć będziesz czas wolny i ja będę od zajęć moich swobodna, przyjdź pan i zostań tak długo dopóki się nie znudzisz. A teraz żegnam pana!

MAURYCY.

Żegnam cię, panno Małko! (do Rózij. Pani!

RÓZIA
(kłaniając się).

Panie!

WIEDEŃSKI
(do Maurycego wychodząc).

Nie desperuj! będzie nie taka harda, skoro jej małżeństwo dokuczy.

MAURYCY
(gwałtownie).

Milcz! mam ochotę cię w tej chwili udusić!

WIEDEŃSKI.
Bzika dostałeś, czy co.
MAURYCY
(wracając się).

Powiedz mi pani na jaki cel mam obrócić te pieniądze, które z sukcesji ciotki należą do pani.

WIEDEŃSKI.

On zupełnie zwarjował.

MAŁKA.

Tyle jest nędzy na świecie a zwłaszcza pomiędzy uboższą klasą żydowską. Ot i tu, patrz, w tym kącie żyje i męczy się kobieta porzucona przez męża i ciężko pracuje, aby nędznie wyżywić czworo drobnych dzieci i sparaliżowaną matkę. Oto jest nędza smutniejsza, niż moja i więcej litości godna.

MAURYCY.

Ja sam im ofiarować nie śmiem. Gdybyś jednak pani chciała...

MAŁKA.

Dobrze. Ja z Rózią zajmiemy się tem, ażeby pieniądze ofiarowane przez pana nie poszły na marne. Założymy Jencie sklepik albo jakiś handelek i pozwolimy jej wychować dzieci i leczyć matkę. Cóż Róziu? czy zgoda?

RÓZIA.

Ależ najchętniej.

MAURYCY.
W ten sposób choć w części wynagradza mi pani zawód, jakiego doznałem, widząc, że pani odrzuca moją prośbę.
MAŁKA.

Porozumiemy się jeszcze co do tego listownie a potem osobiście, już po moim ślubie. A teraz odejdź pan. Jencie później powiem o szczęściu, jakie ją spotyka.

MAURYCY.

Tak! tak! uczyń to pani sama, wszakże to twoje dzieło, nie moje. Żegnam panie!

SCENA VI.
CIŻ, oprócz WIEDEŃSKIEGO i MAURYCEGO.
RÓZIA.

Czy wiesz, Małko, ja mam łzy w oczach. To wszystko mnie serdecznie wzruszyło.

MAŁKA.

Mnie już nic wzruszać nie powinno. Muszę zapomnieć, że mam serce i że jestem żyjącą istotą. Inaczej... mogłoby mi sił zabraknąć. Dziś radością moją całą jest to wypadkowe spotkanie się z tobą na ulicy. Gdyby nie ten wypadek, nie miałabym nawet i tego uśmiechu szczęścia.

RÓZIA.

Moja biedna Małko! Wszakże to już trzy lata jak byłyśmy na pensji w chwili, gdym jechała, telegraficznie wezwana przez matkę do łoża konającego ojca. Na szczęście, ojciec mój wyzdrowiał, ale ja za granicę wrócić nie mogłam. Dokończyłam więc wykształcenia w Warszawie.

MAŁKA.

Ty nazywasz to dokończeniem wykształcenia! Ależ my nawet nie zaczęłyśmy się kształcić. Patrz tylko. Przyszło mi walczyć z przeciwnościami życiowemi i jakże znalazłam się przeciw nim uzbrojoną? Nie umiem nic z praktycznej strony życia i targam się w bezsilnej walce. Teraz pójdę przebojem, ale zdaję mi się, że nie dotrwam i zginę!

RÓZIA.

Takie masz przekonanie!

MAŁKA.

Tak. Tobie jednej to mówię. Nikomu więcej. Nie chcę grać roli ofiary i idę naprzód z głową podniesioną. Nie wiem dokąd mi sił starczy.

RÓZIA.

Moja Małko! Dlaczego nic dla ciebie uczynić nie mogę. Dlaczego nie pozwoliłaś, ażeby ten młody człowiek...

MAŁKA.

Ani słowa o tem, proszę cię.

RÓZIA.

Wydał mi się bardzo sympatycznym i w gruncie uczciwym chłopcem. Ten drugi z monoklem w oku nie podobał mi się bardzo. To musi być jego zły duch. Prawda?

MAŁKA.
I ja tak sądzę.
RÓZIA.

Należałoby tego złego ducha usunąć, ażeby ten młody człowiek nie zginął. A teraz pozwól mi się uściskać, życząc ci (cicho) szczęścia — i pożegnać. Muszę wracać do domu. Rodzice będą o mnie niespokojni.

MAŁKA.

Bądź zdrowa, droga moja Róziu. Jeżeli zechcesz, zachodź do mnie od czasu do czasu. Ja u was bywać nie mogę, wy jesteście bogaci ludzie, ja zaś będę biedna pani Firułkes na... dorobku.

RÓZIA.

Ależ...

MAŁKA.

Nie, nie, moja droga, wiem dobrze, co mówię. A!... po moim weselu zajmiemy się wszyscy troje instalacją Jenty w jakim sklepiku.

RÓZIA.

Czy ty widziałaś przynajmniej swego przyszłego męża?

MAŁKA.

Nie, dziś go zobaczę.

RÓZIA.

Żegnam cię, Małko! Bądź szczęśliwą jeśli to możebne (wychodzi).

MAŁKA
(do Jenty).

Moja dobra Jento, czy prędko goście przyjdą?

JENTA.

Tylko co panien patrzeć. Pan młody ze swemi sąsiady i kolegi sam się zabawia. Panna Małka naszych zwyczajów nieświadoma?

MAŁKA.

Nie, moja Jento.

JENTA.

To panna Małka nie wie, że podczas dzisiejszego Tuchim spisze się szyliszes i pan młody złoży dla panny Małki aż całe czterysta rubli.

MAŁKA.

Nie wiem i niewiele mnie to obchodzi.

JENTA.

Ja zajdę jeszcze na dół i zobaczę czy idą już goście. Ja bardzo kontenta że się panna Małka może trochę pośmieje z panienkami. Choć to i nie dla panny Małki towarzystwo. Aj! aj! biedna panna Małka

(wychodzi, dzieci podczas poprzedniej sceny wyszły. Pozostaje tylko Małka i sparaliżowana Ryfka).
MAŁKA
(sama).

Biedna Małka, wszyscy mówią: biedna Małka a mimo to przeznaczenie moje spełnić się musi! Idę tak, jakby jakaś niewidzialna siła pchała mnie naprzód i zatrzymać się nie mogę. Od chwili, w której dowiedziałam się, że on nie jest wolny moralnie. Zrozumiałam wtenczas, że kochałam go oddawna, od chwili pierwszego naszego spotkania, za życia mojej opiekunki (spogląda dokoła), jestem w tej chwili sama i pomimo tylu świateł zdaje mi się, że zapadam w ciemności. Kto tam bieleje w cieniu? A to Ryfka, biedna paralityczka, wpatrzona z uwielbieniem w te nędzne światełka...

RYFKA
(radośnie bełkocząc).

Licht! licht!...

MAŁKA.

Tak, dla ciebie to światło, dla mnie to ciemności, to grób!... jaki straszny grób!... (opiera się o ścianę i zasłania oczy). Czy ja go jeszcze kiedy w życiu zobaczę!...

SCENA VII.
RYFKA, MAŁKA, JAKÓB LEWI.
(Jakób Lewi wchodzi szybko nie zdejmując palta).
ஐ ஐ
JAKÓB
(podchodzi do Małki chwyta ją za rękę).

Panno Małko!

MAŁKA
(nagle uradowana leci prędko, hamując się).

To pan? czego pan sobie życzysz odemnie?

JAKÓB.

Panno Małko, przyszedłem zapytać się czy to prawda, że pani zamąż idzie?

MAŁKA.
I to za prostego sklepikarza.
JAKÓB.

I to za prostego sklepikarza! Dla czego pani to robi? dlaczego?

MAŁKA.

Muszę mieć do tego przyczynę. Ja się nie pytam pana dlaczego pan się żeni.

JAKÓB.

Teraz niema mowy o mojem małżeństwie.

MAŁKA.

Owszem, jest teraz mowa o naszych małżeństwach. Pan się żenisz, ja idę zamąż. Pan żenisz się z posażną i wykształconą panną, ja zaś idę za prostego i biednego żydka, który wyszedł z tej samej klasy, z której wyszli moi rodzice, ci którzy mnie otaczają a nawet ja sama.

JAKÓB.

Ależ dusza twoja poznała światło.

MAŁKA.

Co z tego? Zresztą światło to tak słabe, jak światło tych świec, które mają oświetlać wesołe moje zaręczyny. Poznałam jasność na tyle, aby samej być nieszczęśliwą i nie módz uszczęśliwić drugich. Zostaw mnie pan mojemu losowi i idż swoją drogą.

JAKÓB.

Jedno tylko może postępowanie twoje usprawiedliwić. Kochasz swego narzeczonego?

MAŁKA.
Być może, panie Jakóbie.
JAKÓB.

Małko, czy to możliwe?

MAŁKA.

Czy pan nie kochasz swojej narzeczonej? Widzisz — milczysz, kochasz ją, nie przypuszczam bowiem, ażebyś bez miłości w sercu, chciał żenić się z tą kobietą

(słychać chór żeńskich głosów w oddali).
JAKÓB.

Więc z całą samowiedzą i dobrowolnie wychodzisz zamąż?

MAŁKA.

Tak. Z całą samowiedzą i dobrowolnie.

JAKÓB.

Ojciec nie przymuszał panią do tego małżeństwa.

MAŁKA.

Nie, ja sama przystałam chętnie i z własnej woli.

JAKÓB.

Ale okoliczności... złożyły się na to, aby panią do tego kroku popchnąć.

MAŁKA
(po chwili).

Być może... losami naszemi kieruje Bóg. Idziemy każdy swoją drogą.

JAKÓB.
Gdybyś chciała, Małko...
MAŁKA.

Nie, nie chcę, nie mogę chcieć Jakóbie, nic mi chcieć nie wolno. Życz mi pan szczęścia i oddal się. Nadchodzą dziewczęta, z któremi bawić się mam wesoło i czekać na przybycie pana młodego. Tak każe zwyczaj... trzeba go szanować.

JAKÓB.

Słowo tylko, czy...

SCENA VIII.
Dzieci Jenty wpadają w podskokach na scenę za niemi pędzi Jenta.
ஐ ஐ
JENTA.

Idą już, idą! (spostrzega Jakóba). A to pan? panie Lewi! Niech pan stąd odejdzie, bo nadchodzą dziewczęta... to nie wolno!

JAKÓB.

Odchodzę!... Bądź szczęśliwą, panno Małko, ze swoim mężem i w swoim domu!

MAŁKA
(tłumiąc łzy).

I pan bądź szczęśliwy ze swoją żoną i w swoim domu!

JAKÓB.

Nie prędko się spełni twoje życzenie, tego możesz być pewną!

(wychodzi szybko).
MAŁKA
(sama).

Nie prędko się spełni? Ale się spełni! Ha! wszystko dla mnie skończone!... to poprostu już śmierć... już śmierć!...

SCENA IX.
Małka i dziewczęta, później Jojne, Marszelik, swatka, Mowsze, stary Firułkes, Szwarcenkopf, żydzi i żydówki. Najprzód, wchodzą, śpiewając, młode dziewczęta z kwiatami w rękach — otaczają Małkę i śpiewając cicho tańczą lekko i zgrabnie, ubrane jasno, biednie, w sukienki białe i jasne trzewiczki. Małka stoi na środku nieporuszona, bierze od dziewcząt kwiaty i całuje każdą zosobna.
ஐ ஐ
MAŁKA.

Dziękuję, dziękuję wam serdecznie!

DZIEWCZĘTA
(klaszczą w ręce).

Idzie pan młody!

JENTA.

Ale on nie idzie, tylko go prowadzą.

DZIEWCZĘTA.

Dlaczego?

JENTA.

Bo on strasznie płacze.

DZIEWCZĘTA.

Płacze?

JENTA.

Aż podchlipuje.

(Wpada Pake, świątecznie ubrana).
PAKE.

Idzie marszelik! idzie marszelik!

DZIEWCZĘTA
(klaszczą w ręce).

Marszelik idzie! si a marszelik geht...

MARSZELIK
(elegancki, wystrojony żyd, z jasną brodą, przy zegarku, w ręku ma czerwoną chustkę. Wpada powiewając chustką).

Gitwoch! Gitwoch!

DZIEWCZĘTA
(klaszczą w ręce).

Gitwoch! Gitwoch!

MARSZELIK.

Der Hussen geht! der Hussen geht!

DZIEWCZĘTA.

Der Hussen geht!

MARSZELIK.

Wie ist die Kałe?

DZIEWCZĘTA.

Die ist die Kałe!

MARSZELIK.

A! wi schön... a wi schön... ziker sis schön Kałe! Gitwoch panna Małka!

(Małka kiania się w milczeniu).
MARSZELIK.

Der Hussen kimt

(biegnie do drzwi)
MAŁKA
(do ciebie).

Czy będę miała dosyć odwagi!

MARSZELIK.

Chodźcie tu wszyscy i starzy i młodzi i bogaci i ubodzy i ślepi i kulawi i łysi i garbaci i prości i połamani, zobaczyć pannę młodą, która jak strwożona gołębica siedzi sobie na krzesełku i grzecznie czeka na swego kanarka...

(Z po za drzwi wchodowych, razem, tłocząc się, wpadają żydzi, mając pomiędzy sobą rozpłakanego Jojnę. Prowadzi go stary Firułkes i Josek Pomeranc, on się im wyrywa i ucieka na prawą stronę sceny. Żydzi wprowadzają starego, siwego Mowszę Radosnego i sadzają go na krześle. Mężczyźni zajmują prawą stronę sceny, kobiety lewą. Stary Szwarcenkopf także wchodzi z niemi).
MARSZELIK.

Hej, hu! Der Belbues soł kimen du. Er verbette a groise ojlem! si essen is wisst du!

JENTA.

A! Szwarcenkopf, jakie ty zbytki robisz. Ty samego Jukicla Krikus na marszelika wziął.

SZWARCENKOPF.

Dobre ludzie dopomogli.

MARSZELIK
(do Jojny).

Co ty, głupi Jojne. Ty płaczesz? waj nisz! Żeby to się twoja narzeczona bojała, to byłoby po modzie, bo panna to musi dziesięć chustek zamoczyć nim zamąż pójdzie. Ale ty Jojne, ty jesteś baran... ty nie jesteś Hussen — ty jesteś szmendrykowater, ślimakowater, mazgajowater, bo się mażesz od rana, jak głupie cielę. Aj, Jojne jak jabym chciał być na twojem miejscu, jak popatrzę, jakie ty rarytne cackies będziesz miał za żonę.

JOJNE.

Ja nie chcę.

MARSZELIK.

Bo ty jesteś głupi. Żebym to ja był na twojem miejscu, jabym zrobił jeden szpring i był przy niej.

JOJNE.

Ja się boję!

STARY FIRUŁKES
(silny, apoplektyczny żyd z kijem i cylindrem na jarmułce).

Freig im nisz czy on chce, czy on nie chce as die prezenten posłane, to już żadne gadanie być nie może.

ŻYDZI.

Tak, tak. Żadne gadanie być nie może!

MARSZELIK.

A jak cię interfirer pod hypę prowadzić będą, to ty będziesz sobie podskakiwał, jak młody królik, co świeżą sałatę zobaczył. Wu ist? Ty znów płaczesz? Wajn nisz. A Jojne Jojninke! was haste für a minkę! Czekaj, ja ci dam zwilling na mazeł (daje mu orzech laskowy). Tylko nie zjedz, bo ty jesteś obżartuch.

FIRUŁKES.
Gebt her zwei bogen papier.
SZWARCENKOPF.

Tu jest wszystko spisane i podpisane według naszej umowy.

FIRUŁKES.

As anzer Mojsie chce nam służyć za ważną osobę, dajcie mu w rękę czerwoną chustkę.

MARSZELIK.

I du a roite sznuprtucheł, szain-eleganckie, prawdziwe kawalerskie chusteczkę

(podaje swoją chustkę. Mowsze ją bierze w rękę i prowadzony przez Marszelika idzie do Jojny, za nim idzie dwóch żydów, jako świadków).
FIRUŁKES.
(do Jojny).

Weź Jojne tę chustkę...

JOJNE.

Ja się boję!

MARSZELIK.

Głupi ty, przecież to nie ogień ani rozpalone żelazo. Żeby ci tak dać konfitury, tobyś się cały trząchną! z radości. Na nim a tücheł!

(jojne bierze w rękę chustkę).
MARSZELIK.

Schön, schön...

ŚWIADKOWIE.

Schön, schön...

(idą wszyscy do Małki).
SZWARCENKOPF.
Małka! weź tę chustkę!
(Małka bierze chustkę w rękę).
ŚWIADKOWIE.

Schon! schon!

JOJNE
(naglę).

Ja nie chcę! Ja pójdę do domu! Ja mam za dużą czapkę! Niech mi tate zdejmię tę czapkę.

MARSZELIK.

Masz czapkę za dużą? Szad nichts! To na wyrost. Jak nie wyrośniesz, to zrobisz jeszcze małe czapki dla swoich dzieci, dla kleine Jojniszka, co będą mieć takie śliczne oczy, jak panna Małka, Małkełe, Małgorzateczke a takie duże uszy jak ty, Jojne, Jojnełe, Jojniszke! No, dajcie mi teraz stół, geb a tisz!

WSZYSCY.

A tisz!

(Żydki rzucają się z wrzaskiem i stawiają na środku stół, papier, atrament, pióra).
MARSZELIK
(stając za stołem).

A teraz still! i mach mir nicht nacieciwko! Gdzie Jojne? może go już niema? Może on się cały rozpłynął we łzach i nawet Mazełtoff powiedzieć nie można? Jojne!... A jest! No! Tuchim wam przeczytałem i niech ono wam idzie na zdrowie i Jojniszke obżartuchowi i Małkełe, Małgorzateczke zucker sis — panienke uczone i piękne. A złe geduches i inne dolegliwości niech one idą sobie na tego kogut, co wyśpiewuje: ki-ke-ry-ki, ki-ke-ryki.

(mały żydek tłucze talerze).
WSZYSCY
(radośnie).

A mazełtoff! A mazełtoff!

MARSZELIK.

A teraz proszę się tu podpisać. Husejn i Kałe najprzód, potem świadki. A żydów na papierze nie robić, bo dosyć nas tu jest (idzie po Jojnego i prowadzi go do stołu). Jojne! chodź tu i podpisz tuchim!

(Jojne podpisuje i ucieka).
MARSZELIK.

Teraz pannę Małke!

SZWARCENKOPF.

Chodź, Małke!

(Małka idzie do stołu, blada i zrezygnowana, podpisuje akt i wraca na miejsce).
MARSZELIK.

A teraz świadki! Josek Pomeranc! Mowsze Cytryna! (podpisują). Josełe Zücker!... (śmieje się) Zücker, Cytryna a całe lemoniada! Lejbuś Pantofel!... Sza! mach mir nicht nacieciwko!

(świadkowie w miarę wołania podpisują).
MARSZELIK
(po chwili).

Jojne weź pannę młodą za rękę i przyprowadź pięknie tutaj!

(Jojne bierze Małkę niezgrabnie za rękę i ciągnie dc stołu)
MARSZELIK.

Wie ist die wódkę in piernik?

(Jenta podaje wódkę i kieliszek, Pake piernik pokrajany na talerzu).
MARSZELIK
(oddając papiery Jojnie i Małce).

Schowajcie to dobrze, bo to się wam przyda. A teraz Mazełtorf dla młodej pary! Życzę wam szczęścia i dużo dzieci! Panno Małko sześciu chłopców, tylko nie razem! (z galanterią dając jej orzech). A Zwiiling na mazeł (pije). Ale haim die bare habe Jojne! Ale haim dia bare habe Małke!

WSZYSCY.

Ale hajm!...

(piją kolejno i zagryzają piernikiem).
MOWSZE
(drżącym głosem).
Widzieliście wszyscy, że Tuchim zostało przystojnie i uczciwie zawarte. Pieniądze już Firułkes złożył na moje ręce, Szwarcenkopf także. Oto jest szylines na otrzymane pieniądze. Gdyby która strona zerwała połowa pieniędzy i prezentów przepada na korzyść drugiej.
WSZYSCY.

Zgoda.

MOWSZE.

Ty Jojne nie potrzebujesz nauki, jak masz swoją żonę kochać i szanować, bo ciebie twój pobożny ojciec do czcigodnego rabbi za prowadził w przeszłą sobotę i tam ci rabbi opowiedział co trzeba. A teraz ja pójdę precz a młodzi niech potańcują i pobawią się wesoło.

(starzy wychodzą).
MARSZELIK.

A schowajcie tuchim, bo je raz jeszcze rabbi będzie przy ślubie wizytował. No! a teraz wesoło. Panno Małko! ja powiem wierszyki co sobie ułożyłem... takie sobie wierszyki:

Tego tuchim ist git,
Tego husejn ist schön,
Tego życzenie dobre jest
I ja... też...

Nie, jakoś zapomniałem. Lepiej mazeltoff i tyle. Będziemy sobie tańcowali i ty, Jojne. Nie miej takiej głupiej gęby... kto pójdzie do środka?... (ustawia wszystkich kołem i liczy po żydowsku, cicho, pokazując palcem, trafia na Jentę). Na Jentę trafiłem.

(Wszyscy śmieją się).
MARSZELIK.
Ej Jente! Jentysze, Jentyszulu. Du kanst gehn lulu!
(śmiech głośny. Marszelik liczy ponownie, wypada na niego, on podnosi połę chałata jednym susem staje na środku i zaczyna śpiewać żydowskie wetelne kuplety, które po nim chór powtarza. Następnie po każdej zwrotce sami mężczyźni w dzikich skokach obiegają scenę. Kobiety klaszczą i cieszą się, świeczki po kątach dogasają, atmosfera staje się smutną i ciemną. W kącie chora paralityczka. Gromada dzieci z piskiem popycha się na łóżkach. Małka siedzi na krześle jak martwa, pobladła, z oczyma wlepionemi w przestrzeń)
Zasłona zwolna spada.
AKT CZWARTY.
Wnętrze pokoiku za sklepikiem, należącym do Jojne Firułkes; dwa łóżka wysoko usłane, biało i czysto. Samowar na szafie, stół, nędzna kanapa. Koło pieca siedzi stary Szwarcenkopf i grzeje się, na kanapie siedzi Jojna.
SCENA I.
SZWARCENKOPF, JOJNE.
ஐ ஐ
SZWARCENKOPF.

Czego tj, Jojne, do sklepu nie idziesz?

JOJNE.

Po co ja mam tam iść, kiedy tam Małka siedzi.

SZWARCENKOPF.

Dlaczego ty w handel się nie wprawiasz?

JOJNE.

Po co ja mam się wprawiać, kiedy Małka się już za mnie i za siebie do handlu wprawiła.

SZWARCENKOPF.
Una kobita, lepiej niechby w mieszkaniu siedziała a ty Jojne z kundmanami się rozmawiał.
JOJNE.

Kiedy mnie zawsze głowa boli. A potem na co ja się żeniłem? na co ja żone brałem? Niech ona się kłopocze a nie ja.

SZWARCENKOPF.

Ty, Jojne, strasznie się zrobiłeś hardy i piskaty. Dawniej toś cicho siedział a teraz to już jesteś bardzo mądry i lubisz dużo gadać.

JOJNE.

A cóż to! czy to ja nie taki kupiec, jak inne żydki? I żonę mam i szlafrok mam i sklepik mam.

(milczenie).
SZWARCENKOPF.

Jojne? śpisz?

JOJNE.

Nie!

SZWARCENKOPF.

Ty wiesz, Jojne, że po jutrze szabas?

JOJNE.

Wiem i o tem także myślę, Szwarcenkopf.

SZWARCENKOPF.

I o czem ty jeszcze myślisz, Jojne?

JOJNE.

Ja sobie myślę, że będzie dobra ryba, którą my smacznie sobie zjemy, Szwarcenkopf.

SZWARCENKOPF.

Ty figlarz jesteś, Jojne... ty myślisz o tem jakby rybę zjeść, ale jak na nią zarobić to ci przez głowę nie chcę przejść...

JOJNE.

A czemu ty, Szwarcenkopf, nic nie robisz?

SZWARCENKOPF.

Ty głupi jesteś, Jojne! Patrz, jaka u mnie siwa broda. Ile ja mam iat? Nu, pomyśl tylko, ile ja mam lat? Jak ty będziesz miał tyle lat co ja i tak się napracujesz w życiu, to będziesz miał prawo siedzieć pod piecem i myśleć o tem, że rybę na szabas jeść będziesz.

JOJNE.

Ty dlatego pracował, Szwarcenkopf, że ty nie miał rodziców, coby ci dali pół sklepu a że ja mam takich rodziców, co mi dają pół sklepu, to na co ja mam pracować? Ja wolę na kanapie siedzieć i o dobrych rzeczach myśleć.

SZWARCENKOPF.

Jakbyś pracował, Jojne, to miałbyś więcej.

JOJNE.

Po co mnie? Ja ani Kronenberg, ani Bloch nie będę, to po co mnie się fatygować?

SCENA II.
CIŻ SAMI, MAŁKA.
(Małka wchodzi ze sklepu, jest ubrana prawie biednie, w dużym niebieskim fartuchu. Na głowie ma chusteczkę niebieską, zawiązaną z tyłu. Jest bardzo blada i zmieniona).
ஐ ஐ
MAŁKA.

Jojne! idź, proszę do sklepu. Jestem chora i zmęczona. Przytem widziałam, że Rózia do mnie idzie.

JOJNE.

Mnie głowa boli.

MAŁKA.

Proszę cię, idź na chwilę tylko.

SZWARCENKOPF.

Ty naprawdę blada jesteś, Małke. Czy ty jesteś bardzo chora? Może pójdziesz do jakiego porządnego doktora?

MAŁKA.

Nie, mój ojcze! Potrzebuję tylko pozostać sama z Rózią. Gdybyś i ty przeszedł się trochę, to nawet byłoby dobrze dla twego zdrowia.

SZWARCENKOPF.

Ja pójdę i posiedzę trochę z Jojnę w sklepie, żeby jemu tam nie było smutno a potem pójdę na spacer.

MAŁKA.

W sklepie niema czasu na smutek, zawsze jest się czem zająć.

JOJNE
(do Małki, zbliżając się nieśmiało).

Ja pójdę Małka do sklepu... ale... daj mi się pocałować w szyję.

MAŁKA.
Daj mi pokój, mnie głowa boli.
JOJNE.

Jaka ty niedobra żona dla mnie jesteś... jaka ty nie dobra żona!

MAŁKA.

Nie mogę być inna. Robię co mogę. Idż do sklepu.

JOJNE.

Aj! aj! ty Małka taka księżniczka, taka księżniczka!

(dzwonek za sceną).
MAŁKA.

Ktoś wszedł do sklepu. Idż-że, bo co ukradną.

SZWARCENKOPF
(wylatuje, ciągnąc Jojnę).

Kim Jojne man kan diben!

SCENA III.
MAŁKA, RÓZIA, potem MAURYCY.
(Rózia wchodzi bocznemi drzwiami).
ஐ ஐ
RÓZIA.

Dzień dobry, Małko. Jakże się dziś czujesz?

MAŁKA.

Nic mi nie jest. Głowa mnie trochę boli.

RÓZIA.
Nie jesteś względem mnie szczerą. Wyglądasz bardzo blada, bardzo mizerna. Schudłaś od chwili twego ślubu, cień zaledwie pozostał.
MAŁKA.

Zdaje ci się, nic więcej.

RÓZIA.

Nie zdaje się. Patrzę na ciebie uważnie. Praca cię zabija.

MAŁKA.

Praca mnie utrzymuje przy życiu. Gdybym nie zagłuszała się ciągłą pracą, oszalałabym chyba, jestem po prostu manekinem, wykonywującym mechanicznie całą swoją czynność. Nie myślę nic, staram się przynajmniej nie myśleć... Ale nie mówmy o mnie. Co słychać z Jentą? Czy znaleźliście dla niej coś odpowiedniego?

RÓZIA.

Mam upatrzony dla niej sklepik, przy rogu Franciszkańskiej, ale nie chciałabym nic zrobić bez twojej porady i bez zasięgnięcia zdania pana Maurycego.

MAŁKA
(z uśmiechem).

A... pana Maurycego?

RÓZIA
(żywo).

Dlaczego się tak ironicznie uśmiechasz? Wszakże pan Maurycy dał pieniądze i ty sama...

MAŁKA
(całując ją).
Dobrze, już dobrze, nie tłómacz się tak gorąco...
RÓZIA.

No, bo jak babcię kocham, ty może myślisz, że...

MAŁKA.

Ja nic nie myślę, tylko — tylko widzę, że Maurycy jest dzielny chłopak i że twój wpływ na niego wiele dobrego zdziałać może.

RÓZIA.

Nie mój wpływ, Małko, lecz twój. Maurycy mówi o tobie zawsze z takiem uwielbieniem, nazywa cię kobietą wyższą, niepospolitą, podczas gdy ja... Czy wiesz? chwilami, gdy słyszę Maurycego, mówiącego w ten sposób, jestem zła na siebie, zła...

MAŁKA.

Za co?

RÓZIA.

Za to, że ja — to ja a nie ty!

MAŁKA.

Moja droga Róziu, nie miej do siebie żalu za to, że jesteś sobą. Mój wpływ na Maurycego jest tego rodzaju, jaki miałby na niego każdy rozsądny przyjaciel, któregoby nagle Maurycy spotkał na drodze swego życia. Twój zaś wpływ to będzie czar kobiety, która będzie z nim razem znosić dobrą i złą dolę.

RÓZIA
(tuląc się do Małki).
O Małko! czy ty sądzisz naprawdę, że on mnie kiedyś pokocha!
MAŁKA.

Nie kiedyś... ale teraz już kocha, jakkolwiek sobie jeszcze z tego sprawy nie zdaje.

(Maurycy wszedł już od kilku chwil przez drzwi boczne i ałuchał rozmowy dwóch kobiet, nagle rzuca się do Rózi)
MAURYCY.

Ale przeciwnie, zdaje sobie sprawę... i to już od pierwszej chwili, w której pannę Małkę poznał.

RÓZIA.

Pan tu?

MAŁKA.

Moja Róziu, nie przymuszaj się do odegrania komedji. Wszakże oboje ułożyliście się, że się tu dziś u mnie zejdziecie...

MAURYCY.

Tak — i że pójdziemy obejrzeć ten sklepik na Franciszkańskiej ulicy.

MAŁKA.

Widzisz, Róziu, on jest od ciebie szczerszy.

RÓZIA.

Jemu wypada, bo on mężczyzna a ja muszę kłamać.

MAŁKA.
Nie musisz, gdyż nic waszemu połączeniu nie stoi na przeszkodzie. Rodzice twoi, o ile mi mówiłaś, chętnie widują pana Maurycego w swoim domu.
RÓZIA.

Bardzo chętnie. Zwłaszcza odkąd rozstał się ze swym panem Kolumną Wiedeńskim.

MAŁKA.

Rozstałeś się pan z nim wreszcie? O to dobrze, to bardzo dobrze!

MAURYCY.

Przyznam się paniom, że to była mała ofiara z mej strony: towarzystwo tego pana dokuczyło mi poprostu i było mi wstrętnem. Nie pojmuję doprawdy, jak mogłem tak długo wytrzymać w podobnem otoczeniu i gdy sobie dziś wspomnę, sama myśl zgrozą mnie przejmuje

MAŁKA.

Teraz mam nadzieję, że Rózia będzie zupełnie szczęśliwą.

RÓZIA.

I to dzięki tobie, moja droga Małko!

MAURYCY.

Tak, bezwarunkowo. Stało się to jedynie za sprawą pani. Przedewszystkiem poznałem Rózię u pani a potem wpływ pani podziałał tak na mnie, że zdołałem ocenić ten skarb i pokochać go całem sercem.

MAŁKA.

Widziałam pana wtedy po raz drugi w życiu!

MAURYCY.

Tak, ale ja z panią przebywałem ciągle, bo przecież w domu ciotki, który był także i pani domem, pozostawiłaś po sobie tyle wspomnień! Służba mówiąc o tobie, nazywała cię „naszą panienką“, w szafach znajdywałem twoje dziecięce zabawki, potem już książki, zeszyty, sukienki. W pokoiku pani rozgościł się Wiedeński i nawet jego obecność nie zdołała zatrzeć tego uroku, jaki wiał z tych niebiesko obitych ścian, białych mebelków, półeczek z porcelanowemi figurkami... To niby drobnostki, ale ja ciągłe pomiędzy temi drobnostkami, które mi o pani mówiły, mimowoli myślałem o pani i nauczyłem się czcić to, co jest najpiękniejsze w kobiecie, to jest wdzięki i czar dziewczęcy.

(Małka nagle opiera głowę na ręku i cicho płacze).
RÓZIA.

Małko! co tobie?

MAŁKA.

Nic mi nie jest! Jestem dziś dziwnie rozdrażniona. Nigdy mi tak nie było jak w tej chwili...

RÓZIA.

To opowiadanie pana Maurycego o twojem dawnem otoczeniu i wspomnienie domu ciotki tak cię rozdrażniło.

MAŁKA.

O nie! jest inna przyczyna.

RÓZIA.
Czy my nie możemy o niej wiedzieć?
MAŁKA.

Nie Róziu! nikt o niej wiedzieć nie może nie będzie — Bóg jeden może.

RÓZIA.

Ty cierpisz, moja biedna Małko. Spójrz pan, panie Maurycy, jak ona wygląda. Zbladła, zmizerniała...

MAŁKA.

Fizycznie czuję się zupełnie zdrowa. Chwilowe przygnębienie przy pracy przeminie.

(Głos Jojny z za sceny Małke a kim na minutkes!)
MAŁKA.

Przepraszam was, zaraz wrócę, mąż mnie do sklepu woła

(wychodzi do sklepu).
MAURYCY
(chwytając za rękę Rózię).

O panno Róziu, jacy my będziemy szczęśliwi!

RÓZIA.

Będziemy szczęśliwi, ale w tej chwili nie bądźmy egoistami. Myślmy o tej biednej Małce, której zawdzięczamy całe nasze szczęście. Widziałeś pan, jak ona jest zmieniona. Spójrz pan dokoła. Czy podobna nędza jest możliwem otoczeniem dla niej? dla Małki, która była dzieckiem pieszczonem na naszej pensji. A męża jej pan widział? Ja nie mogłam z nim nawet dwóch słów zamienić. A ona, czy pan uwierzysz, ona z nim mówi łagodnie, jak z dzieckiem, czyta mu wieczorami powiastki dla małych dzieci, dopóki on nie zaśnie na kanapie. Ja tej kobiety zrozumieć nie mogę!

MAURYCY.

I ja jej nie rozumiem, tylko podziwiać ją mogę.

ROZIA.

Czy pan wiesz, że ona w dzień swoich zaręczyn powiedziała do mnie: „lękam się ażeby mi sił nie zbrakło“, i dziś, gdy patrzyłam, jak ona płakała, zdaje mi się, że ta chwila już nadeszła i że jej naprawdę już sił zbrakło.

MAURYCY.

Według mnie, oprócz wyczerpania fizycznego i moralnego jest tu jeszcze inna przyczyna. Małka musiała kogoś kochać przed ślubem. Miłość ta nie wygasła jeszcze w jej sercu i sprawia podwójne cierpienia. Nawet zdaje mi się, że ja zgaduję kto jest ten, kogo Małka kocha.

RÓZIA.

Małka nie mówiła mi o tem nigdy.

MAURYCY.

Małka jest dumna i skryta, ów człowiek musiał jej nie kochać, więc ztąd miłość, która nam sprawia tyle radości, jest dla niej źródłem cierpienia.

MAŁKA
(powraca).

Jestem z powrotem i teraz na trochę dłużej. Poczciwa Jenta przyszła i ona mnie zastąpi razem z moim mężem w sklepie.

RÓZIA.

Tak! ale to jest chwilowa ulga. My tu z panem Maurycym...

MAŁKA.

Wy z panem Maurycym najlepiej zrobicie, jeżeli pójdziecie na Franciszkańską obejrzeć sklepik. Biedna Jenta umiera z niecierpliwości, ażeby ujrzeć się wreszcie u siebie.

RÓZIA.

Skoro nas wyrzucasz — idziemy. Chodźmy, panie Maurycy!

MAURYCY.

Do widzenia, panno Małko!

MAŁKA.

Znowu mnie pan nazywasz panną Małką!

MAURYCY.

To mimowolne. Nie mogę się pogodzić z myślą, że jest inaczej

(wychodzą).


SCENA IV.
MAŁKA sama, później JOJNE.
ஐ ஐ
MAŁKA
(idzie ku oknu i patrzy, nie odsłaniając firanek).

Nie widać Jakóba już więcej. Dziś dwukrotnie przeszedł mimo drzwi sklepowych. Wczoraj późnym wieczorem, zamykając okno, dostrzegłam go jak stał naprzeciw, paląc papierosa. Dlaczego on tu przychodzi? dlaczego nie pozostawia mnie w spokoju! I bez tego czuję się tak rozgoryczoną i zbuntowaną, że jedna kropla a kielich będzie nadto pełny...

JOJNE
(wsuwając głowę).

Czy można wejść, Małko?

MAŁKA.

Wejdź, Jojne. Dlaczego odchodzisz ze sklepu? Jenta może cię potrzebować.

JOJNE
(nieśmiało).

Bo mnie smutno bez ciebie, Małke!

MAŁKA.

Zobaczymy się wieczorem i będziesz zemną razem, mój biedny Jojne!

JOJNE.
Ja bez ciebie nie mogę się ani chwili obejść, Małke (siada w kuczki przed nią i bierze ją za rękę). Jaką ty masz delikatną rękę, Małka... jak moja odświętna chustka... a jak ją całować, to jakby się miód piło, albo makagigenkuchen jadło (całuję ją w rękę). Jabym cię nikomu, Małka, nawet za dziesięć tysięcy, nawet za dwadzieścia pięć tysięcy rubli nie oddał, bo ja z tobą jestem bardzo szczęśliwy i ja ciebie bardzo kocham.
MAŁKA.

Ty zemną, Jojne, jesteś szczęśliwy! to być może. Ale jak ty prędko, Jojne, zapomniałeś, co ja ci mówiłam.

JOJNE.

Ja staram się pamiętać wszystko, co ty do mnie mówisz, Małke!

MAŁKA.

Nie, bo tłómaczyłam ci raz cały sobotni dzień, że ty nie mnie kochasz, ale siebie kochasz. Jeżeli ty chcesz mnie mieć koło siebie, to nie dlatego, żebym ja była szczęśliwa, ale żebyś ty był rad i wesół. Więc siebie, nie mnie kochasz, Jojne, i to jest egoizm i samolubstwo.

JOJNE
(zasmucony).

A czy to grzech, Małke?

MAŁKA.

Nie, Jojne! tylko często przez taką samolubną miłość, to druga istota bardzo cierpi i bardzo jest nieszczęśliwa.

JOJNE.
Ja byłem także nieszczęśliwy, kiedy mi się ożenić z tobą kazali i płakałem aż się goście i marszelik ze mnie naśmiewali. A teraz to ja i szczęśliwy i wesoły i bardzo mi się w małżeństwie podoba. Mam swój własny dom i żonę i już u siebie szabas odprawiam, mnie nic więcej nie trzeba.
MAŁKA.

Tak, Jojne, tobie nic więcej nie trzeba.

JOJNE.

I nikomubym cię nie oddał, nikomu!

MAŁKA.

Uspokój się, mój biedny Jojne, nikt mnie od ciebie wziąć nie chce.

JENTA
(wsuwa głowę przez drzwi od sklepu).

Jojne! Jojne! kim her — a schucler!

MAŁKA.

Idź Jojne, Jenta cię woła.

JOJNE
(ociągając się).

Nie chcę mi się iść, Małke.

MAŁKA
(surowiej).

Trzeba iść, Jojne!

JOJNE.

Pójdę, Małke... ale ja zaraz tu wrócę.

MAŁKA.

Ja zaraz przyjdę do sklepu, ojciec wyszedł?

JOJNE.

Poszedł sobie na spacer

(odchodzi do sklepu).
MAŁKA
(sama).

Gdybym mogła choć tę ślimaczą duszę pobudzić do życia i wykrzesać z niej jakie szlachetne instynkta. Zdaje isę jednak, że to próżna praca!

SCENA V.
GLANZOWA, MAŁKA.
ஐ ஐ
GLANZOWA
(wchodzi drzwiami środkowemi).

Dzień dobry, Małko|

MAŁKA
(radośnie).

Glanzowa!

(rzuca się ku niej i całuje ją).
GLANZOWA.

Tak, to ja, moja droga panno Małko, bo takie Małżeństwo, to żadne małżeństwo.

MAŁKA.

Prawda, Glanzowa była bardzo przeciwna mojemu małżeństwu. Nawet na ślubie nie byłaś a ja chciałam, żeby to Glanzowa a nie kto inny uciął mi włosy, skoro już ucięte być miały.

GLANZOWA.
Nie chciałam przyjść, bo ja patrzeć nie mogłam spokojnie, jakeś ty, panno Małko, szła za takiego ordynarnego i brzydkiego Jojne. Aj! Małko, Małko, jaki ty ciężki grzech masz na swojem sumieniu!
MAŁKA.

Ja?

GLANZOWA.

Tak, ty, Małko! Ty poszłaś za mąż za Jojne, mając w sercu miłość dla innego człowieka.

MAŁKA.

Zkąd wiesz o tem?

GLANZOWA.

Przed okiem Glanzowej nic się ukryć nie może. Panna Małka zapomniała, że ja byłam już w domu naszej, błogosławionej pamięci, pani, kiedy pannę Małkę ojciec przyprowadził i u nas zostawił. I panna Małka rosła pod moją opieką jak kwiatek i z dziecka wyrosła na panienkę a zawsze Glanzową lubiła i nic przed nią skrytego nie miała. Bo choć panna Małka przez dumę czegokolwiek Glanzowej nie powiedziała, to ja się domyśliłam i potrafiłam w sercu panny Małki jak w otwartej książce czytać.

MAŁKA.

Moja dobra Glanzowa!

GLANZOWA.

Czy nie tak, panno Małko? Nieraz to i sama pani mówiła do mnie, powiedz mi, Glanzuniu co Małka o tem, albo o tem myśli? Bo ona sama, nasza dobra pani, nie znała tak dobrze myśli i serca panny Małki, jak ja znałam. I w ten sposób dowiedziałam się także, iż serce panny Małki dawno przemówiło i dawno pokochało uczciwego i dobrego człowieka. Od niego to ja do ciebie, Małko, dziś przychodzę.

MAŁKA
(przerażona).

Od niego?

GLANZOWA.

Tak. I choć na pierwszy wzgląd, krok mój jest zły i nieuczciwy, bo do zamężnej kobiety nie przychodzi się ze słowami miłości od innego mężczyzny, to ja grzechu nie czuję na sobie i śmiało to co robię — mówię. Tak, panno Małko, ja, w imieniu pana Jakóba Lewi przychodzę i proszę cię, zostań ty jego żoną!

MAŁKA.

Glanzowo! przecież ja jestem już zamężną.

GLANZOWA.

U nas jest wielkie i ważne słowo, gdy kto jest nieszczęśliwy w małżeństwie, u nas jest rozwód!

MAŁKA
(blednąc ze wzruszenia).

Rozwód!

GLANZOWA.

Tak! na myśl ci nawet nie przyszło, że możesz wydostać się z twojego grobu i uwolnić z takiego wielkiego nieszczęścia. Bo choć ty udajesz przed ludźmi, że nie jesteś nieszczęśliwa, to ty starej Glanzowej nie oszukasz i ona o wszystkiem się domyśli, jak spojrzy na twoją twarzyczkę i w twoje smutne oczy. Rozwód! Małko, rozwód!... pomyśl, rozwiedziesz się z Jojną i pójdziesz za pana Jakóba. Ty go dawno kochasz i on także cię kocha. Ty go może dawniej kochałaś, niż on ciebie, ale teraz i on ciebie pokochał i bez ciebie żyć nie chce.

MAŁKA.

Przecież pan Lewi był zaręczony.

GLANZOWA.

Pan Lewi umowę swoją zaręczynową zerwał i teraz jest wolny.

MAŁKA
(z radością).

Wolny!

GLANZOWA.

Jak ptak! jak ty, Małko, będziesz wolna kiedy za zgodą Jojny rozwód otrzymasz. Mnie dziś nasza, błogosławionej pamięci, pani we śnie się ukazała i powiedziała: „idź ty, Glanzowa, do Małki, powiedz jej niech się ona więcej nie męczy, niech się rozwiedzie i będzie wreszcie szczęśliwą.

MAŁKA.

I będzie wreszcie szczęśliwą!

GLANZOWA.
Tak mi powiedziała nasza pani. I ja wszystkie skrupuły odrzuciłam na bok i powiedziałam dziś panu Jakóbowi — pójdę, powiem jej, że pan chcesz się z nią widzieć... że pan...
MAŁKA.

On chce tu przyjść!

GLANZOWA.

On tu czeka za progiem, bo on może tu śmiało wejść, bo on tu nie przychodzi jak złodziej, żeby zostać twoim kochankiem, ale on chce ciebie wziąć za żonę i nie pozwolić ci umrzeć, bo ty umrzesz, Małko, jeżeli tu dłużej pozostaniesz i męczyć się tak będziesz.

MAŁKA
(z nagłym wybuchem płacząc).

Tak, Glanzowo! tak, ja umrę, ja zginę! Ratujcie i mnie! ja dłużej tu żyć nie mogę! Ja wszystko robiłam, co mogłam ażeby wytrwać, ale już sił nie mam i dziś, kiedy wiem, że on wolny, że on chce mnie wziąć za żonę... i ja chcę i ja muszę być wolną...

GLANZOWA.

Powiedz mu to sama i niech się wreszcie twoja męka skończy (idzie ku drzwiom). Wejdź pan, panie Jakóbie!

SCENA VI.
JAKÓB, MAŁKA, GLANZOWA.
ஐ ஐ
JAKÓB
(staje w progu i wyciąga ręce ku Małce).
Małko, moja Małko!
MAŁKA
(wyciąga także ręce).

Jakóbie!

(on chwyta ją za ręce i całuje).
JAKÓB.

Nareszcie! nareszcie. Czy zgodzisz się na rozwód? Czy chcesz być moją?

MAŁKA.

Czyńcie ze mną co chcecie. Miara się przebrała. I ja pragnę wreszcie być szczęśliwą.

JAKÓB.

Tak, będziesz nią! przysięgam ci! Dopiero teraz, gdym cię utracił poznałem, jak mi byłaś drogą, jak dawno kochałem cię i jak byłaś poniekąd treścią mojego życia. Gdy przyjeżdżałaś na wakacje z pensji do ciotki, przypomnij sobie, jak często wymyślałem rozmaite preteksty wizyt i kłamałem sam przed sobą po to jedynie, ażeby cię widzieć i słyszeć twój słodki dziecinny głosik, który mnie czarował. Jednego roku zaręczono mnie z kuzynką, którą już dawno przeznaczono mi za żonę. Życie moje szło swoją drogą, twoje zaś inną ścieżką. I zdawało mi się, że nic mnie już z tobą nie wiąże i że ty nie myślisz o mnie. Tymczasem powróciłaś i od tej chwili zaczęły się twoje nieszczęścia i nędza! I stałaś mi się wtedy sto razy jeszcze droższą i zrozumiałem, że kocham cię całą siłą mej duszy. Lecz dane przezemnie słowo tamtej drugiej, wiązało mnie łańcuchem i nie dozwalało powiedzieć ci, co me serce czuje. Wreszcie postanowiłem zerwać krępujące mnie zobowiązania i wyrwać cię z tego bagniska, w którem ginęłaś. Nagle dowiaduję się, że wychodzisz zamąż, biegnę do ciebie pełen chęci powiedzenia ci wszystkiego i z własnych ust twoich słyszę, że kochasz twego narzeczonego, cóż mi pozostało uczynić? co?...

MAŁKA.

Dlaczego mi pan tego wcześniej nie powiedziałeś?

JAKÓB.

Dlaczego? Ależ związany słowem z inną kobietą, mówić ci o mej miłości nie miałem prawa. Dziś jestem wolny i pytam się ciebie, Małko, czy chcesz być moją żoną? O! nie myśl o tym dzieciaku, który na rozwód z łatwością przystanie i któremu jest wszystko jedno czy ta, czy tamta będzie jego żoną.

MAŁKA.

Może się pan mylisz... Ten człowiek zdaje się we mnie kochać.

JAKÓB.

To nie miłość!

MAŁKA.

Ja też nie powiedziałam, że on mnie kocha ale że on siebie we mnie kocha. Taka miłość bywa najsilniejsza, bo na egoizmie opartą. A zresztą, mniejsza z tem! I we mnie budzi się dziś chęć do życia i pragnienie szczęścia! Nie odtrącę szczęścia skoro się wreszcie do mnie uśmiechnęło! Walczyć będę o nie ostatkami sił i muszę je zdobyć, choćby kosztem życia!

JAKÓB.

O Małko! drogie ty moje! ukochane dziecko! pamiętaj, że ja cały do ciebie należę... Ty płaczesz.

MAŁKA
(płacząc z radości).

Pozwól mi płakać! To słodkie, dobre łzy, które mi ulgę niosą. Pomyśl tylko, ile łez gorzkich z oczu moich spłynęło... te serce moje radością przejmują.

JAKÓB.

Odtąd więcej płakać nie będziesz.

MAŁKA.

Kto to powiedzieć może! Ale i ja pragnę, aby to był już kres mej nędzy, bo dłużej wlec takiego życia nie miałabym siły. I ja cię kochałam, Jakóbie, kochałam dzieckiem jeszcze i na pensji zawsze o tobie marzyłam. I gdy później spadło na mnie ze śmiercią mej opiekunki nieszczęście, to i ta czarna dola była mi możliwą do zniesienia, bo twój widok twoje słowa dodawały mi sił i otuchy do życia. I nagle jednego wieczoru, pamiętasz? powiedziałeś mi, że musimy przestać się widywać. Poszedłeś! I w kilka chwil później powiedziano mi, że jesteś zaręczony. Szedłeś właśnie do twej narzeczonej na bal! Mój ojciec przyszedł... był głodny zziębnięty i ja zgodziłam się na to małżeństwo, bo czyż nie było lepiej zapewnić ciepły kąt i łyżkę strawy temu starcowi za cenę mej swobody, skoro już niczego od życia spodziewać się nie mogłam. Oto historja mego małżeństwa.

JAKÓB.

Jesteśmy ofiarami nieporozumienia, lecz dziś...

GLANZOWA.

Widzę, że ja się w to wszystko wmieszać muszę, bo zakochani do świtu gadać mogą a nic mądrego nie powiedzą. Trzeba, żeby Małka powiedziała dziś jeszcze swemu mężowi, że się z nim rozejdzie i że rozwód z nim wziąć musi. Później niech nam da znać, co on jej na to odpowie i jak mamy dalej postępować. Czy zgoda?

MAŁKA.

Bądźcie przekonani, że natychmiast mu powiem. Inaczej czułabym się występną i złą żoną. Bądź zdrów, Jakóbie, dziękuję za moje dobro, moja droga Glanzuniu! Ty przyczyniłaś się do mego szczęścia. Niech ci to Bóg wynagrodzi.

GLANZOWA
(wychodząc).

Tylko żebyście wy byli szczęśliwi, to będzie dla mnie największa nagroda. Chodźmy, panie Jakóbie! chodźmy!

(wychodzi).
JAKÓB
(do Małki).

Do widzenia, Małko... dziś mam prawo pożegnać cię, jako moją przyszłą żonę? Czy nie tak?

MAŁKA.

O tak! tak! jaka zmiana, jak ja się czuję szczęśliwą! toć słońce! toć zbawienie! toć nowe życie się dla mnie otwiera!

JAKÓB.

I dla mnie, droga ty moja!

(chwyta ją w objęcia, całuje i szybko wychodzi; w tej chwili ze sklepu wchodzi Jojna, dostrzega jak Jakób całuje Małkę i biegnie na przód sceny).


SCENA VII.
MAŁKA, JOJNE, później JENTA i SZWARCENKOPF.
ஐ ஐ

Małke! co ja widział? Kto to byłP ten mężczyzna?

MAŁKA.

To był mój przyszły mąż!

JOJNE.

Co ty, Małke? ty chcesz mnie pochować? przecie ja żyję.

MAŁKA.
Nie, Jojne. Nie pragnę wcale twej śmierci, ale ty także nie możesz chcieć mojej. My się musimy rozwieść, Jojne.
JOJNE.

Rozwieść? ty ze mną? dlaczego? dlaczego?

MAŁKA.

Bo ja ciebie nie kocham, Jojne!

JOJNE.

Ale ja ciebie kocham i ty mi jesteś bardzo potrzebna i do sklepu i na żonę.

MAŁKA.

Być może, jednak tak być musi. Ja pójdę zamąż za kogoś innego, za tego, kogo sobie za męża wybrałam.

JOJNE.

Mnie nic do tego! ja się na rozwód nie zgodzę! nie zgodzę! nie zgodzę! ty musisz żyć ze mną i musisz być dalej moją żoną, bo ja do rozwodu nie pójdę!...

SCENA VIII.
CIŻ SAMI, JENTA, SZWARCENKOPF, STARY FIRUŁKES.
ஐ ஐ
SZWARCENKOPF.

Ja spotkałem się na ulicy z panem Firułkes i prosiłem go coby sobie trochę do nas zaszedł.

JOJNE.

Aj! aj! co się tu stało! jakie się tu wielkie zmartwienie stało!

WSZYSCY
(prócz Małki).
Co takiego?
JOJNE.

Aj! aj! tutaj Małke, moja żona całowała się z jakimś obcym mężczyzną i jak ja się jej zapytałem, kto to jest, una powiedziała, że to będzie jej mąż.

FIRUŁKES.

Co ty wygadujesz? ty myszygene! ty bombiny rozpowiadasz.

JOJNE.

Nie bombiny, ale prawdę. Niech una sama powie czy to nie prawda! niech una sama powie! una chce rozwód,

WSZYSCY
(j. w.).

Rozwód?

SZWARCENKOPF
(do Małki).

Ty chcesz rozwód? dlaczego ty chcesz rozwód?

MAŁKA.

Dlatego, że każdy człowiek ma prawo chcieć żyć i być szczęśliwym. Dlatego, że ja dałam wam blisko cały rok mego życia, podczas, gdy ty, ojcze, siedziałeś pod piecem a mój mąż na kanapie i nie zdawaliście się spostrzegać, że ja konam w każdej chwili jak więzień na galerach, albo jak koń do deptaku wprzągnięty.

SZWARCENKOPF.
Czego tobie było potrzeba? Ty miałaś wszystko, miałaś handel, miałaś męża!...
FIRUŁKES.

My dali wszystko co potrzeba do gospodarstwa, z miedzi i pościel!

JOJNE
(płacząc).

I taki śliczny samowar...

MAŁKA.

Zabierzcie więc to wszystko i ten handel i tę pościel i ten samowar a mnie wypuśćcie z duszą, bo do mojej duszy nie macie prawa. Żaden dokument, żadne ksybe nie pozwala wam więzić duszy kobiety, która inaczej pojmuje życie, niż wy i czego innego od życia potrzebuje.

FIRUŁKES
(z krzykiem).

Rozwód? a kto mnie moje stratę zapłaci? kto wszystkie wydatki zwróci co my na ślub i na prezenta i na ubranie Jojny wyłożyli? A przez jej gospodarstwo w sklepie, to tylko strata a nie żadne zyski. Wy mi to musicie wszystko zapłacić!

JOJNE.

Ja nie pójdę do rozwodu.

FIRUŁKES.

Płaćcie.

SZWARCENKOPF
(cały drżący z gniewu).

Czekajcie Firułkes! czekaj Jojne! Ja się z nią rozmówię! a schlechtes Kind! a verflochtes Kind! to ty chcesz iść do rozwodu!? to ty chcesz swego starego ojca znów z zapałkami i papierosami na bruk wyrzucić? Ty mi żywa za takie słowo, jak rozwód z rąk nie wyjdziesz! Słyszysz!

MAŁKA.

Ależ, ojcze, bądź pewien!

SZWARCENKOPF.

Cicho bądź! Ty raz Jojne przysięgłaś, że będziesz jego żoną. Ty bezwstydna co się pod dachem męża z jakiemiś obcemi całujesz... ty do nóg padnij Jojne, niech on ci przebaczy i nazad weźmie.

FIRUŁKES.

On ją tak nie weźmie. Ty, Szwarcenkopf, musisz mi za jego krzywdę zapłacić.

SZWARCENKOPF.

Ty słyszysz, co ty nawyrabiałaś (chwytając Małkę za kark). Ty mi padnij do nóg Jojnie i nie myśl o rozwodzie ty...

(rzuca Małkę na kolana przed Jojną. Małka wyrywa mu się z rąk i rzuca się ku drzwiom).
SZWARCENKOPF.

Ja ciebie przeklnę, jak ty za próg tego domu wyjdziesz!

MAŁKA.
Przeklinajcie! tylko wypuśćcie mnie stąd żywą.
SZWARCENKOPF
(odtrąca ją od drzwi i zamyka je na klucz).

Ty zostaniesz a verfluchtes! a verdamtes Kind! tu twój dom! krokiem z niego nie wyjdziesz. Wy wszyscy chodźcie do sklepu, niech ona tu zostanie i opamięta się!

Zasłona spada.
AKT PIĄTY.
Ten sam pokój co w poprzednim akcie, na stole pali się świeca. Jedno z łóżek osłonięte parawanem. Na kanapie siedzi Jojne i drzemie. Na krześle siedzi Jenta i także drzemie. Po chwili rozlega się stukanie do drzwi. Wchodzi stary Szwarcenkopf, podchodzi do Jenty i budzi ją.
SCENA I.
JENTA, SZWARCENKOPF, JOJNE, za parawanem MAŁKA.
ஐ ஐ
SZWARCENKOPF.

Jenta! obudź się... Doktór zaraz przyjdzie.

JENTA
(budząc się z trudnością).

Doktór... do kogo?

SZWARCENKOPF.

Do kogo? do... niej!

JENTA.

A! tak do Małki! (wstając). Ja sobie trochę się zdrzemiałam.

SZWARCENKOPF.
Czy wuna nic nie mówiła.
JENTA.

Nie! może wreszcie zasnuła.

SZWARCENKOPF.

Idź i zobacz co ona robi?

JENTA
(idzie i zagląda przez parawan).

Siedzi sobie w kącie koło łóżka i oczy ma otwarte.

SZWARCENKOPF.

Ona czwartą noc nie śpi!... (po chwili). Czy ty, Jenta, dobrze drzwi od sklepu zamknęła!

JENTA.

Nie bójcie się, Szwarcenkopf, tam się złodziej nie dostanie.

SZWARCENKOPF.

Mnie już o złodzieja nie chodzi, Jenta, ale mnie o to chodzi, żeby tamten tu się nie wkradł i z Małką w konszachty nie wszedł. Ta Glanzowa wczoraj przemocą wejść chciała, ale ja, Jenta, zrozumiałem, że ta kobieta musi być ich wspólniczka i ja nie wpuściłem jej do mego mieszkania.

JENTA.

Ty źle zrobił, Szwarcenkopf. Może ona jakie ważne słowo miała do powiedzenia.

SZWARCENKOPF.
Jakie ona może mieć ważne słowo? Ja nie chcę, żeby ona się z Małką widziała.
JENTA.

Niech się z tobą zobaczy, Szwarcenkopf. Trzeba koniecznie się z nią zobaczyć. Niech ona nam powie, niech wytłomaczy.

SZWARCENKOPF.

Ja nie chcę słyszeć jej wytłomaczenia. Małkę zły duch opętał, ja był u rabina, on się za nią modlić będzie a jak nie pomoże, to on ją zobaczy. A teraz rabin kazał, żeby do niej doktora sprowadzić i leczyć, żeby nie wpadła w jaką ciężką chorość... Rabin mi kazał mieć wiarę, że to się skończy dobrze... że znowu rozumu nabierze i znowu wszystko będzie jak dawniej. Aj, Jenta! Jenta! tak było tu dobrze i cicho... tak stary Szwarcenkopf grzecznie pod piecem siedział i ciepło mu było i wygodnie... A verfluchtes! verdamtes! verdamtes Kind! Jojne! Jojne!

JOJNE
(podnosząc głowę).

Ja nie śpię. Szwarcenkopf.

SZWARCENKOPF.

Jak ty nie śpisz, Jojne, to dlaczego ty nie pójdziesz tutaj i nie posłuchasz co mnie rabin powiedział.

JOJNE
(kiwając smutnie głową).

Tobie, Szwarcenkopf, powiedział rabin to a ja tu sobie powiedziałem — drugie.

SZWARCENKOPF.

Ty głupi jesteś, Jojne, to co rabin powie, to więcej warte, niż to, co ty możesz w twojej głupiej wymyślić głowie.

JOJNE.

Rabin nie zna moich myśli ani tego, co się w mojej duszy dzieje. A ja znam i myślę tak sobie od czterech dni i sam ze sobą rozmawiam. I ja sobie już dużo powiedziałem, Szwarcenkopf.

SZWARCENKOPF.

Ty się tymczasem ogarnij trochę i wstań bo zaraz przyjdzie doktór. O!... już idzie

(Jojne nie wstaje z kanapy ale opiera głowę na rękach i pogrąża się w myślach).
DOKTÓR
(w progu).

Czy tu mieszka Firułkes?

SZWARCENKOPF.

Tu! tu!... proszę! niech pan doktór wejdzie...

DOKTÓR
(wchodząc).

Czy to wy po mnie przychodziliście!

SCENA II.
CIŻ SAMI i DOKTÓR.
(Doktór niemłody mężczyzna dostatnio ubrany, traktuje wszystkich z póry i niedbale).
ஐ ஐ
DOKTÓR.
Któż to jest chory?
SZWARCENKOPF.

Moja córka, panie doktorze.

DOKTÓR.

Co jej jest?

SZWARCENKOPF.

Jenta, idź ty i przyprowadź tu Małkę.

DOKTÓR.

Dajcie mi drugą świecę, bo tu ciemno jak w grobie.

SZWARCENKOPF.

Zaraz, panie doktorze,

(idzie zapalić drugą świecę, Jenta z za parawanu wyprowadza Małkę bardzo bladą i bardzo zmienioną).
JENTA.

Oto jest chora, panie doktorze!

(Małka stoi przed doktorem nie patrząc na niego).
DOKTÓR
(do Szwarcenkopfa, który przyniósł świecę).

Postawcie tu świecę. Tak! (do Małki). Odpowiadaj teraz wyraźnie i prędko, bo ja nie mam czasu. Co cię boli? co wam jest! głowa! płuca, żołądek?

(Małka nie odpowiada).
SZWARCENKOPF.

Z przeproszeniem pana doktora, ale ja...

DOKTÓR.
Cicho! niech chora sama odpowiada. Dlaczego nie gadacie? Gardło was boli?
SZWARCENKOPF.

Ona nie odpowie...

DOKTÓR.

Dlaczego? głucha? niema? język ma ucięty?

SZWARCENKOPF.

Nie, panie doktorze, ale ona ma zmartwienie i z tego chorość. Ona nie chce jeść, ani gadać, ani spać, tylko siedzi w kącie i myśli.

DOKTÓR.

Musieliście jej zrobić jakąś krzywdę (do Małki). Czy możecie mi powiedzieć co się wam stało?(bierze ją za puls). Hm!... wielkie wycieńczenie, przytem silne zdenerwowanie.

MAŁKA.

Ja mam do pana wielką prośbę!

DOKTÓR.

Wreszcie przemówiliście. To szczęście.

MAŁKA.

Ja od czterech dni nie śpię. Mnie to strasznie męczy... Ja chciałabym zasnąć i trochę w tym śnie odpocząć... Może pan doktór mi da jakie lekarstwo na sen uspakajający...

DOKTÓR.

Owszem, mogę wam przepisać trochę morfiny. Zaśniecie spokojnie. A oprócz braku snu co wam dolega?

MAŁKA.
Nic!
DOKTÓR.

Musicie mieć jakieś moralne zmartwienie. U was się to często zdarza. Zamężna? Tak! A to się wyjaśnia. Chwilowa scena z mężem! Zapiszę środek uspokajający nerwy, lepiej jednak zrobicie, jeśli w tak młodym wieku nie będziecie się poddawali nerwom, bo później zrobi się z was jędza i mąż uciekać od was będzie na cztery wiatry. No, idźcie spać, zjedzcie rosół z kury z kaszką, weźcie proszki i dajcie mi z waszemi chorobami święty spokój. Gdzież jest papier i pióro?

SZWARCENKOPF.

Ja już wszystko przygotowałem, panie doktorze.

(Doktór siada do stołu i piszę receptę).
SZWARCENKOPF
(do Jenty).

Ile jemu trzeba dać?

JENTA.

Może trzydzieści, może pięćdziesiąt kopiejek.

SZWARCENKOPF.

Ja mu dam trzydzieści i zawinę w papier, to on nie zobaczy.

JENTA.

A jak z papieru odwinie?

SZWARCENKOPF.
To ja powiem, że ja się pomyliłem.
DOKTÓR
(napisawszy receptę).

Idź z tem do apteki a potem dawać ostrożnie, bo jak się weźmie zadużo to może zaszkodzić.

(Jenta bierzę receptę).
JENTA.

Ja pójdę i poczekam, to zaraz przyniosę.

DOKTÓR
(spostrzegając Jojne).

A temu co jest? czy go zęby bolą.

SZWARCENKOPF.

Nie, panie doktorze, ale un ma zmartwienie i un tak sobie siedzi i myśli; ten jest jej mąż.

DOKTÓR
(śmieje się).

To! mąż! do chederu mu jeszcze chodzić a nie żenić się... Bywajcie zdrowi. Na drugi raz nie nudźcie mnie temi głupstwami, bo jak które będzie naprawdę umierało to nie uwierzę i nie przyjdę.

SZWARCENKOPF.

Po co my mamy już umierać! po co?

DOKTÓR.

A to sobie żyjcie!

(Szwarcenkopf podaje mu pieniądze w papierku. Doktór bierze, rozwija z papierka, w tej chwili Szwarcei kopf zaczyna).
SZWARCENKOPF.

Ja się po... (widząc, że doktór chowa pieniądze nie licząc). Dobranoc, panu doktorowi

(doktór wychodzi, Szwarcenkopf odprowadza go ze świecą).
JOJNE
(podnosi głowę i patrzy na Małkę).

Małka!

(Małka nie odpowiada, tylko podchodzi do stołu i gorączkowo pisze kilka słów na pozostałych kartkach papieru).
JOJNE.

Do kogo ty piszesz Małka. Ty mi nie odpowiadasz a ja Małka tak chciałem ci powiedzieć... że...

SZWARCENKOPF
(powraca, Małka chowa zapisany papier za gors).

Idź ty na łóżko, Małka, zaraz ci lekarstwo Jenta przyniesie. Jak się wyśpisz, to jutro ja ci powiem, co rabin mi powiedział. Bo ja przez ciebie chodziłem do niego i mój wstyd przed nim odkryć musiałem. Ale niech on między nami rozsądzi i tobie powie.

MAŁKA.

Napróżno ty chodziłeś do rabina, mój ojcze! Pomiędzy mną a tobą jest tylko jeden sędzia najwyższy i najsprawiedliwszy! Do niego ja się udam po rozsądzenie naszego sporu.

SZWARCENKOPF.
Ty mnie chcesz do sądu pozwać? ty stąd nie wyjdziesz, ja ci to powiedziałem!
MAŁKA.

Nie, ojcze, ja stąd nie wyjdę. Możesz być spokojnym. A na ten sąd cię wezwą nie dziś, nie jutro, choć kto wie, może prędzej aniżeli przypuszczasz. Bądź zdrów, mój ojcze! Bądź zdrów, biedny Jojne!

(odchodzi za parawan).
SZWARCENKOPF.

Może ona się opamiętała.

SCENA III.
CIŻ SAMI, STARY FIRUŁKES później JOJNE.
ஐ ஐ
FIRUŁKES
(wchodzi gwałtownie).

Co się stało?

SZWARCENKOPF.

Nic się nie stało! co się miało stać!

FIRUŁKES.

Gdzie Małka? nie uciekła?

SZWARCENKOPF.

Co ona miała uciekać. Ona jest trochę chora, to ona sobie leży za parawanem. Czego ty, Firułkes, tak się rzucasz i hałasujesz.

FIRUŁKES.
Jak ja nie mam hałasować kiedy i ja i mój syn mamy przez waszą córkę stratę i wstyd.
SZWARCENKOPF.

Wy jeszcze żadnej straty nie macie, bo o tem co się stało nikt nie wie... a w sklepie dziś siedziała Jenta i targ był dobry. Więc czego ty chcesz, Firułkes?

FIRUŁKES.

A zmartwienie Jojny? a te jedzenie co Jenta zje?

SZWARCENKOPF.

Za to Małka nic nie je.

FIRUŁKES.

Tak nie będzie... tak nie może być! Niech ten sam Gabide co na ślub twojej córki zbierał, uzbiera jeszcze trochę pieniędzy i ty możesz te pieniądze nam dać, jeżeli chcesz, żeby mój jojne twoją córkę w domu trzymał...

SZWARCENKOPF.

Gabide tego nie zrobi, ten może dopomódz wydać córkę zamąż, ale on w takiej sprawie nie może się mieszać.

FIRUŁKES
(krzycząc).

Róbcie co chcecie... ja stratny nie będę, żebym tak zdrów był.

SCENA IV.
CIŻ SAMI i JENTA.
ஐ ஐ
JENTA.
Jest lekarstwo! (do Szwarcenkopfa). Ja mam z wami pomówić, Szwarcenkopf.
SZWARCENKOPF.

Idź, daj jej lekarstwo niech weźmie.

JENTA
(podchodząc do parawanu).

Masz Małka flaszeczkę (do Szwarcenkopfa). Tutaj jest Glanzowa. Una chce z wami pomówić. Una ma dla was wszystkich dobry porządny i złoty interes. Nu!... co szkodzi? Pogadać z nią możecie. To nie kosztuje a jak z nią pogadacie to może się wszystko na dobre zmieni!

SZWARCENKOPF.

Ty mówisz co ona ma interes dla nas!

JENTA
.

Jak jestem żywa

(mówi po cichu).
FIRUŁKES.

Ty, Jojne, żebyś się z nią nie przepraszał aż nam dadzą pieniędzy.

JOJNE.

Ja się z nią wcale przepraszać nie będę.

FIRUŁKES.

Jak zapłacą to ty się przeproś... ja ci powiadam.

JOJNE.

Niech ojciec nie krzyczy, bo ja się nie zlęknę... Ja wiem co mam zrobić i ja to zrobię.

FIRUŁKES.

Ty myszygene! ty wiesz co masz robić? ty głupi! ty dumer Kerl! ty nie myśl co ty masz zrobić, ja za ciebie będę myślał i postępował.

SZWARCENKOPF
(do Jenty).

Idź i powiedz jej niech tu przyjdzie. Wpierw jednak zobacz czy Małka zasnęła.

JENTA
(idzie za parawan i wraca).

Zasnęła. Trąciłam ją, ale się nie obudziła.

SZWARCENKOPF.

Zasuń dobrze parawan i przyprowadź tę kobietę

(Jenta wychodzi).
FIRUŁKES.

Co to za kobieta?

SZWARCENKOPF.

Ona mówi, że ona ma dla nas korzystny interes i że my wszyscy możemy na nim dużo zarobić pieniędzy.

FIRUŁKES.

No, to niechaj prędko wejdzie.

SCENA V.
CIŻ SAMI i GLANZOWA.
ஐ ஐ
GLANZOWA.
Dobry wieczór! Dlaczego ty, Szwarcenkopf, tak długo mnie tu wpuścić nie chciałeś?
SZWARCENKOPF.

Bo wy, Glanzowa, musicie być wspólniczką od tego młodego człowieka, za którego Małka zamąż się wybiera!

FIRUŁKES
(z krzykiem).

I przez którego my tyle strat ponieśli, ja i mój syn, Jojne.

SZWARCENKOPF.

Sza. Firułkes! Małka się obudzi. Czy nie tak, pani Glanzowa, czy ja nie odgadłem, czy pani Glanzowa tutaj nie od niego przychodzi!

GLANZOWA
(spokojnie).

Tak, Szwarcenkopf, ja tu od niego przychodziłam i ja w tej chwili od niego przychodzę.

SZWARCENKOPF
.

I wstydu nie macie, Glanzowa? wstydu nie macie podchodzić tak do uczciwej kobiety?

GLANZOWA.

Nie, bo Małka dla mnie nie jest zamężna. Ona jest piękna, delikatna, mądra, jak księżniczka a wy ją oddali ordynarnemu, brzydkiemu i ciemnemu Jojnie, co ledwie jaką Ryfkę, albo Surę ze wsi mógł za żonę sobie wziąć.

FIRUŁKES.

Mój syn miał pół sklepu.

GLANZOWA.

I cały jest połamany i krzywy. To nie ja wstydzić się mam, ale wy, boście taki piękny kwiat na śmietnik wasz posadzili i chcieli żeby uwiądł, ale dopóki Glanzowa będzie żywa, to wychowanka mojej drogiej, biednej pani nie zginie. Ty, Szwarcenkopf, oddałeś Malkę za to, żeby już więcej z zapałkami nie chodzić i nic nie robić a pod piecem siedzieć. Pan Lewi, ten pan co się z Małką chce żenić, daje ci zaraz na rękę dwieście rubli i co miesiąc dwanaście rubli na twoje utrzymanie. To lepsze, niż czekać na łaskę Jojny i nie mieć nigdy kopiejki w kieszeni, czy nie? powiedz sam.

SZWARCENKOPF.

Ja tego nie powiem, że gorzej. Ale jaką ja będę miał pewność?

GLANZOWA.

On to w tuchim zapisze a potem, te dwieście rubli on ci je dziś albo jutro da.

SZWARCENKOPF.

A kto wie, że on taki pan?

GLANZOWA.

On jest pan Jakób Lewi, adwokat, już teraz on otworzy kancelarję adwokacką.

FIRUŁKES.

Sicht! adwokat!

SZWARCENKOPF.
To... ja może i nichym już nie powiedział, ani Jojne, ale stary Firułkes...
FIRUŁKES.

Nie! nie! my mieli duże straty... my nie chcemy.

GLANZOWA.

Powiedzcie na ile swoje straty liczycie?...

FIRUŁKES.

Czy ja wiem?... może na pięćset rubli... może i więcej pieniędzy a zmartwienie Jojny osobno.

GLANZOWA.

jak wy się nie wstydzicie, Firułkes, mówić mnie, kobiecie rozumnej takie rzeczy. Ślub i wesele zapłacił do połowy Szwarcenkopf z pieniędzy, co mu Gabide u dobrych ludzi zebrał, ja wiem ile kosztowała sala, ile serwer, ile kredencer, ile marszelik. A potem wiem ile meble...

FIRUŁKES
(zaperzony).

Wy nic nie wiecie. Co wy możecie wiedzieć? skąd wy możecie wiedzieć! Mnie sama ta kanapa kosztowała na Krasińskim Placu siedem i pół rubla! Żebym tak szczęście do handlu miał, żebym tak niezaniewidział, żeby tak Jone rąk i nóg nie połamał!

GLANZOWA.

Ja widzę, że my z wami interesu nie zrobimy. To ja odchodzę...

SZWARCENKOPF.

Na co zaraz odchodzić? Jaka z pani Glanzowej gorączka... W interesie gniewu niema, można pogodzić.

GLANZOWA.

Ja nawet słuchać takich słów nie mogę co on opowiada... Pięćset rubli za takiego Jojne, ny! ny! to żeby on ze złota był, toby jeszcze tyle nie kosztował.

FIRUŁKES.

Teraz taki młody żydek co ma pół sklepiku to wart złoto.

GLANZOWA.

Un wart najwięcej sto pięćdziesiąt rubli.

FIRUŁKES.

Kikste! sto pięćdziesiąt rubli! to kuń więcej kosztuje a un nie ma sklepik!

GLANZOWA.

Chcesz dwieście, tak jak Szwarcenkopf.

FIRUŁKES.

Żebym tak zdrów był, nie mogę. Mnie samego do handlu więcej kosztuje.

SZWARCENKOPF.

Niech będzie trzysta i niech będzie zgoda...

FIRUŁKES.

Sich! jaki mądry! sam dostał dwieście i procent dwanaście na miesiąc a mnie każe brać trzysta.


SCENA VI.
CIŻ SAMI i JAKÓB.
ஐ ஐ
FIRUŁKES
GLANZOWA.

Ot i pan Jakób, najlepiej się z nim ułożycie.

JAKÓB.

Nie mogłem dłużej wytrzymać w tej niepewności. Co się tu dzieje? Czy przystajecie? Gdzie Małka?

(Jojne wstaje i bardzo wzruszony patrzy na Jakóba).
JOJNE
(na stronie).

To on! to jego Małka kocha!

GLANZOWA.

Stary Szwarcenkopf przystaje, ale ojciec Jojny bardzo się targuje.

JAKÓB
(do Szwarcenkopfa).

Dziękuję wam i bądźcie przekonani, że nie pożałujecie zamiany. Postaram się, ażeby wam do końca życia nie brakowało na niczem. Oboje z Małką potrafimy odwdzięczyć się wam za to, że zezwoleniem swojem przyczyniliście się do naszego szczęścia.

FIRUŁKES.

Ale ja nie mogę się zgodzić...

JAKÓB.
Ile żądacie?...
FIRUŁKES.

Ja dla siebie pięćset rubli.

JAKÓB.

Jakkolwiek jest to żądanie zuchwałe, jednak zgadzam się. Będziecie je mieli...

FIRUŁKES.

A teraz mój syn, Jojne... on miał przez pana duże zmartwienie... Jemu trzeba też wynagrodzić.

JOJNE
(nagie stanowczym tonem z resztką nieśmiałości i walcząc ze łzami).

Mnie nic nie trzeba wynagradzać, ojcze!

FIRUŁKES.

Ty głupi, ty się do handlu nie wtrącaj...

JOJNE
(podchodząc do Jakóba).

Uni dwa panu Małkę sprzedali, ale Jojne swojej żony nie sprzeda i swoich łez nie sprzeda i swego zmartwienia nie. Bo ani na żonę, ani na łzy, ani na smutek to niema nikt takich wielkich pieniędzy, żeby za to mógł zapłacić!

FIRUŁKES.

Ty głupi, ty nie psuj interesu, ty musisz iść do rozwodu.

JOJNE.

Ja Małki nie sprzedam, ale ja panu ją oddam. Niech ją pan za żonę weźmie, bo pan dla niej na męża lepiej dobrany, niż ja prosty, głupi i brzydki Jojne. Ona była dla mnie bardzo dobra i poczciwa, ale ja teraz zrozumiałem, że ona miała za mną ciężkie życie i była bardzo nieszczęśliwa. Teraz to przynajmniej ja jeden będę miał smutek i zgryzotę a ona będzie wesoła i będzie sobie z panem dobrze i szczęśliwie żyła... Niech ją pan weźmie... ja pójdę do rozwodu... tylko niech mnie pan pieniędzy nie daje... bo choć Jojne głupi, ale on za pieniądze swego serca nie sprzeda.

JAKÓB
(podając mu rękę).

Poczciwe biedne serce, które uczciwie i szlachetnie bijesz w tem przygniatającem otoczeniu!

JOJNE
(usuwając rękę i kierując się ku drzwiom).

Ja pójdę trochę pospacerować! Ja o jedno was poproszę! jak ja wrócę, to już niech Małka stąd pójdzie!... ja nie mógłbym jej widzieć (z głośnym płaczem wychodzi i żegnając się z nimi), nie mógłbym jej widzieć.

JAKÓB.

Jutro pójdziecie ze mną spisać umowę i pieniądze wam wypłacone zostaną. A teraz, gdzie jest Małka? trzeba ażeby się przygotowała do opuszczenia tego domu. Pani Glanzowa, zabierzcie ją do siebie.

SZWARCENKOPF.
Małka jest trochę chora, zasnęła sobie po lekarstwie.
JAKÓB.

To ją zbudźcie. Trzeba, ażeby z nami poszła. Należy uszanować żądanie Jojny i zrobić to, co on prosił.

SZWARCENKOPF
(idzie za parawan).

Małka! Małka! wstawaj wszystko się dobrze skończyło... idziesz do rozwodu... herst du? do rozwodu!

(Milczenie).
JAKÓB.

Niech Glanzowa pójdzie obudzi Małkę, moja Glanzowa.

(Glanzowa idzie za parawan, usuwa go tak, że jest widoczne łóżko dla widza. Na łóżku ubrana leży Małka nieżywa. W ręku trzyma wypróżnioną butelkę z morfiną. Na piersiach ma przypiętą kartkę papieru, na stole pali się świeca).
GLANZOWA.

Panno Małko! Panno Małko! wstań! i ja tutaj i pan Jakób przyszliśmy po ciebie (nagle odsuwa się z przestrachem). Panie Jakóbie! zobacz pan!

JAKÓB.

Co takiego?

(biegnie do łóżka, patrzy na Małkę, nachyla się, chwyta ją wpół, flaszka wypada z rąk trupa, on zrywa z jej piersi kartkę).
JAKÓB.
Otruła się! nie żyje!...
SZWARCENKOPF

Nie żyje?

JAKÓB
(czyta kartkę).

„Nie płaczcie po mnie i darujcie. W tej chwili nareszcie zupełnie jestem szczęśliwa“ (pada na kolana przy łóżku). Małko! Małko! i ja ci niosłem w tej chwili szczęście, ale przyszedłem zapóźno!

Zasłona wolno spada.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.