Magazyn nowości pod firmą Au bonheur des dames/Tom IV/Rozdział II

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Wszystko dla pań
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1883
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Feliks Mierzejewski
Tytuł orygin. Au Bonheur des Dames
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ Ii.

Pewnego poranku, w miesiącu listopadzie, kiedy Dyoniza wydawała pierwsze rozkazy w swoim oddziale, przyszła służąca od państwa Baudu powiedzieć jej, że panna Genowefa bardzo źle spędziła noc i chce się natychmiast z nią widzieć, że od niejakiego czasu coraz bardziej słabła i nakoniec przedwczoraj musiała położyć się do łóżka.
— Powiedz, że zaraz przyjdę; — odpowiedziała Dyoniza, zdjęta niepokojem.
Nagłe zniknięcie Colombana było ciosem, który dobił Genowefę. Z początku na żart pociągnięty przez Klarę, zaczął nocować za domem; potem zaś poddając się żądzom właściwym chłopcom skrytym i nieskalanym jeszcze, stał się posłusznym psem tej dziewczyny i nakoniec pewnego poniedziałku zamiast przyjść do domu, napisał po prostu list pożegnalny do pryncypała, w tak mozolnie ułożonych słowach, jakby go kreślił na chwilę przed dokonaniem samobójstwa. Może w głębi tego postępku natchnionego przez namiętność, znalazłoby się chytre wyrachowanie chłopca, pragnącego zerwać wstrętne dla siebie małżeństwo. Ponieważ Baudu znajdował się w tak opłakanym stanie, jak narzeczona jego, była to właściwa chwila do zakończenia sprawy, choćby szalonym wybrykiem. Wszyscy uważali go jednakże za nieszczęśliwą ofiarę miłości.
Dyoniza, przyszedłszy do Vieil Elbeuf, zastała samą tylko panią Baudu siedzącą nieruchomo przy kasie, ze swą bladą i wychudłą twarzą, pożeraną przez anemię; strzegła ona pustek i ciszy w sklepie. Już nie mieli subiekta, sługa okurzała pułki, a był projekt zastąpić ją nawet przez prostą najemnicę. Ciemność i chłód spadały z sufitu, całe godziny mijały, a żadna klientka nie zjawiała się, towary nieokurzane, coraz więcej przesiąkały saletrą ścian.
— Co się stało? — zapytała żywo Dyoniza. Czy Genowefie grozi niebezpieczeństwo?
Pani Baudu nie zaraz odpowiedziała; oczy jej napełniły się łzami.. nakoniec wyjąkała:
— Nie wiem, nic mi nie mówią... Ach! już po wszystkiem... już po wszystkiem...
Z wilgotnemi oczami spozierała dokoła ciemnego sklepu, jak gdyby czuła, że córka i sklep skończą życie jednocześnie. Owe siedmdziesiąt tysięcy franków, otrzymane ze sprzedaży posiadłości w Rambouillet, w ciągu niecałych dwu lat, padły ofiarą konkurencyi. Dla podtrzymania walki z Bonheur des Dames, które zaopatrzyło się w sukno męzkie, aksamity myśliwskie i liberye, sukiennik poniósł znaczne koszta. Nakoniec zabiły go ostatecznie baje i flanele rywala, w tak wielkim doborze, jakiego niewidziano jeszcze na rynku. Powoli długi wzrastały; wreszcie chwycił się ostatecznego środka: zahypotekował dom na ulicy Michodière, gdzie stary Finet, przodek jego, założył ten handel. Obecnie dni jego były policzone, zniszczenie dochodziło do kresu, nawet sufity musiały runąć i rozsypać się w proch, jak budowla cicha i stara stoczona robactwem, obalona przez wiatr.
— Ojciec jest na górze; — rzekła pani Baudu złamanym głosem. Siedzimy przy niej naprzemiany przez dwie godziny; trzeba żeby tu ktoś pilnował; tylko przez ostrożność, bo doprawdy...
Resztę dopowiedziała gestem. Zamknęliby okienice, gdyby nie to, że przez dumę chcieli, by ich widziano jeszcze na nogach, w dzielnicy.
— A więc pójdę tam; — powiedziała Dyoniza ze ściśniętem sercem na widok tej zrezygnowanej rozpaczy, jaką zionęły nawet postawy sukna.
— Idź, idź, jaknajprędzej; moja córka... ona czeka na ciebie, całą noc prosiła, żebyś przyszła; ma coś do powiedzenia.
Lecz właśnie w tej chwili Baudu zszedł na dół. Od wzburzonej żółci, zzieleniała mu żółta twarz, oczy krwią zaszłe błyszczały. Stąpał jeszcze po cichu, jakby w pokoju chorej i szeptał, jak gdyby mógł być słyszanym na górze:
— Usnęła.
Nie czując nóg pod sobą, usiadł na krześle i bezwiednym ruchem obcierał czoło, zadyszany jak człowiek, który tylko co porzucił ciężką pracę. Zaległo milczenie... Nakoniec przemówił do Dyonizy:
— Zobaczysz ją zaraz... gdy śpi zdaje nam się, że jest uleczoną.
Znowu nastało milczenie. Ojciec i matka spoglądali na siebie. Poczem cichym głosem zaczął nanowo przeżuwać swoje zgryzoty, niewymieniając nikogo, mówiąc jakby sam do siebie.
— Z nożem na gardle, nie byłbym wierzył temu! On był ostatnim, wychowałem go jak syna. Gdyby mi kto był powiedział: „Jego ci także zabiorą, zobaczysz, że fiknie koziołka!” rzekłbym: „Bogaby chyba nie było!” Tymczasem fiknął koziołka!... Ach! niegodziwiec! tak był doskonale obeznany z prawdziwym handlem, tak rozumiał moje ideje! Dla takiej wystrojonej małpki, dla manekina wystawianego w oknach dwuznacznych zakładów! Doprawdy można oszaleć od tego!
Potrząsał głową i zamglone oczy spuścił na wilgotne płyty podłogi, zużytej nogami kilku pokoleń klientek.
— Wiecie co? — ciągnął dalej zniżonym głosem — chwilami czuję się najwinniejszym nieszczęścia, jakie nas spotyka. Tak, to moja wina, że córka nasza leży tam na górze, trawiona gorączką. Czym niepowinien był połączyć ich odrazu, zamiast się upierać przez niedorzeczną pychę, by im przekazać handel w kwitnącym stanie? Teraz miałaby swego ukochanego i może młodość ich dokazałaby cudu, na jaki ja zdobyć się nie mogłem. Ale ze mnie stary waryat, nic nie rozumiałem; niewiedziałem, że można chorować od podobnych rzeczy... Co prawda, był to nadzwyczajny chłopiec; zręczny do sprzedaży, uczciwy i prostych obyczajów, zamiłowany w porządku; słowem, był moim uczniem.
Podnosił głowę do góry, broniąc jeszcze swych idej w tym subiekcie, który go zdradził. Dyoniza nie mogąc słuchać, by oskarżał siebie, opowiedziała mu wszystko z oczami pełnemi łez, wzruszona pokorą człowieka, który niegdyś panował tam jako władca gderliwy i nieograniczony.
— Nieuniewinniaj go, stryju, proszę cię. On nigdy nie kochał Genowefy i byłby prędzej jeszcze uciekł, gdybyś chciał ślub przyśpieszyć. Mówiłam z nim sama; wiedział doskonale, że moja biedna kuzynka przez niego cierpi, a przecież, jak widzisz, bynajmniej mu to nie przeszkodziło do ucieczki. Spytaj się ciotki.
Nie otwierając ust, pani Baudu, potwierdziła zdanie Dyonizy poruszeniem głowy. Wówczas sukiennik zbladł jeszcze bardziej i łzy do reszty zamgliły mu oczy.
— To musi być we krwi; ojciec jego umarł przeszłego lata wskutek romansu z jakąś awanturnicą.
Machinalnie zaczął się rozglądać po ciemnych kątach, mierząc okiem puste kontuary i zapełnione pułki, poczem wpatrzył się w żonę, która wciąż siedziała wyprostowana przy kasie, w daremnem oczekiwaniu sprzeniewierzającej się klienteli.
— To już i koniec, — powiedział. Zabili nasz handel, a jedna z ich łotrzyc, zabija nam córkę.
Nikt się nie odważał przemówić. Turkot powozów wstrząsający chwilami podłogą, przelatywał jak odgłos chóru bębnów pogrzebowych w wspartem przez nizkie sufity powietrzu. Pośród grobowego smutku, jaki zwykł panować w starych, konających sklepach, słychać było głuche uderzenia, odzywające się gdzieś w domu. To Genowefa, obudziwszy się, biła w ścianę kijem, pozostawionym przy niej.
— Chodźmy prędzej; — powiedział Baudu, powstając szybko. Staraj się uśmiechać; trzeba przed nią wszystko zataić.
Wchodząc na wschody, mocno obcierał oczy, żeby niedostrzegła śladu łez. Jak tylko otworzył drzwi na pierwszem piętrze, posłyszeli słaby i zrozpaczony głos, wołający:
— Ja nie chcę być samą! Nie zostawiajcie mnie samej! Boję się być samą!
Ujrzawszy Dyonizę, uspokoiła się i uśmiech radośny rozjaśnił jej twarz.
— Jesteś nakoniec!... Jakżem cię wyglądała od wczoraj! Zdawało mi się już, że ty mnie także opuszczasz.
Litość ogarniała patrząc na jej pokoik, z wychodzącem na podwórko oknem, przez które wpadało bladawe światło. Z początku rodzice umieścili chorą we własnym pokoju, od ulicy; lecz widok Magazynu Nowości będącego naprzeciwko, tak ją wzburzał, że musieli ją przenieść nanowo do jej pokoju. Leżała tak nędzna, że pod kołdrą nie było widać kształtu i bytności ludzkiego ciała... Jej chude ręce, spalone suchotniczą gorączką, ciągle się poruszały, bezwiednie czegoś szukając. Ciężkie zaś od namiętności czarne włosy, zdawały się jeszcze gęstsze i jakby pochłaniające swą żywotnością biedną jej twarz, nacechowaną dogorywaniem ostatniej latorośli rodziny, która długo żyła w tej piwnicy starego handlu paryzkiego.
Dyoniza z sercem zbolałem patrzyła na nią, bojąc się przemówić; by się nie rozpłakała; — nakoniec wyrzekła:
— Żądałaś mię zobaczyć, więc przyszłam natychmiast; czy mogłabym ci w czem posłużyć?
Genowefa, krótko oddychając, z rękami ciągle szukającemi czegóś w składkach kołdry, nie spuszczała z niej oczu:
— Nie, dziękuję; nic mi nie trzeba. Chciałam cię tylko uściskać.
Oczy jej napełniły się łzami, wtedy Dyoniza pochyliła się żywo i ucałowała jej twarz, drżąc od gorączki buchającej od zapadłych jej policzków. Lecz chora porwała ją i pociągnęła ku sobie, trzymając w rozpaczliwym uścisku. Potem oczy jej skierowały się na ojcu.
— Czy chcesz, żebym została? — powtórzyła Dyoniza. — Może ci czego potrzeba?
— Nie, nie.
Wzrok Genowefy uporczywie zwracał się do ojca, który stał osłupiały i dławiący się łzami. Nakoniec zrozumiał i oddalił się, nie przemówiwszy słowa i słychać było ciężkie jego stąpanie po wschodach.
— Powiedz mi, wszak on jest z tą kobietą? — zapytała natychmiast chora, chwytając za rękę kuzynkę, której kazała usiąść na brzegu łóżka. — Tak, pragnęłam cię zobaczyć, bo ty jedna możesz mi to powiedzieć. Wszak prawda, oni razem mieszkają?
Dyoniza zdumiona tem niespodziewanem pytaniem, jąkając się, zmuszoną była wyznać prawdę, powtórzyć plotki, obiegające po magazynie. Klara znudzona tym chłopcem, który jej spadł na kark, zamknęła przed nim drzwi; on zaś zrozpaczony, chodził za nią krok w krok, starał się wyprosić widzenie od czasu do czasu, z pokorą bitego psa. Utrzymywano, że ma się umieścić w Luwrze.
— Jeżeli go tak kochasz, może powrócić jeszcze — szeptała Dyoniza, chcąc by zgasła kołysana tą ostatnią nadzieją. — Wyzdrowiej tylko prędzej; on przyzna się do winy i ożeni się z tobą.
Genowefa przerwała jej mowę. Słuchała ona całą swą istotą z niemą namiętnością, która ją podtrzymywała; lecz zaraz potem osłabła zupełnie.
— Daj pokój; wiem, że się już wszystko skończyło. Milczę dlatego, że słyszę, jak ojciec płacze i nie chcę, by mama rozchorowała się gorzej. Ale umieram, jak widzisz — i jeżelim cię przywoływała w nocy, to z obawy, że przede dniem skończę życie... O, cóż to za męczarnie myśleć, że on nawet nie jest szczęśliwy!
Dyoniza z oburzeniem, zaczęła ją przekonywać, że jej stan nie jest tak niebezpieczny, jak sobie wyobraża; lecz ona znowu nie dała jej mówić i odsłaniając nagle kołdrę, z dziewiczą skromnością, która nie ma już nic do utajenia wobec śmierci, do połowy odkryta, szepnęła:
— Spojrzyj na mnie!... nie jest że to koniec?
Drżąca, podniosła się Dyoniza z krawędzi łóżka, jak gdyby tchnieniem lękała się rozwiać jej wychudłą nagość. Było to zupełne wyniszczenie ciała narzeczonej, zużytego oczekiwaniem, powrót do pierwszych lat wątłego dzieciństwa. Powoli Genowefa okryła się, powtarzając:
— Jak widzisz, nie jestem już kobietą. Było by to źle z mej strony, gdybym go jeszcze pragnęła.
Obie umilkły i patrzyły znowu na siebie, nie mogąc się zdobyć na słowa. Genowefa pierwsza przemówiła:
— Nie siedź tu dłużej; pewno czekają cię zajęcia. Dziękuję ci; dręczyła mię chęć dowiedzenia się, a teraz jestem zadowolona. Jeżeli go zobaczysz, powiedz, że mu wybaczam. Żegnam cię, moja droga Dyonizo, uściśnij mię mocno; to już ostatni raz.
Dyoniza ściskała ją, wciąż przecząc:
— Nie, nie; nie nabijaj sobie głowy; trzeba ci tylko starannej kuracyi i nic więcej.
Ale chora uporczywie kręciła przecząco głową, uśmiechała się, była pewną swego, a gdy nakoniec kuzynka skierowała się ku drzwiom, zawołała:
— Zaczekaj, stuknij tym kijem, żeby ojciec przyszedł... Boję się być samą!
Gdy stary Baudu przyszedł do tego ponurego pokoju, w którym przesiadywał na krześle całemi godzinami, rozweseliła twarz i zawołała wślad za Dyonizą:
— Nie przychodź jutro, nie potrzeba; ale w niedzielę będę cię czekała; przepędzisz ze mną całe popołudnie.
Nazajutrz przed świtem, o godzinie szóstej, wyzionęła ducha, po okropnem czterogodzinnem rzężeniu. W sobotę odbył się pogrzeb; czas był okropny, niebo jakby z sadzy ciążyło nad drżącem z chłodu miastem. Vieil Elbeuf, obciągnięty białem suknem, świecił na ulicy jakby biała plama: a płomienie gromnic wydawały się jak gwiazdy tonące w zmierzchu. Wieńce z paciorek i ogromny bukiet z białych róż, okrywały małą trumienkę jakby dla dziewczynki, ustawioną w ciemnym korytarzu domu, na równi z chodnikiem, tak blisko rynsztoka, że koła powozów obrzucały błotem draperye. Cała dzielnica okryta była wilgocią i zionęła spleśniałemi wyziewami piwnicy, a na błotnistych chodnikach przechodnie ciągle się potrącali.
O dziewiątej godzinie udała się Dyoniza do stryjenki, żeby z nią pozostać; ale ponieważ pogrzeb miał zaraz nastąpić, pani Baudu, która przestała już płakać i oczy miała spalone od łez, poprosiła ją, aby poszła za trumną i czuwała nad stryjem, który niemem zgnębieniem i martwą boleścią niepokoił całą rodzinę. Na dole Dyoniza zastała ulicę pełną ludzi. Mniejsi kupcy z tej dzielnicy, chcieli dać biednym Baudu dowód współczucia. W gorliwości tej była i manifestacya przeciw Magazynowi Nowości, któremu przypisywano powolną śmierć Genowefy. Wszystkie ofiary tego potwora zgromadziły się tam. Bédoré i siostra, pończosznicy z ulicy Gaillon; bracia Vanpouille futrzarze; Deslignières galanternik; Piot i Rivoire składnicy mebli; nawet panna Tatin bieliźniarka i Quinette rękawiczniczka, oddawna zrujnowani, mieli sobie za obowiązek przyjść z Batignolles i z placu Bastylii, gdzie się musieli umieścić w cudzych sklepach. W oczekiwaniu karawanu, spóźniającego się przez jakieś nieporozumienie, cała ta rzesza w czerni, dreptała po błocie, spoglądając złowrogo na magazyn, którego przejrzyste szyby oraz wystawy jaskrawe i wesołe, wydawały się obelgą wobec Vieil-Elbeuf, zasmucającego swą żałobą drugą stronę ulicy. Kilku ciekawych subiektów ukazywało się po za szybami; ale kolos zachowywał się obojętnie, jak maszyna parą pędzona, nieświadoma, że może nieść śmierć po drodze.
Dyoniza szukała wzrokiem brata swego Jana. Spostrzegłszy go przed sklepem Bourrasa, przystąpiła doń, zalecając by szedł przy stryju i podtrzymywał go, gdyby mu trudno było iść samemu. Od kilku tygodni Jan był poważny i jakby opanowany jakąś myślą, owego dnia ubrany czarno, dorosły już ten młodzieniec, zarabiający dziennie dwadzieścia franków, taką miał uroczystą i smutną minę, że to aż siostrę jego uderzyło; nie przypuszczała bowiem, żeby tak dalece kochał kuzynkę. Niechcąc niepotrzebnie narażać małego Pépé na smutne wrażenia, zostawiła go u pani Gras; popołudniu zaś miała go zaprowadzić do stryjostwa, żeby ich uściskał.
Karawan wciąż nie przybywał; Dyoniza bardzo wzruszona, przyglądała się płonącym świecom woskowym; nagle drgnęła, usłyszawszy za sobą głos Bourrasa. Przywołał on znakiem sprzedającego kasztany naprzeciwko, w wązkiej budce przy sklepie winiarza i rzekł:
— Oddaj mi przysługę... gdyby tu kto przyszedł, powiedz, żeby powrócił później, bo zamykam sklep. Ale nie turbuj się... nikt nie przyjdzie.
Wyszedł potem na chodnik i stał wraz z innymi: Dyoniza rzuciła zakłopotane wejrzenie na jego sklep: zaniedbywał go teraz, na wystawie było już tylko widać zbiór lichych spłowiałych parasoli i czarnych lasek. Poczynione upiększenia, jasno zielone malowanie, zwierciadła, szyld złocony, wszystko to się rozpadało i pokrywało się brudem, jak zwykle bywa, kiedy fałszywe blaski powleką naprędce ruinę. Ale chociaż dawne szczeliny zjawiały się na nowo, wilgoć wystąpiła na złocenia,, dom stał uparcie, przyrosły do boku Magazynu Nowości, jakby szkaradna brodawka, która choć zgniła, odpaść jednak niechce.
— Ach nędznicy! — mruknął Bourras — nawet jej wywieść nie dadzą.
Nadjeżdżający nareszcie karawan, zaczepił się właśnie o ciągniony przez parę wspaniałych koni wóz Magazynu, którego lakierowane boki połyskiwały we mgle. Stary kupiec spoglądał z ukosa na Dyonizę, okiem pałającem z pod brwi krzaczastych.
Powoli orszak ruszył z miejsca, brnąc po błocie wśród ciszy, omnibusy bowiem i dorożki nagle się zatrzymywały. Gdy karawan udrapowany biało, przesuwał się przez plac Gaillon, posępne spojrzenia orszaku pogrążyły się raz jeszcze za szybami wielkiego Magazynu, skąd tylko dwie sklepowe przyglądały się, rade że mają rozrywkę. Baudu szedł za karawanem krokiem ciężkim i machinalnym; nie chciał przyjąć ręki Jana, idącego ciągle przy nim. Za orszakiem jechały trzy powozy pogrzebowe. Na ulicy Neuve des-Petits-Champs, Robineau przyłączył się także, bardzo blady i podstarzały.
U Ś-go Rocha dużo kobiet czekało; były to pomniejsze kupcowe z dzielnicy, które się lękały ciżby w domu przy zwłokach. Manifestacya ta zaczynała wyglądać na zaburzenie uliczne. Gdy po nabożeństwie, pogrzeb ruszył dalej, wszyscy mężczyźni towarzyszyli mu, chociaż daleko było iść z ulicy Saint-Honoré na cmentarz Montmartre. Trzeba było zawrócić ulicą Ś-go Rocha i drugi raz przejść koło Magazynu Nowości. Te biedne zwłoki dziewczynki obwożone były dokoła Magazynu, jak prześladująca zmora, jak pierwsza ofiara, któraby padła od kul w czasie rewolucyi. U drzwi czerwone flanele, poruszane wiatrem, fruwały jakby chorągwie; wystawa dywanów błyszczała barwami ogromnych róż i rozwiniętych piwonij.
Dyoniza wsiadła do powozu; wzburzona gwałtownym niepokojem, z sercem ściśniętem smutkiem, nie miała siły iść. Właśnie zatrzymano się na ulicy Dziesiątego Grudnia przy rusztowaniu nowej fasady, które ciągle tamowało drogę przechodniom. Dostrzegła ona starego Bourras’a, który pozostał w tyle, kulejąc prawie pod kołami powozu, w którym siedziała sama jedna. Nigdyby nie zaszedł na cmentarz: podniósł głowę, spojrzał na nią i wsiadł.
— Nieszczęsne moja kolana... — mruknął. Nie odsuwajże się! Alboż to ciebie nienawidzę!
Uczuła, że jest jej przychylny, chociaż wściekły, jak za dawnych czasów. Gderał, mówił, że Baudu jest chyba samym dyabłem, kiedy może iść taki kawał drogi po ciosach, jakie mu spadły na głowę. Orszak powoli znów ruszył; wychyliwszy się, widziała Dyoniza, że się stryj ciągle upiera iść za karawanem, ociężałym krokiem, regulując niejako głuchy i przykry pochód orszaku. Wtedy zagłębiła się w swym kąciku i słuchała parasolnika, który mówił bez końca, przy długiem a smętnem kołysaniu się powozu.
— Czy policya nie powinna oczyścić drogi otwartej dla publiczności... Już przeszło osiemnaście miesięcy, jak nam zawadzają swoją fasadą, gdzie parę dni temu znowu się zabił człowiek... Mniejsza o to! ale jeżeli teraz zechce się rozprzestrzeniać, to mu wypadnie mosty zarzucać przez ulicę. Powiadają, że was tam jest dwa tysiące siedmset osób i że w tym roku kapitał obrotowy wyniesie: sto milionów... sto milionów, Boże mój! sto milionów!
Dyoniza nie miała co odpowiedzieć. Karawan wjechał na ulicę Chaussée-d’Antin, gdzie krzyżujące się powozy, tamowały mu drogę. Bourras mówił dalej, z błędnym wzrokiem, jakby śnił głośno. — Nie rozumiał jeszcze zwycięztwa Magazynu, ale już przyznawał upadek dawnego handlu.
— Ten biedny Robineau, jest wystrychnięty na dudka; wygląda jak człowiek, co się topi. Bédoré i Vanpouille, także nie mogą się już utrzymać o swojej sile; mają nogi pogruchotane jak ja. Deslignières’a zabije apopleksya, Piot i Rivoire przeszli żółtaczkę; wszyscyśmy ładni i stanowimy piękny orszak szkieletów towarzyszący zwłokom tego drogiego dziecka. Musi to być zabawnie patrzeć na ten pochód szeregu upadłości. Zresztą, zdaje się, iż będzie nas dalej uprzątał. Ci łotrzy zamyślają urządzić oddział kwiatów, mód, perfumeryi, obówia i sam niewiem czego! Grognet, perfumiarz z ulicy Grammont, będzie się musiał pewno wynieść; za sklep z obówiem na ulicy d’Antin szewca Naud, nie dałbym dziesięciu, franków. Ta zaraza szerzy się aż do ulicy Ś-tej Anny, zkąd Lacassagne, handlujący kwiatami i piórami i pani Chadeuil, robiąca także sławne kapelusze, zostaną usunięci przed upływem dwóch lat. Po nich pójdą inni i jeszcze inni! Wszystkie sklepy w tej dzielnicy przepadną! Jeżeli bławatnik sprzedaje mydła i kalosze, to może mu przyjść ochota sprzedawać również kartofle smażone. Koniec świata, słowo daję! Karawan przechodził w tej chwili przez plac de la Trinité i z ciemnego kącika powozu, w którym Dyoniza słuchała ciągłych skarg starego kupca, kołysana powolnym pochodem orszaku pogrzebowego, mogła widzieć wyjeżdżając z ulicy Chaussée-d’Antin, karawan wstępujący już pod górę na ulicy Blanche. Po za stryjem, który szedł głuchy i ślepy, jakby wół skazany na zarżnięcie, zdawało jej się, że słyszy stąpanie trzody prowadzonej do rzeźni. Była to gromada zbankrutowanych sklepów całej dzielnicy, wlokąca swą ruinę, klapiąc mokremi pantoflami po czarnem błocie paryzkiem. Bourras mówił teraz przytłumionym głosem, jak gdyby tamowanym ciężką jazdą pod górę na ulicy Blanche.
— Mnie się dał we znaki... ale mimo to, trzymam go i nie puszczam. Znowu przegrał w apelacyi. O, nie mało mię to kosztowało: proces dwuletni blizko, a obrońcy, prawnicy! Mniejsza o to! nie przeleżeć pod moim sklepem, sędziowie zawyrokowali, że takie roboty, nie mają usprawiedliwionego celu. Pomyśleć tylko, że zamierzał urządzić tam salon oświetlony, do wybierania kolorów materyj przy gazie; miało to być podziemie łączące składy sukna z wyrobami pończoszniczemi. Wścieka się coraz bardziej, nie może tego strawić, żeby taki stary nędzarz jak ja, stawał mu na drodze, kiedy wszyscy padają na kolana przed jego pieniędzmi... Nigdy, nie chcę! nie ustąpię, chociaż może wyjdę z torbą. Odkąd muszę walczyć z sądowymi woźnymi, wiem, że ten łotr poszukuje moich kredytorów; pewno chce mi spłatać jakiego brzydkiego figla. Nic nie szkodzi: on mówi „tak” a ja mówię „nie” i zawsze będę mówił „nie” do licha... Nawet leżąc w czterech deskach, jak ta mała, którą pochowamy.
Dostawszy się na bulwar Clichy, powóz zaczął toczyć się prędzej; słychać było zmęczony oddech ludzi i mimowolny pośpiech orszaku, któremu pilno było dotrzeć do celu. Czego Bourras nie powiedział, to że straciwszy głowę, popadł w straszną nędzę, jak to zwykle bywa, kiedy podrzędny i upadający kupiec upiera się przy swoim handlu, pomimo gradu zaprotestowanych weksli. Dyoniza, znając jego położenie, szepnęła błagalnie:
— Panie Bourras, nie upieraj się dłużej... i pozwól, żebym się wdała w twoje interesa.
Przerwał jej gwałtownym ruchem:
— Milcz! bo to do mnie jednego należy. Dobra z ciebie dziewczynka, wiem, że ten człowiek ma ciężkie życie z twego powodu, on który myślał, że jesteś do sprzedania, jak mój dom... ale cóżbyś powiedziała, gdybym ci radził odrzec „tak” na jego żądania? Hę! co?... kazałabyś mi być cicho, prawda? A więc, kiedy ja mu odpowiadam „nie”, to nie wsuwaj nosa do nieswoich rzeczy!
W tej chwili powóz się zatrzymał u bramy cmentarnej, wysiadł więc z Dyonizą. Grób rodziny Baudu, znajdował się w pierwszej ulicy na lewo... W przeciągu kilku minut, ceremonia została ukończona. Jan odsunął na bok stryja, który osłupiały, wpatrywał się w grób. Orszak pogrzebowy rozpraszał się po sąsiednich mogiłach. Wszystkie twarze tych kupców, bezkrwiste skutkiem przesiadywania w głębi niezdrowych sklepów, przybierały pozór zbolałej brzydoty, pod niebem barwy błota. Skoro trumna spuszczała się zwolna, pobladły ceglaste lica, spuściły się anemicznie ściśnięte nosy, powieki pożółkłe od rozlanej żółci i pomarszczone od ślęczenia nad cyframi, odwróciły się od grobu.
— Wszyscy powinniśmy się zagrzebać w tym dole — rzekł Bourras do Dyonizy stojącej obok niego. — Z tą małą, całą dzielnicę grzebią... O, wiem ja co mówię; stary handel może się przyłączyć do tych róż białych, które tam wraz z nią wrzucają.
Dyoniza odwiozła stryja i brata żałobnym powozem. Cały ten dzień był dla niej strasznie przykry. Najprzód zaczynała ją niepokoić bladość Jana i miarkując, że się znów wplątał w jakąś awanturę z kobietą, chciała mu zamknąć usta, otwierając sakiewkę; ale potrząsał głową i odmawiał: tym razem nie było to na żarty; chodziło o siostrzenicę bardzo bogatego pasztetnika, która nie przyjmowała nawet bukiecika fiołków. Następnie, gdy się udała popołudniu do pani Gras po Pépé, oznajmiła ona, że to już za duży zeń chłopiec, żeby go u siebie nadal trzymała. Był to nowy kłopot, gdyż wypadało szukać szkoły i może oddalić dziecko od siebie. Nakoniec skoro zaprowadziła go do stryja, żeby go uściskał, serce jej zamarło na widok ponurej boleści, panującej w Vieil-Elbeuf. Sklep był zamknięty, stryjostwo usunęli się w głąb salki, zapominając zapalić gaz, chociaż ten zimowy dzień był zupełnie ciemny. We dwoje już tylko siedzieli naprzeciwko siebie, w tym domu opustoszonym zwolna przez ruinę i śmierć córki. Potem ostatniem nieszczęściu zwłaszcza, takie cienie tam zaległy, że zdawało się, iż muszą już rozeprzeć stare belki, zmurszałe od wilgoci. Odurzony swą niedolą, stryj chodził ciągle dokoła stołu krokiem pogrzebowym, ślepy na wszystko i niemy. Żona jego także milcząca padła na krzesło, z tak bladą twarzą, jak gdyby skutkiem odniesionej rany, kroplę po kropli, wszystką krew traciła. Nie zapłakali nawet gdy Pépé całował serdecznie ich zimne lica. Dyoniza dusiła się od płaczu.
Tego wieczora właśnie Mouret wezwał ją do siebie, aby się rozmówić o kostiumie dziecinnym, nawpół szkockim i żuawskim, który chciał w modę wprowadzić. Przeniknięta do głębi litością, odurzona tyloma nieszczęściami, nie mogła się powstrzymać, by nie przemówić najpierwej za Bourrasem, tym biedakiem powalonym już na ziemię, któremu chciano ostatni cios jeszcze zadać. Ale na wzmiankę o nim, Mouret uniósł się: stary ten maniak, jak go nazywał, sam zatruwa sobie życie i psuje mu tryumf idyotycznem upieraniem się przy swoim domu, tej lichej lepiance, której rudera brudzi Bonheur des Dames, pozostając jedyną piędzią ziemi, wymykającą się z pod jego zaborów. Sprawa ta zaczynała go dręczyć jak zmora i gdyby kto inny nie Dyoniza odezwał się za Bourrasem, byłby za drzwi wyrzucony, tak dalece opanowała Moureta chorobliwa żądza zdeptania tej rudery. Czegóż chcą właściwie od niego? Alboż może zostawiać to rumowisko obok swego magazynu? Zostanie bądź co bądź usunięte bo magazyn musi się rozszerzyć. Tem gorzej dla starego waryata. Przypominał potem swoje propozycye, dochodzące do stu tysięcy franków. Czyż to nie dostateczna suma? Przecież nie targuje się, tylko daje, ile kto żąda, ale niechaj ludzie mają choć tyle rozsądku, żeby mu dać skończyć zaczęte dzieło! Czy kto zatrzymuje lokomotywy na drogach żelaznych? Dyoniza słuchała go ze spuszczonemi oczami, zdobywając się tylko na argumenta czerpane w uczuciu. Ten biedak taki już stary, można zaczekać aż umrze, bo ostateczna ruina gotowa go zabić. Nareszcie dodał, że już nie może zmienić biegu tej sprawy, że Bourdoncle zajmuje się nią i że na radzie postanowiono położyć jej koniec. Pomimo przenikającej ją litości nie mogła już nic powiedzieć.
Po chwili przykrego milczenia, Mouret sam zawiązał rozmowę o starych Baudu. Zaczął ich żałować z powodu utraty córki. Przyznawał, iż to dobrzy i uczciwi ludzie, ale nieszczęście ich się uczepiło. Potem wrócił do swoich argumentów: co prawda, sami się uwzięli na siebie, upierając się przy takiej spróchniałej budzie starego handlu: nic dziwnego, że pokryje ich swemi gruzami. Przepowiadał to ze dwadzieścia razy; nawet ona musi przypominać sobie, że prosił, żeby uprzedziła stryja o nieuchronnej klęsce, jeżeli zechce obstawać przy śmiesznych zastarzałościach. Ponieważ nastąpiła już katastrofa, nikt na świecie nie zdoła ją powstrzymać. Przecież żaden rozsądny człowiek nie może wymagać, żeby się on zrujnował dla ocalenia pomniejszego handlu w dzielnicy. Zresztą, gdyby nawet był tak szalony i zamknął swój magazyn, inny wielki wyrósłby w pobliżu dlatego, że się w powietrzu unosi ideja wielkich roboczych i przemysłowych dzielnic, jako będąca w duchu czasu. Gmach minionych wieków, chylący się obecnie ku upadkowi, musi runąć nakoniec. Powoli Mouret ożywiał się: z wymownem wzruszeniem bronił się od nienawiści swych mimowolnych ofiar i krzyku drobnych dogorywających sklepów, który się dokoła niego rozlegał. — Zwłok umarłych nie przechowuje się, trzeba je grzebać, — i gestem rzucał je pod ziemię, zmiatał i ciskał do wspólnego grobu trupa staroświeckiego handlu, którego szczątki zzieleniałe i cuchnące, wstyd przynosiły ulicom nowego Paryża, blaskiem słońca oblanym. Nie, nie, nie czuł wyrzutów sumienia, robił tylko to, co mu duch czasu nakazywał, a ona przecież wie o tem, ona co tak kocha życie, co ma taki pociąg do interesów na szeroką skalę, dokonywanych w pełni światła dziennego. Zniewolona do milczenia, słuchała go długo, poczem odeszła z duszą wzburzoną.
Mało co spała owej nocy; z boku na bok przewracała się, dręczona bezsennością lub widziadła mi. Zdawało jej się, że jest maleńką, w Valognes — i zalewa się łzami w ogrodzie, widząc, że piegże zjadają pająków, które znowu żywią się muchami. Więc świat musi tuczyć się śmiercią i musi istnieć walka o byt, która każe wzrastać istotom na kostnicy odwiecznego zniszczenia? Potem widziała siebie przed grobem, do którego spuszczano Genowefę, oraz stryja i ciotkę samych w głębi ciemnej salki jadalnej. Wśród głębokiej ciszy, głuchy łoskot przenikał martwą atmosferę: to dom Bourrasa walił się, jak gdyby podnurtowany wielkiemi wodami. Nastawała jeszcze straszniejsza cisza, potem rozlegał się huk drugi raz, trzeci i czwarty... Robineau, Bédoré i siostra, Vanpouille, po kolei padali zmiażdżeni; drobny handel dzielnicy Ś-go Rocha znikał pod niewidzialną motyką, przy piorunowym huku, wyładowywanych wozów. Wtedy zdjęta litością, zrywała się. Boże mój! co tu udręczeń, — rodziny całe płaczą, starcy wyrzuceni na bruk, wszystkie szarpiące dramata ruiny! Nie mogła jednak ocalić nikogo i przekonaną była, że to co się dzieje, z dobrem jest ogółu i potrzebne dla zdrowia przyszłego Paryża. Gdy dzień nastał, uspokoiła się i wielki lecz zrezygnowany smutek spędzał jej sen z oczu, które zwracała ciągle do okna, przepuszczającego coraz więcej światła. Tak, to jest danina krwi, każdy przewrót wymaga ofiar; tylko po ciałach nieboszczyków, można kroczyć naprzód. Obawa, że ma złośliwą naturę, że bierze udział w mordowaniu bliźnich, rozpłynęła się teraz w rzewnej litości, wobec cierpień nieuleczalnych, które są bolesnym porodem każdego pokolenia. Nareszcie zaczęła obmyślać możliwe ulgi; idąc za popędem dobroci, długo rozważała, jakimby sposobem, przynajmniej swoich bliźnich, obronić od ostatecznej zagłady.
Stanął jej na oczach Mouret, ze swą namiętną głową i pieszczotliwem spojrzeniem. On jej z pewnością nic nie odmówi; nie wątpiła, że wynagrodzi krzywdy, o ile tylko będzie to w jego mocy. Gubiła się w myślach, usiłowała wyrobić sobie o nim sąd. Znała jego życie, wiedziała jak był dawniej wyrachowany w romansach swoich, jak wyzyskiwał ciągle kobietę — kochanki, służące mu do utorowania sobie karyery; panią Desforges, z którą zawiązał stosunek, jedynie w celu opanowania barona Hartmanna i wszystkie inne: te Klary napotykane przypadkiem, rozkosze które kupował, płacił i wyrzucał potem na bruk. Tylko że owe debiuty romansowego awanturnika, z których go magazyn wyśmiewał, nikły wobec błysków geniuszu i zwycięzkiego uroku. Był on uosobioną pokusą. Czegoby mu nigdy nie wybaczyła, to dawnej obłudy; będąc zimnym, odegrywał rolę rozmiłowanego i gotowego na usługi kochanka. Ale dziś, kiedy cierpiał przez nią, nie mogła się nań gniewać. To cierpienie go podniosło. Widząc, że jest tak udręczony, że tak ciężko pokutuje za wzgardę dla kobiety, zdawało jej się, że odkupił swe winy.
Tegoż samego ranka, otrzymała od Moureta wszelkie ulgi, jakichby zapragnęła w dniu ostatecznego upadku Bourrasa i starych Baudu. Tygodnie mijały, odwiedzała stryja prawie codzień, wymykając się doń na chwilę popołudniu i zanosząc odwagę dzielnej dziewczyny, aby rozweselić ten sklep posępny. W szczególności niepokoiła ją stryjenka — odrętwiała i posiniała od śmierci Genowefy. Zdawało się, iż potrosze uchodzi z niej życie z każdą godziną; na zapytania o stan zdrowia, odpowiadała z zadziwioną miną, że wcale nie cierpi, tylko poprostu sen ją morzy. Sąsiedzi potrząsali głowami, mówiąc, że ta kobieta nie długo będzie tęskniła za córką.
Pewnego dnia, wychodząc od stryja, usłyszała Dyoniza straszny krzyk na zakręcie placu Gaillon. Tłum biegł w tę stronę i całą ulicę opanowała nagle panika i litość. Koła jednego z omnibusów kursujących od Bastylii do Batignolles, przeszły po ciele człowieka, na rogu ulicy Neuve-Saint-Augustin przed wodotryskiem. Woźnica, stojąc na koźle, gniewnym ruchem powstrzymywał wspinające się kare konie, klął i wymyślał.
— O dla Boga, strzeżże się, nierozważny gapiu!
Nakoniec stanął omnibus. Tłum otaczał rannego; przypadkiem znalazł się też i policyant. Furman, ciągle stojący na koźle, powoływał się na świadectwo pasażerów, którzy się podnieśli i wychylali głowy, aby zobaczyć krew, tłomaczył się z rozpaczliwemi ruchami i z coraz większą złością.
— Niesłychany wypadek... co to za jeden? Stał nieruchomy jakby u siebie w pokoju. Wołałem na niego i patrzcie no wsunął się pod koła!
Naonczas, jeden z robotników, malujący wystawę w sąsiednim domu, przybiegł z pędzlem w ręku i powiedział krzykliwym głosem pośród ogólnego szmeru;
— Nie trap się, ja widziałem, że się z umysłu rzucił. Ot tak... głowę podłożył... Musiało mu się życie naprzykrzyć!
Inne głosy, podniosły się także; wszyscy utrzymywali, że to było samobójstwo. Tymczasem policyant zbierał wiadomości. Kobiety pobladłe, wysiadały czemprędzej i nieoglądając się, unosiły okropne wrażenie, jakiego doznały od wstrząśnienia, kiedy omnibus przytłoczył ciało. Dyoniza także zbliżyła się, bo ją gnała litość na miejsce wypadku: czy psa rozjechano, czy koń upadł, lub strycharz spadł z dachu. Poznała na bruku nieszczęśliwego, omdlałego, w tużurku zwalanym błotem.
— To pan Robineau! — wykrzyknęła, boleśnie zadziwiona.
Policyant zaraz zaczął ją wypytywać: podała mu nazwisko rannego, zawód i adres. Dzięki przytomności umysłu woźnicy, omnibus kręto się zawrócił i tylko nogi Robineau, znalazły się pod kołami; ale była obawa, czy nieuległy obie złamaniu. Czterech ludzi dobrej woli poniosło go do apteki na ulicy Gaillon, omnibus zaś zwolna potoczył się dalej.
— A bodajże go! — rzekł woźnica, zacinając konie biczem — przepadł mi dzisiejszy dzień.
Dyoniza udała się za Robiaeau do aptekarza; ten zaś ponieważ daremnie dotąd szukano doktora, orzekł że nie grozi natychmiastowe niebezpieczeństwo, więc najlepiej przenieść rannego do domu, zwłaszcza, że niedaleko mieszka. Jakiś człowiek poszedł do cyrkułu policyjnego po nosze. Wówczas przyszła Dyonizie dobra myśl do głowy: pójść naprzód, ażeby przygotować panią Robineau do tego strasznego nieszczęścia. Ale miała wielką trudność w wydostaniu się na ulicę i przebiciu się przez tłum, który się tłoczył przed apteką i ciągle wzrastał. Dzieci i kobiety wspinając się na palcach, wytrzymywały nacisk ciekawych. Każdy z nowo przybyłych obmyślał jakąś historyę: w tej chwili opowiadano, że to pewien zazdrosny mąż, wyrzucił kochanka swojej żony za okno.
Wszedłszy na ulicę Neuve des-Petits-Champs, Dyoniza spostrzegła zdaleka panią Robineau na progu sklepu specjalnie jedwabnych towarów. — Korzystając z tego pozoru, zatrzymała się i gawędziła chwilkę, szukając sposobu złagodzenia okropnej wieści. W sklepie panował nieporządek i zaniedbanie w skutek ostatnich walk handlu dogorywającego. Było to przewidywane rozwiązanie wielkiej batalii pomiędzy dwoma spółzawodniczącemi jedwabnikami; Bonheur dee Dames, zwyciężyło konkurencyę skutkiem nowej zniżki o pięć centymów; sprzedawano je tam obecnie tylko po cztery franki dziewięćdziesiąt pięć centymów. Było to Waterloo dla materyj Gaujeana. Od dwóch miesięcy Robineau zmuszony uciekać się do fortelów, pędził piekielne życie, ażeby zapobiedz ogłoszeniu bankructwa.
Widziałam męża pani przechodzącego przez plac Gaillon — powiedziała z cicha Dyoniza, która weszła nareszcie do sklepu.
Pani Robineau, spoglądająca ciągle z niepokojem na ulicę, powiedziała żywo.
— Przed chwilą, nieprawdaż? Oczekuję go; powinien tu już być. Był u nas dziś rano pan Gaujean i wyszli razem.
Zawsze była ona pełną wdzięku, delikatna i wesoła; lecz poważny stan już ją męczył, była jeszcze więcej zmieszana i zbita z toru, co do tych interesów, tak obcych jej tkliwej naturze, które w dodatku szły coraz gorzej. Często powtarzała: „Po co to wszystko? czyby nie lepiej było żyć spokojnie, w małem mieszkanku, choćby tylko o kawałku chleba.
— Moje kochane dziecko — rzekła z swym uśmiechem, który bywał teraz smutny — nie mamy przed tobą tajemnic... Bardzo źle idzie; mój mąż nie sypia po nocach. Dziś znowu ten Gaujean dręczył go, z powodu spóźniających się wypłat. Umierałam z niepokoju, siedząc sama jedna.
Zmierzała znowu ku drzwiom, lecz Dyoniza powstrzymała ją, usłyszawszy zdaleka szmer tłumu. Odgadła, że się nosze zbliżają i że im towarzyszy fala ciekawych, nie chcących oddalać się od wypadku. Wówczas, z zaschniętem gardłem, nie mogąc znaleźć słów na pociechę, zmuszoną była powiedzieć:
— Nie trwóż się pani... nagłe niebezpieczeństwo nie grozi... Widziałam pana Robineau... spotkało go nieszczęście... Niosą go tu, ale nie trwóż się, pani, proszę!
Młoda kobieta słuchała, okropnie blada, nie rozumiejąc jeszcze dobrze, co zaszło. Ulica napełniła się ludźmi; dorożkarze zmuszeni zatrzymać się, klęli; tragarze postawili nosze pod sklepem, by otworzyć na oścież szklanne drzwi.
— To prosty wypadek — mówiła dalej Dyoniza, chcąc utaić zamiar samobójstwa. Stał na chodniku i poślizgnął się pod koła omnibusu... Nogi tylko ma pokaleczone... Szukają już doktora... Nie trwóż się, pani.
Okropne dreszcze wstrząsały panią Robineau. Trzy razy niezrozumiale krzyknęła, potem nic już nie mówiąc, rzuciła się na lektykę, odchyliwszy firanki drżącemi rękami. Tragarze którzy go przynieśli, czekali, by go znowu ponieść, gdy nadejdzie doktór. Nie śmiano dotknąć Robineau, który odzyskał już przytomność. Doznawał on okrutnych cierpień za najmniejszem poruszeniem. Skoro ujrzał żonę, dwie duże łzy spłynęły mu po licach. Ściskała go z płaczem, bystro wlepiając weń wzrok. Na ulicy tłum się nie zmniejszał, twarze z błyszczącemi oczami skupiały się jak na widowisku; robotnice wyrwawszy się z warsztatów, o mało co nie wysadziły szklannych drzwi, aby lepiej widzieć. Dla uniknienia tej gorączki ciekawości i uważając to zresztą za właściwsze, by sklep był zamkniętym, Dyoniza opuściła metalowe sztory. Sama obróciła korbę, kółka wydały żałośliwy zgrzyt, blacha powoli się spuszczała, jak ciężka kortyna, spadająca na zakończenie piątego aktu. Zamknąwszy małe drzwiczki za sobą, weszła napowrót do magazynu, gdzie spostrzegła panią Robineau, tulącą ciągle w ramionach męża swego, przy słabem światełku wpadającem przez dwie gwiazdy wycięte w okiennicach. Zrujnowany sklep zdawał się zapadać w nicość, tylko owe gwiazdy błyszczały nad tą katastrofą nagłą i brutalną, z bruku paryzkiego. Nakoniec pani Robineau odzyskała mowę:
— O mój drogi!... mój drogi... mój najdroższy!...
Tylko na te słowa zdobyć się mogła; on zaś łkając, wyspowiadał się, dręczony wyrzutami sumienia, na widok żony klęczącej, z odrzuconą w tył głową, z oznakami przyszłego macierzyństwa, przyciśniętej do lektyki. Gdy się nie ruszał, czuł tylko ołowiany ciężar i palenie w nogach.
— Wybacz mi, musiałem być waryatem... Kiedy adwokat powiedział mi, przy Gaujean’ie, że afisze o mojej upadłości jutro będą rozlepione, zdawało mi się, że widzę płomienie, jak gdyby się mury paliły... Potem już nic nie pamiętam, wszedłem na ulicę Michodière, zdało mi się, że ludzie z Bonheur szydzą ze mnie, że mię ohydny ten dom przytłacza; w tej chwili omnibus nadjeżdżał, przypomniawszy sobie Lhomme’a i jego ramię, rzuciłem się pod koła...
Zwolna, pani Robineau, przerażona tem okropnem zeznaniem, siadła na podłodze. Mój Boże! więc on chciał umrzeć! Chwyciła za rękę Dyonizę, która pochyliła się nad nią, cała wzburzona tą sceną. Chory wyczerpany wzruszeniem, znowu stracił przytomność.. a doktór nie zjawiał się! Dwóch ludzi przebiegło już dzielnicę, odźwierny domu, również puścił się na poszukiwanie.
— Nie trwóż się, pani; — powtarzała machinalnie Dyoniza, zanosząc się sama od płaczu.
Wtedy pani Robineau siedząc na ziemi, z głową na równi z noszami, wsparta na lektyce, ulżyła sercu.
— Ach! gdybym ci wszystko opowiedziała... on dla mnie chciał umrzeć. Powtarzał mi ciągle: okradłem cię, to twoje pieniądze. W nocy śni o tych sześćdziesięciu tysiącach franków, budził się spocony i nazywał siebie niedołęgą. Mówił, że kiedy się nie ma głowy, nie trzeba ryzykować cudzego grosza. Wiesz, że był zawsze nerwowy, pełen niepokoju. Przyszło do tego, że widział przed sobą rzeczy które mię przerażały; spostrzegł mię na ulicy w łachmanach, żebrzącą; mnie, którą tak bardzo kochał, dla której pragnął bogactw, szczęścia...
Odwróciwszy głowę, spostrzegła, że mąż otworzył już oczy i dalej mówiła, szlochając:
— O! mój drogi, czemużeś to uczynił? czym ja taka niegodziwa. Mnie ta ruina obojętna. Bylebyśmy razem byli, nie możemy być nieszczęśliwi. Niechaj wszystko zabierają. Oddalmy się tam, gdzie będziesz mógł o nich nie słyszeć. Będziesz pracował, pomimo to wszystko; zobaczysz, że będzie nam dobrze.
Zbliżyła czoło do bladej twarzy męża i oboje milczeli rozczuleni, pełni trwogi. Zapanowała cisza. Sklep zdawał się uśpiony, tak martwy był, tonąc w bladym zmierzchu. Po za cienką blachą okienic, słychać było hałas uliczny, ruchliwe życie, pełno krzyżujących się powozów i przechodni, tłoczących się na chodnikach. Nakoniec Dyoniza która co chwila biegła do drzwiczek wychodzących do sieni, wróciła z okrzykiem:
— Doktór!
Był to młodzieniec z żywem okiem, którego odszukał odźwierny domowy. Wołał on zbadać chorego, zanim go położą. Tylko lewa noga była złamana powyżej kostki. Złamanie było proste, nie można było obawiać się żadnej komplikacyi. Miano właśnie zanieść lektykę do pokoju, kiedy nadszedł Gaujean, aby zdać sprawę, że ostatni raz próbował wydźwignąć się: ale nadaremnie; ogłoszenie upadłości stało się więc nieuniknionem.
— Ale co się tu stało? — szepnął — co się dzieje?
Dyoniza jednem słowem wyjaśniła mu rzecz całą. Zmięszał się bardzo; Robineau przemówił doń słabym głosem:
— Nie mam do pana żalu, ale jest w tem trochę i pańskiej winy.
— Cóż robić, mój kochany, — odpowiedział Gaujean — trzeba było mieć pewniejsze nogi od naszych! Wiesz, że ze mną nie lepiej się dzieje.
Podniesiono nosze, a ranny znalazł jeszcze dosyć siły, żeby mu powiedzieć:
— Nie, nawet pewniejsze nogi byłyby się ugięły. Pojmuję, że tacy zawzięci starcy jak Bourras i Baudu, obstawali przy swojem, ale my młodzi, co uznawaliśmy korzyści nowego obrotu interesów!... Nie, Gaujean, to koniec świata!
Wyniesiono go. Pani Robineau uściskała Dyonizę w uniesieniu, w którem prawie przebijała radość, że uwolnioną jest nareszcie od kłopotów handlowych. Gaujean, odchodząc z Dyonizą, wyznał jej, że ten biedny Robineau miał słuszność, chcieć walczyć z Magazynem Nowości i że on sam przepadnie, jeżeli nie odzyska łask. W wigilią tego dnia poczynił kroki względem Hutina, który był na wyjezdnem do Lyonu, ale mając mało nadziei, starał się pozyskać sobie Dyonizę; zapewne był świadomy jej władzy.
— Trudno — powtarzał — tem gorzej dla fabryk. Śmiano by się ze mnie, gdybym się rujnował walcząc dalej, w interesie innych, kiedy nas prześcigają zuchy produkujący taniej; słusznie pani mówiłaś kiedyś, że fabryki powinny iść za postępem, ulepszając swą organizacyę, obmyślając nowe środki działania. Wszystko dobrze pójdzie, byleby publiczność była zadowolona.
Dyoniza odpowiedziała z uśmiechem:
— Powiedzże pan to panu Mouretowi, sprawisz mu przyjemność swem przyjściem. Nie jest to taki człowiek, żeby żywił jeszcze złość, jeżeli mu pan zaproponujesz choćby centym zysku na łokciu.
Pani Baudu umarła w styczniu, w jasne i słoneczne popołudnie Od dwóch tygodni nie mogła już schodzić do sklepu, którego pilnowała najęta na dnie kobieta. Siedziała na łóżku, obłożona poduszkami Na jej bladej twarzy, jedne tylko oczy dawały znak życia. Z głową wyprostowaną zwracała je uporczywie naprzeciwko, w stronę Magazynu Nowości, po przez firaneczki u okien. Baudu, którego męczyło to jej wpatrywanie się, chciał spuścić duże firanki; ale błagalnym gestem, powstrzymała go, chcąc to widzieć do ostatniej chwili. Ten potwór, wszystko już jej zabrał teraz: dom, córkę, i w niej samej życie zamierało zwolna razem z Vieil Elbeuf, który gasł, w miarę jak ubywała klientela. W dniu kiedy nastąpiło jego konanie, jej także brakło już tchu. Czując się blizką śmierci, znalazła jeszcze tyle siły, aby poprosić męża o otwarcie obu okien. Ciepło było i wesołe słońce, rzucało blaski na Magazyn Nowości; ale pokój starego mieszkania drżał w cieniu. Pani Baudu utkwiła oczy w pomniku tryumfu, o świecących szybach, po za któremi cwałem przebiegały miliony. Powoli oczy jej gasły: gdy skończyła życie, pozostały szeroko otwarte, jak gdyby wpatrzone jeszcze i zalane dużemi łzami.
Zrujnowany drobny handel dzielnicy, towarzyszył znowu konduktowi. Byli tam bracia Vanpouille, wycieńczeni z powodu należności wypłaconych w grudniu z takim wysiłkiem, że się już więcej nie będą mogli na to zdobyć; Bédoré i Siostra, wsparty na lasce, zmordowany troskami, które wzmogły w nim cierpienia żołądkowe; Deslignières, który niedawno przebył atak apoplektyczny; Piot i Rivoire idący w milczeniu, z głowami zwieszonemi, jak ludzie do ostatecznej zguby doprowadzeni. O nieobecnych nie śmiano pytać o Quinette’a, pannę Tatin i innych, od rana do wieczora walczących, potrącanych, nakoniec porwanych i uniesionych wirem klęsk; nie licząc Robineau, rozciągniętego na łóżku, ze złamaną nogą. Lecz z największem zajęciem pokazywano sobie kupców, świeżo dotkniętych zarazą: perfumiarza Grognet, modystkę panią Chadeuil i kwieciarza Lacassagne, jakoteż szewca Naud, trzymających się jeszcze na nogach, lecz dotkniętych już obawą grożącej im napewno klęski. Za karawanem postępował Baudu, tymże samym krokiem zmęczonego wołu, jakim szedł za trumną córki, a w głębi pierwszego powozu żałobnego, spostrzegano błyszczące oczy Bourrasa pod krzaczystemi brwiami i włosy jak śnieg białe.
Dyoniza doznała wielkiego zmartwienia. Od dwóch tygodni prześladowały ją troski i trudy. Musiała oddać Pépé do szkół, a Jan zmuszał ją do bieganiny, bo tak był zakochany w synowicy pasztetnika, że błagał siostrę, ażeby się zań oświadczyła o jej rękę. Nakoniec śmierć stryjenki i nieszczęścia, jakie nawiedzały ciągle ten dom, dobiły ją do reszty. Mouret, znów się oddał jej rozporządzeniom, z góry przystając na wszystko, coby uczyniła dla stryjostwa i innych. Pewnego ranka miała z nim znowu rozmowę, dowiedziawszy się, że Bourras został na bruk wyrzucony, a Baudu ma sklep zamknąć. Po śniadaniu wyszła, z nadzieją, że choć im przyniesie ulgę.
Na ulicy de la Michodière, Bourras stał jak wryty na chodniku, wprost swego domu, zkąd go wypędzono w wigilią tego dnia, wskutek wybiegu sprytnego adwokata: ponieważ Mouret poskupował jego długi, łatwo mu przyszło otrzymać prawo ogłoszenia jego bankructwa; potem zaś nabył za pięćset franków kontrakt na dzierżawę domu, podczas licytacyi, przez syndykat upadłości odbywanej. Tym sposobem, upadłemu starcowi odebrano za pięćset franków to, czego nie chciał oddać za sto tysięcy. Budowniczy przybywszy z całą zgrają mularzy, zmuszony był wezwać pomocy policyi; aby go wygnać z domu. Towary były sprzedane, pokoje opuszczone przez lokatorów; ale nie chciał się ruszyć z kącika; w którym sypiał i przez litość nieśmiano go ztamtąd wypędzić. Mularze zaczęli rozbierać dach nad jego głową. Zdjęli zmurszałe pokrycie szyfrowe, sufity się zapadały, ściany trzeszczały, a on wciąż tam pozostawał, pod słabemi i ogołoconemi deskami pośród gruzów. Nakoniec przynaglony przez policyę, ustąpił, lecz na drugi dzień od rana zjawił się na przeciwległym chodniku, spędziwszy noc w sąsiednim hotelu.
— Panie Bourras, — rzekła ostrożnie Dyoniza.
Nie słyszał jej pożerając rozpłomienionemi oczami robotę mularzy, których oskardy napoczęły główną fasadę lepianki. Obecnie przez otwory dawnych okien, widać było wnętrze domu: nędzne pokoje i ciemne schody, gdzie od dwóch wieków słońce nie przenikało.
— A, to pani, — powiedział nakoniec, poznawszy ją — ci złodzieje wzięli się gorąco do roboty.
Nie śmiała się już więcej odzywać, wzruszona smutnym stanem dawnego mieszkania, sama niemogąc oderwać oczu od padających kamieni spleśniałych. Na górze w jednym rogu sufitu w dawnem swem mieszkaniu, spostrzegła jeszcze wypalone czarnemi literami imię: Ernestyna; obraz nędzy, jaką wówczas cierpiała, wzbudził w niej litość dla wszystkich nieszczęśliwych. Ale robotnikom przyszło na myśl dobrać się do fundamentów, aby zwalić odrazu całą jedną ścianę. Dom się zachwiał.
— Gdybyż on mógł przywalić ich wszystkich; wyszeptał Bourras, dzikim głosem.
Dał się słyszeć okropny trzask i przestraszeni robotnicy uciekli na ulicę. Padająca ściana wstrząsła całą budową i rozsypała ją w gruzy. Lepianka nie mogła się już utrzymać z powodu obsuwania się i rozpadania ścian; dosyć było jednego pchnięcia, ażeby się rozłupała od góry do dołu. Było to zrównanie z ziemią domu z błota, rozmiękłego od deszczów. Nie pozostało ani kawałka ściany, na ziemi leżała tylko kupa gruzów.
— Mój Boże! — wykrzyknął starzec, jak gdyby ten huk odezwał mu się we wnętrznościach.
Stał w osłupieniu, bo nigdy nie przypuszczał, żeby się to tak prędko zrobiło. Patrzał na otwartą przestrzeń i bok Magazynu Nowości uwolniony od szpecącej go zgnilizny. Było to zdeptanie muszki, ostatni tryumf nad dolegliwym uporem nieskończenie małej istoty, zagarnięcie i opanowanie całej wyspy. Gromadzący się przechodnie, rozmawiali na cały głos z mularzami, zagniewanymi na stare budowle; „dobre na to tylko, aby zabijały ludzi”.
— Panie Bourras; — powtórzyła Dyoniza, starając się go odprowadzić na bok; — przecież pan wiesz, że cię nie opuszczą, wszystkie twe potrzeby będą zabezpieczone.
Wyprostował się nagle i rzekł:
— Nie mam żadnych potrzeb... Wszak to oni cię przysłali? a więc powiedz im: że ojciec Bourras umie jeszcze pracować i znajdzie robotę, gdy zechce. Doprawdy, byłoby nadto wygodnie, żeby jałmużnę dawali ludziom, których zabijają.
Zaczęła go błagać:
— Przyjmij pan, proszę, nie zasmucaj mnie.
Starzec potrząsał głową.
— Nie, nie, wszystko skończone... dobranoc. Żyj szczęśliwa, ty co jesteś młodą i nie przeszkadzaj starym umierać ze swemi ideami.
Rzucił ostatnie spojrzenie na kupę gruzów, poczem odszedł zbolały. Goniła wzrokiem jego plecy, niknące w tłoku na chodnikach; — nakoniec zawrócił za węgłem placu Gaillon i wszystko się skończyło. Przez chwilę Dyoniza stała nieruchoma z zamglonemi oczami; nareszcie weszła do stryja. Sukiennik był sam jeden w ciemnym sklepie Vieil Elbeuf. Sługa przychodziła tylko zrana i wieczorem, żeby mu co ugotować i pomódz otworzyć i zamknąć okienice. Całe godziny spędzał w samotności, której mu czasami cały dzień nikt nie naruszył. Jakiś był nieprzytomny, nie mógł trafić do właściwego towaru, skoro się odważyła jeszcze wejść klientka. I tam w tej ciszy i półświetle, bez ustanku chodził, swoim ociężałym, pogrzebowym krokiem, ulegając chorobliwej potrzebie ciągłego ruchu, dla ukojenia i uśpienia boleści.
— Czy ci lepiej, stryju? — zapytała Dyoniza.
Zatrzymał się tylko na sekundę i znowu począł chodzić od kasy do ciemnego kąta.
— Tak, tak, zdrów jestem. Dziękuję.
Szukała w głowie wesołej treści do rozmowy i pocieszających słów, ale napróżno.
— Czy stryj słyszał huk? Cały dom się zawalił.
— A! prawda, — rzekł cicho z zadziwioną miną — musiał to być dom... Czułem trzęsienie ziemi. Co do mnie, zobaczywszy ich dziś rano na dachu, zamknąłem drzwi.
Gestem dał do zrozumienia, że go to już nic nie obchodzi. Z każdym powrotem do kasy, spoglądał na pustą ławeczkę, obitą zużytym aksamitem, na której jego żona i córka wzrastały. Potem, kiedy ciągłe dreptanie prowadziło go w kąt, patrzał na półki tonące w cieniu, na których pleśniało jeszcze kilka postawów sukna. Był to przerażająco smutny dom; istoty ukochane znikły, handel popadł w sromotną ruinę, on jeden tylko dźwigał zamarłe serce i zranioną duszę pośród tych katastrof. Podniósłszy oczy do pociemniałego sufitu, przysłuchiwał się milczeniu panującemu w ciemnej salce jadalnej, w owym kącie rodzinnym, w którym wszystko było mu miłe, nawet jego stęchłe powietrze. W dawnem mieszkaniu najmniejszego oddechu nie było słychać; ciężki jego i miarowy krok, odbijał się o stare ściany, jak gdyby się przechadzał po grobie najtkliwszych swych uczuć.
Nakoniec Dyoniza przystąpiła do głównego celu swych odwiedzin:
— Mój stryju, przecież nie możesz tak pozostać; trzeba coś stanowczego przedsięwziąść.
Nie zatrzymując się, odpowiedział:
— Zapewne, ale cóż mam robić? Chciałem sprzedać, ale nie było kupujących. Zamknę sklep pewnego poranku i oddalę się.
Wiedziała, że się stryj nie może obawiać bankructwa, gdyż kredytorowie woleli porozumieć się, przez wzgląd na tak zawzięte prześladowanie losu, ale zapłaciwszy wszystkich, ujrzy się na bruku.
— A co potem będzie? — szepnęła, rozmyślając nad sposobem ofiarowania tego, z czem przyszła.
— Nie wiem; — odpowiedział. Może mnie kto weźmie z ulicy.
Zaczął chodzić teraz od sali jadalnej do okien wystawowych i spoglądał ponuro na opłakane szyby, z zaniedbaną wystawą. Nie podnosił oczu na fasadę Magazynu Nowości, której architektoniczne linie, ginęły na prawo i na lewo, w dwóch końcach ulicy. Był już zupełnie wyczerpany, nie miał już siły nawet gniewać się.
Dyoniza rzekła nakoniec z zakłopotaniem:
— Możeby się znalazło miejsce dla stryja...
Po chwili milczenia wyjąkała znowu:
— Upoważniono mię do ofiarowania stryjowi miejsca inspektora?
— Gdzie? — zapytał Baudu.
— Naprzeciwko... u nas... sześć tysięcy franków; praca nie uciążliwa...
Nagle zatrzymał się przed nią, lecz zamiast się unosić, jak się obawiała, strasznie zbladł, uginał się widocznie pod bolesnem wrażeniem i gorzką rezygnacyą.
— Naprzeciwko, naprzeciwko, wyjąkał kilka razy. Chcesz, żebym się umieścił naprzeciwko?
Dyonizie udzieliło się to wzruszenie. Widziała długą walkę dwóch sklepów, szła za trumną Genowefy i pani Baudu, miała przed oczami obalony i przytłoczony Vieil Elbeuf przez Magazyn Nowości. Na myśl, żeby się tam stryj przechadzał w białym krawacie, serce jej pękało z litości.
— Powiedz mi, Dyonizo, moje dziecię, czy to jest podobieństwem? — zapytał spokojnie, składając na krzyż drżące ręce.
— O nie, nie, mój stryju! — wykrzyknęła idąc za głosem sprawiedliwości i dobroci. To byłoby źle, wybacz mi, błagam cię.
Zaczął się znowu przechadzać; kroki jego wstrząsały na nowo grobową pustkę tego domu. Skoro Dyoniza odeszła, ciągle chodził chcąc niejako zagłuszyć tym nieustającym ruchem, ciągle wznawiającą się rozpacz.
Dyoniza znowu spędziła bezsenną noc prześladowana ciężarem swej niemocy. Nawet blizkim swoim nie mogła w niczem ulżyć. Musiała do końca pozostać świadkiem niepokonanej działalności życia, która wymaga śmierci, jako ciągłego posiewu. Nie szamotała się już, z uległością przyjmowała to prawo walki, ale jej tkliwa, kobieca dusza, rozpływała się we łzach i współczuciu, na myśl o cierpieniach całej ludzkości. Od tylu lat sama była porwaną pomiędzy koła tej maszyny. Czy nie ponosiła ran, czy nie pastwiono się nad nią, nie wypędzano jej, nie obrzucano niezasłużonemi obelgami? Dziś jeszcze obawiała się czasami, chociaż logika faktów wyniosła ją na wyżyny. Dla czego padł wybór na nią, tak wątłą? Dla czego jej mała rączka, nagle tak ciężko zaważyła nad działalnością kolosa? Ta sama siła wszystko wymiatająca, dźwigała w górę ją, której przybycie miało się stać pomstą. Mouret wynalazł ten mechanizm do miażdżenia ludzi, którego działanie oburzało ją; usłał dzielnicę gruzami, obdzierając jednych, skazując na śmierć drugich, a pomimo to kochała go, za wielkość jego dzieła; kochała go coraz więcej po każdem nadużyciu władzy, pomimo łez, jakiemi się zalewała na widok świętej niedoli zwyciężonych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: Feliks Mierzejewski.