Małka Szwarcenkopf/Akt trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Małka Szwarcenkopf
Podtytuł Sztuka w pięciu aktach
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom III
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT TRZECI.
Ten sam pokój co w poprzednim akcie, tylko czyściejszy i porządniejszy. Na stołach, na piecu przylepione łojówki. Wszędzie ogarki świec w butelkach, nawet na ziemi. Namiocik Małki uprzątnięto. Pod piecem Ryfka ubrana czysto. Dzieci Jenty poodziewane w rozmaite pstre ubrania teatralne ale zbyt duże. Jenta kończy ubierać Ryfkę i narzuca jej na plecy burnus beduina.
SCENA I.
RYFKA, JENTA, DZIECI później SZWARCENKOPF.
ஐ ஐ
JENTA
(przyśpiewując)

Hajde, łajde mame, tate,
Djabeł skacze na łopatę,
Sam a szwarce jur!

Niech się mama nie rusza i siedzi pięknie i spokojnie, bo mama wygląda jak jaka księżna albo hrabina na tronie. Trejne, ty szlechtes Kind, nie rozdzieraj sukienki... To jest piękne balowe sukienkie, co sobie bogata pani w niej na balu tańcuje a mama ci pożyczyła na dzisiejszy furszpil, żebyś sobie mogła z panienkami koło panny młodej potańcować (stukanie do drzwi). Kto tam?
SZWARCENKOPF
(ubrany odświętnie).

Można jeszcze wejść.

JENTA.

Można, można! Dziewczęta zejdą się za jaką godzinę, furszpil zacznie się za dwie. Aj! aj, jacy wy dzisiaj, Szwarcenkopf, jesteście ubrani! ny! ny! do szlubu nie mieliście takiego chałata.

SZWARCENKOPF
(uradowany).

Bardzo śliczny chałat! Stary Firułkes dotrzymał słowa, bo jest godny, rzetelny i akuratny człowiek. A gdzie prezenty?

JENTA.

Schowałam do kieszeni Małki. Niema ani szafy, jeszcze zginie.

SZWARCENKOPF.

Przy spisywaniu trzeba będzie prezenty pokazać.

JENTA.

To się pokaże. Prezenty godne i wspaniałe. Broszka i kolczyki i pierścionek z zielonym kamieniem, co wart może ze siedem rubli, żebym taka zdrowa była. Panna Małka będzie kontenta.

SZWARCENKOPF.

Doczekałem się z niej pociechy a gdzie ona poszła?
Nie wiem! Smutna była całe rano, potem ubrała się i poszła...

SZWARCENKOPF.

To taka panieńska wstydliwość. Smuci się a raduje, że męża będzie miała.

JENTA.

Ciekawa jestem widzieć tego Jojna!

SZWARCENKOPF.

Wczoraj Gabite uzbierał już na ślub dwieście rubli! Mnie żydki tutejsze cenią, choć ja uliczny handlarz jestem. Każdy chętnie dawał, abym miał za co Małke za Jojne wyprawić. Ja jej z tych dwustu rubli na tuchim zapisze w dokument sto rubli a Pake Rozental prawny procent piąty dam za swatostwo. Resztę na wesele i na ubranie Małki wydać trzeba.

JENTA.

A teraz idźcie już, bo dziewczęta skikać będą. Poczekajcie, aż pan młody z marszelikiem i somsiady przyjdzie ze swojego scheinem.

SZWARCENKOPF.

Dobrze już, dobrze. Ja razem z niemi tu wejdę.

JENTA.

Dobrze!

(Szwarcenkopf wychodzi).

SCENA II.
RYFKA, JENTA, później WIEDEŃSKI I MAURYCY.
ஐ ஐ
JENTA
(chodzi z kąta w kąt, zapalając świece i poprawiając je).

Ściemniło się. Trzeba pozapalać świeczki. Aj! aj! jakie to piękne, aż mi się mój własny furszpil przypomniał. A ten łotr Wiedeński niech go kolki zduszą. Żeby on tak był szczęśliwy, jak moje własne wrogi. Aj! aj! (pukanie). Czego się stuczyć? wejść odrazu! Kto tam?

WIEDEŃSKI
(staje na progu).

To ja, Kolumna!

JENTA.

Aj! aj! co ja widzę! Mowsz? To ty, Mowsze? teraz się nazywasz Kolumna? jak to można, to się tak słupy nazywają, nie ludzie.

WIEDEŃSKI
(ostro).

Moja kobieto, głupia jesteś! nie znam cię i nie znałem nigdy, rozumiesz? co? (przystępując do niej i grożąc jej kijem). Jeżeli nie przestaniesz mnie nazywać Mowszem i wmawiać we mnie, że jesteś moją krewną, to ja na ciebie sąd pozwę, do kryminału cię wsadzę.

JENTA
(przerażona).

Ja bardzo pięknie jaśnie wielmożnego pana Mow... to jest pana przepraszam, mnie się tak zdawało, że jaśnie wielmożny pan to był dawniej łapserdak Mowsze, co to my go Tyszebuf na Krochmalnej przezwali.

WIEDEŃSKI
(wściekły).

Ja? Tyszebuf? słyszał kto co podobnego? (zapominając się) a harst man a jelwa a głupia? (zaczyna mówić po żydowsku i nagle opamiętując się zmienia ton i kończy po francusku). Je vous ai dit comprener?

JENTA.

A jakto jaśnie wielmożny pan ładnie, to po żydowsku powiedział: „hirst mana jetwa a głupia“.

SCENA III.
CIŻ SAMI i MAURYCY SILBERCWEIG.
ஐ ஐ
MAURYCY
(wsuwając głowę przez drzwi).

Czy można?

WIEDEŃSKI.

Chodź! chodź!

JENTA.

Ja panów pięknie przepraszam, ale tu mężczyznom jeszcze nie wolno, bo ten furszpil przed ślubem, to musi się zacząć od tańców samych panien a dopiero później młody ze swojemi kolegami tu przyjdzie.

MAURYCY.
Właśnie ja tu przychodzę dlatego, ażeby ten młody tu nie przyszedł.
JENTA.

Za pozwoleniem pana, dlaczego Jojna Firułkes nie ma tu przyjść.

MAURYCY.

Nie będę wam o moich planach opowiadał. Gdzie panna Małka?

JENTA.

Ona sobie wyszła.

MAURYCY.

A kiedy ona wróci!

JENTA.

Ona już sobie wróci!

MAURYCY.

Ale kiedy!

WIEDEŃSKI.

Nie gadaj z nią — to idjotka.

JENTA.

Żebym tak szczęście do handlu miała jak ja mam zdrowy i czysty rozum. Aj! ty Mow... nie, ty jaśnie wielmożny panie bardzo prędki w gębie jesteś. Żebyś tak dla biednych krewnych miał prędką do pomocy rękę.

WIEDEŃSKI.

Cicho bądź, nie odzywaj się do nas.

JENTA.

Ja pójdę popatrzę, czy Małka nie nadchodzi.

WIEDEŃSKI.

Po co my właściwie tu przyszli? Kazałeś mi się tak gwałtownie ubierać, siadać w dorożkę i jechać za sobą. Teraz mów, nadai nie mam odwagi wejść a raczej wdrapać się po tych brudnych schodach do tej jeszcze brudniejszej nory i wysyłasz mnie jako awangardę. Przyznam ci się que c’ est trop fort.

MAURYCY.

Szczęściem, że nie przybyliśmy za późno. Na dole rozpowiedziały mi żydówki, że w dzisiejszy szabes odbędzie się zwykła zabawa u panny młodej a ślub będzie dopiero we wtorek.

WIEDEŃSKI.

A gdybyśmy się nawet spóźnili, cóż wielkiegoby się stało! Panna Małka Szwarcenkopf zostałaby panią Jojne Firułkes!

MAURYCY.

Przyznam ci się, że jakkolwiek nie mam zbyt czułego sumienia, to przecież nie mogłem poprostu spać spokojnie na myśl, że ta śliczna i dystyngowana dziewczyna ma z mojej winy zostać żoną jakiegoś ordynarnego i głupiego żydka.

WIEDEŃSKI.

Z twojej winyP Ja tu twojej winy nie widzę. Mnie się zdaje, że to pani Glanzowa w głowie ci przewróciła a piękne oczy i zgrabna figurka Małki dokazały reszty.

MAURYCY.

Być może, Glanzowa przedstawiła mi po kobiecemu fatalne położenie Małki a ja zacząłem powoli pojmować, że dziewczyna wykształcona i wychowana inaczej, nie może wytrzymać w podobnem, jak tu otoczeniu. Byłbym może jeszcze sprawę na później odłożył, ale dowiedziałem się o jej ślubie i sądzę, że obowiązkiem moim...

WIEDEŃSKI.

Sądzę, że obowiązkiem twoim jest usunąć pana Jojne Firułkes z kandydatury męża i na to miejsce postawić swoją kandydaturę, jako kochanka.

MAURYCY.

Nie, Maksie, ja tak nie myślę. Nie mam innych zamiarów względem tej dziewczyny jak tylko polepszyć jej sytuację i nie pozwolić jej zostać panią Jojne Firułkes.

WIEDEŃSKI
(ironicznie).

A więc czysto humanitarne względy kierują twoimi krokami.

MAURYCY.

Gdybym ci nawet mógł wytłómaczyć co mną w tej chwili kieruje, byłaby to próżna praca, gdyż z pewnością byś tego nie zrozumiał. Dowiedz się jednak i zanotuj to sobie w pamięci. Nie przyszliśmy tu bynajmniej po to, aby tą dziewczynkę ponownie obrazić. Przeciwnie, chciałbym, aby mi darowała, moją winę i zechciała zrozumieć, że działałem wtedy jak głupi szaleniec pijany i niepoczytalny. Proszę cię więc, Maksie, schowaj twą ironię na jakąś inną okazję, to jest gdy przyjedziemy do jakiej Florci aibo Malci a tu zachowaj się tak, jakbyś się zachował wobec siostry twojej.

WIEDEŃSKI.

Moryś! Moryś! ja ciebie nie poznaję! Od paru tygodni pić nie chcesz, nie przegrałeś do mnie ani jednej setki... coś się z tobą dzieje. Czy ty się Moryś czasem w tej Małce nie kochasz. Jeżeli to jest tak, to ja kłaniam i ulatniam się w inne sfery. Fantazjom twoim dogadzać mogę, ale szaleństwu jamais.

MAURYCY.

Nie kocham się w tej Małce, możesz być przekonany. Z początku sądziłem, że mi ulegnie i chętnie straciłbym na nią trochę pieniędzy. Ale dziś ja mam dla niej zupełnie inne uczucie i wolę ci o niem nie mówić.

SCENA V.
CIŻ SAMI, MAŁKA, RÓZIA, JENTA.
(Małka w białej sukni, na której ma długi płaszcz, Rózia, młoda dziewczyna ubrana wytwornie w spacerowym kostjumie).
ஐ ஐ
JENTA.
Oto są ci panowie!
MAŁKA
(do Jenty).

Czego oni chcą odemnie?

JENTA.

Nie wiem. Ale wygląda tak, jakby nie chcieli, żeby panna Małka za mąż za Jojne szła.

MAŁKA.

Co też Jenta mówi.

JENTA.

Jak żywa jestem!

MAŁKA
(do Rózi).

Moja droga Róziu, pozwól, że przedewszystkiem tych panów stąd oddalę. Są to nieproszeni goście i należy, aby stąd jaknajśpieszniej wyszli.

RÓZIA.

Proszę cię, moja droga, nie rób sobie ze mną najmniejszej subjekcji. Sama uparłam się, żeby ci towarzyszyć aż do twojego mieszkania. Nie chcę cię krępować w niczem i dlatego odchodzę.

MAŁKA.

Cóż znowu, proszę cię, zostań. Ja przed tobą nie mam tajemnic.

MAURYCY
(do Wiedeńskiego).
Proszę cię, odsuń się, pozwól mi z nią porozmawiać sam na sam.
WIEDEŃSKI.

Dlaczego więc mnie tu przywlokłeś? Spójrz lepiej na tamtą drugą. Jaka śliczna dziewczyna.

MAURYCY
(patrząc z zachwytem na Rózię).

Prawda, jak obrazek! Ale teraz mam tu co innego do załatwienia... To dziwne, czuję się onieśmielony.

MAŁKA
(zbliża się).

Panowie życzą sobie ze mną mówić. Mogę być tylko zdziwioną, widząc tu ich u siebie, ale sądzę, że jakiś nadzwyczajny wypadek skłonił was do przyjścia aż tutaj. Zapominam chwilowo o...

MAURYCY.

Nie chwilowo, ale zapomnij pani zupełnie! W tej właśnie sprawie przychodzę do pani.

MAŁKA.

W tej sprawie? Panie Silbercweig czy to nowa chęć obrażenia mnie? Pamiętaj pan jednak, że tam byłam u ciebie bezbronna i otoczona, obecnie tu jestem w moim domu i jakkolwiek ten dom jest tylko jamą, dającą schronienie kilku rodzinom, to przecież zawsze jest mój dach, mój dom, moje „u siebie“ i w nim znieważać się nie pozwolę.

(Rózia zbliża się i staje obok Małki).
MAURYCY.

Srogo się pani zemną obchodzisz, znoszę to z poddaniem, bo czuję, że zawiniłem względem ciebie. Wina moja nie była jednak tak wielka — było w niej dużo pustoty i lekkomyślności. Był to żart.

MAŁKA.

Żart ten natychmiast otworzył mi oczy i dał mi jasno poznać, jakie jest obecnie moje stanowisko w społeczeństwie. Zresztą nie mówmy o tem. Z czem pan właściwie przyszedłeś do mnie?

MAURYCY.

Jakkolwiek zapytanie pani zastaje mnie przygotowanym, jednakże waham się z odpowiedzią.

MAŁKA.

Jeżeli ma być obrażliwą dla mnie, zaniechaj jej pan, proszę.

RÓZIA
(do Małki po cichu).

Nie bądź dla niego tak nielitościwą. To bardzo miły i ładny chłopiec.

MAŁKA
(do Rózi).

Jakie z ciebie dziecko!

MAURYCY.

Mówiono mi, że pani idzie zamąż?

MAŁKA.
Tak jest, zaręczyny moje są dzisiaj. We wtorek odbędzie się mój ślub.
MAURYCY.

Ślub ten odbyć się nie może.

MAŁKA.

Ślub ten odbyć się musi.

MAURYCY.

Ja potrafię temu zapobiedz.

MAŁKA.

W jaki sposób?

MAURYCY.

Posłuchaj mnie pani chwilkę, tylko bez gniewu i uniesienia. Wychowaniem twojem zajmowała się moja ciotka, ona to, gdy byłaś jeszcze dzieckiem a więc nie mającą swojej woli, zabrała cię ztąd i kształciła, kierując inaczej twoją przyszłością. Po jej śmierci ten... obowiązek spada na mnie... a więc ja nie chcę, nie mogę pozwolić ażebyś ty... zgniła w nędzy pomiędzy zacofaniem, brudem i ciemnotą... Panno Małko, niech pani nie myśli, że ja jestem zupełnie złym człowiekiem... ja...

WIEDEŃSKI
(który słuchał z ironią).

A teraz dobądż chustkę do nosa... otrzyj łzy rozczulenia i padaj na kolana.

MAURYCY.

Jeżeli nie pozostawisz mnie w spokoju, to będę zmuszony zerwać z tobą wszelkie stosunki (do Małki). Dziwisz się pani, że tak mówię do ciebie, ale skoro kiedyś opowiem ci w jak dziwny sposób wpłynęła na mnie twoja chwilowa obecność w domu naszej ciotki, zrozumiesz może, że i ja umiem być trzeźwym i nawet uczciwym.

MAŁKA.

Słucham z radością słów pana. Zupełnie innym wydajesz mi się w tej chwili, niż wówczas, gdy pijany przemawiałeś do mnie w tak oburzający sposób.

MAURYCY.

Więc mogę mieć nadzieję?

MAŁKA.

Czego?

MAURYCY.

Że pani przyjmiesz nadal pomoc, jaką ci udzielała moja ciotka, zerwiesz zamierzone małżeństwo i urządzisz sobie życie tak jak twoje wychowanie i wykształcenie tego wymaga?

MAŁKA.

Nie, Panie Maurycy.

MAURYCY.

Ale dlaczego?

MAŁKA.

Ach! tyle jest przyczyn, żądasz pan, ażebym ci przebaczyła? Przebaczyć ci mogę, ale zapomnieć... nigdy. Przyjąć cokolwiek od ciebie! Nie mogę. Zawsze w uszach moich dźwięczałyby twe słowa jakieście mnie przywitali na progu twego domu. A zresztą ja od obcych nie przyjmuję nic.

MAURYCY.

Przyjmowałaś od ciotki.

MAŁKA.

To była moja matka, moja opiekunka — wszystko, pan zaś jesteś dla mnie obcym.

MAURYCY.

Teraz będziesz przyjmować od męża, który jest także dla ciebie obcym człowiekiem.

MAŁKA.

To nie będzie darowizna. Ja będę z nim wspólnie pracować a nawet to ja właściwie będę prowadzić cały handel i na chleb zarabiać. Ja dobrze się dowiedziałam, panie Silbercweig, o tem, czy ja będę siedzieć z założonemi rękami i oglądać się na to, co mąż przeznaczy.

MAURYCY.

Pani będziesz prowadzić handel?

MAŁKA.

Tak panie! pół sklepiku na Marszałkowskiej ulicy i nie umrę z tego z pewnością. Lepsza taka niezależna pozycja, niż oglądać się na łaskę i dobry humor ludzi obcych. Spróbuję stworzyć sobie nowe życie. Sądzę, że mi się Dowiedzie.

MAURYCY.
A ja sądzę przeciwnie.
RÓZIA.

Jeżeli mi wolno powiedzieć kilka słów w tej kwestji to i mnie aię zdaję, że tobie, Małko, życie takie jakie zamierzasz pędzić, wystarczyć nie może.

MAŁKA.

Wystarczyć musi.

RÓZIA.

Ten wyraz łatwo wymówić? ale w czyn wprowadzić...

MAŁKA.

Moja Róziu, jesteś jeszcze dzieckiem i nie pojmujesz, że wiele ten może, kto musi.

MAURYCY
(do Rózi).

Szczęśliwy jestem, że w pani zyskałem sprzymierzeńca. Zechciej pani przekonać pannę Szwarcenkopf, że działa na własną szkodę, jeżeli odrzuci moją prośbę i pójdzie zamąż wbrew swemu przekonaniu i chęci.

MAŁKA.

Na nic się to wszystko nie zda i ty Róziu nie próbuj nawet przekonać mnie i zmienić moje zdanie. A teraz żegnam pana, panie Maurycy, goście moi lada chwila schodzić się zaczną.

MAURYCY.

Pani będziesz nieszczęśliwą.

MAŁKA.

W każdym razie nikt się o tem nie dowie. Nieszczęście moje ma jednak jedną jasną stronę. Posłużyło ono do zmiany cokolwiek rodzaju pojęć i życia pana... To wiele.

MAURYCY.

Ale to jeszcze nie wszystko. Czy pozwoli mi pani pozostać nadal w liczbie swoich znajomych. Pragnę od czasu do czasu choć porozmawiać z panią.

MAŁKA.

Tego panu zabronić nie mogę... owszem, skoro pan mieć będziesz czas wolny i ja będę od zajęć moich swobodna, przyjdź pan i zostań tak długo dopóki się nie znudzisz. A teraz żegnam pana!

MAURYCY.

Żegnam cię, panno Małko! (do Rózij. Pani!

RÓZIA
(kłaniając się).

Panie!

WIEDEŃSKI
(do Maurycego wychodząc).

Nie desperuj! będzie nie taka harda, skoro jej małżeństwo dokuczy.

MAURYCY
(gwałtownie).

Milcz! mam ochotę cię w tej chwili udusić!

WIEDEŃSKI.
Bzika dostałeś, czy co.
MAURYCY
(wracając się).

Powiedz mi pani na jaki cel mam obrócić te pieniądze, które z sukcesji ciotki należą do pani.

WIEDEŃSKI.

On zupełnie zwarjował.

MAŁKA.

Tyle jest nędzy na świecie a zwłaszcza pomiędzy uboższą klasą żydowską. Ot i tu, patrz, w tym kącie żyje i męczy się kobieta porzucona przez męża i ciężko pracuje, aby nędznie wyżywić czworo drobnych dzieci i sparaliżowaną matkę. Oto jest nędza smutniejsza, niż moja i więcej litości godna.

MAURYCY.

Ja sam im ofiarować nie śmiem. Gdybyś jednak pani chciała...

MAŁKA.

Dobrze. Ja z Rózią zajmiemy się tem, ażeby pieniądze ofiarowane przez pana nie poszły na marne. Założymy Jencie sklepik albo jakiś handelek i pozwolimy jej wychować dzieci i leczyć matkę. Cóż Róziu? czy zgoda?

RÓZIA.

Ależ najchętniej.

MAURYCY.
W ten sposób choć w części wynagradza mi pani zawód, jakiego doznałem, widząc, że pani odrzuca moją prośbę.
MAŁKA.

Porozumiemy się jeszcze co do tego listownie a potem osobiście, już po moim ślubie. A teraz odejdź pan. Jencie później powiem o szczęściu, jakie ją spotyka.

MAURYCY.

Tak! tak! uczyń to pani sama, wszakże to twoje dzieło, nie moje. Żegnam panie!

SCENA VI.
CIŻ, oprócz WIEDEŃSKIEGO i MAURYCEGO.
RÓZIA.

Czy wiesz, Małko, ja mam łzy w oczach. To wszystko mnie serdecznie wzruszyło.

MAŁKA.

Mnie już nic wzruszać nie powinno. Muszę zapomnieć, że mam serce i że jestem żyjącą istotą. Inaczej... mogłoby mi sił zabraknąć. Dziś radością moją całą jest to wypadkowe spotkanie się z tobą na ulicy. Gdyby nie ten wypadek, nie miałabym nawet i tego uśmiechu szczęścia.

RÓZIA.

Moja biedna Małko! Wszakże to już trzy lata jak byłyśmy na pensji w chwili, gdym jechała, telegraficznie wezwana przez matkę do łoża konającego ojca. Na szczęście, ojciec mój wyzdrowiał, ale ja za granicę wrócić nie mogłam. Dokończyłam więc wykształcenia w Warszawie.

MAŁKA.

Ty nazywasz to dokończeniem wykształcenia! Ależ my nawet nie zaczęłyśmy się kształcić. Patrz tylko. Przyszło mi walczyć z przeciwnościami życiowemi i jakże znalazłam się przeciw nim uzbrojoną? Nie umiem nic z praktycznej strony życia i targam się w bezsilnej walce. Teraz pójdę przebojem, ale zdaję mi się, że nie dotrwam i zginę!

RÓZIA.

Takie masz przekonanie!

MAŁKA.

Tak. Tobie jednej to mówię. Nikomu więcej. Nie chcę grać roli ofiary i idę naprzód z głową podniesioną. Nie wiem dokąd mi sił starczy.

RÓZIA.

Moja Małko! Dlaczego nic dla ciebie uczynić nie mogę. Dlaczego nie pozwoliłaś, ażeby ten młody człowiek...

MAŁKA.

Ani słowa o tem, proszę cię.

RÓZIA.

Wydał mi się bardzo sympatycznym i w gruncie uczciwym chłopcem. Ten drugi z monoklem w oku nie podobał mi się bardzo. To musi być jego zły duch. Prawda?

MAŁKA.
I ja tak sądzę.
RÓZIA.

Należałoby tego złego ducha usunąć, ażeby ten młody człowiek nie zginął. A teraz pozwól mi się uściskać, życząc ci (cicho) szczęścia — i pożegnać. Muszę wracać do domu. Rodzice będą o mnie niespokojni.

MAŁKA.

Bądź zdrowa, droga moja Róziu. Jeżeli zechcesz, zachodź do mnie od czasu do czasu. Ja u was bywać nie mogę, wy jesteście bogaci ludzie, ja zaś będę biedna pani Firułkes na... dorobku.

RÓZIA.

Ależ...

MAŁKA.

Nie, nie, moja droga, wiem dobrze, co mówię. A!... po moim weselu zajmiemy się wszyscy troje instalacją Jenty w jakim sklepiku.

RÓZIA.

Czy ty widziałaś przynajmniej swego przyszłego męża?

MAŁKA.

Nie, dziś go zobaczę.

RÓZIA.

Żegnam cię, Małko! Bądź szczęśliwą jeśli to możebne (wychodzi).

MAŁKA
(do Jenty).

Moja dobra Jento, czy prędko goście przyjdą?

JENTA.

Tylko co panien patrzeć. Pan młody ze swemi sąsiady i kolegi sam się zabawia. Panna Małka naszych zwyczajów nieświadoma?

MAŁKA.

Nie, moja Jento.

JENTA.

To panna Małka nie wie, że podczas dzisiejszego Tuchim spisze się szyliszes i pan młody złoży dla panny Małki aż całe czterysta rubli.

MAŁKA.

Nie wiem i niewiele mnie to obchodzi.

JENTA.

Ja zajdę jeszcze na dół i zobaczę czy idą już goście. Ja bardzo kontenta że się panna Małka może trochę pośmieje z panienkami. Choć to i nie dla panny Małki towarzystwo. Aj! aj! biedna panna Małka

(wychodzi, dzieci podczas poprzedniej sceny wyszły. Pozostaje tylko Małka i sparaliżowana Ryfka).
MAŁKA
(sama).

Biedna Małka, wszyscy mówią: biedna Małka a mimo to przeznaczenie moje spełnić się musi! Idę tak, jakby jakaś niewidzialna siła pchała mnie naprzód i zatrzymać się nie mogę. Od chwili, w której dowiedziałam się, że on nie jest wolny moralnie. Zrozumiałam wtenczas, że kochałam go oddawna, od chwili pierwszego naszego spotkania, za życia mojej opiekunki (spogląda dokoła), jestem w tej chwili sama i pomimo tylu świateł zdaje mi się, że zapadam w ciemności. Kto tam bieleje w cieniu? A to Ryfka, biedna paralityczka, wpatrzona z uwielbieniem w te nędzne światełka...

RYFKA
(radośnie bełkocząc).

Licht! licht!...

MAŁKA.

Tak, dla ciebie to światło, dla mnie to ciemności, to grób!... jaki straszny grób!... (opiera się o ścianę i zasłania oczy). Czy ja go jeszcze kiedy w życiu zobaczę!...

SCENA VII.
RYFKA, MAŁKA, JAKÓB LEWI.
(Jakób Lewi wchodzi szybko nie zdejmując palta).
ஐ ஐ
JAKÓB
(podchodzi do Małki chwyta ją za rękę).

Panno Małko!

MAŁKA
(nagle uradowana leci prędko, hamując się).

To pan? czego pan sobie życzysz odemnie?

JAKÓB.

Panno Małko, przyszedłem zapytać się czy to prawda, że pani zamąż idzie?

MAŁKA.
I to za prostego sklepikarza.
JAKÓB.

I to za prostego sklepikarza! Dla czego pani to robi? dlaczego?

MAŁKA.

Muszę mieć do tego przyczynę. Ja się nie pytam pana dlaczego pan się żeni.

JAKÓB.

Teraz niema mowy o mojem małżeństwie.

MAŁKA.

Owszem, jest teraz mowa o naszych małżeństwach. Pan się żenisz, ja idę zamąż. Pan żenisz się z posażną i wykształconą panną, ja zaś idę za prostego i biednego żydka, który wyszedł z tej samej klasy, z której wyszli moi rodzice, ci którzy mnie otaczają a nawet ja sama.

JAKÓB.

Ależ dusza twoja poznała światło.

MAŁKA.

Co z tego? Zresztą światło to tak słabe, jak światło tych świec, które mają oświetlać wesołe moje zaręczyny. Poznałam jasność na tyle, aby samej być nieszczęśliwą i nie módz uszczęśliwić drugich. Zostaw mnie pan mojemu losowi i idż swoją drogą.

JAKÓB.

Jedno tylko może postępowanie twoje usprawiedliwić. Kochasz swego narzeczonego?

MAŁKA.
Być może, panie Jakóbie.
JAKÓB.

Małko, czy to możliwe?

MAŁKA.

Czy pan nie kochasz swojej narzeczonej? Widzisz — milczysz, kochasz ją, nie przypuszczam bowiem, ażebyś bez miłości w sercu, chciał żenić się z tą kobietą

(słychać chór żeńskich głosów w oddali).
JAKÓB.

Więc z całą samowiedzą i dobrowolnie wychodzisz zamąż?

MAŁKA.

Tak. Z całą samowiedzą i dobrowolnie.

JAKÓB.

Ojciec nie przymuszał panią do tego małżeństwa.

MAŁKA.

Nie, ja sama przystałam chętnie i z własnej woli.

JAKÓB.

Ale okoliczności... złożyły się na to, aby panią do tego kroku popchnąć.

MAŁKA
(po chwili).

Być może... losami naszemi kieruje Bóg. Idziemy każdy swoją drogą.

JAKÓB.
Gdybyś chciała, Małko...
MAŁKA.

Nie, nie chcę, nie mogę chcieć Jakóbie, nic mi chcieć nie wolno. Życz mi pan szczęścia i oddal się. Nadchodzą dziewczęta, z któremi bawić się mam wesoło i czekać na przybycie pana młodego. Tak każe zwyczaj... trzeba go szanować.

JAKÓB.

Słowo tylko, czy...

SCENA VIII.
Dzieci Jenty wpadają w podskokach na scenę za niemi pędzi Jenta.
ஐ ஐ
JENTA.

Idą już, idą! (spostrzega Jakóba). A to pan? panie Lewi! Niech pan stąd odejdzie, bo nadchodzą dziewczęta... to nie wolno!

JAKÓB.

Odchodzę!... Bądź szczęśliwą, panno Małko, ze swoim mężem i w swoim domu!

MAŁKA
(tłumiąc łzy).

I pan bądź szczęśliwy ze swoją żoną i w swoim domu!

JAKÓB.

Nie prędko się spełni twoje życzenie, tego możesz być pewną!

(wychodzi szybko).
MAŁKA
(sama).

Nie prędko się spełni? Ale się spełni! Ha! wszystko dla mnie skończone!... to poprostu już śmierć... już śmierć!...

SCENA IX.
Małka i dziewczęta, później Jojne, Marszelik, swatka, Mowsze, stary Firułkes, Szwarcenkopf, żydzi i żydówki. Najprzód, wchodzą, śpiewając, młode dziewczęta z kwiatami w rękach — otaczają Małkę i śpiewając cicho tańczą lekko i zgrabnie, ubrane jasno, biednie, w sukienki białe i jasne trzewiczki. Małka stoi na środku nieporuszona, bierze od dziewcząt kwiaty i całuje każdą zosobna.
ஐ ஐ
MAŁKA.

Dziękuję, dziękuję wam serdecznie!

DZIEWCZĘTA
(klaszczą w ręce).

Idzie pan młody!

JENTA.

Ale on nie idzie, tylko go prowadzą.

DZIEWCZĘTA.

Dlaczego?

JENTA.

Bo on strasznie płacze.

DZIEWCZĘTA.

Płacze?

JENTA.

Aż podchlipuje.

(Wpada Pake, świątecznie ubrana).
PAKE.

Idzie marszelik! idzie marszelik!

DZIEWCZĘTA
(klaszczą w ręce).

Marszelik idzie! si a marszelik geht...

MARSZELIK
(elegancki, wystrojony żyd, z jasną brodą, przy zegarku, w ręku ma czerwoną chustkę. Wpada powiewając chustką).

Gitwoch! Gitwoch!

DZIEWCZĘTA
(klaszczą w ręce).

Gitwoch! Gitwoch!

MARSZELIK.

Der Hussen geht! der Hussen geht!

DZIEWCZĘTA.

Der Hussen geht!

MARSZELIK.

Wie ist die Kałe?

DZIEWCZĘTA.

Die ist die Kałe!

MARSZELIK.

A! wi schön... a wi schön... ziker sis schön Kałe! Gitwoch panna Małka!

(Małka kiania się w milczeniu).
MARSZELIK.

Der Hussen kimt

(biegnie do drzwi)
MAŁKA
(do ciebie).

Czy będę miała dosyć odwagi!

MARSZELIK.

Chodźcie tu wszyscy i starzy i młodzi i bogaci i ubodzy i ślepi i kulawi i łysi i garbaci i prości i połamani, zobaczyć pannę młodą, która jak strwożona gołębica siedzi sobie na krzesełku i grzecznie czeka na swego kanarka...

(Z po za drzwi wchodowych, razem, tłocząc się, wpadają żydzi, mając pomiędzy sobą rozpłakanego Jojnę. Prowadzi go stary Firułkes i Josek Pomeranc, on się im wyrywa i ucieka na prawą stronę sceny. Żydzi wprowadzają starego, siwego Mowszę Radosnego i sadzają go na krześle. Mężczyźni zajmują prawą stronę sceny, kobiety lewą. Stary Szwarcenkopf także wchodzi z niemi).
MARSZELIK.

Hej, hu! Der Belbues soł kimen du. Er verbette a groise ojlem! si essen is wisst du!

JENTA.

A! Szwarcenkopf, jakie ty zbytki robisz. Ty samego Jukicla Krikus na marszelika wziął.

SZWARCENKOPF.

Dobre ludzie dopomogli.

MARSZELIK
(do Jojny).

Co ty, głupi Jojne. Ty płaczesz? waj nisz! Żeby to się twoja narzeczona bojała, to byłoby po modzie, bo panna to musi dziesięć chustek zamoczyć nim zamąż pójdzie. Ale ty Jojne, ty jesteś baran... ty nie jesteś Hussen — ty jesteś szmendrykowater, ślimakowater, mazgajowater, bo się mażesz od rana, jak głupie cielę. Aj, Jojne jak jabym chciał być na twojem miejscu, jak popatrzę, jakie ty rarytne cackies będziesz miał za żonę.

JOJNE.

Ja nie chcę.

MARSZELIK.

Bo ty jesteś głupi. Żebym to ja był na twojem miejscu, jabym zrobił jeden szpring i był przy niej.

JOJNE.

Ja się boję!

STARY FIRUŁKES
(silny, apoplektyczny żyd z kijem i cylindrem na jarmułce).

Freig im nisz czy on chce, czy on nie chce as die prezenten posłane, to już żadne gadanie być nie może.

ŻYDZI.

Tak, tak. Żadne gadanie być nie może!

MARSZELIK.

A jak cię interfirer pod hypę prowadzić będą, to ty będziesz sobie podskakiwał, jak młody królik, co świeżą sałatę zobaczył. Wu ist? Ty znów płaczesz? Wajn nisz. A Jojne Jojninke! was haste für a minkę! Czekaj, ja ci dam zwilling na mazeł (daje mu orzech laskowy). Tylko nie zjedz, bo ty jesteś obżartuch.

FIRUŁKES.
Gebt her zwei bogen papier.
SZWARCENKOPF.

Tu jest wszystko spisane i podpisane według naszej umowy.

FIRUŁKES.

As anzer Mojsie chce nam służyć za ważną osobę, dajcie mu w rękę czerwoną chustkę.

MARSZELIK.

I du a roite sznuprtucheł, szain-eleganckie, prawdziwe kawalerskie chusteczkę

(podaje swoją chustkę. Mowsze ją bierze w rękę i prowadzony przez Marszelika idzie do Jojny, za nim idzie dwóch żydów, jako świadków).
FIRUŁKES.
(do Jojny).

Weź Jojne tę chustkę...

JOJNE.

Ja się boję!

MARSZELIK.

Głupi ty, przecież to nie ogień ani rozpalone żelazo. Żeby ci tak dać konfitury, tobyś się cały trząchną! z radości. Na nim a tücheł!

(jojne bierze w rękę chustkę).
MARSZELIK.

Schön, schön...

ŚWIADKOWIE.

Schön, schön...

(idą wszyscy do Małki).
SZWARCENKOPF.
Małka! weź tę chustkę!
(Małka bierze chustkę w rękę).
ŚWIADKOWIE.

Schon! schon!

JOJNE
(naglę).

Ja nie chcę! Ja pójdę do domu! Ja mam za dużą czapkę! Niech mi tate zdejmię tę czapkę.

MARSZELIK.

Masz czapkę za dużą? Szad nichts! To na wyrost. Jak nie wyrośniesz, to zrobisz jeszcze małe czapki dla swoich dzieci, dla kleine Jojniszka, co będą mieć takie śliczne oczy, jak panna Małka, Małkełe, Małgorzateczke a takie duże uszy jak ty, Jojne, Jojnełe, Jojniszke! No, dajcie mi teraz stół, geb a tisz!

WSZYSCY.

A tisz!

(Żydki rzucają się z wrzaskiem i stawiają na środku stół, papier, atrament, pióra).
MARSZELIK
(stając za stołem).

A teraz still! i mach mir nicht nacieciwko! Gdzie Jojne? może go już niema? Może on się cały rozpłynął we łzach i nawet Mazełtoff powiedzieć nie można? Jojne!... A jest! No! Tuchim wam przeczytałem i niech ono wam idzie na zdrowie i Jojniszke obżartuchowi i Małkełe, Małgorzateczke zucker sis — panienke uczone i piękne. A złe geduches i inne dolegliwości niech one idą sobie na tego kogut, co wyśpiewuje: ki-ke-ry-ki, ki-ke-ryki.

(mały żydek tłucze talerze).
WSZYSCY
(radośnie).

A mazełtoff! A mazełtoff!

MARSZELIK.

A teraz proszę się tu podpisać. Husejn i Kałe najprzód, potem świadki. A żydów na papierze nie robić, bo dosyć nas tu jest (idzie po Jojnego i prowadzi go do stołu). Jojne! chodź tu i podpisz tuchim!

(Jojne podpisuje i ucieka).
MARSZELIK.

Teraz pannę Małke!

SZWARCENKOPF.

Chodź, Małke!

(Małka idzie do stołu, blada i zrezygnowana, podpisuje akt i wraca na miejsce).
MARSZELIK.

A teraz świadki! Josek Pomeranc! Mowsze Cytryna! (podpisują). Josełe Zücker!... (śmieje się) Zücker, Cytryna a całe lemoniada! Lejbuś Pantofel!... Sza! mach mir nicht nacieciwko!

(świadkowie w miarę wołania podpisują).
MARSZELIK
(po chwili).

Jojne weź pannę młodą za rękę i przyprowadź pięknie tutaj!

(Jojne bierze Małkę niezgrabnie za rękę i ciągnie dc stołu)
MARSZELIK.

Wie ist die wódkę in piernik?

(Jenta podaje wódkę i kieliszek, Pake piernik pokrajany na talerzu).
MARSZELIK
(oddając papiery Jojnie i Małce).

Schowajcie to dobrze, bo to się wam przyda. A teraz Mazełtorf dla młodej pary! Życzę wam szczęścia i dużo dzieci! Panno Małko sześciu chłopców, tylko nie razem! (z galanterią dając jej orzech). A Zwiiling na mazeł (pije). Ale haim die bare habe Jojne! Ale haim dia bare habe Małke!

WSZYSCY.

Ale hajm!...

(piją kolejno i zagryzają piernikiem).
MOWSZE
(drżącym głosem).
Widzieliście wszyscy, że Tuchim zostało przystojnie i uczciwie zawarte. Pieniądze już Firułkes złożył na moje ręce, Szwarcenkopf także. Oto jest szylines na otrzymane pieniądze. Gdyby która strona zerwała połowa pieniędzy i prezentów przepada na korzyść drugiej.
WSZYSCY.

Zgoda.

MOWSZE.

Ty Jojne nie potrzebujesz nauki, jak masz swoją żonę kochać i szanować, bo ciebie twój pobożny ojciec do czcigodnego rabbi za prowadził w przeszłą sobotę i tam ci rabbi opowiedział co trzeba. A teraz ja pójdę precz a młodzi niech potańcują i pobawią się wesoło.

(starzy wychodzą).
MARSZELIK.

A schowajcie tuchim, bo je raz jeszcze rabbi będzie przy ślubie wizytował. No! a teraz wesoło. Panno Małko! ja powiem wierszyki co sobie ułożyłem... takie sobie wierszyki:

Tego tuchim ist git,
Tego husejn ist schön,
Tego życzenie dobre jest
I ja... też...

Nie, jakoś zapomniałem. Lepiej mazeltoff i tyle. Będziemy sobie tańcowali i ty, Jojne. Nie miej takiej głupiej gęby... kto pójdzie do środka?... (ustawia wszystkich kołem i liczy po żydowsku, cicho, pokazując palcem, trafia na Jentę). Na Jentę trafiłem.

(Wszyscy śmieją się).
MARSZELIK.
Ej Jente! Jentysze, Jentyszulu. Du kanst gehn lulu!
(śmiech głośny. Marszelik liczy ponownie, wypada na niego, on podnosi połę chałata jednym susem staje na środku i zaczyna śpiewać żydowskie wetelne kuplety, które po nim chór powtarza. Następnie po każdej zwrotce sami mężczyźni w dzikich skokach obiegają scenę. Kobiety klaszczą i cieszą się, świeczki po kątach dogasają, atmosfera staje się smutną i ciemną. W kącie chora paralityczka. Gromada dzieci z piskiem popycha się na łóżkach. Małka siedzi na krześle jak martwa, pobladła, z oczyma wlepionemi w przestrzeń)
Zasłona zwolna spada.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.