<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Marta
Rozdział II
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1907
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów, Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Przeszłość Marty Świckiej krótką była ze względu na lata, prostą ze względu na wypadki.
Marta urodziła się w dworku szlacheckim niezbyt wspaniałym i bogatym, ale ozdobnym i wygodnym.
Posiadłość ojca jej, o kilka mil zaledwie od Warszawy położona, składała się z kilkunastu włók urodzajnej ziemi, kwiecistej, sporą przestrzeń gruntu zajmującej łąki, pięknego brzozowego gaju, który dostarczał opału w zimie i ponętnych przechadzek w lecie, z obszernego sadu pełnego drzew owocowych i ładnego domku z sześciu frontowemi oknami, wychodzącemi na okrągło wykrojony, gładką murawą zasłany dziedziniec, z zielonemi wesoło wyglądającemi żaluzyami, z gankiem o czterech słupach, na które pięły się fasole z pąsowem kwieciem i powoje o bujnych liliowych kielichach.
Nad kolebką tedy Marty słowiki śpiewały i stare lipy poważnemi czołami powiewały, róże kwitły i kłosy pszeniczne fale złota toczyły. Pochylała się też nad nią piękna twarz matki i gorącymi pocałunkami okrywała czarnowłosą główkę dziecięcia.
Matka Marty była kobietą piękną i dobrą, ojciec człowiekiem ukształconym i także dobrym. Jedyne dziecię rodziców tych wzrastało śród miłości ludzi i pieszczot dostatku.
Pierwszą boleścią, która spadła na bezchmurne dotąd życie pięknej, wesołej, hożej dziewczyny, była utrata matki. Marta miała wtedy lat szesnaście, rozpaczała czas jakiś, tęskniła długo, ale młodość balsam gojący położyła na pierwszą ranę jej serca, rumieńce odkwitły na jej twarzy, wesołość, nadzieje i marzenia wróciły.
Inne przecież klęski nadeszły wkrótce. Ojciec Marty w części nieopatrznością własną, a głównie wskutek zaszłych w kraju zmian ekonomicznych, ujrzał się zagrożonym utratą swej posiadłości. Zdrowie jego zachwiało się, przewidywał zarówno upadek swej fortuny, jak blizki koniec życia. Los jednak Marty zdawał się już wtedy zabezpieczonym. Kochała i była kochaną.
Jan Świcki, młody urzędnik, zajmujący dość wysoką już posadę w jednem z biór rządowych w Warszawie, pokochał piękną czarnooką pannę i wzbudził w niej wzajemnie uczucie szacunku i miłości. Ślub Marty o kilka tygodni zaledwie poprzedził śmierć jej ojca. Zrujnowany szlachcic, który niegdyś marzył może dla jedynaczki swej o świetniejszym losie, z radością składał dłoń jej w rękę niemajętnego, lecz pracowitego człowieka; myśląc, iż wraz z odejściem Marty od ślubnego ołtarza przyszłość jej otrzymała dostateczne ochrony od cierpień samotności i niebezpieczeństw ubóstwa, umarł spokojnie.
Marta po raz drugi w życiu spotkała się z wielką boleścią, ale tym razem koiła ją nietylko już sama młodość, ale i miłość żony, a potem matki. Piękne miejsce jej rodzinne zostało dla niej na zawsze straconem, przeszło w ręce ludzi obcych, ale natomiast ukochany i kochający mąż śród gwaru miejskiego usłał jej miękkie, ciepłe, wygodne gniazdo, w którem wkrótce ozwał się srebrzysty głos dziecięcia.
Śród uciech i obowiązków rodzinnych pięć lat zeszło dla młodej kobiety szczęśliwie i szybko.
Jan Świcki pracował sumiennie i umiejętnie, pobierał znaczną płacę, dość znaczną, aby módz otoczyć kobietę, którą kochał, wszystkiem, do czego od kolebki przywykła, co stanowić mogło urok każdej chwili, spokój każdego jutra. Każdego? nie! najbliższego tylko. Jan Świcki nie był dość opatrznym, aby myśleć o dalszej przyszłości, z najmniejszym choćby uszczerbkiem dla pory obecnej.
Młody, silny, pracowity, liczył na młodość swą, siłę i pracowitość, myśląc, iż skarby te nie wyczerpią się nigdy. Wyczerpały się jednak zbyt prędko. Mąż Marty uległ chorobie ciężkiej i nagłej, z której nie uratowały go rady lekarzy ani starania zrozpaczonej żony. Umarł. Wraz ze śmiercią jego skończyło się nietylko szczęście domowe Marty, ale usunęła się z pod stóp jej podstawa materyalnego jej bytu.
Nie na zawsze więc ślubny ołtarz uratował młodą kobietę od cierpień samotności i niebezpieczeństw ubóstwa. Stary jak świat aksyomat, opiewający, że nic niema stałego na świecie, sprawdził się na niej o tyle, o ile jest prawdziwym. Nie jest on bowiem prawdziwym w zupełności. Wszystko co z zewnątrz ku człowiekowi przybywa, mija i mieni się dokoła niego pod wpływem tych tysiącznych prądów i zagmatwień, jakiemi postępują, w jakie wiążą się społeczne stosunki i ustawy, pod wpływem częstokroć najstraszniejszym, bo najmniej przewidzieć i obrachować się dającym ślepego trafu. Ale los człowieka na ziemi byłby w istocie pożałowania godnym, gdyby cała moc, wszystkie bogactwa i rękojmie jego zawierały się w tych tylko żywiołach zewnętrznych, zmiennych i umkliwych jak fale wodne poddane rozkazom wichrów. Tak, nic niema stałego na ziemi, prócz tego co człowiek posiada we własnej piersi i głowie: prócz wiedzy, która wskazuje drogi i uczy stąpać po nich, prócz pracy, która rozjaśnia samotność i odżegnywa nędzę; prócz doświadczenia, które naucza, i wysoko podniesionych uczuć, które od złego chronią. I tu jeszcze stałość względną jest zapewne, łamie je posępna, lecz niezłomna potęga choroby i śmierci. Ale dopóki niewzruszenie i prawidłowo trwa i rozwija się ten proces ruchu, myśli i uczuć ludzkich, który zwie się życiem, póty człowiek nie rozstaje się z samym sobą, póty sam sobie służy, dopomaga, stale podpiera się tem, co uzbierać sobie zdołał w przeszłości, co służy mu orężem w walce z zawikłaniami życia, ze zmiennością losu, z okrucieństwem trafu.
Martę zawiodło i opuściło wszystko, co przybywając z zewnątrz przyjaznem jej było dotąd i opiekuńczem. Los, jakiemu uległa, nie był wcale wyjątkowym losem, nieszczęście jej nie wzięło źródła z dziwnej jakiejś, niepospolitej przygody, ze zdumiewającej jakiejś, w rocznikach ludzkości rzadko pojawiającej się katastrofy. Ruina i śmierć odegrały dotąd w życiu jej rolę niszczycielek spokoju i szczęścia. Cóż pospolitszego wszędzie, cóż mianowicie w społeczeństwie naszem pospolitego nad pierwszą? co konieczniejszego, częstszego, bardziej nieuniknionego nad drugą?
Marta spotkała się oko w oko z tem, z czem spotykają się miliony ludzi, miliony kobiet. Któż w życiu swem po wielekroć nie napotkał ludzi płaczących nad wodami Babylonu, opływającemi gruzy utraconej fortuny? Kto zrachuje, ile razy w życiu swem patrzał na szatę wdowią, na blade twarze i łzami zmęczone oczy sierot?
Wszystko więc co towarzyszyło dotąd życiu młodej kobiety, rozstało się z nią, umknęło od niej, ale ona nie rozstała się z samą sobą. Czem mogła być sama dla siebie samej? co uzbierać sobie zdołała w przeszłości? jakie oręże wiedzy, woli, doświadczenia służyć jej mogły w walce z zawikłaniami społecznemi, biedą, trafem, samotnością? W pytaniach tych mieściła się zagadka jej przyszłości, kwestya życia i śmierci jej i nietylko jej, ale jeszcze i jej dziecka.
Materyalnie młoda matka ta nie posiadała nic, albo prawie nic. Paręset złotych, pozostałe ze sprzedaży sprzętów po opłaceniu drobnych długów i kosztów pogrzebu męża, trochę bielizny, dwie suknie, stanowiły cały jej majątek. Klejnotów wielkiej ceny nie miała nigdy, te które miała, spieniężone przez nią w czasie choroby męża, zapłaciły nadaremne rady lekarskie i również nadaremne leki. Ubogie nawet sprzęty, napełniające nowe jej siedlisko, nie były jej własnością. Wynajęła je razem z izbą na poddaszu, za używanie ich również jak za izbę płacić obowiązała się z każdym pierwszym dniem każdego miesiąca.
Była to teraźniejszość smutna zapewne, naga, ale wyraźnie już określona. Nieokreśloną pozostawała przyszłość. Trzeba ją było zdobyć, stworzyć niemal.
Czy młoda, piękna ta kobieta ze smukłą kibicią, białemi rękami i jedwabistym kruczym włosem, opływającym kształtną głowę, posiadała jaką siłę zdobywczą? czy z przeszłości swej wyniosła cokolwiek, z czegoby stworzyć mogła przyszłość? Myślała o tem siedząc na nizkim drewnianym stołku, przed żarzącymi się węglami ogniska. Oczy jej z wy-razemniewymownej miłości tkwiły w dziecięcej twarzyczce, spokojnie uśpionej śród bieli poduszek. Dla niej, wymówiła po chwili, dla siebie, na chleb, na dach, na spokój — pracować będę!
Stanęła przed oknem. Noc była ciemna, Marta nie widziała nic, ani stromych dachów, które jeżyły się poniżej wysokiego poddasza mnóstwem wschodów i załomów, ani ciemnych zakopconych kominów nad dachami sterczących, ani latarni ulicznych, których mętne blaski nie dosięgały wysokości jej okienka. Nie widziała nawet nieba, bo pokryte było chmurami i nie świeciło żadną gwiazdą. Ale gwar wielkiego miasta dochodził uszu jej nieustanny, choć nocny, ogłuszający, choć stłumiony odległością. Pora nie była zbyt późną; na szerokich, wspaniałych ulicach zarówno jak śród ciasnych i mrocznych uliczek, ludzie chodzili jeszcze, jeździli, gonili za przyjemnością, szukali zysku, biegli tam, gdzie wzywała ich ciekawosć myśli, rozkosz serca lub nadzieja zdobyczy.
Marta opuściła czoło na splecione ręce i zamknęła oczy. Wsłuchiwała się w tysiączne głosy, zlane w jeden głos olbrzymi, i choć niewyraźny, monotonny, a jednak pełen gorączkowych wybuchów, nagłych uciszeń się, głuchych wykrzyków i tajemniczych szmerów. Wielkie miasto stanęło przed oczami wyobraźni jej w kształcie olbrzymiego ula, w którym poruszało się, wrzało życiem i gonitwą mnóstwo istot ludzkich. Każda z istot tych posiadała miejsce, na którem pracowała, i to, na którem spoczywała, cele, do jakich dążyła, narzędzia, jakiemi drogę sobie torowała śród tłumu. Jakiem będzie dla niej, dla biednej, w bezbrzeżną samotność strąconej kobiety, miejsce pracy i spoczynku? kędy ten cel, do którego podąży ona? skąd wezmą się oręże, które utorują drogę ubogiej i opuszczonej? A także jakiemi będą dla niej te istoty ludzkie, które tam tak gwarzą nieustannie, z których oddechu powstaje ten szmer gorączkowy, w którego to podnoszących się to opadających falach ona teraz słuch swój zatapia? będąż one dla niej sprawiedliwemi lub okrutnemi, litościwemi lub miłosiernemi? Otworząż się przed krokami jej te ściśle zwarte falangi, tłoczące się ku szczęściu i dobrobytowi, lub zewrą się ściślej jeszcze, aby nowoprzybyła nie zwęziła im miejsca, nie ubiegła której z nich w mozolnej gonitwie? Jakie ustawy i obyczaje przyjaznemi jej będą, a jakie wrogiemi, i których więcej będzie, pierwszych czy drugich? Nadewszystko zaś, nadewszystko — postrafiż ona sama przezwyciężać żywioły wrogie, wyzyskiwać przyjazne, każdą chwilę, każde uderzenie serca, każdą myśl przelatującą przez głowę? każde drgnienie, poruszające fibrami ciała, skupić w jedną moc rozumną, wytrwałą, niespożytą, w moc taką, jaka jedynie odegnać zdoła nędzę, zabezpieczyć od poniżenia się godność człowieka, uchronić od bezowocnych bólów, rozpaczy i — śmierci głodowej?
W pytaniach tych skupiła się cała dusza Marty. Wspomnienia rozkoszne i zarazem gryzące, wspomnienia kobiety, która niegdyś hożem i wesołem będąc dziewczęciem, lekkiemi stopami deptała świeżą murawę i barwne kwiecie rodzinnej wioski; potem u boku ukochanego męża pędziła dnie szczęśliwe, wolne od trosk i smutków, a teraz we wdowiej szacie stała u małego okienka poddasza, z bladem czołem opuszczonem na załamane dłonie; wspomnienia kobiety, które przez cały dzień miniony otaczały ją rojem widm nęcących, po to aby krwawić i rozdzierać, uleciały teraz od niej przed groźnem, tajemniczem, lecz dotykalnem jak rzeczywistość zjawiskiem teraźniejszości. Zjawisko to pochłaniało jej myśli, ale nie znać było aby ją przerażało. Czy odwagę swą czerpała z miłości macierzyńskiej, napełniającej jej serce? czy posiadała w sobie tę dumę, która brzydzi się trwogą? czy... nie znała świata i samej siebie? Nie lękała się. Gdy podniosła twarz, były na niej ślady łez obficie od dni kilku wylewanych, był na niej wyraz żalu i tęsknoty, ale obawy i zwątpienia nie było.



Nazajutrz po przeniesieniu się swem na poddasze Marta o godzinie 10-tej zrana była już na mieście.
Pilno jej znać było dojść do celu, paląca jakaś myśl, niespokojna nadzieja — popędzały ją naprzód, bo szła prędko, a zwolniła kroku wtedy dopiero, gdy znalazła się na ulicy Długiej. Tu jednak szła już coraz wolniej, słaby rumieniec wybił się na blade jej policzki, oddech stał się śpieszniejszym, jak bywa zwykle przy zbliżaniu się chwili upragnionej i zarazem strasznej, wzywającej do wysileń wszystkie władze umysłu i woli, obudzającej nadzieję, nieśmiałość, kto wie? wstyd może mimowolny, z przyzwyczajeń całego życia, z surowej nowości położenia powstały.
Przed bramą jednej z najpokaźniejszych kamienic zatrzymała się, spojrzała na numer domu, był znać tym samym, który miała w pamięci, bo po jednem dłuższem nieco i głębszem odetchnięciu zwolna zaczęła wstępować na widne i szerokie wschody.
Zaledwie przebyła kilkanaście stopni, ujrzała zstępujące dwie kobiety. Jedna z nich ubrana była starannie, z pewnym nawet wykwintem, postawę miała pewną siebie, wyraz twarzy więcej niż spokojny, bo zadowolony. Druga młodsza, bardzo młoda, w ciemnej wełnianej sukience, wyszarzanym nieco szalu na ramionach, w kapelusiku, który widocznie nie jedną już jesień pamiętał, szła z opuszczonemi rękami, z wzrokiem wbitym w ziemię. Zaczerwienione nieco powieki, blada cera twarzy i szczupłość kibici nadawały całej postaci młodziutkiej i dość ładnej dziewczyny tej wyraz smutku, słabości i zmęczenia. Dwie te kobiety znały się widać zblizka, bo rozmawiały z sobą poufnie.
— Boże mój, Boże! mówiła młodsza z cicha i nieco jękliwie, co ja teraz nieszczęśliwa pocznę? ostatnia nadzieja mnie zawiodła. Jak powiem matce, że i dziś jeszcze nie dostałam lekcyi, rozchoruje się gorzej... a tu i jeść w domu tak dobrze jak niema już czego...
— No, no, odrzekła starsza tonem, w którym obok współczucia, odzywała się struna silnie odczuwanej wyższości własnej; nie martw się tak bardzo! oto popracuj jeszcze trochę nad muzyką...
— Ach! gdybym ja tak grać mogła jak pani! zawołała młodsza, ale nie mogę...
— Talentu nie masz, kochanko! wymówiła starsza, cóż robić? talentu nie masz!
Zamieniając te wyrazy dwie kobiety mijały Martę, były tak zajęte jedna zadowoleniem swem, druga swym smutkiem, że najmniejszej nie zwróciły uwagi na kobietę, której żałobna suknia zblizka przesunęła się koło nich. Ale ona stanęła nagle i wiodła za niemi wzrokiem. Były widocznie nauczycielkami, które opuszczały miejsce, do jakiego ona dążyła. Jedna z nich wprawdzie odchodziła z twarzą promieniejącą, ale druga ze łzami. Za półgodziny, za kwadrans może, ona także zstępować będzie z tych wschodów, po których teraz wstępuje. Czy radość, czy łzy dostaną się jej w udziale? Serce jej uderzało silnie, gdy poruszyła dzwonek przytwierdzony do drzwi, na których połyskiwała mosiężna blacha z napisem: Bióro informacyjne dla nauczycieli i nauczycielek, Ludwiki Żmińskiej.
Z małego przedpokoiku, którego drzwi otworzyły się na odgłos dzwonka, Marta weszła do obszernego pokoju oświetlonego dwoma wielkiemi oknami na ludną ulicę wychodzącemi, ostawionego ładnymi sprzętami, z pośród których wyróżniał się i wchodzącemu odrazu w oczy wpadał nowiutki, bardzo ozdobny i kosztowny fortepian.
W pokoju znajdowały się trzy osoby, z których jedna powstała na spotkanie Marty. Była to kobieta średniego wieku, z włosami niepewnego koloru, gładko przyczesanymi pod kształtnym białym czepeczkiem, z postawą trochę sztywną. Twarz jej dość regularnych rysów, nie nosiła na sobie żadnej wyraźnej cechy i tak jak popielata suknia pozbawiona wszelkich ozdób i rzędem monotonnych guzików spięta na piersi, nie raziła niczem i niczem nie pociągała. Była to postać od stóp do głowy obleczona w wyraz urzędowości; kobieta ta umiała może w innych porach i w innem miejscu uśmiechać się swobodnie, patrzeć z czułością, serdecznym ruchem wyciągać dłoń do uścisku, ale tu, w saloniku tym, w którym przyjmowała osoby wzywające jej porady i pomocy, występowała w charakterze urzędowej pośredniczki pomiędzy osobami temi a społeczeństwem, była taką jaką zapewne być była powinna, grzeczną i przyzwoitą, ale powściągliwą i ostrożną. Salonik ten miał pozór saloniku; w gruncie był miejscem handlu takiem, jakiem bywają wszelkie inne miejsca handlu; właścicielka jego ofiarowywała porady swe, wskazówki, stosunki, tym którzy ich od niej żądali, w zamian wzajemnej usługi tłomaczącej się monetą. Był to także czyściec, przez który przechodziły dusze ludzkie wstępując zeń w w niebo zdobytej pracy lub zstępując w piekło przymusowego bezrobocia.
Marta zatrzymała się chwilę przy drzwiach i ogarnęła wzrokiem twarz i postać postępującej na spotkanie jej kobiety. Oczy jej, które wczoraj napełniały się co chwila łzami, dziś suche i połyskliwe, nabrały wyrazu niepospolitej bystrości, przenikliwości niemal. Skupiły się w nich widocznie wszystkie władze myślenia młodej kobiety i usiłowały przez zewnętrzną przewłokę przedrzeć się w głębię istoty, której usta wydać miały sąd o przyszłej niedoli jej lub spokoju. Pierwszy to raz w swem życiu Marta przychodziła do kogoś za interesem; interes zaś ten był jednym z najważniejszych interesów ludzi biednych: potrzeba zarobku.
— Pani dobrodziejka do bióra informacyjnego zapewne? wymówiła gospodyni domu.
— Tak, pani — odrzekła przybywająca i dodała, jestem Marta Świcka.
— Chciej pani usiąść i zaczekać chwilę, aż ukończę rozmowę z temi paniami, które przybyły pierwej.
Marta usiadła na wskazanym sobie fotelu i teraz dopiero zwróciła uwagę na dwie inne znajdujące się w pokoju osoby.
Osoby te różniły się ze sobą niezmiernie wiekiem, ubiorem i powierzchownością. Jedna z nich była 20-letnia może panna, bardzo ładna, z uśmiechem na różowych ustach, z błękitnemi oczami, które patrzały pogodnie, prawie wesoło, w jedwabnej sukni jasnego koloru i malutkim kapelusiku, pięknie strojącym jasno płowe włosy. Z nią właśnie rozmawiać musiała Ludwika Żmińska przed wejściem Marty, bo do niej zwróciła się zaraz po przywitaniu przybyłej. Mówiła po angielsku, a z pierwszych zaraz wyrazów odpowiedzi młodej panny odgadnąć w niej można było rodowitą Angielkę. Marta nie rozumiała rozmowy dwóch kobiet, bo nie znała języka, którym ją prowadzono, widziała tylko, że swobodny uśmiech nie znikał z ust pięknej Angielki, że twarz jej, postawa i sposób mówienia wyrażały śmiałość osoby przywykłej do powodzenia, pewnej siebie i losu, który ją czeka.
Po krótkiej rozmowie, gospodyni domu wzięła ćwiartkę papieru i poczęła zakreślać ją biegłem pismem.
Marta z wytężoną uwagą ścigająca szczegóły sceny, która blizką łączność miała z własnem jej położeniem, widziała, że Ludwika Żmińska pisała list po francusku, umieściła w nim cyfrę wyrażającą sumę 600 rubli, na kopercie zaś wypisała jedno z hrabiowskich nazwisk krajowych i dodała doń nazwę najpiękniejszej w Warszawie ulicy. Uczyniwszy to wszystko, z grzecznym uśmiechem wręczyła pismo Angielce, która powstała, skłoniła się i wyszła z pokoju krokiem lekkim, z głową podniesioną i uśmiechem zadowolenia na ustach.
— Sześćset rubli rocznie, myślała Marta, jakież to bogactwa, mój Boże! jakie to szczęście módz tyle zarobić! Gdyby mi choć połowę sumy tej przyrzeczono, byłabym spokojna o Jańcię i o siebie!
Myśląc tak młoda kobieta, z zajęciem i mimowolnem politowaniem spoglądała na osobę, z którą po odejściu Angielki gospodyni domu rozmowę rozpoczęła.
Była to kobieta, mogąca mieć około lat sześćdziesięciu, drobna, chuda, ze zwiędłą twarzą, okrytą mnóstwem zmarszczek, z zupełnie prawie białymi włosami w dwa gładkie pasma przyczesanymi pod kapeluszem czarnym, zmiętym i bardzo dawną modę pamiętającym. Czarna wełniana suknia i jedwabna starożytna mantylka zwisały na chudem ciele staruszki, ręce jej przeźroczyste, białe i drobne, niespokojnym ruchem mięły wciąż i obracały w kościstych palcach leżącą na kolanach białą, płócienną chustkę. Podobnaż niespokojność malowała się w błękitnych znać niegdyś, lecz teraz spłowiałych i pozbawionych blasku jej źrenicach, które to podnosiły się na twarz gospodyni domu, to okrywały się zaczerwienionemi powiekami, to przebiegały z przedmiotu na przedmiot, odzwierciedlając tem niejako niepokój i bolesne targania się steranego umysłu, szukającego dla siebie jakiegoś niby punktu oparcia, jakiegoś przytułku i ukojenia.
— Czy pani byłaś już kiedyś nauczycielką? wymówiła po francusku Ludwika Żmińska, zwracając się do staruszki. Biedna kobieta poruszyła się na krześle, przebiegła oczami wzdłuż i wszerz przeciwległą ścianę, konwulsyjnym ruchem zacisnęła palce w koło zwiniętej w kłąb chustki i zaczęła z cicha.
— Non, Madame, c’est le premier fois que je... je... Urwała; szukała widocznie obcych wyrazów, któremiby wypowiedzieć mogła myśl swoją, ale one umykały zmęczonej jej pamięci.
— J’avais... zaczęła po chwili, j’avais la fortune... mon fils avait le malheur de la perdre...
Gospodyni domu zimna i wyprostowana siedziała na kanapie. Błędy językowe, popełniane przez staruszkę, trudna i przykro brzmiąca jej wymowa nie wywołała na usta jej uśmiechu, tak jak znękanie jej i bolesny niepokój nie zdawały się budzić w niej spółczucia.
— To smutno, rzekła i pani tego jednego tylko masz syna?
— Nie mam go już! zawołała po polsku stara kobieta, lecz nagle przypominając sobie obowiązek wykazania umiejętności obcej mowy, dodała: il est mourru par deséspoir!
Spłowiałe źrenice staruszki nie zwilżyły się łzą, ani zaświeciły najmniejszym blaskiem, gdy wymawiała ostatnie wyrazy, ale blade, wązkie usta jej drgnęły śród roju otaczających je zmarszczek i pierś wklęsła zadrżała pod staroświecką mantylką.
— Pani posiadasz muzykę? zapytała gospodyni domu po polsku, jakby z kilku słów zamienionych dostatecznie już oświadomioną została z francuskiem ukształceniem staruszki.
— Grywałam kiedyś, ale... bardzo już dawno... nie wiem doprawdy, czy mogłabym już teraz...
— A więc może niemiecki język...
Za całą odpowiedź staruszka przecząco wstrząsnęła głową.
— A więc czegoż pani dobrodziejka nauczać może?
Pytanie to zadanem było tonem grzecznym wprawdzie, ale zarazem tak suchym i zimnym, że znaczyło tyle ile wyraźna odprawa. Stara kobieta przecież nie zrozumiała lub wysiliła się na niezrozumienie. Francuski język był znać tą z umiejętności jej, na którą rachowała najwięcej — przez którą spodziewała się otrzymać kęs chleba, mający uchronić od nędzy ostatnie dni steranego jej życia. Czując, że grunt usuwa się pod jej stopami, że właścicielka bióra informacyjnego zamierza ukończyć rozmowę z nią, nie udzieliwszy jej żadnej informacyi, pochwyciła tę jedyną, ostatnią według niej deskę zbawienia i coraz silniej mnąc płócienną chustkę w drżących palcach, pospiesznie zaczęła. La géographie, la histoire, les commencements de l’arithmetique...
Umilkła nagle i osłupiały wzrok utkwiła w przeciwległej ścianie, bo Ludwika Żmińska powstała.
— Przykro mi to bardzo, zaczęła zwolna gospodyni domu, ale nie mam obecnie na widoku żadnego miejsca, któreby dla pani odpowiedniem być mogło...
Skończyła i stała z rękami założonemi na surowym staniku popielatej sukni oczekując wyraźnie pożegnania. Ale staruszka siedziała jak przykuta do miejsca, ruchliwe dotąd ręce jej i oczy znieruchomiały, blade usta za to roztworzyły się i drgały nerwowo.
— Żadnego! wyszeptała po chwili... żadnego! powtórzyła i sztywna, niezależną jakby od niej samej mocą poruszona, zwolna podniosła się z krzesła.
Nie odchodziła jednak. Teraz dopiero powieki jej nabrzmiewały, blade źrenice zaszły szklistą powłoką. Oparła trzęsącą się dłoń na poręczy krzesła i rzekła z cicha:
— Może potem... może kiedykolwiek potem... będzie jakie miejsce...
— Nie, pani, przyrzekać nie mogę, jednostajnie zawsze grzecznie i sztywnie odrzekła gospodyni domu.
Przez parę sekund zupełne milczenie panowało w pokoju. Nagle po zmarszczonych policzkach starej kobiety popłynęły dwa strumienie bujnych, obfitych łez. Nie wydała jednak żadnego głosu, nie wymówiła ani jednego słowa, skłoniła się gospodyni domu i szybko opuściła pokój. Wstydziła się może łez swych i pragnęła ukryć je co najprędzej, albo może do miejsca innego, lecz podobnego temu, jakie opuszczała, śpieszyła z nową nadzieją po nowy zawód...
Teraz Marta została sam na sam z kobietą, która rozstrzygać miała kwestyę spełnienia lub upadku najdroższych dla niej nadziei, najusilniejszych pragnień. Nie czuła się przelęknioną, tylko głęboko smutną.
Sceny, które od kilku chwil przesuwały się przed jej oczami, wywarły na umyśle jej silne wrażenie, tem silniejsze, że całkiem nowe. Nie była przyzwyczajoną do widoku ludzi, szukających zarobku, upędzających się za kęsem chleba, nie odgadywała, nie prze-czuwała nigdy, aby gonitwa ta zawierała tyle w sobie niepokojów, udręczeń, zawodów. Praca zjawiała się w wyobraźni Marty ilekroć dotąd myślała o niej, w postaci czegoś po co nachylić się tylko trzeba, aby osiągnąć przedmiot upragniony. Tu, na pierwszej zaraz stacyi nieznanej tej drogi, zaczynała domyślać się rzeczy strasznych, niemniej jednak nie drżała, upewniała siebie w myśli, że ją, kobietę młodą i zdrową, starannie kiedyś wychowaną przez najlepszych rodziców, ją, towarzyszkę człowieka rozsądnego i umysłową pracą zarabiającego sobie na życie, spotkać nie może los podobny temu, jaki spotkał tę biedną, smutną dziewczynę, którą spotkała na wschodach, i tę stokroć nieszczęśliwszą jeszcze staruszkę, która odeszła przed chwilą z dwoma strumieniami łez, opływającymi zmarszczone policzki.
Ludwika Żmińska zaczęła od pytania, od którego zwyczajnie znać zaczynała rozmowy ze zjawiającemi się kandydatkami na nauczycielskie posady.
— Pani trudniłaś się już nauczycielstwem?
— Nie, pani; jestem wdową po urzędniku zmarłym przed kilku dniami. Teraz dopiero po raz pierwszy pragnę rozpocząć zawód nauczycielki.
— A! więc posiadasz pani może świadectwo ukończenia którego z wyższych naukowych zakładów?
— Nie, pani; wychowałam się w domu.
Słowa te dwie kobiety zamieniały ze sobą po francusku. Marta wyrażała się w języku tym poprawnie i z łatwością, wymowa jej nie była jak najdoskonalszą, ale nie raziła żadnemi osobliwszemi uchybieniami.
— Jakichże przedmiotów pani możesz i życzysz sobie udzielać?
Marta nie zaraz odpowiedziała. Rzecz dziwna, przyszła tu z zamiarem wyjednania dla siebie miejsca nauczycielki, ale nie wiedziała dobrze, czego właściwie nauczać mogła i chciała. Nie była przyzwyczajoną do rachowania się z posiadanymi zasobami umysłu, wiedziała tylko o tem, że to co umiała, było zupełnie wystarczającem dla kobiety, zostającej w tych położeniach, w jakich ona zostawała, dla córki szlacheckiej, dla żony urzędnika. Nie czas jednak było namyślać się długo; pamięci Marty nasunęły się naturalnie te przedmioty, nad którymi w dzieciństwie pracowała najwięcej, które stanowiły tło ukształcenia jej i jej rówieśnic.
— Mogłabym dawać lekcye muzyki i francuskiego języka, rzekła.
— Co do drugiego, odparła gospodyni domu, uważam, iż pani posiadasz wymowę francuską dość biegłą i poprawną, a chociaż nie jest ona jeszcze wszystkiem, czego potrzeba dla możności nauczania, to jednak pewną jestem, iż pani i gramatyka i pisownia i może nieco piśmiennictwo francuskie obcemi nie są.
— Co do muzyki... racz pani przebaczyć... ale muszę znać stopień artystycznego jej wykształcenia, ażeby znaleźć sposób odpowiedniego dlań zużytkowania.
Na blade policzki Marty wystąpiły rumieńce. Wychowała się w domu, nie zdawała nigdy egzaminów żadnych przed nikim, nie produkowała się nawet przed światem, bo w kilka miesięcy po ślubie zamknąwszy kupiony jej przez męża fortepian, otwierała go zaledwie parę razy, a i to wtedy zawsze, kiedy gry jej słuchały tylko cztery ściany ładnego jej saloniku i drobniutkie uszki Jańci, skaczącej na kolanach piastunki w takt muzyki matczynej. A jednak żądanie właścicielki informacyjnego bióra nie miało w sobie nic takiego, coby obrażać powinno, zasadzało się na tem prawidle prostem i powszechnie w świecie pracujących przyjętym, że aby powiedzieć coś o cenie i właściwościach przedmiotu, trzeba go naprzód obejrzeć, zważyć i tak dopasować, kędy on okaże się potrzebnym i stosownym. Rozumiała to Marta, podniosła się z fotelu i zdjąwszy rękawiczki, przystąpiła do fortepianu. Tu stała chwilę z oczami spuszczonemi na klawiaturę. Przypominała sobie panieński swój repertuar muzyczny i wahała się pomiędzy kompozycyami, które darzyły ją niegdyś pochwałą nauczycielki i uściskami rodziców. Usiadła i rozmawiała jeszcze wciąż ze swą pamięcią, gdy drzwi otworzyły się z łoskotem, a od progu ozwał się głos kobiety ostry i przenikający.
— Eh bien! mame! Lan Comtesse arrive-t-elle à Varsovie? Ze słowami temi wpadła raczej niż weszła do pokoju kobieta żwawa, przystojna, ciemnej płci, średniego wzrostu, w oryginalnym płaszczyku z pąsowym kapiszonem, jaskrawo odbijającym przy głębokiej czarności włosów i śniadości cery. Czarne połyskliwe oczy przybyłej obiegły szybko pokój i spotkały się z postacią kobiety siedzącej przy fortepianie.
— Ah, vous avez du monde, madame! zawołała, continuez, continuez, je puis attendre! Mówiąc to, rzuciła się w fotel, oparła głowę o tylną poręcz, skrzyżowała nogi, przez co ukazała bardzo zgrabne stopy, obute w ładne buciki, i zakładajac ręce na piersi, ciekawy, przenikliwy wzrok utkwiła w twarzy Marty.
Na policzkach młodej wdowy wzmogły się rumieńce, nowy świadek popisowej gry jej nie ujmował przykrości jej położenia. Ale Ludwika Żmińska zwróciła ku niej głowę z tem szczególnem zajęciem i wyrazem twarzy, które zdają się mówić:
— Czekamy!
Marta zaczęła grać. Grała la prière d’une vierge. W porze, w której uczyła się muzyki, młode panny grywały powszechnie la prière d’une vierge, tę tkliwą kompozycyę, której tony w całość pełną melancholii zlewały się z wnikającymi przez okna księżycowymi promieniami i ulatującemi z piersi dziewiczemi westchnieniami. Ale salonik informacyjnego bióra oświetlony był jasnym trzeźwym blaskiem dziennym, westchnienia kobiety grającej la prière d’une vierge nie były takiemi westchnieniami, które lecą „w nadziemskie krainy“ lub na ów łan zielony, kędy pędzi „konik wrony“, ale takiemi, które tłumione, spychane na dno piersi, wciąż się jednak podnoszą, wlewając w ucho kobiety-matki prosty, ziemski, pospolity, trywialny, a jednak tragiczny, groźny, natarczywy, rozdzierający wykrzyk: chleba! zarobku!
Wązkie brwi Ludwiki Żmińskiej zsunęły się bardzo nieznacznie, przez co jednak fizyonomia jej stała się więcej jeszcze chłodną i surową jak była wprzódy: po śniadej twarzy Francuski, rozpartej w fotelu, mknęły roje figlarnych uśmiechów. Marta czuła sama, że gra źle. Nie rozumiała już dziś tej wiązanki czułych tonów, która niegdyś wydawała się jej melodyą anielską; palce jej utraciły wprawę i plątały się po klawiszach nie zawsze na właściwe trafiając, myliła się w pasażach, cisnęła zbytecznie pedał, opuszczała całe takty, zatrzymywała się i szukała po klawiaturze drogi, którą gubiła. — Mais c’est une petite horreur qu’elle joue là! zawołała Francuska półgłosem wprawdzie, ale wykrzyk jej usłyszała i Marta. — Chut! m-lle Delphine! szepnęła gospodyni domu. Marta uderzyła ostatni akord tkliwej kompozycyi i zaraz nie podnosząc oczu ni rąk z nad klawiszów, zaczęła grać Nocturne Zientarskiego. Czuła, jak niepomyślne dla niej wrażenie gra jej wywarła na kobietę, trzymającą w swojem ręku najdroższe jej nadzieje; czuła, że niezręczne dotykając klawiszów, wypuszcza zarazem z dłoni jedno z nielicznych narzędzi zarobku, na jakie liczyła, że każdy fałszywy ton z pod palców jej wychodzący, rwie i przecina jedną z nielicznych nici, na których zawisnął byt jej i jej dziecka.
— Muszę zagrać lepiej! powiedziała sobie w myśli i bez chwili namysłu zaczęła grać smętne Nocturne. A jednak nie grała lepiej jak wprzódy, grała nawet gorzej, kompozycya była trudniejsza, w rękach odzwyczajonych od gry uczuwać zaczęła ból i zesztywnienie. Elle touche faux, Mame! he! he! comme elle touche faux, zawołała znowu Francuska, strze-lając śmiejącemi się oczami i zgrabne stopy opierając na poblizkim fotelu. — Chut, je vous en prie, M-lle Delphine! powtórzyła gospodyni domu z lekkiem niezadowoleniem wzruszając ramionami.
Marta wstała od fortepianu. Rumieńce jej lekkie wprzódy, przemieniły się teraz w purpurowe plamy, oczy błyszczały połyskiem silnego wzruszenia. Stało się! z dłoni jej wypadło jedno z narzędzi, na jakie rachowała, jedna z nici, mogących prowadzić ją ku zarobkowi, urwała się stanowczo. Wiedziała już teraz, że lekcyi muzyki otrzymać nie może; nie spuściła oczu i pewnym krokiem przystąpiła do stołu, przy którym siedziały dwie obecne w pokoju kobiety.
— Nie miałam nigdy talentu do muzyki, zaczęła głosem dość cichym, ale nie stłumionym i nie drżącym, uczyłam się jej przecież przez lat dziewięć, ale do czego się nie ma zdolności, to zapomina się łatwo. Przytem przez pięć lat po zamążpójściu nie grywałam wcale.
Mówiła to z lekkim uśmiechem. Utkwione w nią spojrzenia bystrych oczów Francuski ciężyły jej dotkliwie, lękała się ujrzeć w nich litość lub szyderstwo. Ale Francuska nie zrozumiawszy słów Marty, wymówionych po polsku, ziewnęła szeroko i głośno.
— Eh bien! Mame! zwróciła się do gospodyni domu, skończ pani zemną; mam do powiedzenia kilka słów tylko. Kiedy hrabina przyjedzie?
— Za dni kilka.
— Pisałaś pani do niej o warunkach, jakie położyłam?
— Tak, i pani hrabina je przyjęła.
— Więc moje czterysta rubli są pewnemi?
— Najzupełniej.
— I małą siostrzenicę moją będę mogła mieć przy sobie?
— Tak.
— I będę miała osobny pokój, osobną sługę, konie do przejażdżki, kiedy zechcę, i dwa miesiące wakacyi?
— Na wszystkie warunki te zgodziła się pani hrabina.
— To dobrze, powstając rzekła Francuska, za kilka dni przyjdę dowiedzieć się znowu o przyjeździe pani hrabiny. Jeżeli jednak za tydzień nie przyjedzie, lub nie przyśle po mnie, zerwę umowę. Czekać dłużej nie chcę i nie potrzebuję. Mogę mieć miejsc podobnych dziesięć. Bon jour, Madame.
Kiwnęła głową gospodyni domu, Marcie i odeszła. U progu nasunęła na głowę pąsowy kapiszon i otwierając drzwi, zanuciła fałszywie francuską piosenkę. Marta po raz pierwszy w życiu uczuła coś nakształt zazdrości. Słuchając rozmowy francuskiej guwernantki z właścicielką bióra, myślała: czterysta rubli i pozwolenie zatrzymania przy sobie małej siostrzenicy, osobny pokój, sługa, konie, długie wakacye! Boże mój! ileż to warunków, jakże szczęśliwą, świetną jest pozycya tej kobiety, która jednak nie wydaje się ani bardzo ukształconą, ani wielce pociągającą! Gdyby mi przyrzeczono czterysta rubli rocznie i pozwolono mieć Jancię przy sobie...
— Pani! ozwała się głośno, rada byłabym otrzymać stałą jakąś posadę.
Żmińska namyśliła się chwilę.
— Nie jest to zupełnie niepodobnem, ale nie jest także i łatwem, a do tego wątpię, aby dla pani było korzystnem. Spodziewam się, iż pani uznasz, że w stosunkach z osobami udającemi się do mnie otwartość jest moim obowiązkiem. Z francuszczyzną pani niezłą, ale nie zupełnie paryską, z małem, żadnem prawie ukształceniem muzykalnem mogłabyś pani zostać nauczycielką tylko na początki.
— Co znaczy? z bijącem sercem zapytała Marta.
— Co znaczy, że otrzymywałabyś pani 600, 800, najwyżej 1.000 złotych rocznie.
Marta nie namyślała się ani chwili.
— Zgodziłabym się na tę zapłatę, rzekła, gdyby przyjęto mię wraz z małą moją córeczką.
Oczy Ludwiki Żmińskiej, wyrażające przed chwilą nadzieję budzący namysł, ochłodły. — A! wymówiła, pani nie jesteś więc samą, masz dziecko...
— Czteroletnią dziewczynkę łagodną, spokojną, która nikomu nie wyrządziłaby nigdy przykrości żadnej.
— Wierzę, rzekła Żmińska, a jednak nie mogę udzielić pani najmniejszej nadziei otrzymania miejsca wraz z dzieckiem.
Marta patrzała na mówiącą ze zdziwieniem.
— Pani, wymówiła po chwili, osobę, która tylko co stąd odeszła, przyjęto przecież wraz z małą jej krewną... i tylu... tylu innymi warunkami. Czy jest ona tak wysoce wykształconą?
— Nie odpowiedziała Żmińska, wykształcenie jej nie przechodzi granic mierności; ale jest ona cudzoziemką.
Po ustach surowej właścicielki bióra po raz pierwszy w ciągu rozmowy przewinął się uśmiech, a zimne jej oczy spojrzały w twarz Marty z wyrazem, który zdawał się mówić: „jakto! nie wiedziałaś więc o tem? skądże przybywasz?“
Marta przybywała z rodzinnej wioski, kędy róże kwitły i słowiki śpiewały, z łagodnego mieszkania przy Granicznej ulicy położonego, kędy były cztery ściany ustrojone, ogrzane, dokoła świat przed oczami jej zasłaniające; przybyła ona z krainy, w której panują najprzód naiwność i nieświadomość dziewicy, potem wesołość i nieświadomość młodej mężatki, przybywała ona z tego kręgu żywotów ludzkich, w którym niewiasta spuszcza oczy, a więc nic nie widzi, nie zapytuje o nic, a więc o niczem nie wie... Nie wiedziała, lub mimochodem, przelotnie zaledwie zasłyszała była coś o tem, że co wolno Jowiszowi, tego nie wolno wołowi. Oczy Ludwiki Żmińskiej zimne, ale rozumne, z błądzącą w źrenicach ironią w tej chwili na nią spoglądające, mówiły jej: tamta kobieta w pąsowym kapiszonie, ostro mówiąca, głośno wykrzykująca, stopy na krzesło zakładająca, jest Jowiszem, ty biedna istota, trywialnie urodzona na tej samej ziemi, na której rodzą się wszystkie matki wszystkich naszych dzieci, jesteś wołem.
— Gdybyś się pani rozstać mogła ze swą córeczką, gdybyś umieściła ją gdziekolwiek, bardzo być może, iż znalazłabyś dla siebie miejsce z tysiącem złotych rocznie.
— Nigdy! splatając ręce zawołała Marta, nigdy nie rozstanę się z mojem dzieckiem, nie oddam go w ręce obce... Jest ono wszystkiem, co pozostało mi na ziemi...
Wykrzyk ten przemocą wydarł się z piersi matki, ale Marta pojęła szybko niestosowność jego i bezużyteczność. Uczyniła nad sobą wysilenie i spokojnie mówić zaczęła.
— Skoro więc nie mogę mieć nadziei otrzymania posady stałej, racz pani dostarczyć mi lekcyi prywatnych...
— Lekcyi francuskiego języka? wtrąciła gospodyni domu.
— Tak, pani; i innych przedmiotów także, jak naprzykład: geografii, historyi powszechnej, historyi literatury polskiej... uczyłam się kiedyś tego wszystkiego, potem czytywałam niezbyt wiele wprawdzie, zawsze jednak trochę czytywałam. Pracując nad sobą, dopełniłabym moich wiadomości...
— Na nic by się to pani nie przydało, przerwała Żmińska.
— Tak, bo ani ja, ani żadna z właścicielek biór informacyjnych, nie mogłybyśmy sumiennie przyrzekać pani lekcyi wspomnianych przez panią nauk...
Marta szeroko otwartemi oczami spoglądała na mówiącą kobietę; ta po krótkiej chwilce przestanku dodała:
— Ponieważ zajmują się niemi wyłącznie prawie mężczyzni.
— Mężczyzni, wyjąkała Marta, dlaczego wyłącznie mężczyzni?
Żmińska podniosła na młodą kobietę oczy, które mówiły znowu: skądże przybywasz? głośno zaś rzekła:
— Dlatego zapewne, że mężczyzni są mężczyznami.
Marta przybywała z krainy błogiej nieświadomości niewieściej, zamyśliła się więc przez chwilę nad wyrazami właścicielki bióra. Po raz pierwszy w życiu zawikłania i zagadnienia społeczne jawiły się przed jej oczami, mętne, niewyraźne; splątane ich zarysy, wywierając na nią bezwiedne, dolegliwe wrażenie, nie nauczały jej przecież niczego.
— Pani, odezwała się po chwili, zdaje mi się, iż zrozumiałam, dlaczego mężczyzni więcej pożądanymi są, gdy idzie o nauczanie; posiadają oni wykształcenie wyższe, gruntowniejsze niż kobiety... tak, ale wzgląd ten może mieć miejsce tam tylko, gdzie nauczanie przybiera szerokie już rozmiary, gdzie wiedza nauczyciela powinna być tak obszerną i gruntowną, aby odpowiedzieć potrzebom dojrzewającego już umysłu, uczucia. Ale ja, pani, nie roszczę tak wysokich pretensyi. Chciałabym nauczać początków historyi, geografii, historyi piśmiennictwa naszego...
— Początków tych nauczają zazwyczaj także mężczyzni... przerwała Żmińska.
— Wtedy zapewne, kiedy idzie o dawanie lekcyi chłopcom, wtrąciła Marta.
— I dziewczętom także, dokończyła właścicielka informacyjnego bióra.
Marta zamyśliła się znowu.
— A więc, rzekła po chwili, cóż w dziedzinie nauczycielstwa pozostaje kobietom?...
— Języki, talenta...
Oczy Marty zaświeciły nadzieją. Ostatni wyraz Żmińskiej przypomniał jej jedno jeszcze narzędzie zdobywcze, o którem dotąd nie myślała.
— Talenta, wymówiła z pośpiechem, a więc nie tylko przecież muzyka... ja uczyłam się rysować... chwalono nawet kiedyś moje rysunki.
Na twarzy Żmińskiej osiadł znowu wyraz obiecującego namysłu.
— Zapewne, rzekła, umiejętność rysunku może się pani na coś przydać, daleko mniej jednak, niżby się przydała biegłość w muzyce...
— Dlaczego, pani?
— Dlatego zapewne, że rysunek jest cichy, a muzyka głośna... W każdym razie, dodała Żmińska, przynieś mi pani próby swego rysunku. Jeżeli jesteś w nim pani bardzo biegła, jeżeli potrafisz wyrysować coś, coby oznajmiało talent wielki i wysoko ukształcony, będę mogła znaleść dla pani jedną lub dwie lekcye...
— Bardzo biegłą w rysunku nie jestem, odparła Marta; nie zdaje mi się też, aby talent mój do rysowania był wielkim, ukształcenie zaś, jakie w nim posiadłam, nie może wcale nazywać się wysokiem. Znam przecież rysunek o tyle, abym początkowych prawideł jego nauczać mogła.
— W takim razie nie przyrzekam pani początkowych lekcyi rysunku, spokojnie krzyżując ręce na piersi, rzekła Żmińska. Ale dłonie Marty splatały się coraz silniej pod wpływem coraz przykrzejszego uczucia.
— Dlaczego, pani? szepnęła młoda kobieta.
— Dlatego, że udzielają ich mężczyzni, odrzekła właścicielka bióra.
Marta pochyliła głowę na piersi i tym razem przesiedziała ze dwie minuty w głębokiem pogrążona zamyśleniu.
— Przebacz pani, wymówiła po chwili, podnosząc twarz, na której malował się wyraz dręczącego niepokoju, przebacz pani, że tak długo zajmuję ją mą rozmową. Jestem kobietą niedoświadczoną, za mało może dotąd zwracałam uwagi na stosunki ludzkie, na porządek spraw, które nie tyczyły się mnie osobiście. Nie rozumiem wszystkiego, o czem mi pani powiadasz, rozsądek mój, a zdawało mi się że go mam, sprzecza się z temi licznemi niemożnościami, jakie mi pani wskazujesz, bo nie dostrzega, jakie mogłyby być ich przyczyny. Otrzymanie pracy, jak największej ilości pracy, jest dla mnie więcej niż kwestyą życia i śmierci, bo kwestyą życia, a potem i wychowania mego dziecka... Myśli moje wikłają się... pragnęłabym słusznie sądzić o rzeczach, zrozumieć... ale... nie mogę... nie rozumiem...
Gdy Marta mówiła te słowa, właścicielka bióra patrzała na nią zrazu obojętnie, potem bacznie i ze skupioną uwagą, potem jeszcze chłodne oczy jej rozgrzały się cieplejszem światłem. Spuściła szybko wzrok i chwilę milczała, po surowem czole jej przesunęło się parę ruchomych zmarszczek, smutny uśmiech owinął na chwilę obojętne zwykle usta. Urzędowa powłoka, którą okrywała się właścicielka informacyjnego bióra, nie opadła z niej całkiem, ale stała się przeźroczysta; można było teraz dostrzec z za niej kobietę, która przypominała sobie niejedną kartę z własnego życia, niejeden obraz z życia innych kobiet. Podniosła zwolna głowę i spotkała spojrzeniem utkwione w nią, głębokie w tej chwili, błyszczące i niespokojne oczy Marty.
— Nie pani pierwsza, zaczęła głosem mniej suchym niż dotąd mówiła, nie pani pierwsza przemawiasz do mnie w ten sposób. Od lat ośmiu, to jest od czasu, w którym stanęłam na czele zakładu tego, przychodzą tu wciąż kobiety różnych wieków, stanów, uzdolnień, rozmawiają ze mną i mówią: nie rozumiemy! Ja, rozumiem to, czego one nie rozumieją, gdyż wiele widziałam i niemniej doświadczyłam sama. Tłómaczenia jednak rzeczy dla niedoświadczonych, ciemnych i niezrozumiałych nie podejmuję się, wytłómaczą je każdemu dostatecznie walki niezbędne, zawody nieuniknione, fakty jasne jak dzień i zarazem ponure jak noc.
Gorzka jakaś ironia przebrzmiewała w głosie niemłodej kobiety o surowych rysach, gdy wymawiała te wyrazy. Oczy jej spoczywały wciąż na bladej już teraz twarzy Marty, było w ich głębi nieco tego współczucia, z jakiem człowiek dojrzały, znający dobrze ciemne strony życia, spogląda na naiwne dziecię, które całe je ma jeszcze przed sobą. Marta milczała. Powiedziała przed chwilą prawdę; myśli wikłały się w jej głowie, nie mogąc żadnym wyrazem objąć tego, co przedstawiło się nagle jej wyobraźni, oblekło jej rozwagę. Jedną tylko rzecz spostrzegła jasno i wyraźnie: spostrzegła, że praca nie jest wcale przedmiotem takim, po który człowiek, po który mianowicie kobieta schylićby się tylko potrzebowała, aby go posiąść. I jeszcze jedną rzecz widziała jasno i wyraźnie, białą twarzyczkę Janci i wielkie, czarne oczy dziecięcia, których wzrok bódł serce jej jak nieustanne, natarczywe przypomnienie jakiejś wielkiej, gwałtownej, nieodegnanej potrzeby...
— Daremnie pani łamiesz się z myślami swemi, ciągnęła po chwili Ludwika Żmińska, nic one ci nie powiedzą, bo nie żyłaś dotąd śród świata rzeczywistego, miałaś swój świat marzeń panieńskich naprzód, uczuć rodzinnych potem, co było poza tem, to cię nie obchodziło. Nie znasz świata, choć przeżyłaś na nim lat dwadzieścia kilka, tak jak nie umiesz grać, choć uczyłaś się muzyki lat dziewięć. Otóż fakty, które ze wszech stron panią otoczą i własnem życiem twem rządzić będą, nauczą cię świata, ludzi, społeczeństwa. Co do mnie, to tylko powiedzieć chcę, mogę i powinnam. W społeczeństwie naszem, pani, taka tylko kobieta zdobyć sobie może zarobek dla życia dostateczny i los swój od wielkich cierpień i nędz ochronić, która posiada wysokie udoskonalenie w jakiejkowiek umiejętności, lub prawdziwy jaki i energiczny talent. Wszelkie początkowe wiadomości i mierne uzdolnienia nie zdobywają nic wcale, albo co najwięcej zdobywają suchy i twardy kęs chleba, rozmoczony chyba w łzach i okraszony — upokorzeniami. Środka tu niema, kobieta musi w jakimkolwiek dziale pracy być doskonałą, doskonałością tą wyrobić sobie imię, rozgłos, a więc wziętość. Jednym, dwoma stopniami stojąc niżej w umiejętności, talencie, wszystko ma przeciwko sobie — za sobą nie ma nic.
Marta słów tych słuchała z chciwością, ale im dłużej słuchała, tem więcej stawało się widocznem, że i do jej głowy takie napływają myśli, na usta tłoczą się wyrazy.
— Pani! wymówiła, czyliż wszyscy mężczyzni także muszą posiąść doskonałość jakąś, aby zdobyć sobie byt wolny od wielkich cierpień i nędzy?
Żmińska zaśmiała się z cicha.
— Sąż, rzekła, doskonałymi w jakiejkowiek umiejętności, kanceliści kopiujący po biórach cudze pisma, sklepowi subjekci, metrowie uczący początków geografii, historyi, rysunków itd.?
— A więc, zawołała Marta z niezwykłem sobie uniesieniem, a więc przebacz pani, że raz jeszcze powtórzę: dlaczego, dlaczego pole pracy otwarte dla jednych od początku do końca mierzy się innym na piędzie i cale? Dlaczego brat mój, gdybym go miała, mógłby udzielać lekcyi rysunku, tyleż co ja mając talentu i uzdolnienia, a ja nie mogę? Dlaczego mógłby kopiować po biórach cudze pisma, a ja nie mogę? Dlaczego jemu pozwolonem by było zużytkować dla siebie i swoich wszystko, wszystko cokolwieby posiadał w zasobach swego umysłu, a ja nic więcej zużytkować nie mogę, jak grę na fortepianie, do której nie mam zdolności, i znajomość obcych języków, którą posiadam w nizkim stopniu?
Marta mówiła to ustami drżącemi, oczy i policzki jej zapałały. Nie była świetną damą, na aksamitnej sofie salonu snującą dowcipną gawędkę o równouprawnieniu kobiet, ani teoretykiem w czterech ścianach gabinetu, ważącym i mierzącym mózg męski i kobiecy w celu wynalezienia pomiędzy nimi podobieństw i różnic. Pytania, cisnące się na jej usta, były pytaniami, które targały serce matki, rozpalały głowę kobiety ubogiej, wysuwały się przed nią jak puklerz, zasłaniający od — śmierci głodowej!
Żmińska wzruszyła lekko ramionami i rzekła zwolna:
— Powtórzyłaś pani wiele razy: dlaczego? Nie formułując kategorycznej odpowiedzi, powiem pani, iż dlatego zapewne najbardziej i przedewszystkiem, że mężczyzni są głowami domów, ojcami rodzin.
Marta patrzała w mówiącą kobietę, jak w tęczę.
Silne połyski oczu jej, wywołane przed chwilą ciekawością myśli i gwałtem uczuć, kryły się za dwoma łzami, które wypłynęły z pod powiek i oszkliły źrenice. Ręce jej splotły się jakby mimowoli.
— Pani, wymówiła, i ja także jestem matką.
Ludwika Żmińska powstała. W przedpokoju ozwał się dzwonek, zwiastujący przybycie nowej jakiejś osoby, właścicielka bióra zmierzała do ukończenia rozmowy z młodą wdową.
— Uczynię wszystko, co będę mogła, aby wynaleźć dla pani odpowiednie zajęcie; nie spodziewaj się pani jednak otrzymać je prędko. W ogóle, w dziedzinie nauczycielstwa ofiara pracy przewyższa o wiele jej żądanie. Nauczycielki z bardzo wysokiem językowem i artystycznem uzdolnieniem byłyby pożądanemi i otrzymują świetne stosunkowo posady, takich jest przecież najmniej, za mało nawet w stosunku do potrzeby: co do początkowego zaś nauczania, zajmuje się niem, lub zajmować pragnie takie mnóstwo kobiet, że nadmierna ta konkurencya nietylko sprowadza do niesłychanie nizkiej cyfry cenę pracy, ale utrudnia, dla większości uniemożebnia zdobycie tej ostatniej! Powtarzam jednak, że uczynię wszystko, co będę mogła, aby znaleść dla pani lekcye, idzie tu zresztą tak dobrze o interes pani, jak o mój własny. Za dni kilka, za tydzień, chciej pani przyjść tu znowu, a może znajdziesz już jaką wiadomość.
Mówiąc te słowa, właścicielka bióra od stóp do głowy okryta już była urzędowym chłodem i sztywnością, w pokoju bowiem ukazała się nowa postać kobieca.
Marta odeszła. Zstępowała ze wschodów powoli. Nie płakała tak jak owa młoda dziewczyna, która przed godziną tę samą przebywała drogę, ale była głęboko zamyśloną. Wyszedłszy dopiero na ulicę, oderwała wzrok od ziemi i przyspieszyła kroku. Miała jeszcze dnia tego wiele do uczynienia.
W kamienicy, sąsiadującej z tą, w której było jej mieszkanie, znajdowała się garkuchnia. Marta weszła do zakładu tego i prosiła o przynoszenie jej obiadów. Przez wzgląd na blizkość miejsca i z warunkiem małej dopłaty, zgodzono się przysyłać jej obiady na poddasze przez małego posługacza. Żądano tylko opłaty z góry, która wynosić miała dziesięć złotych tygodniowo, sumę wielką dla Marty, której majątek cały wynosił niespełna złotych dwieście.
Otwierając pugilaresik, który majątek ten mieścił w sobie, Marta uczuła pewien niekreślony, ale dolegliwy niepokój. Uczucie to zwiększyło się w niej jeszcze, gdy wstąpiwszy do mieszkania rządcy domu, wręczyła mu dwadzieścia pięć złotych miesięcznej opłaty za wynajmowanie izdebki i znajdujących się w niej sprzętów. Wprzódy jeszcze kupiła w sklepiku z wiktuałami trochę cukru, herbaty, kilka bułek, małą lampkę i trochę nafty. Wszystko to razem o czwartą część zmniejszyło jej majątek.
Jancia zamknięta przez cały ranek w izdebce wydała okrzyk radości, usłyszawszy klucz obracający się w zamku. Rzuciła się na szyję wchodzącej matki i twarz jej okryła pocałunkami.
Wrażenie chwili jest jedyną mocą silnie działającą na organizacye dziecięce. Przyszłość nie istnieje dla ich myśli, przeszłość zaciera się szybko w ich pamięci. Dzień wczorajszy jest już dla dziecka odległą przeszłością, to co było, działo się, lub stało przed kilku dniami, znika i rozlewa się przed ich oczami w mgle zapomnienia. Jancia była wesołą.
Wązki promień słońca, wnikający do izby na poddaszu przez małe okienko, radował ją, kominek z okopconą głębią zastanawiał i zaciekawiał, zabierała znajomość z nowymi sprzętami, śmiała się z dwóch krzeseł, u których jedna noga krótszą była od trzech innych, i porównywała je do kalek staruszków, widywanych przez nią na ulicach miasta. Samotność, śród jakiej przepędziła cały ranek, utworzyła w główce jej zapasik myśli, które języczek spragniony mówienia, z pospiesznym i głośnym szczebiotem wypowiadał przed matką.
Po raz pierwszy wesołość dziecięcia ciężkie wrażenie wywarła na umyśle Marty. Wczoraj, gdy Jancia lepiej jeszcze pamiętała o znikłej z przed oczu jej postaci ojca, kiedy zasmucona utratą ścian, śród których żyła dotąd, i wszystkich pięknych rzeczy, do których widoku nawykła, z płaczem odmawiała pożywienia, wielkie czarne swe oczy podnosiła na twarz matki z wyrazem bolesnego błagania i bezświadomego przerażenia, Marta oddałaby wszystko co pozostało jej jeszcze, aby wywołać uśmiech na drobne jej usteczka, rumieniec zdrowia na pobladłe policzki. Dziś srebrny śmiech dziecka napełniał ją nieokreśloną, ale ciężką trwogą. Cóż więc zmieniło się w jej położeniu? Była samotną jak wczoraj, ubogą jak wczoraj, ale pomiędzy wczoraj i dziś stał ów ranek probierczy, w którym po raz pierwszy wyszedłszy w świat nieznany, ściślej niż kiedykolwiek porachowała się sama z sobą. Wczoraj była pewną, że nim doba upłynie, będzie już posiadała w ręku swem możność pracowania i obrachowania się ze spodziewanym zarobkiem, mającym pewne określone zarysy nadać jej przyszłości. Doba upłynęła, a przyszłość pozostała nieokreśloną. Kazano jej czekać, nie oznaczając nawet czasu oczekiwania, czekać na coś, co w każdym razie będzie musiało być bardzo drobnem.
— Jakże byłam niedoświadczoną, myśląc, iż oczekiwać nie będę potrzebowała, jakże byłam nierozumną, spodziewając się od siebie samej rzeczy wielkich!
Tak myślała Marta, stojąc wieczorem u okna, za którem wisiało czarne niebo jesienne i wielkie miasto gwarzyło nieustannie.
— Co za natłok! wszystkie stany, wieki, narodowości cisną się tam, kędy ja iść zamierzyłam! Czy utoruję sobie drogę śród tego tłumu i czem utoruję, skoro tak małe posiadam narzędzia do walki! A jeżeli nie wpuszczą mnie wcale na drogę tę, jeżeli upłynie tydzień, dwa, miesiąc, a ja nie znajdę zarobku?
Na myśl tę zimny dreszcz przebiegł po ciele Marty. Odwróciła głowę szybko i ogarnęła uśpioną główkę Jańci takim wzrokiem, jakby się o nią nagle przelękła, jakby nagle ujrzała wiszące nad nią groźne jakieś niebezpieczeństwo.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.