<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Marta
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1907
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Lwów, Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


ELIZA ORZESZKOWA.
MARTA.
POWIEŚĆ.
Lwów — Złoczów.
Nakładem i drukiem księgarni Wilhelma Zukerkandla.






Życie kobiety — to wiecznie gorejący płomień miłości, powiadają jedni.
Życie kobiety — to zaparcie się, twierdzą inni.
Życie kobiety — to macierzyństwo, wołają tamci.
Życie kobiety — to igraszka, żartują inni jeszcze.
Cnota kobiety — to ślepa wiara, chórem zgadzają się wszyscy.
Kobiety wierzą ślepo; kochają, poświęcają się, hodują dzieci, bawią się... spełniają zatem wszystko, co świat spełniać im nakazuje, a jednak świat krzywo jakoś na nie spogląda i od czasu do czasu odzywa się w kształcie wyrzutu lub napomnienia: źle dzieje się z wami!
Z pomiędzy kobiet samych przenikliwsze, rozumniejsze lub nieszczęśliwsze, wglądając w siebie lub rozglądając się dokoła, powtarzają: źle dzieje się z nami.
Na wszelkie złe niezbędnym jest środek zaradczy; ci i owi upatrują go w tem lub w owem, ale choroba nie ustępuje przed receptą.
Niedawno jeden z najsłuszniej poważanych w kraju naszym pisarzy (pan Zacharyasiewicz w powieści p. t. Albina) podał do wiadomości publicznej, że kobiety fizycznie i moralnie chorują dlatego, że brak im wielkiej miłości (naturalnie dla mężczyzny).
Nieba! jakaż to olbrzymia niesprawiedliwość!
Niech różowy bożek Eros zleci nam ku pomocy i zaświadczy, iż całe życie nasze nie jest czem innem jak kadzidłem na cześć jego nieustannie palonem!
Zaledwie odrósłszy od ziemi słyszymy już, że przeznaczeniem naszem będzie kochać jednego z panów stworzenia: podlotki, marzymy o tym panu i władcy każdego wieczora, w którym na niebiosach księżyc świeci lub gwiazdy błyszczą, każdego poranku, w którym śnieżne lilie rozwijają ku słońcu wonne swe kielichy, marzymy i wzdychamy. Wzdychamy do chwili, w której wolno nam bedzie jak liliom ku słońcu zwrócić się ku temu, który z mgły porannych obłoków lub powodzi księżycowego światła wyłania się przed wyobraźnią naszą z postacią Adonisa, śpiącego na tajemnicy... Potem... cóż potem? Adonis zstępuje z chmur, wciela się, zamieniamy z nim obrączki i wychodzimy za mąż... Jestto także akt miłości, a chociaż wyżej nadmieniony pisarz, w bardzo zresztą pięknych swych powieściach, utrzymywać chce, iż zawsze i nieodmiennie jestto tylko akt rachuby, nie zgadzam się z nim w tej mierze. Akt rachuby w wyjątkowych sferach i okolicznościach, powszechnie bywa to akt miłości. Jakiej miłości? Wcale to już inna a wielce subtelna i długiego mówienia o sobie wymagająca materya, dość przecież, że gdy w białych muślinach, wstydliwą twarz słoniąc tiulowymi zwojami idziemy do ołtarza, śliczniutki Eros leci przed nami i wstrząsa nam nad głową pochodnią o różanych płomykach.
Potem? cóż potem? Kochamy znowu... jeżeli nie tego z panów stworzenia, który podlotkowi objawiał się w marzeniu a dziewicy obrączkę ślubną na palec włożył — to innego, jeżeli zresztą nie kochamy żadnego, to kochać pragniemy... usychamy, suchot dostajemy, jędzami częstokroć się stajemy z pragnienia kochania.
A z tego wszystkiego co wynika? Jedne z nas otulone skrzydłami bożka miłości przelatują wprawdzie przez całe życie uczciwie, cnotliwie i szczęśliwie, inne przecież, liczniejsze daleko liczniejsze, zakrwawionemi stopami chodzą po ziemi walcząc o chleb, o spokój, o cnotę, łzy lejąc obfite, cierpiąc straszliwie, grzesząc okrutnie, spadając w otchłanie wstydu, umierając z głodu...
Recepta tedy zamykająca się w słowie: kochajcie! nie na wszystkie służy choroby.
Możeby dodać jej jedną jeszcze ingredyencyą, aby skuteczniejszą była.
Jaką?
Powie nam to może karta wydarta z życia kobiety...



Ulica Graniczna jest jedną z dość ożywionych ulic Warszawy. Lat temu parę, w bardzo piękny dzień jesienny, ulicą tą szło i jechało mnóstwo ludzi, z których każdy spieszył to do interesów swych, to do przyjemności; nie oglądał się ani na lewo ani na prawo i wcale nie zwracał uwagi na to, co działo się w głębi jednego z dziedzińców ulicy dotykających.
Dziedziniec to był czysty, dość obszerny, z czterech stron otoczony wysokiemi murowanemi budowlami. Budowa znajdująca się w głębi była najmniejsza, ale po wielkich oknach, szerokiem wejściu i ładnym ganku, wejście to przyozdabiającym, wnosić można było, że znajdujące się w niej mieszkania były wygodne i ozdobne.
Na ganku stała młoda kobieta w żałobnej sukni z bladą bardzo twarzą. Blada również i w żałobę przyodziana czteroletnia dziewczynka czepiała się rąk jej, które nie złamane wprawdzie, zwisały jednak bezsilnie, nadając postaci kobiety pozór wielkiego smutku i znękania.
Z czystych, szerokich wschodów prowadzących na wyższe piętro budowli schodzili wciąż ludzie w grubej odzieży i grubem opylonem obuwiu. Byli tam tragarze niosący najrozmaitsze sprzęty, jakimi tylko napełnionem i przybranem być może mieszkanie, jeśli nie zbyt obszerne i wytworne, to przynajmniej ładnie i wygodnie urządzone. Były tam łóżka mahoniowe, kanapy i fotele obite pąsowym wełnianym adamaszkiem, kształtne szafy i komody, parę konsolek nawet z marmurowymi płytami, parę sporych zwierciadeł, dwa wielkie drzewa oleandrowe w doniczkach i datura, na której gałęziach zwieszało się jeszcze kilka niezupełnie okwitłych kielichów białego kwiecia.
Tragarze wszystkie przedmioty te znosili ze wschodów i mijając stojącą na ganku kobietę, ustawiali je na bruku dziedzińca, albo umieszczali na dwóch wozach w blizkości bramy stojących, albo jeszcze wynosili na ulicę. Kobieta stała nieruchomo i wiodła oczami za każdym z wynoszonych sprzętów. Znać było, że przedmioty te, z którymi rozstawała się widocznie, posiadały dla niej nietylko materyalną cenę; żegnała je ona tak, jak się żegna widome znaki kreślące przed oczami naszemi dzieje znikłej bezpowrotnie przeszłości, jak się żegna niemych świadków utraconego szczęścia. Blade czarnookie dziecię silnie pociągnęło suknię matki.
— Mamo! szepnęła dziewczynka, patrz, biórko ojca! Tragarze znosili ze wschodów i ustawiali na wozie obszerne bióro męskie, zielonem suknem obite i ładnie rzeźbioną galeryjką ozdobione. Kobieta w żałobie długiem spojrzeniem okryła sprzęt, wskazywany jej drobnym paluszkiem dziecka.
— Mamo! szeptała dziewczynka, czy widzisz tę wielką czarną plamę na biórku ojca?... Ja pamiętam, jak się to stało... Ojciec siedział przed biórkiem i trzymał mię na kolanach, ty mamo, przyszłaś i chciałaś mię ojcu odebrać. Ojciec śmiał się i nie oddawał mię, ja swawoliłam i rozlałam atrament. Ojciec nie gniewał się. Ojciec był dobry, nigdy nie gniewał się ani na mnie ani na ciebie...
Dziecko szeptało słowa te kryjąc twarzyczkę w fałdy żałobnej sukni matczynej, całem drobnem ciałkiem swem tuląc się do jej kolan. Znać i nad tem dziecinnem sercem wspomnienia wywierały już moc swoją, ściskając je bólem nieświadomym samego siebie. Z suchych dotąd oczu kobiety spłynęły dwie łzy grube; chwila wywołana przez pamięć jej słowami dziecka, zagubiona niegdyś w milionach chwil podobnych jej, codziennych, uśmiechnęła się teraz ku nieszczęśliwej czarującą goryczą utraconego raju. Być może, iż pomyślała także, że swoboda, wesołość owej chwili opłaconą została dziś utratą jednego z ostatnich kęsów chleba pozostałych jej i jej dziecku, opłaconą zostanie jutro — głodem; plama atramentowa, powstała wśród śmiechu dziecka i pocałunków rodziców, kilkanaście złotych ujęła wartości sprzętu. Po biórku ukazał się na dziedzińcu ładny Kralowski fortepian, ale kobieta w żałobie obojętniej już za nim wzrokiem powiodła. Nie była znać wcale artystką, instrument muzyczny najmniej obudzał w niej żalów i wspomnień, zato malutkie mahoniowe łóżeczko orzucone nakryciem z kolorowej włóczki wyrabianem, wyniesione z domu i ustawione na wozie przykuło do siebie spojrzenie matki, napełniło łzami oczy dziecięcia.
— Łóżeczko moje, mamo! zawołała dziewczynka, ludzie ci i łóżeczko moje zabierają, i tę kołderkę, którąś mi sama zrobiła! Ja nie chcę, aby oni to zabierali! Odbierz, mamo, od nich łóżeczko moje i kołderkę.
Za całą odpowiedź kobieta przycisnęła silniej do kolan głowę płaczącego dziecka, oczy jej czarne, piękne, zapadłe nieco, suche były znowu, blade, delikatne usta zwarte i milczące.
Ładnie dziecięcie łóżeczko owo było już ostatniem z wyniesionych sprzętów. Otworzono na oścież bramę, wozy naładowane sprzętami wjechały w ładną ulicę, za nimi odeszli tragarze, niosąc na barkach resztę ciężarów, a z za szyb kilku sąsiednich okien poznikały głowy ludzkie, ciekawie dotąd na dziedziniec wyglądające.
Ze wschodów zstąpiła młoda dziewczyna w okryciu i kapeluszu i stanęła przed kobietą w żałobie.
— Pani, rzekła, załatwiłam już wszystko... zapłaciłam, komu było potrzeba... oto jest reszta pieniędzy...
Mówiąc to młoda dziewczyna podawała kobiecie w żałobie mały zwój asygnat.
Kobieta zwolna zwróciła twarz ku niej.
— Dziękuję ci, Zosiu, rzekła cicho, byłaś dla mnie bardzo dobrą.
— Pani, ty byłaś zawsze dobrą dla mnie, zawołała dziewczyna, służyłam u pani cztery lata i nigdzie nie było mi i nie będzie już lepiej, jak u pani.
Rzekłszy to przeciągnęła po oczach zwilżonych łzami rękę, na której znaczne były ślady igły i żelazka, ale kobieta w żałobie pochwyciła rękę tę zgrubiałą i uścisnęła ją silnie w swych białych drobnych dłoniach.
— A teraz, Zosiu, rzekła, bądź zdrowa...
— Ja panią odwiozę do nowego mieszkania, zawołała dziewczyna, zaraz zawołam dorożki.
W kwadrans po tej rozmowie dwie kobiety i dziecię wysiadały z dorożki przed jedną z kamienic przy ulicy Piwnej stojących.
Kamienica ta była wązka od frontu, ale wysoka trzypiętrowa, pozór miała stary i dość smutny.
Mała Jancia szeroko otwartemi oczami patrzyła na ściany i okna budowy.
— Mamo, czy tu mieszkać będziemy?
— Tu, moje dziecko, cichym zawsze głosem odparła kobieta w żałobie i zwróciła się do stojącego w bramie stróża.
— Proszę pana o klucz do mieszkania, które dwa dni temu najęłam.
— A! na facyatce zapewne, odparł stróż i dodał: niech pani idzie na górę! otworzę zaraz.
Z małego kwadratowego podwórka z dwóch stron otoczonego ślepym murem ceglastej barwy, a z dwóch innych staremi drewnianemi drwalniami i spichrzami, kobiety i dziecię weszły na wschody wązkie, ciemne i brudne. Młoda dziewczyna wzięła dziecię w objęcia i poszła przodem, kobieta w żałobie zwolna postępowała za nią.
Izba, której drzwi stróż otworzył, była dość obszerna, ale nizka i ciemna, jedno niewielkie okienko otwierające się nad dachem źle ją oświetlało, sufit pochylający się z góry na dół w ukośnej linii, zdawał się uciskać ściany, od których wiał wilgotny zapach wapna, jakiem świeżo je znać pobielono.
W kącie obok pieca z prostej cegły był tam niewielki komin do gotowania, naprzeciw pod jedną ze ścian stała niewielka szafka, dalej jeszcze łóżko bez poręczy, kanapka podartym perkalem obita, stół na czarny kolor umalowany i kilka żółtych krzesełek ze słomianą siatką, w części porwaną i wklęsłą.
Kobieta w żałobie zatrzymała się chwilę na progu, orzuciła izbę powolnem spojrzeniem, poczem postąpiwszy kilka kroków opuściła się na kanapkę.
Dziecię stanęło przy matce i nieruchome, blade, wodziło dokoła oczami, w których malowało się zdziwienie i przestrach.
Młoda dziewczyna odprawiła dorożkarza, który wniósł do izby dwa małe tłomoczki, i krzątać się zaczęła koło uporządkowania rzeczy z tłomoczków wyjętych.
Nie było ich wiele, porządkowanie więc trwało krótko, dziewczyna nie zdejmując okrycia i kapelusza ułożyła w jednym z tłomoczków parę sukienek dziecinnych i troszkę bielizny, drugi wypróżniony usunęła w kąt izby, łóżko zasłała dwoma poduszkami i wełnianą kołdrą, u okna zawiesiła białą firankę, w szafie ustawiła kilka talerzy i garnuszków, dzbanek gliniany do wody, takąż miednicę, mosiężny lichtarz i mały samowarek. Uczyniwszy to wszystko wzięła jeszcze z za pieca wiązkę drewek i rozpaliła na kominie wesoły ogień.
— Ot tak, rzekła, powstając z klęczek i twarz zarumienioną od rozdmuchiwania płomienia zwracając ku nieruchomej kobiecie: rozpaliłam ogień i zaraz tu będzie pani cieplej i widniej. Drzewo na opał, mówiła dalej, znajdzie pani za piecem, będzie tam jego pewnie na jakie dwa tygodnie, suknie i bielizna w tłomoku, naczynia kuchenne i kredensowe w szafie, świeca wprawiona w lichtarz także w szafie!
Mówiąc to poczciwa sługa zdobywała się widocznie na ton wesoły, ale uśmiech zsuwał się z ust jej, a oczy napływały łzami.
— A teraz, rzekła ciszej, składając ręce, a teraz pani moja, trzeba mi już iść!
Kobieta w żałobie podniosła głowę.
— Trzeba ci już iść, Zosiu, powtórzyła, to prawda, dodała rzucając spojrzenie za okno, zmierzchać już zaczyna... będzie ci straszno iść wieczorem przez miasto.
— O nie to, droga pani! zawołała dziewczyna, ja dla pani poszłabym w noc najciemniejszą na koniec świata... ale... nowi moi państwo jutro bardzo rano wyjeżdżają z Warszawy i kazali mi przyjść przed zmrokiem. Muszę iść, bo będę im dziś jeszcze potrzebną...
Przy ostatnich wyrazach młoda służąca schyliła się i ująwszy białą rękę kobiety, chciała podnieść ją do ust. Ale kobieta podniosła się nagle i oba ramiona zarzuciła na szyję dziewczyny. Obie płakały, dziecię rozpłakało się także, i obiema rączkami pochwyciło sukienne okrycie służącej.
— Nie idź, Zosiu! wołała Jancia, nie idź! tu tak straszno jakoś, tak smutno!
Dziewczyna całowała dawną panią w ramiona, w ręce, przyciskała do piersi płaczące dziecię.
— Muszę, muszę iść! powtarzała łkając, mam biedną matkę i małe siostry, muszę dla nich pracować...
Kobieta w żałobie podniosła twarz bladą i wyprostowała wiotką kibić.
— I ja także, Zosiu, pracować będę, wyrzekła głosem pewniejszym niż ten, którym przemawiała dotąd, i ja mam dziecię, na które pracować powinnam...
— Niech Pan Bóg cię nie opuszcza i błogosławi, najdroższa pani moja! zawołała młoda służąca i raz jeszcze ucałowawszy ręce matki i zapłakaną twarzyczkę dziecka, nie oglądając się wybiegła z izby.
Po wyjściu dziewczyny zrobiła się w izbie wielka cisza, przerywana tylko trzaskiem ognia palącego się na kominie i gwarem ulicy głucho i niewyraźnie dochodzącym na wysokie poddasze. Kobieta w żałobie siedziała na kanapce, dziecko płakało zrazu, potem przytuliło się do piersi matki, ucichło i zmęczone usnęło. Kobieta wsparła głowę na dłoni, ramieniem opasała drobną kibić śpiącego na kolanach jej dziecięcia i nieruchomemi oczami wpatrzyła się w migotliwy blask płomienia. Z odejściem wiernej i przywiązanej sługi odeszła od niej ostatnia twarz ludzka, która była świadkiem jej przeszłości, ostatnia podpora, pozostała jej po zniknięciu wszystkiego, co wprzódy służyło jej wsparciem, pomocą i usługą. Pozostała teraz sama, oddana na moc losu, trudy samotnej doli, siłę własnych dłoni i głowy, a z nią razem była tylko ta mała, słaba istotka, która mogła tylko przy piersi jej szukać spoczynku, od ust żądać pieszczoty, z dłoni jej wyglądać pożywienia. Dom jej niegdyś urządzony dla niej kochającą ręką męża, opuszczony przez nią przyjmował teraz w ściany swe nowych mieszkańców: dobry, ukochany człowiek, który dotąd otaczał ją miłością i dostatkiem, od kilku dni spoczywał w mogile...
Wszystko minęło... miłość, dostatek, spokój i pogoda życia, a jedynym śladem znikłej jak sen przeszłości były dla nieszczęśliwej kobiety bolesne wspomnienia i to blade, wątłe dziecię, które teraz otworzywszy oczy ze snu chwilowego, zarzuciło jej rączęta na szyję i drobne usteczka przyciskając do jej twarzy szepnęło: Mamo! daj mi jeść! Teraz jeszcze prośba ta nie miała w sobie nic takiego, coby obudzić mogło obawę lub smutek w sercu matki.
Wdowa sięgnęła do kieszeni i wydobyła pugilares zawierający kilka asygnat — cały majątek jej i córki.
Zarzuciła chustkę na ramiona, i powiedziawszy dziecku, aby na powrót jej spokojnie czekało, wyszła z izby.
W połowie wschodów spotkała stróża, który wiązkę drzewa niósł do jednego z mieszkań, znajdujących się na pierwszem piętrze.
— Kochany panie, rzekła wdowa uprzejmie i nieco nieśmiało, czy nie mógłbyś pan mi przynieść z jakiego blizkiego sklepiku mleka i bułek dla dziecka?
Stróż nie zatrzymując się, słów tych wysłuchał, poczem odwrócił głowę i odparł z zaledwie tajoną niechęcią:
— A kto tam ma czas chodzić po mleko i po bułki... Ja tu nie dlatego jestem, abym lokatorom jedzenie przynosił.
Wymawiając ostatnie słowa zniknął za załomem muru. Wdowa zstąpiła niżej.
— Nie chciał mi oddać przysługi, myślała, bo domyśla się, że jestem biedną... tym, od których spodziewa się otrzymać zapłatę, ciężką wiązkę drzewa poniósł.
Zeszła aż na dziedziniec i rozejrzała się dokoła.
— A czego to pani tak się ogląda? zabrzmiał koło niej głos kobiecy chropowaty i niemiły.
Wdowa ujrzała stojącą przed nizkiemi drzwiczkami znajdującemi się w pobliżu bramy kobietę, której twarzy w zmroku nie rozpoznawała, ale której krótka spódnica, wielki płócienny czepiec i gruba chustka krzywo na plecy zarzucona, a także dźwięk głosu i ton mówienia oznajmiały kobietę z ludu.
Wdowa domyśliła się w niej żony stróża.
— Moja dobra pani, rzekła, czy nie znajdę tu kogo, ktoby mi przyniósł mleka i bułek?
Kobieta namyślała się chwilkę.
— A z którego to piętra? zapytała, cościś ja pani jeszcze nie znam.
— Dziś zamieszkałam na facyatce...
— A, na facyatce! To pocóż asani gadasz o przynoszeniu ci tam czegoś? nie możesz sama pójść do miasta?
— Zapłaciłabym za fatygę, szepnęła wdowa; ale żona stróża nie słyszała, czy udała, że nie słyszy słów jej, otuliła się lepiej chustką i zniknęła za małemi drzwiczkami.
Wdowa stała przez chwilę nieruchoma, nie wiedząc widocznie, co czynić i do kogo się już udać, westchnęła i opuściła ręce; po chwili jednak podniosła głowę i wszedłszy w bramę, otworzyła furtkę wiodącą na ulicę.
Wieczór nie był jeszcze późny, ale dość ciemny, rzadkie latarnie źle oświecały ulicę wązką i napełnioną tłumami ludzi; na chodnikach były szerokie miejsca w zupełnych prawie pogrążone cieniach. Fala chłodnego jesiennego wiatru wpłynęła w bramę przez otwartą furtkę, rzuciła się w twarz wdowy i zakręciła końcami czarnej jej chustki; turkot dorożek i gwar zmięszanych rozmów ogłuszył ją, cienie zalegające chodniki przeraziły. Cofnęła się kilka kroków w głąb bramy i stała znowu chwilę ze spuszczoną głową, nagle jednak wyprostowała się i postąpiła naprzód. Przypomniała sobie może dziecko swe, które czekało pożywienia, albo uczuła, iż powinna była zdobyć od woli swej i odwagi to, co odtąd zdobywać już jej przyjdzie w każdym dniu, w każdej godzinie. Zarzuciła chustkę na głowę i przestąpiła próg furtki. Nie wiedziała, w której stronie szukać należało sklepiku z wiktuałami. Uszła spory kawał, przyglądając się wystawom okien sklepowych, minęła parę dystry-bucyi cygar, jakąś kawiarnię, jakiś sklep z bławatnymi towarami i wróciła. Nie śmiała dalej zapuszczać się w ulicę, ani prosić kogoś o objaśnienie. Udała się w inną stronę, po kwadransie wracała z kilku bułkami w białej chusteczce.
Mleka nie przynosiła, nie było go w sklepiku, w którym znalazła bułki, nie chciała, nie mogła szukać dłużej, niespokojną była o dziecię, wracała szybko, biegła prawie. Była już o kilka kroków od bramy, gdy tuż za sobą usłyszała głos męski, nucący piosenkę: „Stój, zaczekaj moja duszko, skąd drobniutką strzyżesz nóżką.“ Usiłowała w duchu upewnić siebie, że piosenka nie do niej się stosuje, przyspieszyła kroku i już dotykała furtki, gdy głos śpiewający przemienił się w mówiący.
— Dokąd tak pilno? dokąd? wieczór piękny! możeby trochę pospacerować!
Bez tchu, drżąca cała z trwogi i obrazy, młoda wdowa wpadła w bramę i furtkę za sobą zatrzasnęła. W parę minut potem Jancia widząc wchodzącą do izby matkę, rzuciła się ku niej, tuląc się w jej objęcia.
— Tak długo nie wracałaś, mamo! zawołała, ale nagle umilkła i wpatrzyła się w matkę: mamo, ty znowu płaczesz i znowu wyglądasz tak... tak jak wtedy, gdy ojca wynoszono w trumnie z naszego mieszkania.
Młoda kobieta drżała w istocie całem ciałem, łzy obfite płynęły po rozognionych jej policzkach. To co przeniosła przez kwadrans wycieczki swej na miasto, walka z trwożliwością własną, szybki bieg po ślizkiej ulicy, śród tłumu ludzi i zimnych fal wichru, obelga nadewszystko doznana od nieznanego wprawdzie człowieka, ale doznana po raz pierwszy w życiu, wstrząsnęły znać nią do głębi. Znać było jednak, że postanowiła zwyciężać samą siebie na każdym kroku, bo szybko uspokoiła się, otarła łzy, pocałowała dziecko i rozniecając ogień na kominie, rzekła:
— Przyniosłam ci bułek, Janciu, a teraz nastawię samowar i urządzę herbatę.
Wzięła z szafy gliniany dzbanek i zaleciwszy dziecku ostrożność z ogniem, zeszła znowu na dziedziniec do studni. Wróciła niebawem zdyszana i zmęczona, z ramieniem uginającem się pod ciężarem dzbanka napełnionego wodą; nie spoczęła jednak ani chwili, tylko zaraz wzięła się do nastawiania samowaru. Czynność ta, którą spełniała widocznie po raz pierwszy w życiu, szła jej z trudnością, niemniej przeto w niespełna godzinę herbata była wypitą, Jancia rozebraną i uśpioną. Równy, cichy oddech dziecka, oznajmiał sen spokojny, z bladej twarzyczki zniknęły ślady łez tak obficie przez dzień cały wylewanych.
Ale młoda matka nie spała; w żałobnej sukni swej z rozpuszczonymi czarnymi warkoczami, z twarzą opartą na dłoni, siedziała nieruchoma naprzeciw dogasającego ogniska i myślała. Zrazu gryząca boleść sfałdowała białe czoło jej w kilka zmarszczek głębokich, oczy zaszły łzami, pierś podnosiła się ciężkiem westchnieniem. Po chwili jednak wstrząsnęła głową, jakby odpędzić chciała oblegające ją tłumy żalów i obaw, powstała, wyprostowała kibić i rzekła z cicha:
— Nowe życie!
Tak, kobieta ta, młoda, piękna z białemi rękami i wiotką kibicią, wstępowała w nowe dla siebie życie, dzień ten miał być dla niej początkiem nieznanej przyszłości.
Jakąż była jej przeszłość?



Przeszłość Marty Świckiej krótką była ze względu na lata, prostą ze względu na wypadki.
Marta urodziła się w dworku szlacheckim niezbyt wspaniałym i bogatym, ale ozdobnym i wygodnym.
Posiadłość ojca jej, o kilka mil zaledwie od Warszawy położona, składała się z kilkunastu włók urodzajnej ziemi, kwiecistej, sporą przestrzeń gruntu zajmującej łąki, pięknego brzozowego gaju, który dostarczał opału w zimie i ponętnych przechadzek w lecie, z obszernego sadu pełnego drzew owocowych i ładnego domku z sześciu frontowemi oknami, wychodzącemi na okrągło wykrojony, gładką murawą zasłany dziedziniec, z zielonemi wesoło wyglądającemi żaluzyami, z gankiem o czterech słupach, na które pięły się fasole z pąsowem kwieciem i powoje o bujnych liliowych kielichach.
Nad kolebką tedy Marty słowiki śpiewały i stare lipy poważnemi czołami powiewały, róże kwitły i kłosy pszeniczne fale złota toczyły. Pochylała się też nad nią piękna twarz matki i gorącymi pocałunkami okrywała czarnowłosą główkę dziecięcia.
Matka Marty była kobietą piękną i dobrą, ojciec człowiekiem ukształconym i także dobrym. Jedyne dziecię rodziców tych wzrastało śród miłości ludzi i pieszczot dostatku.
Pierwszą boleścią, która spadła na bezchmurne dotąd życie pięknej, wesołej, hożej dziewczyny, była utrata matki. Marta miała wtedy lat szesnaście, rozpaczała czas jakiś, tęskniła długo, ale młodość balsam gojący położyła na pierwszą ranę jej serca, rumieńce odkwitły na jej twarzy, wesołość, nadzieje i marzenia wróciły.
Inne przecież klęski nadeszły wkrótce. Ojciec Marty w części nieopatrznością własną, a głównie wskutek zaszłych w kraju zmian ekonomicznych, ujrzał się zagrożonym utratą swej posiadłości. Zdrowie jego zachwiało się, przewidywał zarówno upadek swej fortuny, jak blizki koniec życia. Los jednak Marty zdawał się już wtedy zabezpieczonym. Kochała i była kochaną.
Jan Świcki, młody urzędnik, zajmujący dość wysoką już posadę w jednem z biór rządowych w Warszawie, pokochał piękną czarnooką pannę i wzbudził w niej wzajemnie uczucie szacunku i miłości. Ślub Marty o kilka tygodni zaledwie poprzedził śmierć jej ojca. Zrujnowany szlachcic, który niegdyś marzył może dla jedynaczki swej o świetniejszym losie, z radością składał dłoń jej w rękę niemajętnego, lecz pracowitego człowieka; myśląc, iż wraz z odejściem Marty od ślubnego ołtarza przyszłość jej otrzymała dostateczne ochrony od cierpień samotności i niebezpieczeństw ubóstwa, umarł spokojnie.
Marta po raz drugi w życiu spotkała się z wielką boleścią, ale tym razem koiła ją nietylko już sama młodość, ale i miłość żony, a potem matki. Piękne miejsce jej rodzinne zostało dla niej na zawsze straconem, przeszło w ręce ludzi obcych, ale natomiast ukochany i kochający mąż śród gwaru miejskiego usłał jej miękkie, ciepłe, wygodne gniazdo, w którem wkrótce ozwał się srebrzysty głos dziecięcia.
Śród uciech i obowiązków rodzinnych pięć lat zeszło dla młodej kobiety szczęśliwie i szybko.
Jan Świcki pracował sumiennie i umiejętnie, pobierał znaczną płacę, dość znaczną, aby módz otoczyć kobietę, którą kochał, wszystkiem, do czego od kolebki przywykła, co stanowić mogło urok każdej chwili, spokój każdego jutra. Każdego? nie! najbliższego tylko. Jan Świcki nie był dość opatrznym, aby myśleć o dalszej przyszłości, z najmniejszym choćby uszczerbkiem dla pory obecnej.
Młody, silny, pracowity, liczył na młodość swą, siłę i pracowitość, myśląc, iż skarby te nie wyczerpią się nigdy. Wyczerpały się jednak zbyt prędko. Mąż Marty uległ chorobie ciężkiej i nagłej, z której nie uratowały go rady lekarzy ani starania zrozpaczonej żony. Umarł. Wraz ze śmiercią jego skończyło się nietylko szczęście domowe Marty, ale usunęła się z pod stóp jej podstawa materyalnego jej bytu.
Nie na zawsze więc ślubny ołtarz uratował młodą kobietę od cierpień samotności i niebezpieczeństw ubóstwa. Stary jak świat aksyomat, opiewający, że nic niema stałego na świecie, sprawdził się na niej o tyle, o ile jest prawdziwym. Nie jest on bowiem prawdziwym w zupełności. Wszystko co z zewnątrz ku człowiekowi przybywa, mija i mieni się dokoła niego pod wpływem tych tysiącznych prądów i zagmatwień, jakiemi postępują, w jakie wiążą się społeczne stosunki i ustawy, pod wpływem częstokroć najstraszniejszym, bo najmniej przewidzieć i obrachować się dającym ślepego trafu. Ale los człowieka na ziemi byłby w istocie pożałowania godnym, gdyby cała moc, wszystkie bogactwa i rękojmie jego zawierały się w tych tylko żywiołach zewnętrznych, zmiennych i umkliwych jak fale wodne poddane rozkazom wichrów. Tak, nic niema stałego na ziemi, prócz tego co człowiek posiada we własnej piersi i głowie: prócz wiedzy, która wskazuje drogi i uczy stąpać po nich, prócz pracy, która rozjaśnia samotność i odżegnywa nędzę; prócz doświadczenia, które naucza, i wysoko podniesionych uczuć, które od złego chronią. I tu jeszcze stałość względną jest zapewne, łamie je posępna, lecz niezłomna potęga choroby i śmierci. Ale dopóki niewzruszenie i prawidłowo trwa i rozwija się ten proces ruchu, myśli i uczuć ludzkich, który zwie się życiem, póty człowiek nie rozstaje się z samym sobą, póty sam sobie służy, dopomaga, stale podpiera się tem, co uzbierać sobie zdołał w przeszłości, co służy mu orężem w walce z zawikłaniami życia, ze zmiennością losu, z okrucieństwem trafu.
Martę zawiodło i opuściło wszystko, co przybywając z zewnątrz przyjaznem jej było dotąd i opiekuńczem. Los, jakiemu uległa, nie był wcale wyjątkowym losem, nieszczęście jej nie wzięło źródła z dziwnej jakiejś, niepospolitej przygody, ze zdumiewającej jakiejś, w rocznikach ludzkości rzadko pojawiającej się katastrofy. Ruina i śmierć odegrały dotąd w życiu jej rolę niszczycielek spokoju i szczęścia. Cóż pospolitszego wszędzie, cóż mianowicie w społeczeństwie naszem pospolitego nad pierwszą? co konieczniejszego, częstszego, bardziej nieuniknionego nad drugą?
Marta spotkała się oko w oko z tem, z czem spotykają się miliony ludzi, miliony kobiet. Któż w życiu swem po wielekroć nie napotkał ludzi płaczących nad wodami Babylonu, opływającemi gruzy utraconej fortuny? Kto zrachuje, ile razy w życiu swem patrzał na szatę wdowią, na blade twarze i łzami zmęczone oczy sierot?
Wszystko więc co towarzyszyło dotąd życiu młodej kobiety, rozstało się z nią, umknęło od niej, ale ona nie rozstała się z samą sobą. Czem mogła być sama dla siebie samej? co uzbierać sobie zdołała w przeszłości? jakie oręże wiedzy, woli, doświadczenia służyć jej mogły w walce z zawikłaniami społecznemi, biedą, trafem, samotnością? W pytaniach tych mieściła się zagadka jej przyszłości, kwestya życia i śmierci jej i nietylko jej, ale jeszcze i jej dziecka.
Materyalnie młoda matka ta nie posiadała nic, albo prawie nic. Paręset złotych, pozostałe ze sprzedaży sprzętów po opłaceniu drobnych długów i kosztów pogrzebu męża, trochę bielizny, dwie suknie, stanowiły cały jej majątek. Klejnotów wielkiej ceny nie miała nigdy, te które miała, spieniężone przez nią w czasie choroby męża, zapłaciły nadaremne rady lekarskie i również nadaremne leki. Ubogie nawet sprzęty, napełniające nowe jej siedlisko, nie były jej własnością. Wynajęła je razem z izbą na poddaszu, za używanie ich również jak za izbę płacić obowiązała się z każdym pierwszym dniem każdego miesiąca.
Była to teraźniejszość smutna zapewne, naga, ale wyraźnie już określona. Nieokreśloną pozostawała przyszłość. Trzeba ją było zdobyć, stworzyć niemal.
Czy młoda, piękna ta kobieta ze smukłą kibicią, białemi rękami i jedwabistym kruczym włosem, opływającym kształtną głowę, posiadała jaką siłę zdobywczą? czy z przeszłości swej wyniosła cokolwiek, z czegoby stworzyć mogła przyszłość? Myślała o tem siedząc na nizkim drewnianym stołku, przed żarzącymi się węglami ogniska. Oczy jej z wy-razemniewymownej miłości tkwiły w dziecięcej twarzyczce, spokojnie uśpionej śród bieli poduszek. Dla niej, wymówiła po chwili, dla siebie, na chleb, na dach, na spokój — pracować będę!
Stanęła przed oknem. Noc była ciemna, Marta nie widziała nic, ani stromych dachów, które jeżyły się poniżej wysokiego poddasza mnóstwem wschodów i załomów, ani ciemnych zakopconych kominów nad dachami sterczących, ani latarni ulicznych, których mętne blaski nie dosięgały wysokości jej okienka. Nie widziała nawet nieba, bo pokryte było chmurami i nie świeciło żadną gwiazdą. Ale gwar wielkiego miasta dochodził uszu jej nieustanny, choć nocny, ogłuszający, choć stłumiony odległością. Pora nie była zbyt późną; na szerokich, wspaniałych ulicach zarówno jak śród ciasnych i mrocznych uliczek, ludzie chodzili jeszcze, jeździli, gonili za przyjemnością, szukali zysku, biegli tam, gdzie wzywała ich ciekawosć myśli, rozkosz serca lub nadzieja zdobyczy.
Marta opuściła czoło na splecione ręce i zamknęła oczy. Wsłuchiwała się w tysiączne głosy, zlane w jeden głos olbrzymi, i choć niewyraźny, monotonny, a jednak pełen gorączkowych wybuchów, nagłych uciszeń się, głuchych wykrzyków i tajemniczych szmerów. Wielkie miasto stanęło przed oczami wyobraźni jej w kształcie olbrzymiego ula, w którym poruszało się, wrzało życiem i gonitwą mnóstwo istot ludzkich. Każda z istot tych posiadała miejsce, na którem pracowała, i to, na którem spoczywała, cele, do jakich dążyła, narzędzia, jakiemi drogę sobie torowała śród tłumu. Jakiem będzie dla niej, dla biednej, w bezbrzeżną samotność strąconej kobiety, miejsce pracy i spoczynku? kędy ten cel, do którego podąży ona? skąd wezmą się oręże, które utorują drogę ubogiej i opuszczonej? A także jakiemi będą dla niej te istoty ludzkie, które tam tak gwarzą nieustannie, z których oddechu powstaje ten szmer gorączkowy, w którego to podnoszących się to opadających falach ona teraz słuch swój zatapia? będąż one dla niej sprawiedliwemi lub okrutnemi, litościwemi lub miłosiernemi? Otworząż się przed krokami jej te ściśle zwarte falangi, tłoczące się ku szczęściu i dobrobytowi, lub zewrą się ściślej jeszcze, aby nowoprzybyła nie zwęziła im miejsca, nie ubiegła której z nich w mozolnej gonitwie? Jakie ustawy i obyczaje przyjaznemi jej będą, a jakie wrogiemi, i których więcej będzie, pierwszych czy drugich? Nadewszystko zaś, nadewszystko — postrafiż ona sama przezwyciężać żywioły wrogie, wyzyskiwać przyjazne, każdą chwilę, każde uderzenie serca, każdą myśl przelatującą przez głowę? każde drgnienie, poruszające fibrami ciała, skupić w jedną moc rozumną, wytrwałą, niespożytą, w moc taką, jaka jedynie odegnać zdoła nędzę, zabezpieczyć od poniżenia się godność człowieka, uchronić od bezowocnych bólów, rozpaczy i — śmierci głodowej?
W pytaniach tych skupiła się cała dusza Marty. Wspomnienia rozkoszne i zarazem gryzące, wspomnienia kobiety, która niegdyś hożem i wesołem będąc dziewczęciem, lekkiemi stopami deptała świeżą murawę i barwne kwiecie rodzinnej wioski; potem u boku ukochanego męża pędziła dnie szczęśliwe, wolne od trosk i smutków, a teraz we wdowiej szacie stała u małego okienka poddasza, z bladem czołem opuszczonem na załamane dłonie; wspomnienia kobiety, które przez cały dzień miniony otaczały ją rojem widm nęcących, po to aby krwawić i rozdzierać, uleciały teraz od niej przed groźnem, tajemniczem, lecz dotykalnem jak rzeczywistość zjawiskiem teraźniejszości. Zjawisko to pochłaniało jej myśli, ale nie znać było aby ją przerażało. Czy odwagę swą czerpała z miłości macierzyńskiej, napełniającej jej serce? czy posiadała w sobie tę dumę, która brzydzi się trwogą? czy... nie znała świata i samej siebie? Nie lękała się. Gdy podniosła twarz, były na niej ślady łez obficie od dni kilku wylewanych, był na niej wyraz żalu i tęsknoty, ale obawy i zwątpienia nie było.



Nazajutrz po przeniesieniu się swem na poddasze Marta o godzinie 10-tej zrana była już na mieście.
Pilno jej znać było dojść do celu, paląca jakaś myśl, niespokojna nadzieja — popędzały ją naprzód, bo szła prędko, a zwolniła kroku wtedy dopiero, gdy znalazła się na ulicy Długiej. Tu jednak szła już coraz wolniej, słaby rumieniec wybił się na blade jej policzki, oddech stał się śpieszniejszym, jak bywa zwykle przy zbliżaniu się chwili upragnionej i zarazem strasznej, wzywającej do wysileń wszystkie władze umysłu i woli, obudzającej nadzieję, nieśmiałość, kto wie? wstyd może mimowolny, z przyzwyczajeń całego życia, z surowej nowości położenia powstały.
Przed bramą jednej z najpokaźniejszych kamienic zatrzymała się, spojrzała na numer domu, był znać tym samym, który miała w pamięci, bo po jednem dłuższem nieco i głębszem odetchnięciu zwolna zaczęła wstępować na widne i szerokie wschody.
Zaledwie przebyła kilkanaście stopni, ujrzała zstępujące dwie kobiety. Jedna z nich ubrana była starannie, z pewnym nawet wykwintem, postawę miała pewną siebie, wyraz twarzy więcej niż spokojny, bo zadowolony. Druga młodsza, bardzo młoda, w ciemnej wełnianej sukience, wyszarzanym nieco szalu na ramionach, w kapelusiku, który widocznie nie jedną już jesień pamiętał, szła z opuszczonemi rękami, z wzrokiem wbitym w ziemię. Zaczerwienione nieco powieki, blada cera twarzy i szczupłość kibici nadawały całej postaci młodziutkiej i dość ładnej dziewczyny tej wyraz smutku, słabości i zmęczenia. Dwie te kobiety znały się widać zblizka, bo rozmawiały z sobą poufnie.
— Boże mój, Boże! mówiła młodsza z cicha i nieco jękliwie, co ja teraz nieszczęśliwa pocznę? ostatnia nadzieja mnie zawiodła. Jak powiem matce, że i dziś jeszcze nie dostałam lekcyi, rozchoruje się gorzej... a tu i jeść w domu tak dobrze jak niema już czego...
— No, no, odrzekła starsza tonem, w którym obok współczucia, odzywała się struna silnie odczuwanej wyższości własnej; nie martw się tak bardzo! oto popracuj jeszcze trochę nad muzyką...
— Ach! gdybym ja tak grać mogła jak pani! zawołała młodsza, ale nie mogę...
— Talentu nie masz, kochanko! wymówiła starsza, cóż robić? talentu nie masz!
Zamieniając te wyrazy dwie kobiety mijały Martę, były tak zajęte jedna zadowoleniem swem, druga swym smutkiem, że najmniejszej nie zwróciły uwagi na kobietę, której żałobna suknia zblizka przesunęła się koło nich. Ale ona stanęła nagle i wiodła za niemi wzrokiem. Były widocznie nauczycielkami, które opuszczały miejsce, do jakiego ona dążyła. Jedna z nich wprawdzie odchodziła z twarzą promieniejącą, ale druga ze łzami. Za półgodziny, za kwadrans może, ona także zstępować będzie z tych wschodów, po których teraz wstępuje. Czy radość, czy łzy dostaną się jej w udziale? Serce jej uderzało silnie, gdy poruszyła dzwonek przytwierdzony do drzwi, na których połyskiwała mosiężna blacha z napisem: Bióro informacyjne dla nauczycieli i nauczycielek, Ludwiki Żmińskiej.
Z małego przedpokoiku, którego drzwi otworzyły się na odgłos dzwonka, Marta weszła do obszernego pokoju oświetlonego dwoma wielkiemi oknami na ludną ulicę wychodzącemi, ostawionego ładnymi sprzętami, z pośród których wyróżniał się i wchodzącemu odrazu w oczy wpadał nowiutki, bardzo ozdobny i kosztowny fortepian.
W pokoju znajdowały się trzy osoby, z których jedna powstała na spotkanie Marty. Była to kobieta średniego wieku, z włosami niepewnego koloru, gładko przyczesanymi pod kształtnym białym czepeczkiem, z postawą trochę sztywną. Twarz jej dość regularnych rysów, nie nosiła na sobie żadnej wyraźnej cechy i tak jak popielata suknia pozbawiona wszelkich ozdób i rzędem monotonnych guzików spięta na piersi, nie raziła niczem i niczem nie pociągała. Była to postać od stóp do głowy obleczona w wyraz urzędowości; kobieta ta umiała może w innych porach i w innem miejscu uśmiechać się swobodnie, patrzeć z czułością, serdecznym ruchem wyciągać dłoń do uścisku, ale tu, w saloniku tym, w którym przyjmowała osoby wzywające jej porady i pomocy, występowała w charakterze urzędowej pośredniczki pomiędzy osobami temi a społeczeństwem, była taką jaką zapewne być była powinna, grzeczną i przyzwoitą, ale powściągliwą i ostrożną. Salonik ten miał pozór saloniku; w gruncie był miejscem handlu takiem, jakiem bywają wszelkie inne miejsca handlu; właścicielka jego ofiarowywała porady swe, wskazówki, stosunki, tym którzy ich od niej żądali, w zamian wzajemnej usługi tłomaczącej się monetą. Był to także czyściec, przez który przechodziły dusze ludzkie wstępując zeń w w niebo zdobytej pracy lub zstępując w piekło przymusowego bezrobocia.
Marta zatrzymała się chwilę przy drzwiach i ogarnęła wzrokiem twarz i postać postępującej na spotkanie jej kobiety. Oczy jej, które wczoraj napełniały się co chwila łzami, dziś suche i połyskliwe, nabrały wyrazu niepospolitej bystrości, przenikliwości niemal. Skupiły się w nich widocznie wszystkie władze myślenia młodej kobiety i usiłowały przez zewnętrzną przewłokę przedrzeć się w głębię istoty, której usta wydać miały sąd o przyszłej niedoli jej lub spokoju. Pierwszy to raz w swem życiu Marta przychodziła do kogoś za interesem; interes zaś ten był jednym z najważniejszych interesów ludzi biednych: potrzeba zarobku.
— Pani dobrodziejka do bióra informacyjnego zapewne? wymówiła gospodyni domu.
— Tak, pani — odrzekła przybywająca i dodała, jestem Marta Świcka.
— Chciej pani usiąść i zaczekać chwilę, aż ukończę rozmowę z temi paniami, które przybyły pierwej.
Marta usiadła na wskazanym sobie fotelu i teraz dopiero zwróciła uwagę na dwie inne znajdujące się w pokoju osoby.
Osoby te różniły się ze sobą niezmiernie wiekiem, ubiorem i powierzchownością. Jedna z nich była 20-letnia może panna, bardzo ładna, z uśmiechem na różowych ustach, z błękitnemi oczami, które patrzały pogodnie, prawie wesoło, w jedwabnej sukni jasnego koloru i malutkim kapelusiku, pięknie strojącym jasno płowe włosy. Z nią właśnie rozmawiać musiała Ludwika Żmińska przed wejściem Marty, bo do niej zwróciła się zaraz po przywitaniu przybyłej. Mówiła po angielsku, a z pierwszych zaraz wyrazów odpowiedzi młodej panny odgadnąć w niej można było rodowitą Angielkę. Marta nie rozumiała rozmowy dwóch kobiet, bo nie znała języka, którym ją prowadzono, widziała tylko, że swobodny uśmiech nie znikał z ust pięknej Angielki, że twarz jej, postawa i sposób mówienia wyrażały śmiałość osoby przywykłej do powodzenia, pewnej siebie i losu, który ją czeka.
Po krótkiej rozmowie, gospodyni domu wzięła ćwiartkę papieru i poczęła zakreślać ją biegłem pismem.
Marta z wytężoną uwagą ścigająca szczegóły sceny, która blizką łączność miała z własnem jej położeniem, widziała, że Ludwika Żmińska pisała list po francusku, umieściła w nim cyfrę wyrażającą sumę 600 rubli, na kopercie zaś wypisała jedno z hrabiowskich nazwisk krajowych i dodała doń nazwę najpiękniejszej w Warszawie ulicy. Uczyniwszy to wszystko, z grzecznym uśmiechem wręczyła pismo Angielce, która powstała, skłoniła się i wyszła z pokoju krokiem lekkim, z głową podniesioną i uśmiechem zadowolenia na ustach.
— Sześćset rubli rocznie, myślała Marta, jakież to bogactwa, mój Boże! jakie to szczęście módz tyle zarobić! Gdyby mi choć połowę sumy tej przyrzeczono, byłabym spokojna o Jańcię i o siebie!
Myśląc tak młoda kobieta, z zajęciem i mimowolnem politowaniem spoglądała na osobę, z którą po odejściu Angielki gospodyni domu rozmowę rozpoczęła.
Była to kobieta, mogąca mieć około lat sześćdziesięciu, drobna, chuda, ze zwiędłą twarzą, okrytą mnóstwem zmarszczek, z zupełnie prawie białymi włosami w dwa gładkie pasma przyczesanymi pod kapeluszem czarnym, zmiętym i bardzo dawną modę pamiętającym. Czarna wełniana suknia i jedwabna starożytna mantylka zwisały na chudem ciele staruszki, ręce jej przeźroczyste, białe i drobne, niespokojnym ruchem mięły wciąż i obracały w kościstych palcach leżącą na kolanach białą, płócienną chustkę. Podobnaż niespokojność malowała się w błękitnych znać niegdyś, lecz teraz spłowiałych i pozbawionych blasku jej źrenicach, które to podnosiły się na twarz gospodyni domu, to okrywały się zaczerwienionemi powiekami, to przebiegały z przedmiotu na przedmiot, odzwierciedlając tem niejako niepokój i bolesne targania się steranego umysłu, szukającego dla siebie jakiegoś niby punktu oparcia, jakiegoś przytułku i ukojenia.
— Czy pani byłaś już kiedyś nauczycielką? wymówiła po francusku Ludwika Żmińska, zwracając się do staruszki. Biedna kobieta poruszyła się na krześle, przebiegła oczami wzdłuż i wszerz przeciwległą ścianę, konwulsyjnym ruchem zacisnęła palce w koło zwiniętej w kłąb chustki i zaczęła z cicha.
— Non, Madame, c’est le premier fois que je... je... Urwała; szukała widocznie obcych wyrazów, któremiby wypowiedzieć mogła myśl swoją, ale one umykały zmęczonej jej pamięci.
— J’avais... zaczęła po chwili, j’avais la fortune... mon fils avait le malheur de la perdre...
Gospodyni domu zimna i wyprostowana siedziała na kanapie. Błędy językowe, popełniane przez staruszkę, trudna i przykro brzmiąca jej wymowa nie wywołała na usta jej uśmiechu, tak jak znękanie jej i bolesny niepokój nie zdawały się budzić w niej spółczucia.
— To smutno, rzekła i pani tego jednego tylko masz syna?
— Nie mam go już! zawołała po polsku stara kobieta, lecz nagle przypominając sobie obowiązek wykazania umiejętności obcej mowy, dodała: il est mourru par deséspoir!
Spłowiałe źrenice staruszki nie zwilżyły się łzą, ani zaświeciły najmniejszym blaskiem, gdy wymawiała ostatnie wyrazy, ale blade, wązkie usta jej drgnęły śród roju otaczających je zmarszczek i pierś wklęsła zadrżała pod staroświecką mantylką.
— Pani posiadasz muzykę? zapytała gospodyni domu po polsku, jakby z kilku słów zamienionych dostatecznie już oświadomioną została z francuskiem ukształceniem staruszki.
— Grywałam kiedyś, ale... bardzo już dawno... nie wiem doprawdy, czy mogłabym już teraz...
— A więc może niemiecki język...
Za całą odpowiedź staruszka przecząco wstrząsnęła głową.
— A więc czegoż pani dobrodziejka nauczać może?
Pytanie to zadanem było tonem grzecznym wprawdzie, ale zarazem tak suchym i zimnym, że znaczyło tyle ile wyraźna odprawa. Stara kobieta przecież nie zrozumiała lub wysiliła się na niezrozumienie. Francuski język był znać tą z umiejętności jej, na którą rachowała najwięcej — przez którą spodziewała się otrzymać kęs chleba, mający uchronić od nędzy ostatnie dni steranego jej życia. Czując, że grunt usuwa się pod jej stopami, że właścicielka bióra informacyjnego zamierza ukończyć rozmowę z nią, nie udzieliwszy jej żadnej informacyi, pochwyciła tę jedyną, ostatnią według niej deskę zbawienia i coraz silniej mnąc płócienną chustkę w drżących palcach, pospiesznie zaczęła. La géographie, la histoire, les commencements de l’arithmetique...
Umilkła nagle i osłupiały wzrok utkwiła w przeciwległej ścianie, bo Ludwika Żmińska powstała.
— Przykro mi to bardzo, zaczęła zwolna gospodyni domu, ale nie mam obecnie na widoku żadnego miejsca, któreby dla pani odpowiedniem być mogło...
Skończyła i stała z rękami założonemi na surowym staniku popielatej sukni oczekując wyraźnie pożegnania. Ale staruszka siedziała jak przykuta do miejsca, ruchliwe dotąd ręce jej i oczy znieruchomiały, blade usta za to roztworzyły się i drgały nerwowo.
— Żadnego! wyszeptała po chwili... żadnego! powtórzyła i sztywna, niezależną jakby od niej samej mocą poruszona, zwolna podniosła się z krzesła.
Nie odchodziła jednak. Teraz dopiero powieki jej nabrzmiewały, blade źrenice zaszły szklistą powłoką. Oparła trzęsącą się dłoń na poręczy krzesła i rzekła z cicha:
— Może potem... może kiedykolwiek potem... będzie jakie miejsce...
— Nie, pani, przyrzekać nie mogę, jednostajnie zawsze grzecznie i sztywnie odrzekła gospodyni domu.
Przez parę sekund zupełne milczenie panowało w pokoju. Nagle po zmarszczonych policzkach starej kobiety popłynęły dwa strumienie bujnych, obfitych łez. Nie wydała jednak żadnego głosu, nie wymówiła ani jednego słowa, skłoniła się gospodyni domu i szybko opuściła pokój. Wstydziła się może łez swych i pragnęła ukryć je co najprędzej, albo może do miejsca innego, lecz podobnego temu, jakie opuszczała, śpieszyła z nową nadzieją po nowy zawód...
Teraz Marta została sam na sam z kobietą, która rozstrzygać miała kwestyę spełnienia lub upadku najdroższych dla niej nadziei, najusilniejszych pragnień. Nie czuła się przelęknioną, tylko głęboko smutną.
Sceny, które od kilku chwil przesuwały się przed jej oczami, wywarły na umyśle jej silne wrażenie, tem silniejsze, że całkiem nowe. Nie była przyzwyczajoną do widoku ludzi, szukających zarobku, upędzających się za kęsem chleba, nie odgadywała, nie prze-czuwała nigdy, aby gonitwa ta zawierała tyle w sobie niepokojów, udręczeń, zawodów. Praca zjawiała się w wyobraźni Marty ilekroć dotąd myślała o niej, w postaci czegoś po co nachylić się tylko trzeba, aby osiągnąć przedmiot upragniony. Tu, na pierwszej zaraz stacyi nieznanej tej drogi, zaczynała domyślać się rzeczy strasznych, niemniej jednak nie drżała, upewniała siebie w myśli, że ją, kobietę młodą i zdrową, starannie kiedyś wychowaną przez najlepszych rodziców, ją, towarzyszkę człowieka rozsądnego i umysłową pracą zarabiającego sobie na życie, spotkać nie może los podobny temu, jaki spotkał tę biedną, smutną dziewczynę, którą spotkała na wschodach, i tę stokroć nieszczęśliwszą jeszcze staruszkę, która odeszła przed chwilą z dwoma strumieniami łez, opływającymi zmarszczone policzki.
Ludwika Żmińska zaczęła od pytania, od którego zwyczajnie znać zaczynała rozmowy ze zjawiającemi się kandydatkami na nauczycielskie posady.
— Pani trudniłaś się już nauczycielstwem?
— Nie, pani; jestem wdową po urzędniku zmarłym przed kilku dniami. Teraz dopiero po raz pierwszy pragnę rozpocząć zawód nauczycielki.
— A! więc posiadasz pani może świadectwo ukończenia którego z wyższych naukowych zakładów?
— Nie, pani; wychowałam się w domu.
Słowa te dwie kobiety zamieniały ze sobą po francusku. Marta wyrażała się w języku tym poprawnie i z łatwością, wymowa jej nie była jak najdoskonalszą, ale nie raziła żadnemi osobliwszemi uchybieniami.
— Jakichże przedmiotów pani możesz i życzysz sobie udzielać?
Marta nie zaraz odpowiedziała. Rzecz dziwna, przyszła tu z zamiarem wyjednania dla siebie miejsca nauczycielki, ale nie wiedziała dobrze, czego właściwie nauczać mogła i chciała. Nie była przyzwyczajoną do rachowania się z posiadanymi zasobami umysłu, wiedziała tylko o tem, że to co umiała, było zupełnie wystarczającem dla kobiety, zostającej w tych położeniach, w jakich ona zostawała, dla córki szlacheckiej, dla żony urzędnika. Nie czas jednak było namyślać się długo; pamięci Marty nasunęły się naturalnie te przedmioty, nad którymi w dzieciństwie pracowała najwięcej, które stanowiły tło ukształcenia jej i jej rówieśnic.
— Mogłabym dawać lekcye muzyki i francuskiego języka, rzekła.
— Co do drugiego, odparła gospodyni domu, uważam, iż pani posiadasz wymowę francuską dość biegłą i poprawną, a chociaż nie jest ona jeszcze wszystkiem, czego potrzeba dla możności nauczania, to jednak pewną jestem, iż pani i gramatyka i pisownia i może nieco piśmiennictwo francuskie obcemi nie są.
— Co do muzyki... racz pani przebaczyć... ale muszę znać stopień artystycznego jej wykształcenia, ażeby znaleźć sposób odpowiedniego dlań zużytkowania.
Na blade policzki Marty wystąpiły rumieńce. Wychowała się w domu, nie zdawała nigdy egzaminów żadnych przed nikim, nie produkowała się nawet przed światem, bo w kilka miesięcy po ślubie zamknąwszy kupiony jej przez męża fortepian, otwierała go zaledwie parę razy, a i to wtedy zawsze, kiedy gry jej słuchały tylko cztery ściany ładnego jej saloniku i drobniutkie uszki Jańci, skaczącej na kolanach piastunki w takt muzyki matczynej. A jednak żądanie właścicielki informacyjnego bióra nie miało w sobie nic takiego, coby obrażać powinno, zasadzało się na tem prawidle prostem i powszechnie w świecie pracujących przyjętym, że aby powiedzieć coś o cenie i właściwościach przedmiotu, trzeba go naprzód obejrzeć, zważyć i tak dopasować, kędy on okaże się potrzebnym i stosownym. Rozumiała to Marta, podniosła się z fotelu i zdjąwszy rękawiczki, przystąpiła do fortepianu. Tu stała chwilę z oczami spuszczonemi na klawiaturę. Przypominała sobie panieński swój repertuar muzyczny i wahała się pomiędzy kompozycyami, które darzyły ją niegdyś pochwałą nauczycielki i uściskami rodziców. Usiadła i rozmawiała jeszcze wciąż ze swą pamięcią, gdy drzwi otworzyły się z łoskotem, a od progu ozwał się głos kobiety ostry i przenikający.
— Eh bien! mame! Lan Comtesse arrive-t-elle à Varsovie? Ze słowami temi wpadła raczej niż weszła do pokoju kobieta żwawa, przystojna, ciemnej płci, średniego wzrostu, w oryginalnym płaszczyku z pąsowym kapiszonem, jaskrawo odbijającym przy głębokiej czarności włosów i śniadości cery. Czarne połyskliwe oczy przybyłej obiegły szybko pokój i spotkały się z postacią kobiety siedzącej przy fortepianie.
— Ah, vous avez du monde, madame! zawołała, continuez, continuez, je puis attendre! Mówiąc to, rzuciła się w fotel, oparła głowę o tylną poręcz, skrzyżowała nogi, przez co ukazała bardzo zgrabne stopy, obute w ładne buciki, i zakładajac ręce na piersi, ciekawy, przenikliwy wzrok utkwiła w twarzy Marty.
Na policzkach młodej wdowy wzmogły się rumieńce, nowy świadek popisowej gry jej nie ujmował przykrości jej położenia. Ale Ludwika Żmińska zwróciła ku niej głowę z tem szczególnem zajęciem i wyrazem twarzy, które zdają się mówić:
— Czekamy!
Marta zaczęła grać. Grała la prière d’une vierge. W porze, w której uczyła się muzyki, młode panny grywały powszechnie la prière d’une vierge, tę tkliwą kompozycyę, której tony w całość pełną melancholii zlewały się z wnikającymi przez okna księżycowymi promieniami i ulatującemi z piersi dziewiczemi westchnieniami. Ale salonik informacyjnego bióra oświetlony był jasnym trzeźwym blaskiem dziennym, westchnienia kobiety grającej la prière d’une vierge nie były takiemi westchnieniami, które lecą „w nadziemskie krainy“ lub na ów łan zielony, kędy pędzi „konik wrony“, ale takiemi, które tłumione, spychane na dno piersi, wciąż się jednak podnoszą, wlewając w ucho kobiety-matki prosty, ziemski, pospolity, trywialny, a jednak tragiczny, groźny, natarczywy, rozdzierający wykrzyk: chleba! zarobku!
Wązkie brwi Ludwiki Żmińskiej zsunęły się bardzo nieznacznie, przez co jednak fizyonomia jej stała się więcej jeszcze chłodną i surową jak była wprzódy: po śniadej twarzy Francuski, rozpartej w fotelu, mknęły roje figlarnych uśmiechów. Marta czuła sama, że gra źle. Nie rozumiała już dziś tej wiązanki czułych tonów, która niegdyś wydawała się jej melodyą anielską; palce jej utraciły wprawę i plątały się po klawiszach nie zawsze na właściwe trafiając, myliła się w pasażach, cisnęła zbytecznie pedał, opuszczała całe takty, zatrzymywała się i szukała po klawiaturze drogi, którą gubiła. — Mais c’est une petite horreur qu’elle joue là! zawołała Francuska półgłosem wprawdzie, ale wykrzyk jej usłyszała i Marta. — Chut! m-lle Delphine! szepnęła gospodyni domu. Marta uderzyła ostatni akord tkliwej kompozycyi i zaraz nie podnosząc oczu ni rąk z nad klawiszów, zaczęła grać Nocturne Zientarskiego. Czuła, jak niepomyślne dla niej wrażenie gra jej wywarła na kobietę, trzymającą w swojem ręku najdroższe jej nadzieje; czuła, że niezręczne dotykając klawiszów, wypuszcza zarazem z dłoni jedno z nielicznych narzędzi zarobku, na jakie liczyła, że każdy fałszywy ton z pod palców jej wychodzący, rwie i przecina jedną z nielicznych nici, na których zawisnął byt jej i jej dziecka.
— Muszę zagrać lepiej! powiedziała sobie w myśli i bez chwili namysłu zaczęła grać smętne Nocturne. A jednak nie grała lepiej jak wprzódy, grała nawet gorzej, kompozycya była trudniejsza, w rękach odzwyczajonych od gry uczuwać zaczęła ból i zesztywnienie. Elle touche faux, Mame! he! he! comme elle touche faux, zawołała znowu Francuska, strze-lając śmiejącemi się oczami i zgrabne stopy opierając na poblizkim fotelu. — Chut, je vous en prie, M-lle Delphine! powtórzyła gospodyni domu z lekkiem niezadowoleniem wzruszając ramionami.
Marta wstała od fortepianu. Rumieńce jej lekkie wprzódy, przemieniły się teraz w purpurowe plamy, oczy błyszczały połyskiem silnego wzruszenia. Stało się! z dłoni jej wypadło jedno z narzędzi, na jakie rachowała, jedna z nici, mogących prowadzić ją ku zarobkowi, urwała się stanowczo. Wiedziała już teraz, że lekcyi muzyki otrzymać nie może; nie spuściła oczu i pewnym krokiem przystąpiła do stołu, przy którym siedziały dwie obecne w pokoju kobiety.
— Nie miałam nigdy talentu do muzyki, zaczęła głosem dość cichym, ale nie stłumionym i nie drżącym, uczyłam się jej przecież przez lat dziewięć, ale do czego się nie ma zdolności, to zapomina się łatwo. Przytem przez pięć lat po zamążpójściu nie grywałam wcale.
Mówiła to z lekkim uśmiechem. Utkwione w nią spojrzenia bystrych oczów Francuski ciężyły jej dotkliwie, lękała się ujrzeć w nich litość lub szyderstwo. Ale Francuska nie zrozumiawszy słów Marty, wymówionych po polsku, ziewnęła szeroko i głośno.
— Eh bien! Mame! zwróciła się do gospodyni domu, skończ pani zemną; mam do powiedzenia kilka słów tylko. Kiedy hrabina przyjedzie?
— Za dni kilka.
— Pisałaś pani do niej o warunkach, jakie położyłam?
— Tak, i pani hrabina je przyjęła.
— Więc moje czterysta rubli są pewnemi?
— Najzupełniej.
— I małą siostrzenicę moją będę mogła mieć przy sobie?
— Tak.
— I będę miała osobny pokój, osobną sługę, konie do przejażdżki, kiedy zechcę, i dwa miesiące wakacyi?
— Na wszystkie warunki te zgodziła się pani hrabina.
— To dobrze, powstając rzekła Francuska, za kilka dni przyjdę dowiedzieć się znowu o przyjeździe pani hrabiny. Jeżeli jednak za tydzień nie przyjedzie, lub nie przyśle po mnie, zerwę umowę. Czekać dłużej nie chcę i nie potrzebuję. Mogę mieć miejsc podobnych dziesięć. Bon jour, Madame.
Kiwnęła głową gospodyni domu, Marcie i odeszła. U progu nasunęła na głowę pąsowy kapiszon i otwierając drzwi, zanuciła fałszywie francuską piosenkę. Marta po raz pierwszy w życiu uczuła coś nakształt zazdrości. Słuchając rozmowy francuskiej guwernantki z właścicielką bióra, myślała: czterysta rubli i pozwolenie zatrzymania przy sobie małej siostrzenicy, osobny pokój, sługa, konie, długie wakacye! Boże mój! ileż to warunków, jakże szczęśliwą, świetną jest pozycya tej kobiety, która jednak nie wydaje się ani bardzo ukształconą, ani wielce pociągającą! Gdyby mi przyrzeczono czterysta rubli rocznie i pozwolono mieć Jancię przy sobie...
— Pani! ozwała się głośno, rada byłabym otrzymać stałą jakąś posadę.
Żmińska namyśliła się chwilę.
— Nie jest to zupełnie niepodobnem, ale nie jest także i łatwem, a do tego wątpię, aby dla pani było korzystnem. Spodziewam się, iż pani uznasz, że w stosunkach z osobami udającemi się do mnie otwartość jest moim obowiązkiem. Z francuszczyzną pani niezłą, ale nie zupełnie paryską, z małem, żadnem prawie ukształceniem muzykalnem mogłabyś pani zostać nauczycielką tylko na początki.
— Co znaczy? z bijącem sercem zapytała Marta.
— Co znaczy, że otrzymywałabyś pani 600, 800, najwyżej 1.000 złotych rocznie.
Marta nie namyślała się ani chwili.
— Zgodziłabym się na tę zapłatę, rzekła, gdyby przyjęto mię wraz z małą moją córeczką.
Oczy Ludwiki Żmińskiej, wyrażające przed chwilą nadzieję budzący namysł, ochłodły. — A! wymówiła, pani nie jesteś więc samą, masz dziecko...
— Czteroletnią dziewczynkę łagodną, spokojną, która nikomu nie wyrządziłaby nigdy przykrości żadnej.
— Wierzę, rzekła Żmińska, a jednak nie mogę udzielić pani najmniejszej nadziei otrzymania miejsca wraz z dzieckiem.
Marta patrzała na mówiącą ze zdziwieniem.
— Pani, wymówiła po chwili, osobę, która tylko co stąd odeszła, przyjęto przecież wraz z małą jej krewną... i tylu... tylu innymi warunkami. Czy jest ona tak wysoce wykształconą?
— Nie odpowiedziała Żmińska, wykształcenie jej nie przechodzi granic mierności; ale jest ona cudzoziemką.
Po ustach surowej właścicielki bióra po raz pierwszy w ciągu rozmowy przewinął się uśmiech, a zimne jej oczy spojrzały w twarz Marty z wyrazem, który zdawał się mówić: „jakto! nie wiedziałaś więc o tem? skądże przybywasz?“
Marta przybywała z rodzinnej wioski, kędy róże kwitły i słowiki śpiewały, z łagodnego mieszkania przy Granicznej ulicy położonego, kędy były cztery ściany ustrojone, ogrzane, dokoła świat przed oczami jej zasłaniające; przybyła ona z krainy, w której panują najprzód naiwność i nieświadomość dziewicy, potem wesołość i nieświadomość młodej mężatki, przybywała ona z tego kręgu żywotów ludzkich, w którym niewiasta spuszcza oczy, a więc nic nie widzi, nie zapytuje o nic, a więc o niczem nie wie... Nie wiedziała, lub mimochodem, przelotnie zaledwie zasłyszała była coś o tem, że co wolno Jowiszowi, tego nie wolno wołowi. Oczy Ludwiki Żmińskiej zimne, ale rozumne, z błądzącą w źrenicach ironią w tej chwili na nią spoglądające, mówiły jej: tamta kobieta w pąsowym kapiszonie, ostro mówiąca, głośno wykrzykująca, stopy na krzesło zakładająca, jest Jowiszem, ty biedna istota, trywialnie urodzona na tej samej ziemi, na której rodzą się wszystkie matki wszystkich naszych dzieci, jesteś wołem.
— Gdybyś się pani rozstać mogła ze swą córeczką, gdybyś umieściła ją gdziekolwiek, bardzo być może, iż znalazłabyś dla siebie miejsce z tysiącem złotych rocznie.
— Nigdy! splatając ręce zawołała Marta, nigdy nie rozstanę się z mojem dzieckiem, nie oddam go w ręce obce... Jest ono wszystkiem, co pozostało mi na ziemi...
Wykrzyk ten przemocą wydarł się z piersi matki, ale Marta pojęła szybko niestosowność jego i bezużyteczność. Uczyniła nad sobą wysilenie i spokojnie mówić zaczęła.
— Skoro więc nie mogę mieć nadziei otrzymania posady stałej, racz pani dostarczyć mi lekcyi prywatnych...
— Lekcyi francuskiego języka? wtrąciła gospodyni domu.
— Tak, pani; i innych przedmiotów także, jak naprzykład: geografii, historyi powszechnej, historyi literatury polskiej... uczyłam się kiedyś tego wszystkiego, potem czytywałam niezbyt wiele wprawdzie, zawsze jednak trochę czytywałam. Pracując nad sobą, dopełniłabym moich wiadomości...
— Na nic by się to pani nie przydało, przerwała Żmińska.
— Tak, bo ani ja, ani żadna z właścicielek biór informacyjnych, nie mogłybyśmy sumiennie przyrzekać pani lekcyi wspomnianych przez panią nauk...
Marta szeroko otwartemi oczami spoglądała na mówiącą kobietę; ta po krótkiej chwilce przestanku dodała:
— Ponieważ zajmują się niemi wyłącznie prawie mężczyzni.
— Mężczyzni, wyjąkała Marta, dlaczego wyłącznie mężczyzni?
Żmińska podniosła na młodą kobietę oczy, które mówiły znowu: skądże przybywasz? głośno zaś rzekła:
— Dlatego zapewne, że mężczyzni są mężczyznami.
Marta przybywała z krainy błogiej nieświadomości niewieściej, zamyśliła się więc przez chwilę nad wyrazami właścicielki bióra. Po raz pierwszy w życiu zawikłania i zagadnienia społeczne jawiły się przed jej oczami, mętne, niewyraźne; splątane ich zarysy, wywierając na nią bezwiedne, dolegliwe wrażenie, nie nauczały jej przecież niczego.
— Pani, odezwała się po chwili, zdaje mi się, iż zrozumiałam, dlaczego mężczyzni więcej pożądanymi są, gdy idzie o nauczanie; posiadają oni wykształcenie wyższe, gruntowniejsze niż kobiety... tak, ale wzgląd ten może mieć miejsce tam tylko, gdzie nauczanie przybiera szerokie już rozmiary, gdzie wiedza nauczyciela powinna być tak obszerną i gruntowną, aby odpowiedzieć potrzebom dojrzewającego już umysłu, uczucia. Ale ja, pani, nie roszczę tak wysokich pretensyi. Chciałabym nauczać początków historyi, geografii, historyi piśmiennictwa naszego...
— Początków tych nauczają zazwyczaj także mężczyzni... przerwała Żmińska.
— Wtedy zapewne, kiedy idzie o dawanie lekcyi chłopcom, wtrąciła Marta.
— I dziewczętom także, dokończyła właścicielka informacyjnego bióra.
Marta zamyśliła się znowu.
— A więc, rzekła po chwili, cóż w dziedzinie nauczycielstwa pozostaje kobietom?...
— Języki, talenta...
Oczy Marty zaświeciły nadzieją. Ostatni wyraz Żmińskiej przypomniał jej jedno jeszcze narzędzie zdobywcze, o którem dotąd nie myślała.
— Talenta, wymówiła z pośpiechem, a więc nie tylko przecież muzyka... ja uczyłam się rysować... chwalono nawet kiedyś moje rysunki.
Na twarzy Żmińskiej osiadł znowu wyraz obiecującego namysłu.
— Zapewne, rzekła, umiejętność rysunku może się pani na coś przydać, daleko mniej jednak, niżby się przydała biegłość w muzyce...
— Dlaczego, pani?
— Dlatego zapewne, że rysunek jest cichy, a muzyka głośna... W każdym razie, dodała Żmińska, przynieś mi pani próby swego rysunku. Jeżeli jesteś w nim pani bardzo biegła, jeżeli potrafisz wyrysować coś, coby oznajmiało talent wielki i wysoko ukształcony, będę mogła znaleść dla pani jedną lub dwie lekcye...
— Bardzo biegłą w rysunku nie jestem, odparła Marta; nie zdaje mi się też, aby talent mój do rysowania był wielkim, ukształcenie zaś, jakie w nim posiadłam, nie może wcale nazywać się wysokiem. Znam przecież rysunek o tyle, abym początkowych prawideł jego nauczać mogła.
— W takim razie nie przyrzekam pani początkowych lekcyi rysunku, spokojnie krzyżując ręce na piersi, rzekła Żmińska. Ale dłonie Marty splatały się coraz silniej pod wpływem coraz przykrzejszego uczucia.
— Dlaczego, pani? szepnęła młoda kobieta.
— Dlatego, że udzielają ich mężczyzni, odrzekła właścicielka bióra.
Marta pochyliła głowę na piersi i tym razem przesiedziała ze dwie minuty w głębokiem pogrążona zamyśleniu.
— Przebacz pani, wymówiła po chwili, podnosząc twarz, na której malował się wyraz dręczącego niepokoju, przebacz pani, że tak długo zajmuję ją mą rozmową. Jestem kobietą niedoświadczoną, za mało może dotąd zwracałam uwagi na stosunki ludzkie, na porządek spraw, które nie tyczyły się mnie osobiście. Nie rozumiem wszystkiego, o czem mi pani powiadasz, rozsądek mój, a zdawało mi się że go mam, sprzecza się z temi licznemi niemożnościami, jakie mi pani wskazujesz, bo nie dostrzega, jakie mogłyby być ich przyczyny. Otrzymanie pracy, jak największej ilości pracy, jest dla mnie więcej niż kwestyą życia i śmierci, bo kwestyą życia, a potem i wychowania mego dziecka... Myśli moje wikłają się... pragnęłabym słusznie sądzić o rzeczach, zrozumieć... ale... nie mogę... nie rozumiem...
Gdy Marta mówiła te słowa, właścicielka bióra patrzała na nią zrazu obojętnie, potem bacznie i ze skupioną uwagą, potem jeszcze chłodne oczy jej rozgrzały się cieplejszem światłem. Spuściła szybko wzrok i chwilę milczała, po surowem czole jej przesunęło się parę ruchomych zmarszczek, smutny uśmiech owinął na chwilę obojętne zwykle usta. Urzędowa powłoka, którą okrywała się właścicielka informacyjnego bióra, nie opadła z niej całkiem, ale stała się przeźroczysta; można było teraz dostrzec z za niej kobietę, która przypominała sobie niejedną kartę z własnego życia, niejeden obraz z życia innych kobiet. Podniosła zwolna głowę i spotkała spojrzeniem utkwione w nią, głębokie w tej chwili, błyszczące i niespokojne oczy Marty.
— Nie pani pierwsza, zaczęła głosem mniej suchym niż dotąd mówiła, nie pani pierwsza przemawiasz do mnie w ten sposób. Od lat ośmiu, to jest od czasu, w którym stanęłam na czele zakładu tego, przychodzą tu wciąż kobiety różnych wieków, stanów, uzdolnień, rozmawiają ze mną i mówią: nie rozumiemy! Ja, rozumiem to, czego one nie rozumieją, gdyż wiele widziałam i niemniej doświadczyłam sama. Tłómaczenia jednak rzeczy dla niedoświadczonych, ciemnych i niezrozumiałych nie podejmuję się, wytłómaczą je każdemu dostatecznie walki niezbędne, zawody nieuniknione, fakty jasne jak dzień i zarazem ponure jak noc.
Gorzka jakaś ironia przebrzmiewała w głosie niemłodej kobiety o surowych rysach, gdy wymawiała te wyrazy. Oczy jej spoczywały wciąż na bladej już teraz twarzy Marty, było w ich głębi nieco tego współczucia, z jakiem człowiek dojrzały, znający dobrze ciemne strony życia, spogląda na naiwne dziecię, które całe je ma jeszcze przed sobą. Marta milczała. Powiedziała przed chwilą prawdę; myśli wikłały się w jej głowie, nie mogąc żadnym wyrazem objąć tego, co przedstawiło się nagle jej wyobraźni, oblekło jej rozwagę. Jedną tylko rzecz spostrzegła jasno i wyraźnie: spostrzegła, że praca nie jest wcale przedmiotem takim, po który człowiek, po który mianowicie kobieta schylićby się tylko potrzebowała, aby go posiąść. I jeszcze jedną rzecz widziała jasno i wyraźnie, białą twarzyczkę Janci i wielkie, czarne oczy dziecięcia, których wzrok bódł serce jej jak nieustanne, natarczywe przypomnienie jakiejś wielkiej, gwałtownej, nieodegnanej potrzeby...
— Daremnie pani łamiesz się z myślami swemi, ciągnęła po chwili Ludwika Żmińska, nic one ci nie powiedzą, bo nie żyłaś dotąd śród świata rzeczywistego, miałaś swój świat marzeń panieńskich naprzód, uczuć rodzinnych potem, co było poza tem, to cię nie obchodziło. Nie znasz świata, choć przeżyłaś na nim lat dwadzieścia kilka, tak jak nie umiesz grać, choć uczyłaś się muzyki lat dziewięć. Otóż fakty, które ze wszech stron panią otoczą i własnem życiem twem rządzić będą, nauczą cię świata, ludzi, społeczeństwa. Co do mnie, to tylko powiedzieć chcę, mogę i powinnam. W społeczeństwie naszem, pani, taka tylko kobieta zdobyć sobie może zarobek dla życia dostateczny i los swój od wielkich cierpień i nędz ochronić, która posiada wysokie udoskonalenie w jakiejkowiek umiejętności, lub prawdziwy jaki i energiczny talent. Wszelkie początkowe wiadomości i mierne uzdolnienia nie zdobywają nic wcale, albo co najwięcej zdobywają suchy i twardy kęs chleba, rozmoczony chyba w łzach i okraszony — upokorzeniami. Środka tu niema, kobieta musi w jakimkolwiek dziale pracy być doskonałą, doskonałością tą wyrobić sobie imię, rozgłos, a więc wziętość. Jednym, dwoma stopniami stojąc niżej w umiejętności, talencie, wszystko ma przeciwko sobie — za sobą nie ma nic.
Marta słów tych słuchała z chciwością, ale im dłużej słuchała, tem więcej stawało się widocznem, że i do jej głowy takie napływają myśli, na usta tłoczą się wyrazy.
— Pani! wymówiła, czyliż wszyscy mężczyzni także muszą posiąść doskonałość jakąś, aby zdobyć sobie byt wolny od wielkich cierpień i nędzy?
Żmińska zaśmiała się z cicha.
— Sąż, rzekła, doskonałymi w jakiejkowiek umiejętności, kanceliści kopiujący po biórach cudze pisma, sklepowi subjekci, metrowie uczący początków geografii, historyi, rysunków itd.?
— A więc, zawołała Marta z niezwykłem sobie uniesieniem, a więc przebacz pani, że raz jeszcze powtórzę: dlaczego, dlaczego pole pracy otwarte dla jednych od początku do końca mierzy się innym na piędzie i cale? Dlaczego brat mój, gdybym go miała, mógłby udzielać lekcyi rysunku, tyleż co ja mając talentu i uzdolnienia, a ja nie mogę? Dlaczego mógłby kopiować po biórach cudze pisma, a ja nie mogę? Dlaczego jemu pozwolonem by było zużytkować dla siebie i swoich wszystko, wszystko cokolwieby posiadał w zasobach swego umysłu, a ja nic więcej zużytkować nie mogę, jak grę na fortepianie, do której nie mam zdolności, i znajomość obcych języków, którą posiadam w nizkim stopniu?
Marta mówiła to ustami drżącemi, oczy i policzki jej zapałały. Nie była świetną damą, na aksamitnej sofie salonu snującą dowcipną gawędkę o równouprawnieniu kobiet, ani teoretykiem w czterech ścianach gabinetu, ważącym i mierzącym mózg męski i kobiecy w celu wynalezienia pomiędzy nimi podobieństw i różnic. Pytania, cisnące się na jej usta, były pytaniami, które targały serce matki, rozpalały głowę kobiety ubogiej, wysuwały się przed nią jak puklerz, zasłaniający od — śmierci głodowej!
Żmińska wzruszyła lekko ramionami i rzekła zwolna:
— Powtórzyłaś pani wiele razy: dlaczego? Nie formułując kategorycznej odpowiedzi, powiem pani, iż dlatego zapewne najbardziej i przedewszystkiem, że mężczyzni są głowami domów, ojcami rodzin.
Marta patrzała w mówiącą kobietę, jak w tęczę.
Silne połyski oczu jej, wywołane przed chwilą ciekawością myśli i gwałtem uczuć, kryły się za dwoma łzami, które wypłynęły z pod powiek i oszkliły źrenice. Ręce jej splotły się jakby mimowoli.
— Pani, wymówiła, i ja także jestem matką.
Ludwika Żmińska powstała. W przedpokoju ozwał się dzwonek, zwiastujący przybycie nowej jakiejś osoby, właścicielka bióra zmierzała do ukończenia rozmowy z młodą wdową.
— Uczynię wszystko, co będę mogła, aby wynaleźć dla pani odpowiednie zajęcie; nie spodziewaj się pani jednak otrzymać je prędko. W ogóle, w dziedzinie nauczycielstwa ofiara pracy przewyższa o wiele jej żądanie. Nauczycielki z bardzo wysokiem językowem i artystycznem uzdolnieniem byłyby pożądanemi i otrzymują świetne stosunkowo posady, takich jest przecież najmniej, za mało nawet w stosunku do potrzeby: co do początkowego zaś nauczania, zajmuje się niem, lub zajmować pragnie takie mnóstwo kobiet, że nadmierna ta konkurencya nietylko sprowadza do niesłychanie nizkiej cyfry cenę pracy, ale utrudnia, dla większości uniemożebnia zdobycie tej ostatniej! Powtarzam jednak, że uczynię wszystko, co będę mogła, aby znaleść dla pani lekcye, idzie tu zresztą tak dobrze o interes pani, jak o mój własny. Za dni kilka, za tydzień, chciej pani przyjść tu znowu, a może znajdziesz już jaką wiadomość.
Mówiąc te słowa, właścicielka bióra od stóp do głowy okryta już była urzędowym chłodem i sztywnością, w pokoju bowiem ukazała się nowa postać kobieca.
Marta odeszła. Zstępowała ze wschodów powoli. Nie płakała tak jak owa młoda dziewczyna, która przed godziną tę samą przebywała drogę, ale była głęboko zamyśloną. Wyszedłszy dopiero na ulicę, oderwała wzrok od ziemi i przyspieszyła kroku. Miała jeszcze dnia tego wiele do uczynienia.
W kamienicy, sąsiadującej z tą, w której było jej mieszkanie, znajdowała się garkuchnia. Marta weszła do zakładu tego i prosiła o przynoszenie jej obiadów. Przez wzgląd na blizkość miejsca i z warunkiem małej dopłaty, zgodzono się przysyłać jej obiady na poddasze przez małego posługacza. Żądano tylko opłaty z góry, która wynosić miała dziesięć złotych tygodniowo, sumę wielką dla Marty, której majątek cały wynosił niespełna złotych dwieście.
Otwierając pugilaresik, który majątek ten mieścił w sobie, Marta uczuła pewien niekreślony, ale dolegliwy niepokój. Uczucie to zwiększyło się w niej jeszcze, gdy wstąpiwszy do mieszkania rządcy domu, wręczyła mu dwadzieścia pięć złotych miesięcznej opłaty za wynajmowanie izdebki i znajdujących się w niej sprzętów. Wprzódy jeszcze kupiła w sklepiku z wiktuałami trochę cukru, herbaty, kilka bułek, małą lampkę i trochę nafty. Wszystko to razem o czwartą część zmniejszyło jej majątek.
Jancia zamknięta przez cały ranek w izdebce wydała okrzyk radości, usłyszawszy klucz obracający się w zamku. Rzuciła się na szyję wchodzącej matki i twarz jej okryła pocałunkami.
Wrażenie chwili jest jedyną mocą silnie działającą na organizacye dziecięce. Przyszłość nie istnieje dla ich myśli, przeszłość zaciera się szybko w ich pamięci. Dzień wczorajszy jest już dla dziecka odległą przeszłością, to co było, działo się, lub stało przed kilku dniami, znika i rozlewa się przed ich oczami w mgle zapomnienia. Jancia była wesołą.
Wązki promień słońca, wnikający do izby na poddaszu przez małe okienko, radował ją, kominek z okopconą głębią zastanawiał i zaciekawiał, zabierała znajomość z nowymi sprzętami, śmiała się z dwóch krzeseł, u których jedna noga krótszą była od trzech innych, i porównywała je do kalek staruszków, widywanych przez nią na ulicach miasta. Samotność, śród jakiej przepędziła cały ranek, utworzyła w główce jej zapasik myśli, które języczek spragniony mówienia, z pospiesznym i głośnym szczebiotem wypowiadał przed matką.
Po raz pierwszy wesołość dziecięcia ciężkie wrażenie wywarła na umyśle Marty. Wczoraj, gdy Jancia lepiej jeszcze pamiętała o znikłej z przed oczu jej postaci ojca, kiedy zasmucona utratą ścian, śród których żyła dotąd, i wszystkich pięknych rzeczy, do których widoku nawykła, z płaczem odmawiała pożywienia, wielkie czarne swe oczy podnosiła na twarz matki z wyrazem bolesnego błagania i bezświadomego przerażenia, Marta oddałaby wszystko co pozostało jej jeszcze, aby wywołać uśmiech na drobne jej usteczka, rumieniec zdrowia na pobladłe policzki. Dziś srebrny śmiech dziecka napełniał ją nieokreśloną, ale ciężką trwogą. Cóż więc zmieniło się w jej położeniu? Była samotną jak wczoraj, ubogą jak wczoraj, ale pomiędzy wczoraj i dziś stał ów ranek probierczy, w którym po raz pierwszy wyszedłszy w świat nieznany, ściślej niż kiedykolwiek porachowała się sama z sobą. Wczoraj była pewną, że nim doba upłynie, będzie już posiadała w ręku swem możność pracowania i obrachowania się ze spodziewanym zarobkiem, mającym pewne określone zarysy nadać jej przyszłości. Doba upłynęła, a przyszłość pozostała nieokreśloną. Kazano jej czekać, nie oznaczając nawet czasu oczekiwania, czekać na coś, co w każdym razie będzie musiało być bardzo drobnem.
— Jakże byłam niedoświadczoną, myśląc, iż oczekiwać nie będę potrzebowała, jakże byłam nierozumną, spodziewając się od siebie samej rzeczy wielkich!
Tak myślała Marta, stojąc wieczorem u okna, za którem wisiało czarne niebo jesienne i wielkie miasto gwarzyło nieustannie.
— Co za natłok! wszystkie stany, wieki, narodowości cisną się tam, kędy ja iść zamierzyłam! Czy utoruję sobie drogę śród tego tłumu i czem utoruję, skoro tak małe posiadam narzędzia do walki! A jeżeli nie wpuszczą mnie wcale na drogę tę, jeżeli upłynie tydzień, dwa, miesiąc, a ja nie znajdę zarobku?
Na myśl tę zimny dreszcz przebiegł po ciele Marty. Odwróciła głowę szybko i ogarnęła uśpioną główkę Jańci takim wzrokiem, jakby się o nią nagle przelękła, jakby nagle ujrzała wiszące nad nią groźne jakieś niebezpieczeństwo.



Brzydki to był szary, dżdżysty, błotnisty dzień listopadowy, w którym Marta bardzo pospiesznym krokiem dążyła z ulicy Długiej na Piwną, z bióra informacyjnego do domu. Obłoki płakały, ale twarz młodej kobiety jaśniała. Ludzie osłaniali się przed deszczem parasolami, przed chłodem płaszczami, ale ona nie osłaniając się niczem, obojętna na dokuczliwość natury, tak jak obojętną byłaby zapewne w tej chwili na jej pieszczoty, biegła lekko po zbłoconych chodnikach, z głową podniesioną, ze wzrokiem błyszczącym.
Nigdy jeszcze, odkąd na wysokiem zamieszkała poddaszu, przebycie wązkich, brudnych, ciemnych, trzypiątrowych wschodów nie przyszło jej z taką łatwością; uśmiechała się, wydostając z kieszeni klucz ciężki i zardzewiały, z uśmiechem przestąpiła, przeskoczyła niemal próg izby, przyklękła, otworzyła ramiona i milcząc, przycisnęła mocno do piersi czarnookie dziecię, które z krzykiem radości rzuciło się na jej spotkanie. Przylgnęła ustami do czoła dziewczynki.
— Dzięki Bogu, dzięki Bogu, Jańciu! szepnęła, chciała coś więcej powiedzieć, nie mogła: dwie łzy spłynęły na uśmiechnione jej usta.
— Czego ty mamo śmiejesz się? Czego ty płaczesz? zaszczebiotała Jańcia drobnemi rączkami, muskając rozpalone policzki matki.
Marta nie odpowiedziała; zerwała się z ziemi i spojrzała w czarną głębię komina. Teraz dopiero uczuła, że była zmokniętą, że w izbie było zimno.
— Możemy dziś sobie ogień rozpalić na kominku, rzekła, biorąc z za pieca jedyną znajdującą się tam wiązkę drzewa.
Jańcia poskoczyła z radości.
— Ogień! ogień! wołała, ja lubię ogień, mamo! Tak dawno nie zapalałaś już go na kominku!
Kiedy żółte płomienie strzeliły do góry, gorącym blaskiem napełniły czarną głąb komina i falę przyjemnego ciepła rozlały po izbie, Marta usiadła przed ogniem i wzięła dziecię swe na kolana.
— Jańciu! rzekła, pochylając się ku bladej twarzyczce; jesteś małą jeszcze dzieciną, ale powinnaś zrozumieć już to, co ci powiem. — Mama twoja była bardzo, bardzo biedną, bardzo smutną. Wydała wszystkie swoje pieniążki i za kilka dni nie miałaby już za co kupić ani obiadu dla ciebie i dla siebie, ani drewek do zapalenia w piecu. Dziś dano mamie twojej robotę, za którą jej zapłacą... Dlatego przychodząc, mówiłam ci, abyś podziękowała Bogu, dlatego rozpaliłam ten piękny ogień, aby nam było dziś ciepło i wesoło...
Marta otrzymała w istocie robotę. Po miesiącu oczekiwania, po kilkunastu bezowocnych wycieczkach do informacyjnego bióra, Ludwika Żmińska oświadczyła młodej kobiecie, iż otrzymała dla niej lekcyę francuskiego języka. Zarobek ów, pół rubla codziennie wynosić mający, wydał się Marcie otworzoną przed nią kopalnią bogactw. W tej samej izbie, w której mieszkała teraz, również oszczędnie, oszczędniej może niż dotąd opędzając swe potrzeby, z zasobem tym żyć mogła z dzieckiem. Żyć mogła! Dwa te wyrazy znaczyły wiele dla kobiety, która w przeddzień jeszcze otrzymania pomyślnej tej wiadomości, dowiadywała się, gdzie i komu sprzedać można zbywającą cząstkę odzieży.
Do tego jeszcze pierwszy błysk pomyślności oświecił perspektywę z lepszą przyszłością u końca. Jeżeli, rzekła Żmińska, w domu, do którego cię wprowadzam, zdobędziesz sobie imię nauczycielki sumiennej i umiejętnej, bardzo być może, iż lekcye jej zażądanemi będą przez wiele innych. Wtedy otrzymasz pani prawo nietylko wyboru, ale wymagania warunków zyskowniejszych nad te, które ci teraz ofiarowanemi zostały.
Były to słowa, któremi Ludwika Żmińska zakończyła rozmowę z młodą wdową. W głowie Marty uwięzły głęboko dwa wyrazy: „sumienną i umiejętną.“
Pierwszy z dwóch tych wyrazów nie budził w niej najlżejszej obawy ni wątpliwości, drugi nie wiedziała sama dlaczego odpychała od siebie; pragnęła o nim zapomnieć, niby o czemś, co zmącić jej mogło pierwszą oddawna chwilę uspokojenia.
O naznaczonej godzinie Marta wchodziła do jednego z mieszkań przy ulicy Ś-to Jerskiej położonych. W pięknym, smakownie i dość kosztownie urządzonym saloniku spotkała ją kobieta młoda jeszcze, bardzo ładna, bardzo ładnie ubrana, prawdziwy typ Warszawianki, z układem żywym i pełnym wdzięku, z twarzą oświeconą wyrazem bystrego pojęcia, z mową prędką, ożywioną i wytworną. Była to żona jednego z głośniejszych literatów miejscowych, pani Marya Rudzińska. Tuż za nią wbiegła do saloniku dwunastoletnia dziewczynka, śmiejąca się, błyskająca pojętnemi oczami, powiewająca króciutką, ozdobną, według ostatniej mody sporządzoną sukienką, i ciągnąca za sobą długi pąsowy sznur, z którym przed chwilą odbywała zapewne po wygodnem i obszernem mieszkaniu swych rodziców gimnastyczne ćwiczenia.
— Panią Martę Świcką zapewne mam przyjemność widzieć, przemówiła gospodyni domu, wyciągając jedną rękę ku przybywającej, drugą wskazując jej jeden z fotelów przy kanapie stojących. Pani Żmińska mówiła mi wczoraj wiele o pani, szczerze więc cieszę się, że ją poznaję. Przedstawiam pani moją córkę, a przyszłą jej uczennicę. Jadwisiu! Ta pani jest tak dobra, że chce dawać ci lekcye francuskiego języka, pamiętaj abyś nie sprawiała jej najmniejszego zmartwienia i uczyła się tak dobrze, jak przy pannie Dupont!
Dziewczyna ze smukłą i giętką kibicią, z fizyonomią pełną swobody i pojętności, bez najmniejszego zmięszania, ukłoniła się przyszłej nauczycielce swej bardzo zgrabnie.
W tej samej chwili w przedpokoju ozwał się dzwonek; do salonu jednak nikt nie wszedł, tylko po kilkunastu sekundach portyera, całkiem prawie przysłaniająca drzwi sąsiedniego pokoju, poruszyła się i w szczelinie, utworzonej pomiędzy ciężkiemi fałdami pąsowej materyi, ukazała się para czarnych, jak węgiel, ognistych oczu, należących widocznie do twarzy męskiej, bo ponad nią widać też było kawałek śniadego czoła, z gęstą, czarną, krótko przystrzyżoną fryzurą, a poniżej ukazywał się rożek czarnej, sterczącej bródki. Wszystko to jednak zaledwie było widocznem wśród gęstych załomów materyi, a pozostało zupełnie niewidzialnem dla osób rozmawiających w salonie, profilem do drzwi zwróconych.
Gospodyni domu ciągnęła dalej rozmowę swą z Martą.
— Ostatnia nauczycielka córki mojej, panna Dupont, uczyła bardzo dobrze i Jadzia czyniła przy niej znaczne postępy. Mąż mój przecież sądził i mnie o tem przekonał, że niezupełnie dobrze było z naszej strony, dawać sposobność pracowania cudzoziemce wtedy, gdy naokoło nas tyle znajduje się najzacniejszych kobiet miejscowych, tak usilnie poszu-kujących pracy i z taką trudnością ją znajdujących. Do wszystkich zresztą nauczycieli którzy kształcą umysł naszej córki, tak ja, jak mąż mój zanosimy jedyną prośbę, aby nauczanie było gruntowne, szerokie, wyczerpujące, aby obejmowało wszystkie gałęzie danego przedmiotu tak, iżby dziecko nasze mogło kiedyś władać nim i mieć go w zupełnem swem posiadaniu.
Marta skłoniła się w milczeniu i powstała.
— Jeżeli pani od dziś już rozpocząć raczysz lekcye... rzekła gospodyni domu powstając także i uprzejmym gestem wskazując drzwi z portyerą, z za której wraz z powstaniem dwóch kobiet zniknęła para oczu, wąsiki i bródka, oto jest gabinet, przeznaczony do nauki dla mojej córki.
Gabinet skromniej był urządzony niż salon, panowały w nim przecież dobry smak i wygoda. Pod jedną ze ścian stał duży stół, zielonem suknem okryty, pełen książek, zeszytów i przyborów do pisania. Jadzia czuła się tu już u siebie i podnosząc ładne oczy na twarz przyszłej nauczycielki, z poważną minką przybliżyła do stołu wygodny fotel i położyła przed nim kilka książek i sporą ilość grubych zeszytów...
Marta jednak nie zaraz usiadła. Twarz jej, która po upłynionym świeżo miesiącu oczekiwania chudszą i bledszą była niż przedtem, okryła się w tej chwili wyrazem głębokiego zamyślenia, powieki w dół opadły, ręce, któremi objęła krawędź stołu, drżały nieco. Stała tak parę minut, z nieruchomą twarzą i postawą. Możnaby rzec, że rozmyślała nad tylko co usłyszanemi słowami matki swej uczennicy, albo sama sobie zadawała pytanie jakieś, odpowiedzi na nie szukając w rozumie swym lub sumieniu. Gdy podniosła wzrok, spotkała się oczami z utkwionem w nią spojrzeniem gospodyni domu. Spojrzenie to opłynęło przez chwilę od stóp do głowy smukłą, delikatną, wytwornie piękną postać nowej nauczycielki. Zatrzymało się przydłużej na szerokiej białej taśmie, żałobną pręgą okalającej czarną jej suknię, i spoczywało teraz na bladej, zamyślonej jej twarzy, z wyrazem współczucia i trochę ciekawości.
— Pani nosisz żałobę, zniżonym, łagodnym głosem wymówiła Marya Rudzińska, po matce może, lub po ojcu...
— Po mężu, wyrzekła Marta z cicha, a powieki jej znowu w dół opadły zwolna i ciężko.
— Pani więc jesteś wdową! zawołała Marya, a w głosie jej brzmiał ten żal, ta trwoga, jakich kobieta szczęśliwa w małżeństwie doświadcza, ilekroć słyszy, że ktoś podobne szczęście utracił, a więc, że i jej własne wiekuistem zapewne nie jest; i może... może pani masz dzieci?
Tym razem Marta podniosła wzrok, w którym żywe zadrgały światła.
— Mam córkę, pani! odrzekła, a jakby wyraz ten uderzył ją nagłem jakiemś, nakazującem przypomnieniem, usiadła na podanym jej przed chwilą fotelu i rękami, które jeszcze drżały trochę, zaczęła jedną po drugiej otwierać złożone przed nią książki. Z książek tych Marta dorozumiewać się mogła, że dwunastoletnia Jandzia wiele już uczyła się i daleko zaszła w nauce; o wysokiej znajomości języka, jaką posiadała przeszła nauczycielka dziewczynki, świadczyło tu i ówdzie rozsypane po zeszytach pismo biegłe, przełamujące z widoczną łatwością największe trudności językowe, wnikające w grunt i subtelne odcienia przedmiotu. Marta powiodła dłonią po oczach, jakby wzrok sobie rozjaśnić, lub myśl jakąś natrętną odpędzić od siebie chciała, i zamykając kajety i książki, zadała uczennicy swej kilka pytań. Marya Rudzińska tymczasem odeszła ku oknu i wziąwszy do rąk drobną jakąś robótkę, gotowała się usiąść z nią przy małym stoliczku, gdy portyera rozchyliła się nieco i ozwał się z za niej głos męski i dźwięczny:
— Kuzynko Maryniu! proszę tu na chwilę.
Marya cicho przebyła pokój, przyjazne spojrzenie raz jeszcze zatrzymała na twarzy nowej nauczycielki swej córki i z cicha zamknęła za sobą drzwi za portyerą ukryte, z gabinetu do salonu wiodące.
Na środku salonu stał młody, 26 lat może liczący mężczyzna, szczupły, zgrabny, według ostatniej mody ubrany, ze śniadą ściągłą twarzą, kruczymi włosami i jak węgiel czarnemi oczami. Powierzchowność człowieka tego miłą była, a nawet na pierwszy rzut oka zajmującą. Uderzała w niej przedewszystkiem niezmierna pełność życia swobodnego, wesołego, niecierpliwie jakby rwącego się i kapryśnie wybujałego. Pełność ta życia po bliższej uwadze wydawała się nawet jego nadmiarem. Źrenice młodego człowieka pałały, migotały, w koło ust na wpół okrytych czarnym wąsikiem wiły się roje uśmieszków, to przymilających się, to figlarnych, to żartobliwych, cała fizyognomia w jednej sekundzie, w jednem mgnieniu oka, mieniała się wyrazem dowcipu, żartu. Był to widocznie człowiek wiekuistej wesołości, wiekuistego śmiechu, ale zarazem widać było, że był to człowiek wesołego, o nic nie dbającego życia. To ostatnie objawiało się w zmęczonej nieco cerze jego twarzy, którą uwydatniały z przeciwieństwem młodość całej postaci, ognisty połysk źrenic, dziecinna niemal pustota uśmiechów.
W chwili gdy Marya Rudzińska wchodziła do salonu, postawa młodego człowieka tego była co najmniej osobliwa. Stał on twarzą zwrócony do zamkniętych przez gospodynię domu drzwi gabinetu, z postacią w tył nieco odgiętą, rękami wzniesionemi w górę, ze wzrokiem utkwionym w suficie. Teatralnej postawie tej towarzyszył wyraz twarzy, oznaczający również teatralne i wielce komicznie wyglądające zachwycenie:
— Olesiu! napominającym tonem wymówiła Marya, cóż to znowu za niedorzeczność?
— Bogini! półgłosem, nie zmieniając postawy ni wyrazu twarzy, wymówił młody człowiek. Bogini! powtórzył i wzdychając na sposób bohaterów komedyi, opuścił w dół głowę i ręce.
Marya nie mogła powstrzymać się od uśmiechu. Wzruszyła jednak ramionami i z robotą w ręku siadając na sofie, rzekła tonem lekkiej wymówki:
— Zapomniałeś przywitać się ze mną, Olesiu!
Na te słowa, młody człowiek poskoczył i kilka pocałunków złożył na rękę gospodyni domu.
— Przebacz, Maryniu, przebacz! mówił tym samym wciąż co pierwej patetycznym tonem, byłem tak zachwycony! och!
Usiadł na krześle obok młodej kobiety i przycisnąwszy dłoń do serca, podniósł znowu wzrok na sufit. Marya patrzała na niego tak, jak się patrzy na rozswawolone dziecko.
— Jakież znowu dziwactwo zajechało ci do głowy? spytała po chwili, siląc się widocznie na powagę, lecz nie mogąc w zupełności ukryć uśmiechu. Czy to w drodze do mego domu spotkałeś tę nową jakąś boginię, która cię w taki zachwyt pogrążyła? Boję się doprawdy bardzo, aby na cały już dzień nie pozbawiła cię ona rozsądku.
— Okrutna jesteś, Maryniu z tym twoim rozsądkiem, z nowem westchnieniem wymówił młody człowiek; w twoim to właśnie domu ujrzałem tę piękność...
Przy ostatnim wyrazie z przesadzonym gestem wskazał na drzwi gabinetu. Marya wydawała się na wpół rozśmieszoną, na wpół zdziwioną.
— Jakto? rzekła, więc to o nowej nauczycielce Jadzi mówisz?
— Tak, kuzynko, przybierając nagle poważną minę, odparł młody człowiek; mianuję ją królową wszystkich bogiń moich...
— Ale gdzieżeś ją widział, wietrzniku?
— Przychodząc do ciebie, dowiedziałem się w przedpokoju, że jesteś zajęta rozmową z nową nauczycielką swojej córki. Nie chciałem ci przeszkadzać i wszedłszy drzwiami od kuchni, zajrzałem przez portyerę... Żart na stronę jednak, mówił dalej, cóż to za piękna osoba! jakie oczy! co za włosy! wzrost królewski!
— Olesiu! z lekką niechęcią przerwała gospodyni domu, jest to widocznie nieszczęśliwa jakaś kobieta: nosi żałobę po mężu...
— Młoda wdówka! podnosząc znowu oczy w górę, zawołał młody człowiek; nie wiesz może o tem, kuzynko, że niema na ziemi milszych istot, jak młode wdówki... naturalnie wtedy, gdy są ładne... twarz blada, oczy sentymentalne... uwielbiam blade twarze i sentymentalne oczy u kobiet.
— Bredzisz! wyrzekła Marya, wzruszając ramionami, gdybyś nie był moim ciotecznym rodzonym bratem i gdybym nie wiedziała, że pomimo całej twej pustoty, jesteś w gruncie dobrym chłopcem, mogłabym znienawidzieć cię doprawdy za to dziwne lekceważenie kobiet...
— Lekceważenie! zawołał młody człowiek, ależ kuzynko, ja uwielbiam kobiety! Są to boginie serca mego i życia...
— Boginie, które liczysz na tuziny.
— Im więcej człowiek ma przedmiotów miłości, kuzynko, tem więcej kocha... Są to egzercycye, a tylko przez egzercycye serce nabiera tej siły, tego ognia, który...
— Dosyć ju tego, Olesiu, z żywą już i widoczną niechęcią przerwała gospodyni domu, wiesz dobrze, jak martwi mię kierunek umysłu twego i serca...
— Kuzynko! Kuzyniu! Kuzyneczko! Amen! na Boga, powiedz już amen! zawołał młody człowiek, odsuwając się wraz z krzesłem, na którem siedział i składając ręce jak do pacierza; pięknym usteczkom kobiecym nic mniej nie przystoi jak kazanie...
— Gdybym była prawdziwie dobrą siostrą, mówiłabym ci je od rana do wieczora...
— I nic byś dobrego nie uczyniła, siostruniu. Kazanie powinno być krótkiem; przepis wyjęty z praw moralnych, filozoficznych, artystycznych. Oto lepiej opowiedz mi cokolwiek o tej czarnookiej nimfie, która zaprawdę warta jest lepszego losu, niż ślęczenie nad twoją Jadzią.
— Oto lepiej, żywo podjęła gospodyni domu, powiedz mi, dlaczego w tej porze dnia jesteś tutaj?
— I gdzież mam być, jeśli nie u stópek twoich, droga kuzynko?
— W biórze, krótko odpowiedziała Marya Rudzińska.
Młody człowiek westchnął, ręce załamał i głowę na pierś opuścił.
— W biórze! szepnął, o Maryniu! jakże jesteś okrutną? Czyliż jestem śledziem? powiedz mi, czy naprawdę podobny jestem do śledzia?
Wymawiając te pytania, człowiek wiekuistego śmiechu podniósł głowę i patrzał na gospodynię domu tak szeroko roztwartemi oczami, z tak komicznym wyrazem żalu, obrazy i zdumienia, że Marya nie mogła wstrzymać się od głośnego prawie uśmiechu.
W krótce jednak powaga zastąpiła u niej chwilowe rozweselenie.
— Nie jesteś śledziem, wyrzekła patrząc na robotę, którą trzymała w ręku z obawy zapewne, aby nie zaśmiać się znowu, nie jesteś śledziem, ale jesteś...
— Nie jestem śledziem! zawołał młody człowiek, jakby po wielkiem przerażeniu, oddychając głęboko, dzięki Bogu, nie jestem śledziem! ponieważ zaś nim nie jestem, rzecz prosta, iż nie mogę po całych dniach dusić się w biórze, jak śledź w beczce...
— Ale jesteś człowiekiem i powinieneś raz już przecie poważniej zastanowić się nad życiem i jego zadaniami. Możnaż tak zawsze bąki tylko zbijać i za boginiami się upędzać? Żal mi doprawdy twego dobrego serca, które masz, i twych zdolności, których ci także nie brak. Jeszcze lat parę takiego życia, a staniesz się jednym z tych ludzi bez celu, bez zajęcia, bez przyszłości, których i tak już u nas za wiele...
Urwała i z wyrazem prawdziwego smutku spuściła twarz ku robocie. Młody człowiek wyprostował się i wymówił z uroczystością:
— Amen! kazanie długie było, nie można mu przecież odmówić pewnej esencyi moralnej, w której skąpane serce moje, jak w łzach umoczona gąbka, pada do stóp twoich, droga kuzynko!
— Olesiu! rzekła powstając gospodyni domu, jesteś dziś nierozsądniejszym jeszcze jak zwykle... nie mogę dłużej rozmawiać z tobą; idź do bióra, a ja pójdę do kuchni!
— Siostruniu! Maryniu! do kuchni! fi donc! c’est mauvais genre! Żona literata do kuchni! mąż jej pisze może o poetyczności obowiązującej niewiastę a ona idzie do kuchni!
Mówiąc to, wstał i z wyciągniętemi rękami patrzał na odchodzącą kobietę.
— Siostro! zawołał raz jeszcze, Maryo! ach nie opuszczaj mię!
Marya nie odwróciła się i była już przy drzwiach od przedpokoju. Wtedy młody człowiek poskoczył ku niej i pochwycił jej rękę.
— Czy rozgniewałaś się na mnie, Maryniu? Czy naprawdę rozgniewałaś się na mnie? No, wstydź się! daj pokój! czyż chciałem cię obrazić? Czyż nie wiesz, że cię kocham jak rodzoniuteńką, najrodzeńszą siostrę? Maryńku! no, spojrzże na mnie! Cóżem winien, żem młody! Poprawię się, zobaczysz, niech tylko wprzódy postarzeję trochę! Mówiąc to wszystko całował ręce młodej kobiety, a fizyognomia jego mieniła się takim wyrazem połączonych lub szybko po sobie następujących — żalu, pustoty, smutku, czułości, przymilenia, że patrząc na nią można było śmiać się lub odejść wzruszając ramionami, ale gniewać się na to dorosłe dziecko nie było sposobu. To też Marya Rudzińska opierając się chwilę pieszczotom i przeprosinom brata, skończyła na uśmiechu.
— Ileżbym dała za to, abyś ty mógł zmienić się, Olesiu...
— Ileżbym dał za to, abym mógł zmienić się, Maryniu! ale... natura nie sługa, wilka do lasu... ciągnie...
Mówiąc ostatni wyraz skurczył się nakształt dziecka nieśmiało wyrażającego swe żądanie, i wskazujący palec wyciągnął ku drzwiom od gabinetu.
— Czy znowu? rzekła Marya, kładąc dłoń na klamce.
— Ani słowa już więcej nie powiem o czarnookiej tej bogini, którą jak widzę niby anioł stróż osłaniasz skrzydłami pobożnej opieki! zawołał Oleś pochwytując znowu rękę kuzynki; ale przedstawisz mię jej, siostruniu? Nieprawdaż, że przedstawisz?
— Ani myślę o tem, odparła Marya.
— Moja droga! moja miła! moja jedyna! przedstaw mię jej, gdy tu wejdzie! Powiedz: oto jest brat mój, wzór wszystkich przymiotów i doskonałości, chłopak poczciwy...
— I zarazem wielkie nic dobrego!
Z ostatniemi słowami Marya wyszła z salonu. Oleś stał chwilę przy drzwiach jakby niepewny, czy ma zostać czy pójść za siostrą, poczem okręcił się na pięcie, stanął przed lustrem, poprawił krawata i fryzury, zanucił piosenkę, przestał nucić, na palcach podszedł ku drzwiom od gabinetu i uchyliwszy portyerę ucho przyłożył do drzwi. Za drzwiami słychać było głos małej Jadzi mówiący:
— L’imparfait du subjonctif! zapomniałam jak mam pisać trzecią osobę. Z jakiego czasu, pani, tworzy się l’imparfait du subjonctif?
Odpowiedź nie zaraz nastąpiła. Słychać było przewracanie kartek książki. Nauczycielka szukała znać w książce odpowiedzi, jaką zmuszona była dać swej uczennicy.
— Du passé défini de l‘indicatif, wymówiła po chwili Marta.
Oleś wyprostował się, wzniósł oczy w górę i powtórzył z cicha:
— De l‘in-di-ca-tif! co za anielski głosik!
W gabinecie panowała znowu cisza. Uczennica zajęta widać była pisaniem i po chwili dopiero ozwała się.
— Batau! nie wiem, pani, jak się pisze bâteau. Eau czy au?
Odpowiedzi nie było, nauczycielka milczała.
— O! szepnął Oleś, ciężko coś idzie mojej bogini! nie wie podobno co odpowiedzieć na pytanie tej małej mądrali... a może marzy... ach!
Na palcach odszedł od drzwi i stanął przy oknie, zaledwie jednak spojrzał przez szyby na dość ludną i ruchliwą ulicę, zawołał:
— Co widzę! panna Malwina tak rano już na mieście? Biegnę, lecę, pędzę!
Mówiąc to, pędził w istocie ku drzwiom i z wielkim impetem otwierając je, spotkał się oko w oko z Maryą, która do salonu wracała.
— Dla Boga, rzekła gospodyni domu, cofając się do przedpokoju, dokądże tak pędzisz? Czy do bióra?
— Zobaczyłem przez okno pannę Malwinę, spiesznie wkładając paltot odpowiedział młody człowiek, poszła ku placowi Krasińskich, zapewne do sklepów po sprawunki. Muszę przecież być tam z nią koniecznie...
— Czy obawiasz się, aby panna Malwina nie wydała w sklepach za wiele pieniędzy, jeśli opiekować się nią nie będziesz?...
— Głupstwo pieniądze! ale kawałeczek serca swego zgubić może po drodze. Do widzenia, Maryniu... kłaniaj się odemnie czarnookiej bogini...
Ostatnie wymawiał już na wschodach.
W niespełna godzinę potem Marta wchodziła do izby swej na poddaszu. Opuszczając ją, miała twarz ożywioną, krok lekki, z uśmiechem przyciskała do piersi i całowała w czoło małą córkę, nauczając ją, jak w czasie nieobecności jej bawić się ma ze swą lalką i dwoma kalekiemi krzesłami, służącemi lalce za łóżko i kołyskę; wróciła powolnym krokiem ze spuszczonemi oczami i wyrazem ciężkiego zamyślenia na twarzy. Powitalnym wykrzykom i uściskom dziecka odpowiedziała przelotnym, zaledwie milczącym pocałunkiem. Jańcia popatrzyła na matkę swemi wielkiemi pojętnemi oczami.
— Mamo! rzekła, otaczając szyję matki drobnem ramieniem, czy nie dali ci roboty? Nie śmiejesz się już, nie całujesz mię, jesteś znowu taką, jaką byłaś wtedy... wtedy kiedy ci nie dawano roboty.
Dwie te istoty różnych wieków tak zeszły się ze sobą, wśród biedy i osamotnienia, że dziecko z wyrazu twarzy i siły pocałunku odgadywało smutki i niepokoje kobiety. Tym razem jednak Jańcia pytała daremnie, matka jej wsparła czoło na dłoni i w tak głębokie zapadła zamyślenie, iż nie słyszała nawet jej głosu. Po chwili jednak Marta powstała.
— Nie, rzekła z cicha, tak być nie może. Nauczę się, muszę nauczyć się, muszę umieć! Trzeba mi książek, dodała i po chwilowym namyśle otworzyła mały tłómoczek, wydobyła zeń jakiś przedmiot, owinęła go chustką i wyszła na miasto. Wróciła, przynosząc ze sobą trzy książki. Była to gramatyka francuska, chrestomatya i przeznaczona do użytku szkół, historya francuskiego piśmiennictwa.
Wieczorem w izdebce na poddaszu paliła się mała lampka, a przy niej nad roztwartą książką siedziała Marta. Oparła czoło na dłoniach i pożerała oczami karty książki. Zawiłe prawidła gramatyczne, tysiączne zagadnienia jednej z najtrudniejszych w świecie pisowni, plątały się przed oczami jej, jak pasma powikłanych nici, jak labirynt wskazówek i faktów naukowych, nieznanych całkiem, lub tak dobrze jak nieznanych, bo zapomnianych. Marta skupiała całą moc swego pojęcia, wszystkie siły swej pamięci, aby w ciągu jednego wieczoru, jednej nocy, zrozumieć, zapamiętać, przywłaszczyć sobie to, czego zrozumienie wymaga pracy lat kilku, pracy powolnej, cierpliwej, systematycznej, logicznie prowadzonego, stopniowo zaokrąglonego kursu. Biedna kobieta myślała, że wytężone, gorączkowe wysilenie wynagrodzić zdoła umysłowi lata zastoju, że drobna chwila obecna zaważy na szali z przeszłością całą i przeważy ją, że pragnienie niezmierne jednoznaczy w życiu z możnością. Łudziła się. Długo łudzić się jednak nie mogła. Wysilenia jej trawiły się w gorączce, nużyły ciało i ducha, samem swem naprężeniem uniemożebniały postęp wszelki, chwila obecna na wskróś przejęta dolegliwym niepokojem, niewyraźną jeszcze, lecz już gryzącą gorycz sączyła w serce kobiety, która opuszczona przez wszystko na ziemi, zaczynała pojmować, iż zawiodła się na samej sobie, że najmniej była przyjazną dla studyów, które aby obfite przyniosły owoce, jak ptak dla rozwoju skrzydeł swych powietrza, potrzebują spokoju. Najsilniejsze pragnienie, najgorętsza aspiracya ducha, najgwałtowniejsze porywy woli nie mogły sprawić, aby umysł nieświadomy przejrzał odrazu tajemnice nauki, aby władze pojęcia i pamięci niewyćwiczone, gięły się jak delikatne struny, jak błyskawice zakreślały szybkie kręgi, jak wosk rozmiękczony w probierczym ogniu, wsiąkały w siebie to, czem je pojono.
Łudzić się długo Marta nie mogła, ale głusząc w sobie rozbiór wszelki całą siłą umysłu swego i woli, upierała się przy myśli: naucz się! tak jak rozbitek walczący z falami morza, całą siłą obu rąk swoich upiera się przy jedynej desce, której wsparcie wlewa mu do głowy myśl: utrzymam się na powierzchni!
Teraz jak wprzódy, w ciągu długich jesiennych nocy, na kształt szumiących wichrów huczały i nieskończoną gamą wzdymały się i opadały tajemnicze gwary wielkiego miasta, ale Marta już ich nie słuchała, słuchać lękała się, bo przejmowały ją tą nieokreśloną zgrozą , która ogarnia istotę ludzką, uczuwającą bezpomocne zapadanie w żywioł potężny, nieznany, przepaścisty.
Teraz o północnej godzinie chodziła po izbie oświetlonej bladawym płomykiem lampki, z jaskrawymi rumieńcami na policzkach, z opuszczonymi na plecy czarnymi warkoczami, rękami splecionemi z nerwową siłą, z ustami szepczącemi wciąż, szepczącemi wyrazy obce, zaczerpnięte z tej książki, która roztwarta pod promieniem lampy, jeżyła się jak kolcami rzędami tysięcznych końcówek, znaków, cyfr oznaczających prawidła, nawiasów, wyjątki. Książka ta, było owo dzieło Chapsala i Noëla, nauczające mnogich tajemnic subtelnej mowy Franków. Wyrazy powtarzane ustami Marty od zmroku do północy, częstokroć od północy do białego świtania, były to owe nudne deklinacye i konjugacye, nad któremi na kuli ziemskiej poziewają codziennie tysiące dzieci.
Ale Marta nie poziewała. Brzmienia suche i monotonne, ściany szkół napełniające echami nudy, w ustach jej posiadały znaczenie tragiczne. Łamała się z niemi i z sobą, z pojęciem swem niewprawnem, z pamięcią nie wyćwiczoną, z myślą ulatującą gdzieindziej, z niecierpliwością wprawiającą ciało w nerwowe drżenie. Łamała się ze wszystkiem, co było w koło niej, nadewszystko z tem, co było w niej samej, a z tej walki upornej nie wynosiła nic, lub prawie nic.
Postępowała zwolna, bardzo zwolna, dzień jutrzejszy niszczył i w otchłań zapomnienia pogrążał częstokroć to, co z ciężkim mozołem zdobyć zdołała wczoraj: wiedza przybliżała się i cofała, dawała okruchy pożytku, a zabierała ogromy sił i czasu. Marta załamywała ręce, jak posąg nieruchomy, ze skamieniałą twarzą przesiadywała nad książką godziny całe; wstawała, gorączkowym krokiem przebiegała izbę, piła zimną wodę, zanurzała w niej czoło i oczy i uczyła się znowu, aby nazajutrz obudziwszy się powiedzieć sobie: nie umiem jeszcze nic!
— Czasu! czasu! wołała niekiedy w myśli swej młoda kobieta, obrachowując, ile wierszy wyuczyć się może co dzień, lub stronic co tydzień. Gdybym miała przed sobą dwa lata, rok, choćby kilka miesięcy czasu!...
Ale czas tak hojny dla niej kiedyś w chwili bezczynności i spoczynku, gnał ją teraz postrachem głodu, chłodu, wstydu, nędzy. Pragnęła na wyłączną własność swą posiąść choćby rok jeden, a jutro nie należało już do niej. Jutro już powinna była umieć wszystko, czego zaledwie rok, szereg lat nauczyć może; powinna była, musiała, jeśli nie chciała, aby z dłoni jej wypadło narzędzie zarobku. Pora, w której kobieta ta rozpoczynała walkę o byt swój i swego dziecka, nie była już dla niej porą do nauki sposobną, a jednak ona uczyła się...
Miesiąc upływał od dnia, w którym młoda wdowa po raz pierwszy wchodziła do ładnego mieszkania przy Ś-to Jerskiej ulicy. Pani tego mieszkania witała ją zawsze uprzejmie, przemawiała do niej przyjaźnie, nawet serdecznie, ale do serdeczności przyłączał się coraz widoczniejszy odcień milczącego politowania, zakłopotania nawet niekiedy, przymusu powstrzymującego na ustach trudne do wymówienia wyrazy. Mała Jadzia względem nauczycielki swej zachowywała nieprzerwanie grzeczność dobrze wychowywanego dziecka, ale z ruchliwych, pełnych życia jej oczów strzelał od czasu żatobliwy promyczek, na świeżych ustach przebiegł uśmieszek figlarny, szybko wprawdzie stłumiony, niemniej przecież zdradzający wewnętrzne zadowolenie, lub zdumienie uczennicy, podchwytującej smutną tajemnicę nieświadomości swej nauczycielki, mówiącej sobie w duchu: ależ ja więcej umiem od niej!
Nadszedł dzień, w którym Marya otrzymać miała od matki swej uczennicy zapłatę za całomiesięczną swą pracę. Marya Rudzińska siedziała w saloniku z robotą w ręku, którą jednak w zamyśleniu opuściła na kolano. Pogodne zwykle czoło szczęśliwej kobiety dnia tego zachmurzone było nieco, piękne oczy jej z wyrazem smutku tkwiły w zamkniętych i portyerą okrytych drzwiach gabinetu.
— Czy można wiedzieć, co drogą siostrę moją wprawiło dziś w tak ponure usposobienie? ozwał się przy oknie głos męski.
Marya zwróciła wzrok w stronę mówiącego.
— Jestem w istocie bardzo zmartwioną, Olesiu, i proszę cię, abyś miał wzgląd na to moje usposobienie i nie niecierpliwił mię żadnymi żartami...
— O! o! o! o! wymówił młody człowiek, składając gazetę, którą dotąd twarz sobie przysłaniał; co za uroczystość mowy! Cóż się stało? czy artykułu, nakreślonego utalentowanem piórem szwagra mego, do druku nie przyjęto? Czy małej Jadzi koniec noska zabolał? Czy melszpejz z jabłek nie dopiekł się dostatecznie? Czy... Młody człowiek zadawał pytania te ze zwykłą sobie komiczną emfazą w głosie, nagle jednak przestał mówić, powstał, zbliżywszy się do siostry, usiadł przy niej i przez chwilę popatrzył w jej twarz z dłuższą i baczniejszą uwagą, niż można się było spodziewać po tak ruchliwej i roztrzepanej istocie.
— Nie; wyrzekł po chwili, to nie artykuł i nosek Jadziny i nie melszpejz. Jesteś Maryniu zmartwioną naprawdę i czemś ważnem... co to takiego...
Ostatnie wyrazy wymówił z prawdziwą czułością w głosie. Wziął przytem rękę siostry i przycisnął ją do ust.
— No, rzekł, patrząc jej w oczy, co to takiego, co się tak martwi? powiedz...
W tej chwili człowiek ten wiekuistego śmiechu wyglądał na chłopaka dobrego i szczerze do siostry swej przywiązanego. To też Marya przyjaźnie nań spojrzała.
— Wiem, że masz dobre serce, Olesiu, i że smutek mój martwi cię szczerze. Radabym ci powiedzieć go, ale lękam się wywołać twe żarty.
Oleś wyprostował się i dłoń do serca przyłożył.
— Mów śmiało, siostro! wyrzekł, słuchać cię będę z powagą księdza, siedzącego w konfesyonale, i z uczuciem brata, dla którego ty nieraz byłaś dobrym aniołem spowiednikiem... Słuchać cię będę z gotowością na wszystko... jeśli ci się chciało drzewka śpiewającego, lub ptaszka gadającego, pójdę po nie za góry i morza... Jeżeli Jadziunię nózia lub buzia zabolała, zwołam wnet wszystkich doktorów, jacy tylko w Warszawie śpią i jedzą... jeśli cię kto obraził... wyzwę na pojedynek lub... lub kijem obłożę, a że to wszystko zrobię i wykonam, przysięgam na wszystkie piękne oczy wszystkich moich bogiń... na pamięć lat dziecinnych z tobą Maryo spędzonych, na okurzone ściany mego bióra i na komórki serca mego, w których jedna z twoją, siostro, krew płynie!
Kiedy młody człowiek mówił to wszystko, kameleonowa natura jego okrywała mu twarz i postać tak rozlicznemi i szybko mieniącemi się barwami, pustej trzpiotowatości, serdecznego uczucia, przesadnej emfazy i rzeczywistej gotowości do poświęceń, że Marya czuła widocznie ochotę i do gniewu i do śmiechu i do uściśnienia ręki temu wietrznikowi, który jednak przypominał jej lata dziecinne, wspólnie z nim spędzone i jedną krew w ich żyłach płynącą.
— Nie jest to zresztą rzecz tak nadzwyczajnie ważna, rzekła po chwili wahania się, nic takiego, coby wpłynąć mogło na los mój, lub blizkich mi osób. Ale żal mi strasznie tej biednej kobiety, która w tej chwili jest tam, za temi drzwiami...
— A! więc to o czarnookę chodzi? no! chwała Bogu! odetchnąłem swobodniej... myślałem już doprawdy, że jakie nieszczęście...
— Jest to w istocie nieszczęście, tylko nie nas tyczące się, ale jej...
— Nieszczęście, doprawdy? no to chyba i ja pożałuję już trochę interesującej tej wdówki. Ale i cóż jej stać się mogło? Czy nieboszczyk mąż przyśnił się? czy...
— Daj pokój z żartami, Olesiu! jest to jak widzę nieszczęśliwsza kobieta niż zrazu sądziłam... biedna, a podobno nic nie umie...
Oleś szeroko oczy roztworzył.
— Nic nie umie! i to całe nieszczęście! cha! cha! cha! beau malheur ma foi! Taka młoda i ładna...
Umilkł nagle, bo pąsowa portyera uchyliła się i do salonu weszła Marta. Weszła, postąpiła parę kroków i stanęła z ręką opartą o poręcz fotelu. Była w tej chwili bardzo piękną. Ciężka jakaś walka, ostatnia może chwila długo w piersi jej toczącej się walki, okryła blade policzki jej żywym rumieńcem; przed minutą lub dwiema w przystępie wielkiej jakiejś boleści zapuścić musiała ręce w czarną gęstwinę swych włosów, bo dwa ich pasma krucze i kędzierzwe, opadały teraz na czoło jej, głęboką bladością posępnie niemal odbijające od rumieńców, opływających policzki. Gdy stanęła z pochyloną nieco głową i nawpół spuszczonemi oczami, postawa jej nie wyrażała ani wahania się, ani znękania, tylko głęboki, ostateczny namysł.
Dość było jednego na nią spojrzenia, aby odgadnąć, że ważyła się ona w tej chwili na coś, co posiadało dla niej wagę ogromną, na krok jakiś, którego uczynić nie mogła bez wielkiego wysilenia, bez skupienia wszystkich władz swej woli. Podniosła nakoniec głowę i postąpiła ku gospodyni domu.
— Lekcya już ukończona? ozwała się Marya, która przy wejściu młodej wdowy powstała i siliła się na uśmiech swobodny.
— Tak, pani, zniżonym nieco, ale pewnym głosem odpowiedziała Marta, skończyłam dzisiejszą lekcyę z panną Jadwigą i przyszłam, aby oznajmić pani, że była ona ostatnią. Nie mogę dłużej uczyć córki pani...
Na twarzy Maryi Rudzińskiej malowały się: zdziwienie, smutek i zmieszanie. Ostatnie było najsilniejszem. Serce dobrej kobiety nie pozwoliło jej w obec dobrowolnego tego zrzeczenia się wymówić słowo, o wymówieniu jednak którego myślała sama oddawna.
— Pani nie będziesz już uczyła córki mojej? wymówiła Marya jąkając się, dlaczego, pani?
— Dlatego, zwolna i cicho odrzekła Marta, dlatego że nie umiem uczyć.
Mówiąc to, spuściła oczy; rumieniec okrywający jej policzki, podniósł się na czoło i okrył twarz całą wyrazem pognębiającego wstydu.
— Omyliłam się na samej sobie, mówiła dalej; zostając ubogą, pojęłam, że pracować powinnam... widziałam, słyszałam, że ubogie, lub zubożałe kobiety, po większej części zostają nauczycielkami... myślałam więc, że i ja także w zawodzie tym znajdę dla siebie pracę i chleb... Powiedziano mi, że jednego tylko francuskiego języka nauczać jestem zdolną, sądziłam w istocie, że język ten posiadam, bo mówię nim dość poprawnie i z łatwością. Teraz przekonałam się, że dobre mówienie nie stanowi jeszcze całej znajomości języka, żem nigdy nie uczyła się go gruntownie, a tę trochę wiadomości, którą nabyłam w dzieciństwie, zapomniałam... Były to nieoderwane, pobieżne, niedokładnie zrozumiane wiadomości, nic więc dziwnego, że wyszły mi z pamięci. Cudzoziemka, która dotąd udzielała lekcyi córce pani, była doskonałą nauczycielką... panna Jadwiga daleko więcej umie odemnie...
Umilkła na chwilę, jakby potrzebowała na nowo zebrać swe siły.
— Zarobek jest dla mnie zapewne rzeczą bardzo ważną, rzekła, niemniej jednak gdy przekonałam się, że nie mogę nauczyć się prędko wszystkiego, co umieć mi trzeba, pomyślałam, iż nie powinnam postępować wbrew memu sumieniu... Wszak zawierając ze mną umowę, powiedziałaś mi pani, iż przedewszystkiem i wyłącznie prawie żądasz od nauczycielki swej córki, aby nauczanie jej było szerokie i gruntowne, obejmowało wszystkie gałęzie przedmiotu... ja o nauczaniu takiem marzyć nawet nie mogę... przytem pani byłaś dla mnie tak dobrą, że oprócz nieuczciwości byłabym jeszcze niewdzięczną, gdybym...
Tu Marya nie pozwoliła już nieszczęśliwej kobiecie mówić dłużej. Pochwyciła obie jej ręce i ściskając je mocno w swych dłoniach, rzekła:
— Kochana, droga pani! nie mogę zapewne zaprzeczyć temu, co mówisz o sobie samej, ale wierzaj, że bardzo, bardzo mi smutno rozstawać się z panią. Może przynajmniej mogę ci być w czem użyteczną... mam znajomości, stosunki...
— Pani, rzekła Marta, podnosząc oczy, jedynem pragnieniem mojem jest otrzymać możność pracowania...
— Ale jakże, nad czem pracować by pani chciała i mogła? z pośpiechem zapytała pani domu.
Marta milczała długo.
— Nie wiem, odrzekła w końcu cichym głosem, nie wiem, co umiem, czy umiem dobrze cokolwiek?
Przy ostatnich wyrazach powieki jej w dół opadły; w głosie zadrżało głębokie upokorzenie.
— Możebyś pani życzyła sobie udzielać lekcyi muzyki? Jedna z moich krewnych poszukuje teraz właśnie kogoś, ktoby lekcye muzyki dawał jej córce.
Marta przecząco wstrząsnęła głową.
— Nie, pani, rzekła, w muzyce dziesięć razy jeszcze słabszą jestem, niż we francuskim języku.
Marya zamyśliła się. Nie wypuszczała jednak ręki Marty ze swych dłoni, jakby obawiała się, aby kobieta ta nie odeszła od niej bez otrzymania rady i pomocy.
— Może, ozwała się po chwili, może pani pracowałaś choć trochę nad naukami przyrodniczemi, mąż mój wychowuje młodego chłopaka, któremu trudno idzie w szkołach, dla przygotowania go więc, dla korepetycyi...
— Pani, przerwała Marta, wiadomości moje z dziedziny nauk przyrodniczych tak są pobieżne, że zupełnie prawie żadne...
Zawahała się nieco i po chwili dodała:
— Umiem trochę rysować. Jeśli pani zna kogo, ktoby potrzebował lekcyi rysunku...
Marya po chwili namysłu przecząco wstrząsnęła głową.
— Z tem, rzekła, najtrudniej..., mało osób uczy się rysunku, a do tego jeszcze nauczają go przeważnie mężczyzni... Taki już zwyczaj.
— A więc, zaczęła Marta, ściskając rękę gospodyni domu, pozostaje mi tylko pożegnać panią i podziękować jej za okazywaną mi dobroć i uprzejmość.
Marya sięgnęła ręką po zgrabną kopertę, w której widać było parę asygnat, ale w tej chwili ktoś z boku dotknął jej rękawa. Był to wesoły Oleś, który przez cały czas rozmowy stał zdala w postawie bardzo skromnej i z wyrazem twarzy wcale nie wesołym. Oczy jego nawpół z zachwyceniem, nawpół ze szczerem politowaniem tkwiły w twarzy młodej wdowy, która na obecność jego nie zwracała najmniejszej uwagi. Być może, iż wchodząc do salonu widziała go, ale cóż obchodzić ją mógł jeden człowiek więcej, mający być świadkiem upokorzającego jej wyznania, skoro najstraszniejszym, a nierozłącznym z nią świadkiem jego była ona sama? Cóż obchodzić ją mogło przypuszczenie, iż oczy czyjeś patrzą na nią w chwili, w której wzrok jej własny zapadał z przestrachem w głębię własnej jej nieudolności, w głębszą jeszcze otchłań czekającej ją doli? Marta tedy nie zwracała uwagi na obecność młodego człowieka, Marya zapomniała o niej i czując, że ją ktoś z lekka pociąga za rękaw, odwróciła twarz z trochą zdziwienia. Zdziwiła się bardziej jeszcze na widok fizyognomii Olesia. Ruchliwe oczy jego były teraz pełne smutku, usta okrążone zwykle pustym uśmiechem, ułożyły się w zarys łagodny, a nawet trochę jakby poważny.
— Maryniu! rzekł z cicha młody człowiek, mąż twój pracuje przy jednem z pism ilustrowanych, możeby tam potrzebowano kogoś, kto umie rysować...
Marya klasnęła w ręce.
— Masz słuszność, zawołała, zapytam o to męża!...
— Ale trzeba to zrobić zaraz! zawołał Oleś ze zwykłą już sobie żywością, dziś właśnie sesya w redakcyi...
— I mąż mój jest na sesyi...
— Na sesyi najłatwiejby o tem dowiedzieć się można...
— Napiszę zaraz do mego męża...
— Ale co tam to pisanie! to za długo, pójdę i wywołam Adama z sesyi...
— Idź, idź, Olesiu...
— Idę, lecę, pędzę! zawołał młody człowiek, pochwycił kapelusz i z nadzwyczajnym pośpiechem nakładając go na głowę przed progiem jeszcze, zapominając o pożegnaniu się z dwoma kobietami, wpadł do przedpokoju. Tam narzucił palto na plecy i wołając raz jeszcze — biegnę, pędzę, lecę! biegł w istocie, pędził i leciał ze wschodów tak samo, jak czynił to przed miesiącem, kiedy szło mu o dogonienie ujrzanej przez okno młodej piękności. Marya nie myliła się, przypisując ciotecznemu bratu swemu dobroć serca, toteż z rodzajem zadowolenia przeprowadziła go oczami do progu, poczem zwróciła się wnet znowu ku Marcie. Młoda wdowa stała nieruchoma, z gorętszym jeszcze jak wprzódy rumieńcem na twarzy. Nie mogła nie widzieć, że obudzała litość nietylko w tej kobiecie, która przed chwilą ściskała jej dłonie, ale i w owym młodym człowieku, nieznanym jej prawie, zaledwie bowiem parę razy mimochodem przez nią widzianym. Po raz to pierwszy w życiu swem była przedmiotem litości ludzkiej, wywołała ją niemal sama, uchylić się od niej, odrzucić ją, naglona gwałtowną potrzebą nie mogła, a jednak uczucie to okazywane jej, dobre samo przez się, przytłaczjącym ciężarem spadło na głowę jej i w dół ją chyliło... Nie była zadowoloną z siebie, ze swej rozmowy z Maryą, która u ludzi całkiem jej obcych wywołała oznaki litości nad nią... Przebiegała jej przez głowę myśl, iż powinna była być silniejszą, skrytszą, powściągliwszą, doświadczała takiego poczucia, jakby w tej chwili ubyła cząstka godności jej osobistej, człowieczej, jakby po raz pierwszy wyciągała dłoń po jałmużnę. Kiedy siostra i brat zamieniali ze sobą żywe wyrazy, ją mające na celu, kiedy młody człowiek wybiegał z pokoju, aby do nieznanych, nigdy przez nią niewidzianych ludzi nieść prośbę w jej imieniu, powstało w niej niezmierne pragnienie odejść, odejść natychmiast, za chwilę litości zapłacić słowem podzięki, ale jałmużny nie przyjąć i powiedzieć:
— Mam nadzieję, że sama poradzę sobie.
Pragnienie to było silne, zatamowało głos w piersi młodej kobiety, fala krwi rzuciła jej się do głowy, a jednak nie uległa mu, nie odeszła, stała nieruchoma z głową pochyloną i splecionemi rękami. W najdalszej głębi jej istoty rozlegał się szept posępny. Nie mam nadziei, abym sobie poradzić mogła. Nie mogę ufać sobie! Było to rodzące się poczucie nieudolności własnej. Pod wpływem uczucia tego rósł w niej wstyd nieokreślony, lecz dolegliwy. Gdybym była sama na świecie!... myślała. Gdybym nie miała dziecka!
— Chciej mi pani powiedzieć, przemówiła Marya, jakim sposobem oznajmić jej będę mogła o wyniku starań, jakie ja i mąż mój czynić będziemy w celu pozyskania dla niej zajęcia... Zostawisz mi pani może swój adres?
Marta myślała chwilę.
— Jeżeli pani pozwoli, odrzekła, przyjdę tu sama zasięgnąć wiadomości.
Chciała zrazu dać swój adres, ale przemknęła jej przez głowę myśl, że młoda, szczęśliwa kobieta zapomnieć o niej może. Zawstydzała ją litość, jakiej była przedmiotem, ale bardziej jeszcze przestraszało przypuszczenie, że nadzieja zarobku, która błysnęła przed jej oczami, zniknie znowu i zostawi ją w okropnej niepewności, nieokreśloności położenia.
Zarobek! jakiż to prozaiczny, trywialny, czysto ziemski wyraz! zawołacie może czytelnicy. Gdyby na miejscu jego była tu jaka pałająca miłość, sercowa tęsknota, wzniosłe marzenie, uczucia i myśli młodej kobiety obracałyby się we właściwszym dla nich kręgu moralnych zjawisk, obudzałaby sympatyi więcej, współczucie silniejsze! Być to może, nie wiem. Co pewna, to, że Marta myślała, albo przeczuwała, że jedyną rękojmią życia i zdrowia jedynego na ziemi przedmiotu jej miłości, dziecięcia jej, ukojenie tęsknoty, której pełnemi były samotne kąty ubogiej jej izby, nie już wzniosłości, ale czystości i uczciwości jej marzeń i myśli była praca — przynosząca zarobek. Marta myliła się może; przyszłość jej dopiero udowodnić miała prawdziwość lub błędność tego jej mniemania.
Po kilku jeszcze zamienionych wyrazach Marta Świcka żegnała gospodynię domu. Marya sięgnęła znowu po kopertę z liliowymi brzeżkami.
— Pani, rzekła z trochą nieśmiałości, oto jest dług, który względem niej zaciągnęłam za całomiesięczne nauczanie mej córki.
Marta nie wyciągnęła ręki.
— Nic mi się nie należy, rzekła, bo ja niczego wcale córki pani nie nauczyłam.
Marya Rudzińska chciała nalegać, ale Marta pochwyciła jej rękę, uścisnęła ją silnie w swych dłoniach i spiesznie opuściła pokój. Dlaczego uchodziła tak spiesznie? Pragnęła może umknąć po raz pierwszy w życiu doświadczanej złej pokusie? Czuła, że pieniądze, które jej ofiarowywano, nie należały do niej, że nie zarobiła na nie niczem, chyba bezowocnemi dobremi chęciami, że gdyby je przyjęła, popełniłaby postępek nieuczciwy. Toteż nie wzięła ich, ale gdy o szarej godzinie, dla oszczędności nie rozniecając w izbie lampy, przy niepewnem świetle dnia dogorywającego, otworzyła swój pugilaresik i przeliczyła znajdujące się w nim sztuki drobnej monety; gdy pomyślała, że oprócz pieniędzy tych, starczyć mogących zaledwie na dni parę, żadnych już innych nie ma, a te są resztkami sumy otrzymanej ze sprzedaży jednej z dwóch posiadanych przez nią sukien; kiedy mała Jańcia, tuląc się do jej kolan, poskarżyła się na zimno panujące z izbie i poprosiła o zapalenie ognia na kominie, a ona odmówić jej tego musiała, bo zasób drewek był bardzo już szczupłym, a o zwiększeniu go i marzyć teraz nie mogła; kiedy nakoniec ogarnęły ją ciemności nocne, powiększające smutek, niepokój zamieniające w trwogę, przed oczami jej tajemną jakąś siłą wyobraźni wywołana, przesunęła się zgrabna koperta ozdobiona liliowymi brzeżkami, z trzema pięciorublowemi asygnatami wewnątrz. Marta zerwała się z siedzenia i zapaliła lampę. Widmo niezapracowanych pieniędzy znikło wraz z ciemnością, ale w umyśle Marty pozostało po niem głuche przerażenie. Mogłożby to być, zawołała, abym żałowała tego, iż nie popełniłam nieuczciwości?
Głęboko zawstydzająca myśl ta wzbudziła w niej reakcyę ducha, nowe wyprężenie upadłej na chwilę energii. — Zdaje mi się, rzekła sobie, że daremnie niepokoję się tak bardzo. Wszak obiecano mi nowe zajęcie... rysowałam przecież kiedyś nieźle, znajdywano we mnie dość wielką nawet zdolność do rysunku... Zadanie to, jeśli mi je tylko do spełnienia dadzą, spełnię już chyba dobrze! Mój Boże! jakże gorliwie starać się będę, aby tym razem już praca nie wymknęła się z rąk moich. A że dostarczą mi jej ludzi obcy przez litość, przez współczucie? cóż stąd? Nie powinno mię to upokarzać! Jestem jeszcze za dumną! Słyszałam wprawdzie nieraz, że ubóstwo z dumą chodzić w parze mogą, ale muszą to być tylko teorye, przekonywam się, że jest inaczej! Ostatnia myśl ta ponowiła się w głowie Marty, gdy nazajutrz z rana schodziła na dół i nieśmiało pukała do drzwi mieszkania rządcy.
Rządca domu przyjął ją w pokoju dobrze ogrzanym i wygodnie urządzonym.
— Panie! rzekła Marta, za dwa dni nadejdzie termin, w którym obowiązaną jestem uiszczać opłatę za najem mieszkania i sprzętów.
— Tak, pani, tonem twierdzenia i zarazem pytania odpowiedział rządca.
— Przyszłam, aby oznajmić panu, że nie będę jeszcze w stanie opłatę tę uiścić...
Wyraz twarzy rządcy objawił na te słowa pewne dość widoczne niezadowolenie. Nie był to jednak człowiek zbyt surowy, fizyognomię miał uczciwą, łagodną i noszącą ślady długich lat przebytych i wielu trosk doświadczonych. Spojrzał uważnie na twarz młodej kobiety i po chwili namysłu odpowiedział:
— Bardzo to przykro jest... ale cóż robić? Lokal, który pani wynajmujesz, jest nie wielkim i sądzę, że właściciel domu nie zechce odmawiać go pani przy pierwszej nieakuratności w opłacie. Jeżeliby jednak powtórzyła się ona...
— Panie! z żywością przerwała Marta, mam przyobiecaną robotę, która, jak sądzę, dostarczy mi środków do życia.
Rządca skłonił się w milczeniu, Marta spłoniona i ze spuszczonemi oczami wyszła na ulicę. Niebawem wróciła do izby swej, przynosząc w chustce rozmaite zakupione na mieście przedmioty. Nie mogła już brać obiadów z garkuchni, wyrzucała sobie nawet, że brała je dotąd, ponieważ wydała na nie więcej niż wydać mogła. O sobie mało myślała; w obec trosk, które ją obległy, i celu, ku któremu dążyła, ilość i rodzaj żywności, mającej podtrzymać jej życie, nie mogły w myślach jej wielkiego zajmować miejsca. Sądziła, że szklanką mleka i parą bułkami dziennie zdoła przez czas jakiś dostatecznie podtrzymać swe siły. Ale mała Jańcia, drżąca nieraz od chłodu w izbie źle ogrzanej, potrzebowała koniecznie raz na dzień przynajmniej ciepłego pokarmu.
Toteż młoda wdowa, za pozostałe jej kilka złotych, zaopatrzyła się w trochę masła, kaszy i mały garnuszek. Zamiast z rana, palić w piecu teraz będę w południe, myślała i zarazem zgotuję codzień dla Jańci trochę gorącej strawy!
Nie mogła też oswoić się z myślą, że dziecko jej zaprzestanie jeść mięso. I tak już było ono blade, wątłe, zmęczone licznemi niewygodami, których dawniej nie znało. Ale mięso świeże kosztuje dużo, dla sporządzenia zeń potrawy trzeba też sporo drzewa spalić. Marta kupiła więc funt wędzonej szynki. Gdy załatwiała wszystkie te sprawunki, przychodziły jej na myśl tanie kuchnie. Słyszała o nich kiedyś, wtedy gdy była jeszcze żoną urzędnika, pobierającego znaczną płacę i sama hojną ręką przyczyniała się do składek na rzecz dobroczynnych instytucyi urządzanych. Oprócz tego jednak, że kuchnia tania w obecnem jej położeniu mogłaby dla niej być jeszcze za drogą, Marta czuła instynktowy, nieprzezwyciężony wstręt do uciekania się pod skrzydła jakiejkolwiek filantropijnej instytucyi.
Istnieje to dla starców, myślała, dla chorych, kalek, dla dzieci zresztą pozbawionych opieki, lub ludzi ostatecznie niedołężnych, czy zniedołężniałych moralnie i umysłowo.
Jestem młodą i zdrową, wielu jeszcze rzeczy robić nie próbowałam, które może robić potrafię, a że nie udało mi się znaleść zarobku w jednym zawodzie, mamże dlatego uciekać się do dobroczynności publicznej? Nigdy! zawołała w duchu i otworzywszy znowu swój pugilaresik, przeliczyła pozostałą w nim po załatwieniu sprawunków drobną monetę. Znajdowało się tam jeszcze około trzech złotych. Wystarczy to jeszcze przez tydzień na mleko i bułki dla mnie i dla Jańci, myślała, tymczase dobrzy ci ludzie znajdą dla mnie pewno robotę...
Znajomi Marty przy Ś-to Jerskiej ulicy mieszkający byli w istocie ludźmi bardzo dobrymi i szczerze zajmowali się przyniesieniem pomocy ubogiej kobiecie, która wzbudziła w nich współczucie połączone z szacunkiem.
Poczciwym tym usiłowaniom dopomagało wielce szczęśliwe położenie, jakie zajmował mąż Maryi Rudzińskiej względem jednego z pism warszawskich ilustrowanych, najzamożniejszych i najwięcej rąk zatrudnić mogących. Był on współpracownikiem pisma tego dawnym, zasłużonym i wysoko szanowanym. Głos jego tak u wydawcy, jak na sesyach redakcyjnych znaczył wiele, wstawienie się za kimś, słowo prośby przez niego wymówione, lekceważonem być nie mogło. Do tego jeszcze Adam Rudziński był pisarzem wyłącznie prawie poświęcającym się badaniom kwestyi społecznych, a pomiędzy niemi i położeniem w społeczeństwie kobiet ubogich. Martę widział on kilka razy w swoim domu, gdy udzielała lekcye jego córce, a zajmująca powierzchowność młodej kobiety, żałobna jej suknia, pełen godności układ w połączeniu ze szlachetnym postępkiem jej, o którym w słowach pełnych zapału opowiedziała mu Marya, wzmogły gorliwość jego usiłowań.
Skutek usiłowań tych pomyślny był i prędki.
Jedna więcej para rąk nie okazała się zbyteczną dla pisma, które potrzebowało szerokiego współdziałania i szło już tylko o stopień uzdolnienia nowej robotnicy, mający wyrokować o przyjęciu lub odrzuceniu jej prośby.
Jakkolwiek jednak starania Adama Rudzińskiego względnie do natury okoliczności otrzymały skutek bardzo prędki, względnie do położenia Marty czas trwania był bardzo długim. Od dnia, w którym dowolnie zrzekła się zawodu nauczycielskiego, upłynął tydzień, szczupłe pieniężne zasoby młodej kobiety wyczerpały się całkiem prawie, oprócz tego przymusowa bezczynność ciężyła jej straszliwie, sen odbierała i sumienie niepokoiła. Marta, wyszedłszy pewnego ranka na miasto, udała się na ulicę Długą i zapukała do bióra informacyjnego. Ludwika Żmińsa przyjęła ją daleko zimniej i urzędowniej jak wprzódy.
— Słyszałam, rzekła, że pani nie udzielasz już lekcyi w domu państwa Rudzińskich. To szkoda, wielka szkoda, jak dla pani, tak dla mnie, od zdania bowiem takich domów zależy po większej części opinia podobnych mojemu zakładów.
Marta oblała się rumieńcem; zrozumiała wymówkę mieszczącą się w słowach właścielki bióra. Szybko jednak podniosła głowę i z wyrazem otwartości rzekła:
— Przebacz mi pani, że naraziłam ją na zawód...
— Zawód osobiście mnie sprawiony bardzo tu małą posiadałby wagę, przerwała Żmińska, ale jeżeli ludzie zawodzą się na mojem słowie, zakład mój cierpi na tem bardzo...
— Omyliłam panią, ciągnęła Marta, dlatego, że omyliłam się na samej sobie. Panna Rudzińska była uczennicą zbyt daleko już dla mnie posuniętą w nauce. Sądzę przecież, iż gdyby szło o właściwe początki, zdołałabym odpowiedzieć może zadaniu. Z tą myślą przyszłam raz jeszcze do pani. Czy nie mogę otrzymać lekcyi początków?
Postawa Ludwiki Żmińskiej była bardzo zimną.
— Osób, poszukujących początkowych lekcyi, jest daleko więcej niż takich, które pobierać je potrzebują, odrzekła po chwili z odrobiną ironii w głosie. Konkurencya ogromna, ceny więc bardzo nizkie. Czterdzieści groszy, dwa złote najwyżej za godzinę...
— Przystałabym na wszelką opłatę, wymówiła Marta.
— Zapewne, przystać trzeba, skoro inaczej być nie może. Ja jednak nic pani nie przyrzekam. Zobaczę, postaram się... w każdym razie wszystkie wiadome mi miejsca są dziś zajęte i przyjdzie pani długo czekać...
Gdy właścicielka bióra wymawiała te słowa, Marta bacznie na nią patrzała. Oczy jej smutne, zamyślone, lecz spokojne, szukały może na twarzy niemłodej kobiety tego błysku rozrzewnienia i życzliwości, jaki zjawił się na niej, gdy była tu po raz pierwszy; ale Żmińska była tym razem niewzruszoną, chłodną i urzędową. Marcie przyszły na myśl słowa przed dwoma miesiącami z ust jej usłyszane:
„Kobieta wtedy tylko utorować sobie może drogę pracy, zdobyć byt niezależny i położenie szacunek nakazujące, jeśli posiada wyłączny jakiś talent lub doskonałą jaką umiejętność“. Marta żadnego z warunków tych nie posiadała; właścicielka informacyjnego bióra raz już zawiódłszy się na niej, poznawszy szczupły zasób jej wiadomości, małą doniosłość jej uzdolnienia, uważała ją widocznie za klientkę bardziej natrętną i kompromitującą, niż jakąkolwiek korzyść zakładowi jej obiecującą. Tam zaś, gdzie zjawiało się codziennie kilka lub kilkanaście osób w tem samem położeniu, w jakiem ona była, zostających, z temi samemi prośbami na ustach, z takim samym niedostatecznym zasobem w głowie, o trwałem współczuciu ze strony osoby, która je przyjmowała, i mowy być nie mogło.
Marta pojęła, że karyera jej w zawodzie nauczycielskim stanowczo skończoną została, że gdziekolwiek z żądaniem swem udałaby się teraz, przejrzanoby naprzód towar wiedzy przez nią przynoszony, a przekonawszy się o podrzędnym jego gatunku, odprawionoby ją z niczem lub zepchnięto w szeregi czekające długo na zarobki maleńkie. Ona poprzestałaby zapewne na zarobku małym, ale czekać długo nie mogła.
Z ulicy Długiej idąc na Ś-to Jerską, Marta jedną tylko myśl miała w głowie. Jakże nierozsądną byłam, jak nie znałam świata i siebie samej wtedy, gdym owego pierwszego wieczoru po zamieszkaniu w nędznej izbie myślała, że trzeba mi tylko pójść oświadczyć się z chęcią pracowania, aby zostać przyjętą w szeregi pracujących.
Oto idę teraz z ulicy w ulicę, od jednego domu do innego i szukam... A jednak... gdybym umiała!...
Marya Rudzińska spotkała przychodzącą do niej z wesołą twarzą, uścisnęła gorąco jej ręce i uprzedzając pytanie, rzekła:
— Pismo, którego mąż mój jest współpracownikiem, a po części i współredaktorem, potrzebowało właśnie osoby umiejącej rysować. Oto jest szkic narysowany przez znanego u nas rysownika, którego skopiowanie pani powierzonem zostało. Co do opłaty, zależeć już ona będzie całkiem od zalet pracy pani; ta, którą wykonasz teraz, ma być próbą, stanowiącą o zamówieniach dalszych.
Blady promień grudniowego słońca przebijając się przez las gzemsów i załomy murów, ozłacał małe okienko poddasza i ślizgał się po czarnej powierzchni stołu, nad którym siedziała Marta z oczami utkwionemi w leżący przed nią rysunek. Było tam tylko parę drzew rozłożystych, kilka gęstych krzewów, w cieniu ich siedząca piękna postać kobieca i parę uśmiechniętych główek dziecięcych, wychylających się z za uplotów gałęzi. Na najdalszym planie w niepewnych już, ale wdzięcznych zarysach, ukazywał się domek wiejski z werandą, oplecioną bluszczem, i wybiegająca z niego droga, której szlak kręty i mgłą przysłoniony rozpływał się i niknął w oddaleniu. Była to kompozycya prosta, jedną ze scen codziennego, wiejskiego życia przedstawiająca, ale wykonana biegłą i natchnioną ręką utalentowanego rysownika, stanowiła piękne acz drobne dzieło sztuki. Od wiejskiego domku, czterema swemi prostemi oknami wdzięcznie spoglądającego na widza, i smukłej postaci kobiecej, w pełnej rozkosznego zaniedbania postawie, siedzącej pod cieniem drzewa, do figlarnych twarzyczek dziecięcych, przeglądających z za uplotu różanych gałęzi i krętego szlaku drogi, rozpływającego się śród mgły i przestrzeni, wszystko tu nosiło na sobie piętno szczęśliwie pochwyconej i dobrze uwydatnionej charakterystyki, zachwycało oko, budziło wyobraźnią, skłaniało myśl do porównań i odgadywań. Wyborna poprawność i przedziwna lekkość rysunku szła tu w parze z poetycznością pomysłu, uwydatniając i podnosząc jego zalety. Natchnienie i znajomość techniki zarówno dopisały artyście w chwili, gdy lekką, a zarazem pewną siebie ręką, rzucał na papier tę wiązkę linii, z której powstała całość, pełna głębokiego uczucia, prostego wdzięku i cichej harmonii.
Techniczne zalety rysunku nie odrazu przecież przykuły do siebie uwagę Marty, siłą wspomnień i tragicznością kontrastu pochwyciła ją naprzód myśl kompozycyi. Z wiejskiego domu, z drzew cienistych i krzewów gałęzistych, z twarzy młodej matki, ścigającej wzrokiem falujące za przeczystą gęstwiną ruchy dwóch drobnych postaci dziecięcych, trysnęły ku młodej kobiecie wspomnienia, zalewające pierś jej falą uczucia bolącą i zarazem rozkoszną. I ona także żyła kiedyś w takiej cichej, kwiecistej, cienistej ustroni, deptała lekką stopą puszystą murawę, zrywała róże z chylających się ku niej gałęzi krzewów i z drobnemi rękami, pełnemi wonnego kwiecia, biegła ku takiej werandzie takim jak tu bluszczem ocienionej, śród czterech okien, rozgrzanych upalnem słońcem, rozwieszającej namiot zielony, pod chłodną i orzeźwiającą osłonę gotowy przyjąć ukochane dziecię domu!
I za jej także hyżemi stopami posuwało się niegdyś troskliwe spojrzenie matki i ku niej także trwożny głos macierzyński wołał, aby nie wybiegały poza dom daleko, na tę drogę, która pełna kamieni i wąwozów, zawad i niebezpieczeństw, kręto wiła się i przepadała śród tajemniczych wzgórz i niedojrzanych przestrzeni. Daremne wołanie! daremne drżenie macierzyńskiego serca!
Przyszedł czas, w którym dziecię wiejskiego domu wyszło na ową drogę z za ścian jego wybiegającą krętym kamienistym szlakiem i poszło w świat, pomiędzy tajemnicze wzgórza, w nieznane przestrzenie, pomiędzy zawady i niebezpieczeństwa i zaszło tu, gdzie u szczytu wysokiej miejskiej budowy wznosiły się cztery ściany ciasne, nagie, zimne, duszne, samotne... Był to kontrast przeszłości z teraźniejszością. Marta oderwała oczy od rysunku, powiodła spojrzeniem w okół izby, zatrzymała ja na bladem dziecięciu, które owinięte od chłodu wełnianą chustką matki, drżało jednak i nakształt znękanej ptaszyny tuliło główkę do jej kolan... W uchu kobiety dźwięczał znany, dobrze zapamiętany śpiew małego ptaszka, tego samego zda się ptaszka, który na rysunku muskał rozpiętemi skrzydłami szczyt różanego krzewu, a z tem echem oddalonego wspomnienia łączył się ciężki, drżący od zimna oddech jej dziecka... Po nici wspomnienia przypłynęła ku niej piękna twarz matki, potem łagodne oblicze ojca, potem jeszcze ujrzała zawieszone przed sobą w powietrzu ciemne oczy młodzieńca, które wpatrzone w nią z głębokim wyrazem, mówiły jej: kocham! w czasie gdy usta jego wymawiały: zostań moją żoną! Wszystkie te rysy drogie jej nad życie, pomroką śmierci pochłonięte na zawsze, wszystkie miejsca, w których rozwijała się bezchmurna sielanka dzieciństwa jej i pierwszej młodości, wszystkie światła pogasłe, uroki rozwiane, radości zatrute i połamane podpory drgnęły życiem, przybrały dawne kształty i barwy, skupiły się w jeden obraz i zawisły przed nią niby w ramy przerażającej brzydoty i nagości, oprawione w puste, szare, zimne kąty samotnej izby.
Marta nie patrzała już na rysunek; utkwione w pustą przestrzeń nieruchome jej źrenice zaszły szklistą powłoką, która jednak nie topiła się w łzy, pierś jej oddychała szybko i ciężko, ale łkań nie wydawała. Płacz gwałtowny rozrywał widocznie wnętrze tej kobiety, ale ona walczyła z nim, walczyła z sercem swem, usiłując stłumić przyspieszone jego bicie i z rozgorzałą swą głową, odtrącając od niej roje wspomnień i falę marzenia. Był w niej tajemny głos jakiś, który wołał, iż z każdą łzą, która wypłynie z jej oka, z każdem łkaniem, które wstrząśnie piersią, z każdą sekundą, spędzoną w tej strasznej męczarni ducha płaczącego nad grobami nadziei swych i miłości, ujdzie cząstka sił jej i woli, ubędzie odrobina energii, cierpliwości i wytrwałości. A jej tych sił, tej woli, tej wytrwałości trzeba było tyle! tyle! Południe życia jej stało się dla niej tak surowem i wymagającem, jak pieszczotliwym i pobłażliwym był jego poranek. Jańcia podniosła ku matce bladą twarzyczkę.
— Mamo! ozwała się jękliwym głosem, jak tu dziś zimno! Rozpal ogień na kominku!
Za całą odpowiedź Marta schyliła się, wzięła dziewczynkę w objęcia, przycisnęła mocno do piersi drobne jej ciałko, do czoła jej przylgnęła ustami i tak została przez chwilę nieruchoma... Nagle powstała, ściślej owinęła Jańcię wełnianym szalem, posadziła ją na nizkim stołeczku, przyklękła przed nią, uśmiechnęła się, pocałowała ją w blade usteczka i zupełnie prawie swobodnym głosem rzekła:
— Jeżeli Jańcia spokojnie bawić się będzie swoją lalką, jutro lub pojutrze skończę robotę, drewek kupię i rozpalę dla Jańci taki śliczny, ciepły ogień. Czy dobrze, Jańciu? czy dobrze, moje dziecko kochane?
Uśmiechnęła się mówiąc to i rozgrzewała w swych dłoniach zziębnięte ręce dziewczynki. Jańcia uśmiechnęła się także, usta jej dwoma pocałunkami zamknęły na chwilę wpatrzone w nią oczy matki, sięgnęła po lalkę swoją, po parę drobnych drewnianych zabawek i przestała patrzeć w okopconą, pustą i chłodem wiejącą głębię komina. Cisza zupełna panowała znowu w izbie, Marta siedziała za stołem i przyglądała się robocie wybornego rysownika.
Teraz zwyciężone i odepchnięte rozkazem woli wspomnienia i żale legły na dnie jej piersi nieumarłe lecz milczące, twarz jej wyrażała spokojne skupienie wszystkich władz umysłu i tylko oczy jaśniały żywym połyskiem zapału, z jakim przystępowała do tej nowej próby sił swych i uzdolnień. Teraz nie w pomyśle już artysty, nie w rzewnej uczuciowości i poetyczności obrazka zatonęła uwaga Marty, ale w technice wykonania, w tej technice, która biegła w znawstwie, bogata w środki, sięgała do gruntu istoty sztuki i zarazem z lekkością ptaszęcego pióra ślizgała się po jej powierzchni, małymi sposobami tworzyła rzeczy piękne, wcielała pomysł w każdą by najsubtelniejszą linijkę, posługiwać się umiała każdą cząstką płaskiej powierzchni, którą dowolnie jakby orzucała smugami świateł i cieniów. Marta nie rysowała nigdy z natury, ale kopiowała niegdyś małe krajobrazy, drzewa, kwiaty, twarze ludzkie. Doskonałość więc leżącego przed nią rysunku zachwyciła ją, ale nie zniechęciła.
Nie jestem zapewne taką artystką, jak ten, który narysował ten śliczny obrazek, myślała, ale skopiować robotę czyjąś potrafię chyba... potrafić muszę...
Myśląc tak, otworzyła podługowate pudełko, w którym mieściły się przyrządy do rysowania. Marya Rudzińska, wiedzona dobrocią serca i delikatnością uczuć, odgadła nową potrzebę, w jakiej najdzie się uboga kobieta i wręczyła jej to pudełko wraz ze wzorem, z którego kopia wykonaną być miała. Ołówek Marty posuwał się po gładkim papierze, czuła, że ręka jej była lekką, że myśl jej spajała się ściśle z myślą artysty, że oko jej dostrzegało bez trudności najzawikłańsze zgięcia linii, najsubtelniejsze różnice i przelewania się świateł z cieniami. Serce jej uderzało coraz silniej i radośniej, oddech stawał się coraz łatwiejszym, rumieniec występował na blade policzki, oczy rozpłomieniały się pogodą i płonęły zapałem. Pocieszycielka strapionych, towarzyszka samotnych, piastunka burzami życia miotanych, praca, wstąpiła na ubogie poddasze i przywiodła ze sobą — spokój. Daremnie promień słońca pieszczący z rana nagie ściany izby, zniknął za wysokimi dachami domostw, daremnie wielkie miasto toczyło w dole głuche swe tajemnicze nieustanne gwary, Marta nie widziała nic i nic nie słyszała.
Podnosiła czasem oczy od roboty, aby popatrzeć na cicho w kącie izby bawiące się dziecię, przemawiała doń słów parę i znowu pogrążała się w swem zajęciu. Niekiedy brwi jej zsuwały się, wyraz głębokiego namysłu osiadał na czole. Trudności i zagadnienia sztuki zjawiały się wtedy przed nią i stawiły jej twarde, urągliwe czoło. Ale ona łamała się z niemi i zdawało się jej, że przełamywała je szczęśliwie. Gdy podnosiła głowę i przypatrywała się swej robocie, miała uśmiech na ustach, który znikał, gdy porównywać ją zaczynała z robotą mistrza. W umyśle jej rodziły się znać wątpliwości i obawy, ale ona usuwała je od siebie, jak coś zbyt natrętnego, zbyt dla jej sił ciężkiego, dla serca dolegliwego. Pracowała z wielkiem skupieniem umysłu, z niezmiernem wytężeniem woli, z porywającym zapałem wyobraźni rozkochanej w przedmiocie swej pracy, pracowała z całego rozumu, z całej duszy i z całych sił swoich i przestała pracować wtedy dopiero, gdy do izby napływać poczęły pierwsze cienie wieczornego zmroku. Wtedy zawołała do siebie Jańcię, posadziła ją na kolanach i patrząc w dziecięcą twarzyczkę, uśmiechnęła się do niej znowu. Ale teraz uśmiech jej był innym niż z rana, nie wymuszonym przemocą na ściśniętem boleścią sercu, nie sprzeczający się z posępnym wyrazem oczu. Wykwitł on sam przez się i bez wysiłku z piersi młodej matki, ukojonej pracą, rozgrzanej nadzieją.
Marta opowiadała małej córeczce swej jedną z owych bajek, których treść upleciona ze zjawisk cudownych, z barw tęczowych, ze śpiewów ptaszęcych i skrzydeł anielskich, tak bardzo pochłania umysły i zachwyca wyobraźnie dziecięce; ale gdy usta jej snuły dla biednego, uczty podobnej oddawna spragnionego uszka długie nici fantastycznych opowieści, głowę jej napełniała myśl jedna, powtarzająca się wciąż niby przygrywka, mieszcząca w sobie temat pieśni życia. — Gdybym potrafiła... jeżeli potrafię... jeżeli umiem!...
Czy potrafiłam? czy umiem? myślała Marta w parę dni potem, wstępując na wschody mieszkania Rudzińskich.
Wewnętrzne pytania tej młodej kobiety nie otrzymały tym razem stanowczej odpowiedzi. Wkrótce jednak nastąpić ona miała; dzień jutrzejszy bowiem był dniem przeznaczonym na sesyę redakcyjną, na której ludzie kompetentni wydać mieli sąd o mierze artystycznych uzdolnień Marty i wartości dokonanej przez nią roboty.
— Przyjdź pani pojutrze z rana, rzekła Marya Rudzińska. Mąż mój przyniesie dla pani z jutrzejszej sesyi pewną już wiadomość.
Marta przybyła w oznaczonej porze. Właścicielka ładnego saloniku spotkała ją ze zwykłą uprzejmością i ukazała jej fotel stojący przy stole, na którym leżała przed dwoma dniami ukończona robota Marty i przy którym siedział mężczyzna średniego wieku, z twarzą rozumną, szlachetną i łagodną. Był to Adam Rudziński; powstał na powitanie Marty z pełnym uszanowania ruchem, podał jej rękę, a gdy usiadła, usiadł także, spuścił oczy i milczał chwilę.
Marya usunęła się w głąb salonu i widocznie zasmuconą twarz oparłszy na ręku, siedziała też ze spuszczonemi oczami w milczeniu. Przez kilkanaście sekund ciężka cisza panowała w salonie. Każdej z trzech obecnych osób pierwsze słowo mającej toczyć się rozmowy, trudnem znać było do wymówienia. Adam Rudziński pierwszy przerwał milczenie...
— Smutno mi bardzo, rzekł, iż jestem posłem przynoszącym pani niezbyt zapewne miłe wiadomości. Nie było przecież w mocy mojej, uczynić je innemi niż są...
Umilkła i patrzał na Martę oczami, w których malowała się szlachetna otwartość, połączona ze szczerem współczuciem. Przerwał na chwilę mowę swoją dlatego może, aby dać czas młodej kobiecie do zebrania sił, do przygotowania się na przyjęcie ciosu, który miał ją spotkać. Marta zbladła trochę i spuściła nagle oczy, ze skupioną uwagą wpatrzone dotąd w twarz przemawiającego do niej mężczyzny. Z ust jej nie wyszedł przecież wykrzyk żaden, ani z piersi westchnienie. Adam Rudziński z postawy i wyrazu twarzy młodej kobiety odgadł, że umiała powściągnąć się i mogła być mężną. Po chwili tedy mówił dalej:
— W sprawie, która obecnie panią zajmuje, sam kompetentnym sędzią nie jestem i powtórzę tu tylko słowa, które zlecono mi przed panią powtórzyć. Uczynię zaś to z zupełną otwartością dlatego, ażeby oszczędzić pani nowych zawodów i rozczarowań, i dlatego także, iż materyalnie i moralnie nic szkodliwszem nie jest dla człowieka, jak nieznanie własnych zasobów, z którymi przychodzi do wrót społecznego życia, jak częste mylenie się na samym sobie. Z roboty, którą pani wykonałaś, widocznie się okazuje, że uczyłaś się pani rysunki i posiadasz istotne zdolności, ale... uczyłaś się go pani za mało, za pobieżnie, za powierzchownie, przez co i zdolności jej niedostatecznie wyćwiczone a w wymagania sztuki nie wtajemniczone, należytego stopnia rozwoju i siły nie dosięgają. Sztuka wszelka posiada dwie strony: jedną, która wypływa z samej natury poświęcającego się jej człowieka, z przyrodzonego mu talentu i drugą, z którą nikt już nie rodzi się, którą nabyć można tylko pracą, nauką. Z talentu powstaje zapewne natchnienie, ale natchnieniem raz już istniejącem rządzi umiejętność. Umiejętność techniczna, nie ożywiona talentem, prawdziwego dzieła sztuki stworzyć nie może i posługuje co najwięcej rzemieślniczym robotom, ale nawzajem talent choćby najwyższy, pozbawiony umiejętności technicznej jest siłą pierwotną, ślepą, nierozwiniętą i zarazem nieokiełznaną, zdolną conajwięcej tworzyć rzeczy kalekie, chaotyczne i nie kompletne. Pani posiadasz do rysunku talent, talent dość nawet wysoki, skoro odgadnąć go można w robocie pani, pomimo więcej niż wadliwej techniki jej wykonania. Ale...
— Adamie! ozwał się w tej chwili głos gospodyni domu.
Marya Rudzińska powstała i zbliżając się do stołu, przy którym toczyła się rozmowa, patrzała na męża z wyrazem prośby w oczach, na słuchającą go kobietę z żalem i trwogą. Marta zrozumiała obawę dobrej kobiety. Podniosła głowę i rzekła pewnym głosem:
— Pani! ja pragnę usłyszeć całą, całą prawdę. Z krótkich dotąd doświadczeń moich przekonałam się o wielkiej słuszności tego, co mąż jej powiedział przed chwilą: nic materyalnie i moralnie szkodliwszem nie jest dla człowieka, jak nieznanie własnych zasobów, z którymi przychodzi do wrót społecznego życia, jak częste mylenie się na samym sobie...
Marya usiadła przy stole, Marta zwróciła wzrok na Adama Rudzińskiego, który mówił dalej.
— Sztuka posiada różne stopnie, znajomość jej ludzie nabywają dla różnych celów. Dość nizki nawet stopień artystycznego wykształcenia dostatecznym jest, aby dostarczyć posiadającemu go człowiekowi pewną sumę przyjemności, którą upiększa, urozmaica on chwile życia sobie i otaczającym. Pobieżna ta znajomość sztuki, owładanie drobną częścią wiadomości o niej i środków ku jej wcieleniu służących, nazywa się dyletantyzmem artystycznym, posiada pewne dodatnie znaczenie w salonach, a choćby w salonikach, zgadza się z bytem zamożnym, co najmniej dostatnim, zaprawiając go pewną dozą wdzięku, poezyi, świąteczności wrażeń i zajęć. Dyletantyzm ten jednak jakkolwiek nie pozbawiony całkowicie stron szlachetnych i pożytecznych, jakkolwiek dość szerokie miejsce zajmujący w duchowej ekonomice ludzkości, nie może być czem innem jak dodatkiem, przyozdobieniem życia, wdzięcznym wzrokiem, rzuconym na osnowę istnienia dla ubarwienia jej i urozmaicenia. Budować na nim byt fizyczny, owijać w koło niego przędzę ducha tak długą, jak długiem jest życie ludzkie — niepodobna i nie godzi się. Niepodobna, gdyż z przyczyny niekompletnej wynikać nie może skutek kompletny; nie godzi się, gdyż to, co oddaje światu drobną i wielce cząstkową przysługę, nie posiada prawa rościć do świata pretensyi o przysługę wzajemną, tak ważną i zupełną, jaką jest byt fizyczny i spokój moralny. Ponad dyletantyzmem artystycznym dopiero, w wysokościach, o których częstokroć ten najlżejszego niema wyobrażenia, istnieje — artyzm, siła potężna, kompletna, z rozwiniętego do ostatecznych granic, prawidłowo ukształtowanego, przyrodzonego talentu i gruntownej, szerokiej wiedzy złożona. Dyletantyzm jest zabawką życia — artyzm tylko może być dlań opoką. Może on być dla życia opoką, fizyczny byt zarówno jak moralny podpierającą. Ale w dziedzinie sztuki, jak nauki, jak rzemiosła, ten otrzymuje najwięcej, kto w dzieła swe, społeczności ofiarowywane, wkłada największy kapitał czasu, pracy, umiejętności i wprawy. Tu, jak gdzieindziej istnieje konkurencya, żądanie i ofiara stają naprzeciw siebie, przyglądają się sobie i ważą się wzajemnie, tu, jak gdzieindziej, stopień dobrobytu robotnika zostaje w prostym stosunku ze stopniem doskonałości wyrobów. W dziedzinie sztuki, tak jak w każdej innej dziedzinie, ofiarującej pole dla pracy ludzkiej, człowiek zdobyć może dostateczne, niekiedy świetne warunki bytu, zdobyć je przecież może wtedy tylko, jeśli posiada talent nietylko przyrodzony, ale wykształcony, jeśli nie jest dyletantem tylko, ale artystą.
Wypowiedziawszy to wszystko, Adam Rudziński powstał i z uszanowaniem skłaniając się przed Martą, dodał:
— Przebacz pani, że mówiłem tak długo. Nie mogłem jednak rozmowy mej z nią zawrzeć w kilku słowach. Lękałem się, abyś pani nie przypuściła, iż ci, którzy mojemi usty odrzucają jej pracę, powodują się kaprysem lub uprzedzeniem jakiem, któreby w tym razie było niemal występkiem. Rysunek pani nie odpowiada potrzebom pisma, któremu miał służyć. Nie jest on dość poprawnym, ani dość dokładnym, nie powtarza dostatecznie myśli i charakterystyki pierwowzoru. Twarz młodej matki naprzykład rysowaną była przez panią z widocznem uczuciem i zamiłowaniem, a jednak jakże rysy jej wydają się mglistymi w porównaniu z wyrazistością, którą im nadał umięjętny i wprawny rysownik. Jakże w skutek mglistości tej wiele ubyło wyrazowi tych oczu, ścigających poruszenia ukochanych im istot, charakterowi tej głowy podanej nieco naprzód, z gotowością niby wydania ostrzegającego lub pieszczotliwego wykrzyku. Drzewo to tak bogato na wzorze rozwijające gałęzistą swą gęstwinę, wygląda tu ubogo i chorobliwie, droga wybiegająca z za domu, którą artysta umyślnie orzucił mgłą tajemniczości, na rysunku pani całkiem prawie osłonięta zbyt grubymi pociągnięciami ołówka, staje się dla oka patrzącego zagadkowym prawie, niezrozumiałym, czarnym szlakiem. Zrozumiałaś pani pomysł artysty, wniknęłaś weń i polubiłaś go; jest to widocznem, niemniej przecież widocznie przy każdym szczególe, przy każdem pociągnięciu ołówka, łamałaś się pani z techniką sztuki i nie przełamałaś trudności, jakie ci ona stawiała; nie przeniknęłaś jej zagadnień, ponieważ w ręku swem nie posiadałaś dostatecznych środków umiejętności, wprawy... Oto jest cała prawda, którą wypowiadam z podwójnym smutkiem. Jako znajomy pani żałuję, żeś pani nie otrzymała pożądanej ci pracy, jako człowiekowi smutno mi, żeś pani nie kształciła dostatecznie swego talentu. Posiadasz pani niezaprzeczony talent; szkoda, że nie uczyłaś się więcej, gruntowniej, obszerniej, że uczyć się teraz już jej podobno nie sposób...
Marta powstała, zwolna puściła splecione ręce i wymówiła z cicha:
— Tak, uczyć się teraz już mi nie sposób... Nie mam na to czasu, dodała po chwili, poczem umilkła i stała chwilę ze spuszczonemi oczami w milczeniu.
Adam Rudziński patrzał na nią z wielkiem zajęciem, z trochą podziwu nawet. Spodziewał się, obawiał się może łez, jęków, wyrzutów, mdleń i spazmów, natomiast usłyszał kilka zaledwie słów, wyrażających żal nad niemożliwością uczenia się, nad brakiem czasu do uczenia się koniecznego.
Wiotka, delikatna, z wyniosłą postacią i piękną twarzą kobieta ta posiadać musiała wiele energii, skoro potrafiła bez łzy, bez westchnienia, wysłuchać surowego wyroku, wskazującego na śmierć drogą jej nadzieję, przyjąć na barki swe ten niewymowny ciężar niepewności, nieokreśloności położenia, jaki po krótkiej uldze spadł na nie znowu. Serce i głowa młodej kobiety bardzo ciężkiemi musiały być w tej chwili, nie rozpłakała się ona jednak, nie jęknęła, nie westchnęła nawet.
Znać pora jęków głośnych i płaczu, nie wstydzącego się oczów ludzkich, nie przyszła jeszcze dla niej, duma jej człowiecza nie była jeszcze złamaną, ani siły starganemi. Wszak stała ona u początku dopiero kalwaryjskiej swej drogi, dwie stacye jej tylko przebyła, dwa razy tylko spłonęła wewnętrznym wstydem, zadrżała do głębi w poczuciu własnej nieudolności.
Posiadała jeszcze dość sił, aby dumą i wolą powściągać wybuchy własnych uczuć, nie posiadała dość znajomości samej siebie, aby przestać spodziewać się...
Adam Rudziński uszanował żal ubogiej kobiety, obcy jej w zupełności, kilka razy zaledwie przez nią widziany uczuł, że w tej chwili oddalić się powinien. Pożegnawszy Martę pełnym szacunku ukłonem, wyszedł z salonu, ale żona jego wtedy dopiero pochwyciła ręce Marty i ściskając je w swoich dłoniach, rzekła pospiesznie:
— Nie trać nadziei, droga pani! nie mogę pogodzić się z myślą, abyś tym razem jeszcze opuściła dom mój niepocieszona i nie zaspokojona w słusznych swych żądaniach. Nie znam przeszłości twojej, ale zdaje mi się, iż odgaduję trafnie, sądząc, że ubóstwo zaskoczyło cię niespodzianie, że nie byłaś przygotowaną do zajęcia śród społeczności miejsca pracownicy dla siebie i dla innych byt zdobywającej...
Marta podniosła nagle oczy na mówiącą.
— Tak, przerwała z żywością, tak, tak...
Spuściła znowu oczy i chwilę milczała. Znać było, że myśl jej uderzoną została znagła uwyraźnieniem tego, co dotąd w nieokreślonych stawało przed nią zarysach.
— Tak, powtórzyła po chwili z mocą. Ubóstwo i potrzeba pracy zaskoczyły mię niespodzianie. Nic mię nie uzbroiło przeciw pierwszemu, nic nie nauczyło drugiej... Przeszłość moja była cała ciszą, miłością i zabawą... na burzę i samotność nie wyniosłam z niej nic...
— Okropny los! wyrzekła po chwili milczenia Marya Rudzińska, gdyby przeniknąć go, odgadnąć, zrozumieć całą jego okropność mogli wszyscy ojcowie, wszystkie matki!...
Powiodła dłonią po oczach i zwyciężając szybko swe wzruszenia, zwróciła się ku Marcie.
— Mówmy o pani, rzekła. Jakkolwiek z dwóch już dróg, na jakie wstąpić próbowałaś, wytrącił cię brak stosownych do torowania ich narzędzi, nie trać nadziei i odwagi. Zawody nauczycielski i artystyczny okazały się dla pani niestosownymi, ależ praca umysłowa i artystyczna, to jeszcze nie cały zakres działalności ludzkiej, a nawet kobiecej. Pozostaje jeszcze przemysł, handel, rzemiosło. Gdyś pani rozmawiała z moim mężem, przyszła mi do głowy myśl szczęśliwa... Znam zblizka właścicielkę jednego z najzamożniejszych sklepów bławatnych... byłam z nią nawet parę lat na pensyi i odtąd zachowałyśmy pomiędzy sobą stosunki jeśli nie przyjaźni, to przynajmniej dobrej znajomości. Sklep obszerny, modny i zasobny, do usług swych potrzebuje prawdziwej armii komisantów, subjektów i t. d. Co więcej, niedawniej jak przed tygodniem, Ewelina D., spotkawszy się zemną w teatrze, mówiła mi, że utraciła teraz jednego z najużyteczniejszych sklepowi jej subjektów i znajduje się z tego powodu w pewnym kłopocie. Czy zgodziłabyś się pani stać w sklepie za kontoarem, przyjmować gości sklepowych, mierzyć materye, urządzać w oknach wystawy itd. Miejsca takie bywają bardzo dobrze opłacane, aby spełniać przywiązane do nich czynności, niczego więcej prawie nie trzeba, jak uczciwości, przyzwoitości układu i dobrego smaku. Czy pojedziesz pani ze mną do Eweliny D.? przedstawię cię jej, w potrzebie poproszę, namówię...
W kwadrans po wymówieniu słów tych przez Maryę Rudzińską, dorożka, wioząca dwie kobiety, zatrzymała się przed jednym z najokazalszych sklepów, przy ulicy Senatorskiej istniejących. Przed drzwiami, opatrzonemi w szerokie zwierciadlane szyby, stały dwie karety, pięknymi bardzo końmi zaprzężone, ze stangretami w liberyi na koźle.
Dwie kobiety wysiadły z dorożki i weszły do sklepu. Na odgłos dzwonka, zawieszonego u drzwi, z za długiego stołu, całkiem prawie przedzielającego sklep na dwie połowy, wybiegł młody mężczyzna i z bardzo zgrabnym ukłonem zapytał, je czego żądają.
— Chciałabym widzieć się z panią Eweliną D., rzekła Marya Rudzińska, czy jest w domu?
— Nie wiem z pewnością, z nowym ukłonem odpowiedział młody człowiek, ale natychmiast slużyć pani będę z odpowiedzią.
Kończąc te słowa, poskoczył ku przeciwległej ścianie i przyłożył usta do otworu tuby, prowadzącej na wyższe piętra domu głos mówiący na dole.
— Wyszła, ale zaraz wróci, odpowiedziano z góry.
Młody człowiek poskoczył znowu ku dwom, niedaleko drzwi stojącym kobietom.
— Raczą panie usiąść, wymówił, wskazując stojącą w rogu sklepu, aksamitem obitą kanapkę, albo, dodał wyciągając rękę w stronę wschodów zasłanych kobiercem, może na górę...
— Zaczekamy tutaj, odrzekła Marya Rudzińska i wraz z towarzyszącą jej kobietą usiadła na kanapie. — Mogłybyśmy pójść na górę i doczekać się powrotu pani Eweliny w jej mieszkaniu, półgłosem mówiła Marya do swej towarzyszki, zdaje mi się jednak, że dobrze będzie, jeśli przed rozmową z właścicielką sklepu przypatrzysz się pani zwykłym zajęciom osób, sprzedających towary, i zobaczysz, na czem one polegają.
Widok, jaki oczom dwóch kobiet przedstawiał się w głębi sklepu, niezmiernie był ożywionym. Składało go ośm istot ludzkich, głośno i z nadzwyczajnym zapałem mówiących, i stosy materyi rozwijanych, zwijanych, szeleszczących połyskiem jedwabiu i wszystkiemi barwami tego świata, mieniących się i błyszczących. Z jednej strony długiego stołu, całkowicie zakrytego piętrzącemi się jedne na drugich, lub rozwiniętemi i falującemi sztukami kosztownych materyi, stały cztery kobiety, ubrane w atłasy i sobole, właścicielki zapewne dwóch przed drzwiami sklepu oczekujących karet. Z drugiej strony stołu znajdowało się czterech młodych mężczyzn... tak: znajdowało się, niepodobna bowiem dla określenia pozycyi, w jakiej zostawali, użyć innego wyrazu jak ten, który określa pozycye ciał ludzkich wszelkie: stojące, chodzące, skaczące, przyginające się na wszystkie strony, wdrapujące się na wszystkie ściany, rozdające ukłony wszelkich znaczeń i rozmiarów,dokonywające gesta najrozliczniejsze za pomocą najrozliczniejszych poruszeń rąk, piersi, głowy, ust, brwi, nawet włosów... Te ostatnie, jakkolwiek w zwykłym porządku rzeczy dość poślednią grające rolę w organizmie i powierzchowności człowieka, tu na szczególną zasługiwały uwagę.
Wypomadowane, wyperfumowane, połyskujące, woniejące, w misterne pierścienie poskręcane, lub w pełnym znaczenia nieładzie na czoła opadające, stanowiły one arcydzieła sztuki fryzyerskiej i zaraz do bardzo wysokiego stopnia podnosiły wytworność postaci młodych sklepowych. Być może, iż postacie te nie były z przyrodzenia wielce wytwornemi, znać było nawet, że natura obdarzyła je niepospolitą siłą fizyczną, grubością i jędrnością muskułów, w zupełności upoważniającą do zajęcia się rodzajem pracy cięższym nieco, mniej wybrednym i przyjemnym jak rozwijanie jedwabnych tkanin, przesuwanie w dwóch palcach pajęczych koronek i wywijanie politurowanym, leciuchnym, zgrabniuchnym łokciem. Ramiona ich były szerokie, ręce duże, palce grube, twarze niezbyt nawet młodzieńcze, dojrzałością rysów i bujnością zarostu trzydziestkę z górą objawiające. Ale z jakimże pełnym najwybredniejszego smaku wytworem sporządzone były czarne tużurki, szerokie ramiona te obejmujące, jak wspaniale poniżej bujnych zarostów kolorowe krawaty rozwijały motyle swe skrzydła, jak wdzięcznymi gestami poruszały się te duże muskularne ręce, jakie gustowne, a zarazem bijące w oczy pierścienie zdobiły te grube palce! Nic na świecie z wyjątkiem jednego śniegu prześcignąć nie mogło w białości koszul, puszystymi żabotami i wypukłymi haftami wzdymających się na ich piersiach, nic na świecie, żadna struna, żadna sprężyna, żadna gutaperczana piłka, ani gorsetem wykształcona kibić niewieścia, iść nie mogły w zawody z giętkością poruszeń ich, sprężystością poskoków, ruchliwością oczów i doskonałem wyćwiczeniem języków.
— Kolor Mexique w białe ramaże! mówił jeden z tych młodych panów, rozwijając przed oczami dwóch kupujących kobiet jedną ze sztuk materyi.
— Panie przełożą może Mexiqe pur! — zawołał drugi.
— Albo gros-grains, vert de mer! jest to ostatniej mody...
— Oto są koronki Cluny do oszycia peplonów i wolantów, brzmiał dźwięczny głos męski przy drugim końcu stołu.
— Valansieny, Alansony, Briuże, Imitacye, Blondyny, Illuzye...
— Fay koloru Bismark! może trochę zbyt światły, zbyt voyant? Oto inny z ramażem czarnym.
— Bordeaux couleur sur couleur! Pani żąda czegoś lżejszego?
— Mosambique! sultan! kolor the chair! wyborny dla brunetek!
— Panie życzą sobie czegoś w pasy! W horyzontalne czy w perpendykularne?
— Oto jest materya w reyony! białe i różowe, efekt wyborny! bardzo voyant!
— Reyony popielate, zupełnie dystyngowane!
— Rzut błękitny na białem fond! dla osób młodych!
— Koronka na puf, albo na papiliona? Oto są barby — z brzegami dentelés i unis, które panie wolą?
— Panie kupią Bismark z ramażem? bardzo dobrze! ile łokci? piętnaście? nie! dwadzieścia?
— Panie przekładają barby z brzegami dantelowanemi? gust wyborny! czy na papiliona?
— Dla pani reyony popielate, a dla pani rzut błękitny na białem fon? po ile łokci?
Urywki te rozmów prowadzonych przez czterech młodych panów z czterema kupującemi paniami składały się na pewien, jeśli tak wyrazić się można, szczebiot, który wychodząc z ust mężczyzn, sprawiał efekt wcale niepospolity. Gdyby nie brzmienia głosów, które jakkolwiek przedziwnie ukształconemi modulacyami naśladowały miękko szelesty falujących materyi i ciche szmery rozwijanych koronek, niemniej przecież wychodziły z piersi męskich, zaopatrzonych wyraźnie przez naturę w dość potężne płuca i doskonale zbudowane organa głosowe, niepodobnaby nawet wpaść na domysł, aby owe ramaże, reyony, rzuty, fony, barby, wolanty, peplony, papiliony, aby cały ten szczebiot niezrozumiały wszelkiemu niepoświęconemu uchu, niesłychaną erudycyą w dziedzinie gałganków rozwijający, wychodzić mógł w istocie z ust mężczyzn — mężczyzn, tych przedstawicieli poważnej siły, poważnego myślenia i poważnego pracowania.
— Pani Ewelina D. wróciła! rozległ się po sklepie basowy głos, z otworu tuby wychodzący.
Marya Rudzińska szybko powstała.
— Zaczekaj tu pani chwilę, rzekła do Marty, rozmówię się wprzódy sama z właścicielką sklepu, aby w razie odmowy z jej strony nie narażać pani na nadaremną przykrość. Jeżeli jak mam nadzieję, wszystko pójdzie dobrze, przyjdę wnet po panią.
Marta z wielką wciąż uwagą przypatrywała się odbywającej się z dwóch stron długiego stołu manipulacyi sprzedawania i kupowania. Po bladych jej ustach przesuwał się od czasu do czasu uśmiech; bywało to wtedy, gdy poskoki sklepowych panów stawały się najsprężystszymi, fryzury najruchliwszemi i oczy najwymowniejszemi.
Marya Rudzińska tymczasem przebiegła szybko wschody puszystym zasłane kobiercem, dwie duże sale ostawione dokoła oszklonemi szafami i weszła do bardzo pięknie umeblowanego buduaru, w którym po kilku zaledwie sekundach dał się słyszeć szelest szybko sunącej po posadzce jedwabnej sukni.
— Ach! c’est vous, Marie! — zawołał dźwięczny, pieszczony, bardzo mile w ucho wpadający głosik niewieści i dwie białe zgrabne rączki pochwyciły w uścisk obie ręce Maryi. — Usiądźże, moja droga, usiądź, proszę cię! uczyniłaś mi prawdziwą niespodziankę! Jestem zawsze tak szczęśliwą, gdy cię widzę! Jakże ślicznie mi wyglądasz? A szanowny małżonek twój czy zdrów i zawsze tak wiele pracuje? Czytałam ostatni artykuł jego o... o... nie pamiętam już doprawdy o czem... ale prześliczny! A miluchna Jadzia, czy dobrze uczy się? Mój Boże! gdzie się to te czasy podziały, kiedyśmy z tobą, Maryniu, uczyły się także razem u pani Devrient! Nie wyobrazisz sobie, jak drogiem mi jest wspomnienie tych chwil, z tobą na pensyi spędzonych!
Zgrabna, wystrojona, trzydziestoletnia przeszło kobieta z bardzo misternym kokiem z tyłu głowy, bardzo regularnymi, choć nieco już zwiędłymi rysami twarzy i z ruchliwemi czarnemi oczami, ocienionemi brwią czarną i szeroką, wymówiła ten potok wyrazów szybko, bez odetchnięcia prawie, nie wypuszczając z dłoni swych rąk Maryi, która usiadła przy niej na kozetce palisandrowej, kosztownym adamaszkiem obitej. Mówiłaby pewno dłużej jeszcze, ale Marya przerwała jej mowę.
— Droga Ewelino! rzekła, przebacz, że skrócę tym razem powitanie moje z tobą i nie wdając się w żadne wstępy, zacznę rozmowę o interesie, który mi bardzo leży na sercu!
— Ty, Maryniu, masz do mnie interes? mój Boże! jakże jestem szczęśliwą! mów, mów co najprędzej, w czem ci mogę być użyteczną! Gotowam dla ciebie pójść pieszo na koniec świata...
— O, nie tak wielkiej ofiary żądać od ciebie będę, kochana Ewelino! zaśmiała się Marya, poczem dodała poważnie: poznałam niedawno pewną biedną kobietę, która wzbudziła we mnie bardzo żywe zajęcie...
— Biedną kobietę! z żywością przerwała właścielka bogatego sklepu, żądasz więc pewno, abym jej w czem dopomogła? O, nie zawiodłaś się na mnie, Maryniu! ręka moja otwartą jest zawsze dla tych, którzy cierpią!
Mówiąc ostatnie wyrazy, sięgnęła do kieszeni i wydobywszy z niej spory pugilares z kości słoniowej, miała już go otworzyć, ale Marya zatrzymała jej rękę.
— Nie o jałmużnę tu idzie, rzekła, osoba, o której chcę ci mówić, nie żąda i nie przyjęłaby może jałmużny... pragnie ona i poszukuje pracy...
— Pracy! podnosząc lekko czarne brwi, powtórzyła piękna pani Ewelina, cóż więc przeszkadza jej pracować?
— Wiele rzeczy, o których zbyt długoby mówić, poważnie odparła Marta i ujmując rękę dawnej towarzyszki nauk z prośbą i uczuciem w głosie, dodała: Do ciebie właśnie przybyłam Ewelino z prośbą, abyś jej dała możność pracowania.
— Ja... jej... możność pracowania? a to jakim sposobem, moja droga?
— Abyś ją przyjęła na pannę sklepową.
Brwi właścicielki sklepu podniosły się wyżej jeszcze. Na twarzy jej malowały się zdziwienie i zakłopotanie.
— Droga Maryo, zaczęła po chwili jąkając się i z widocznem zmięszaniem, to do mnie nie należy... w ogóle interesami tyczącymi się sklepu, zajmuje się mąż mój...
— Ewelino! zawołała Marya, dlaczego mówisz przedemną nieprawdę? Mąż twój jest właścicielem sklepu w obec prawa, ale ty zarządzasz interesami wspólnie z nim, więcej nawet od niego i wszyscy wiedzą dobrze, tembardziej ja wiem, że znasz się na interesach wybornie i masz dużo energii w przeprowadzaniu swych planów... dlaczegoż więc...
Ewelina nie pozwoliła jej dokończyć.
— A więc tak, tak, wymówiła z żywością, przykro mi było odmawiać twej prośbie, Maryniu, i chciałam wymówić się znalezionym na prędce pretekstem, zrzucić wszystko na mego męża... postąpiłam źle, nie byłam od razu otwartą, wyznaję, ale też droga Maryo, życzenie twoje najzupełniej niepodobnem jest do spełnienia, najzupełniej... najzupełniej.
— Dlaczego? dlaczego? pytała Marya z takąż samą żywością, z jaką przemawiała do niej Ewelina.
— Ależ dlatego, zawołała Ewelina, że w sklepie naszym kobiety nie zajmują się nigdy sprzedażą towarów, tylko mężczyzni.
— Ale dlaczegoż, dlaczego kobiety nie zajmują się tem, tylko mężczyzni? Czy trzeba umieć po grecku, albo módz giąć w palcach sztaby żelazne, aby...
— Ależ nie, nie! przerwała znow gospodyni domu, mój Boże, wprawiasz mię, droga Maryo, w prawdziwy kłopot. Jakże ci ja odpowiem na twoje: dlaczego?
— Czy należysz do osób, które nie zdają sobie sprawy z powodów swoich czynności?
— Ależ naturalnie, że nie należę do takich osób... gdybym do nich należała, nie mogłabym być tak jak jestem, czynną wspólniczką męża mego w przemysłowem przedsięwzięciu... oto widzisz dlatego że... że taki już zwyczaj.
— Znowu chcesz mię zbyć niczem, Ewelino, a jednak nie uda ci się to. Dawne koleżeństwo daje mi prawo do pewnej nawet względem ciebie niedyskrecyi. Powiadasz, że taki jest zwyczaj... ależ zwyczaj każdy musi mieć swoje przyczyny, leżące w interesach lub okolicznościach osób, które się go trzymają.
Gospodyni domu zerwała się z sofki i szybko parę razy przebiegła pokój. Długi ogon jej sukni szemrał, sunąc się po posadzce, na twarz jej, na której tu i ówdzie ukazywały się ślady nie dobrze startego pudru ryżowego, wybił się lekki rumieniec zakłopotania...
— Przypierasz mię do muru! zawołała stojąc przed Maryą, przykro mi będzie wymówić to, co wymówię... ale przecież ciebie bez odpowiedzi pozostawić nie mogę. Odpowiem ci: publiczność nasza nie lubi kobiet sprzedających w sklepie... przekłada nad nie mężczyzn.
Maria zarumieniła się trochę i wzruszyła ramionami.
— Mylisz się, Ewelino, zawołała, albo mówisz znowu nieszczerze; to być nie może...
— A ja ci powiadam, że tak jest... młodzi, dobrze ułożeni, przystojni sklepowi sprawiają dobry efekt, pociągają do sklepu nabywców a raczej nabywczynie...
Tym razem twarz Maryi zapłonęła wstydem i oburzeniem. Ostatnie przemogło.
— Ależ to szkaradzieństwo! zawołała, jeżeli mówisz prawdę, nie wiem już doprawdy czemu ją przypisać...
— I ja nie wiem czemu fakt ten przypisać należy, po prawdzie nie zastanawiałam się nigdy bardzo nad jego powodami... co mi do tego...
— Jakto... co ci do tego? Ewelino, przerwała znowu Marya, czyż nie rozumiesz, że stosując się do tego, jak powiadasz zwyczaju, schlebiasz jakiemuś złemu, nie wiem dobrze jakiemu mianowicie, ale najpewniej złemu...
Właścicielka sklepu stanęła na środku pokoju i wpatrzyła się w Maryą szeroko otwartemi oczami...
W oczach tych było wiele sprytu, nawet rozumu, w tej chwili jednak po powierzchni czarnych błyszczących źrenic przelatywały powściągane uśmieszki.
— Jakto? wymówiła powoli, czyż sądzisz, Maryo, że dla jakichś tam teoryi powinnam antrepryzę naszą, jedyny fundusz nasz i naszych dzieci narażać na straty, na niebezpieczeństwa?... Dobrze to wam literatom rezonować w ten sposób siedząc nad książką i piórem, my przemysłowcy musimy być praktycznymi...
— Czyliż przemysłowcy dlatego, że są przemysłowcami, uważać się mają za uwolnionych od uczuć i obowiązków obywatelskich? zapytała Marya.
— Wcale nie! z nowem uniesieniem zawołała właścicielka sklepu, toteż ani mąż mój ani ja nie uchylamy się nigdy od spełnienia tych obowiązków. Dajemy zawsze ile tylko możemy...
— Wiem o tem, że jesteście dobroczynnymi, należycie do wszystkich składek, filantropijnych projektów i zakładów, ale czyż tu o jałmużnę tylko idzie, o filantropią? Jesteście ludźmi zamożnymi, pod pewnym względem wpływowymi, powinniście brać inicyatywę we wszystkiem, co ma na celu poprawienie złych zwyczajów, prostowanie błędów społecznych.
Ewelina zaśmiała się z przymusem.
— Moja droga, rzekła, poprawianie i sprostowanie należy do takich ludzi jak mąż twój naprzykład... do uczonych, pisarzy, publicystów... My jesteśmy ludźmi ścisłego rachunku... najściślejsze zaś rachunki prowadzić musimy z publicznością, z jej gustami i wymaganiami... ona jest naszą panią, do niej należy byt nasz... pomyślność i przyszłość naszego przedsięwzięcia...
— Tak, z mocą rzekła Marya, i dlatego powinniście schlebiać jej bezsensownym kaprysom i bardzo podejrzanej czystości i podejrzanego smaku sympatyom... Aby cię za to coś powiedziała, zmartwić trochę przynajmniej, powiem ci, kochana Ewelino, że twoi sklepowi krygujący się i nakształt papug paplający o ramażach i papilionach doskonale śmiesznie wyglądają...
Ewelina parsknęła śmiechem.
— Wiem o tem! zawołała zanosząc się od śmiechu.
— I że gdybym była na twojem miejscu, ciągnęła Marta, doradziłabym tym panom, aby zamiast do jedwabiów i koronek wzięli się do pługa, siekiery, młota, kielni, lub czegoś podobnego. Dalekoby z tem przyzwoiciej wyglądali...
— Wiem o tem, wiem! śmiejąc się wciąż wołała gospodyni domu.
— A na miejsce ich, kończyła Marya, wzięłabym kobiety, które zbyt mało mają sił fizycznych, aby orać, kuć i kamienice wznosić...
Ewelina przestała nagle śmiać się i z wielką powagą spojrzała na Maryę.
— Droga Maryo! rzekła; ci ludzie potrzebują także zarobku i potrzebują go daleko niezbędniej, gwałtowniej niż kobiety... są oni przecież ojcami rodzin...
Tym razem Marya uśmiechnęła się.
— Moja droga, rzekła, muszę znowu odwołać się do praw koleżeństwa, aby ci powiedzieć, że machinalnie powtórzyłaś w tej chwili to, o czem mówiących słyszysz ciągle, a nad czem nigdy chyba nie zastanowiłaś się sama. Ci ludzie są ojcami rodzin, być może, ale kobieta, za którą wstawiałam się do ciebie, ma także dziecię, które wyżywić i wychować musi. Gdyby mnie naprzykład spotkało nieszczęście utracenia zacnego i drogiego człowieka, który nietylko daje mi szczęście serca ale pracą swą byt mi zabezpiecza, nie byłażbym matką i odpowiedzialną opiekunką mojej rodziny? Gdybyście oboje, mąż twój i ty, za lat kilka zeszli ze świata i jak bywa często nie pozostawili po sobie majątku, czyliż najstarsza córka wasza nie byłaby obowiązaną do podtrzymywania bytu, do starań około wychowania i pokierowania w świecie młodszego rodzeństwa?
Ewelina słuchała słów tych ze spuszczonemi oczami, trudno jej było widocznie zebrać się na odpowiedź. Niemniejszej jednak trudności doświadczała w odrzuceniu bez dostatecznych powodów prośby kobiety, z którą stosunek miłym znać był jej sercu, a może i pochlebiał jej miłości własnej. Niepospolity spryt malujący się w wyrazie twarzy jej i oczów poddał jej po chwili nową odpowiedź.
— Gdyby zresztą i nie to, rzekła podnosząc oczy, znajdujeszże droga Maryo przyzwoitem, aby młoda kobieta (protegowana twoja jest zapewne kobietą młodą) po całych dniach przebywała za jednym stołem z kilku młodymi ludźmi? Czy podobna okoliczność nie byłaby powodem zajść zgubnych dla niej, przykrych dla mnie a sklep mój narażających w obec publiczności na pewną kompromitacyę?
— Powtórzyłaś znowu Ewelino jeden z krążących po świecie komunałów. Obawiacie się, aby praca wspólnie z mężczyznami podejmowana nie nadwyrężyła cnoty i honoru kobiety, a nie obawiacie się, aby tego samego nie uczyniła bieda. Protegowana moja, jak nazywasz osobę, o jakiej mowa, przed trzema miesiącami utraciła męża, ma dziecię, które kocha, smutna jest, poważna, cała zajęta wyszukaniem dla siebie środków zarobkowania i jak o tem przekonałam się sama, bardzo uczciwa. Czyliż możesz przypuścić, aby kobieta w takiem zostająca położeniu, z takiemi uczuciami, wspomnieniami, z taką trwogą o jutro, mogła najlżejszą zwrócić uwagę na twoich wyelegantowanych pomocników? Zaręczam cię, że żadna myśl płocha nie postałaby w jej głowie...
— Droga Maryo! zawołała Ewelina, tego co powiedziałać, niczem dowieść niepodobna. Kobiety są tak płoche... tak płoche...
— Prawda, z powagą patrząc na dawną koleżankę swą odparła Marya, ale czyż odpychanie ich od wszelkiej pracy dobrem jest lekarswem na płochość? Raz jeszcze powtarzam ci Ewelino, że kobieta, o której mówię, nie jest teraz ani płochą ani nieuczciwą... jeżeli jednak żebrząc pracy jak jałmużny, od wielu drzwi odejdzie tak jak od twoich za chwilę odejść jej przyjdzie, nie ręczę wcale, jaką stanie się w przyszłości.
— Przypierasz mię znowu do muru! zawołała właścicielka sklepu, a więc dobrze, wierzę ci, że osoba którą się zajmujesz, jest wzorem i uosobieniem cnoty, powagi, uczciwości... ale czy również będziesz mi mogła zaręczyć, że posiada ona tego ducha porządku, tę umiejętność ścisłego rachunku, tę akuratność w stawieniu się do roboty i pełnieniu jej, która nie cierpi ani chwili zwłoki, ani cienia zaniedbania?
Teraz przyszła na Martę kolej zawahania się z odpowiedzią. Przypomniała sobie niepowodzenie, jakie z powodu niedostatecznej umiejętności spotkało Martę w nauczaniu i rysowaniu, przypomniała sobie własne słowa Marty przed kilku godzinami do niej wyrzeczone: „Nic nie uzbroiło mię przeciw ubóstwu, nic nie nauczyło pracy.“
Marya milczała, gospodyni domu przenikliwa i żywa jak iskra, pochwyciła w locie chwilę zakłopotania i wahania się towarzyszki.
— Mówiłaś przed chwilą, droga Maryo, że osobom zajmującym się sprzedażą towarów trzeba tylko umieć rozwijać, układać i mierzyć materye. Tak to się zdaje na pozór. W gruncie powinny one posiadać wiele innych przymiotów, jak naprzykład: przyzwyczajenie do jak najściślejszego porządku, jeden bowiem przedmiot nie na właściwem miejscu umieszczony, jedna fałda materyi źle zagięta, jeden zwój koronki niedbale rzucony sprawia zamięszanie w sklepie lub przyczynia mu ważne straty. Trzeba także, aby sklepowi umieli rachować i nie byle jak rachować, tam bowiem gdzie w każdej godzinie, minucie niemal wpływają sumy coraz nowe i coraz inne cyfry reprezentujące, opuszczenie jednego grosza stać się może przyczyną nieładu w rachunkach, którego my najpilniej strzedz się musimy; nakoniec i przedewszystkiem sklepowi powinni znać świat, ludzi, wiedzieć, w jaki sposób z kim się obejść, jak komu dogodzić, komu wierzyć na słowo, komu odmówić kredytu itd. Wszystkich przymiotów tych najczęściej pozbawione są kobiety. Nie przyzwyczajone do porządku, nieakuratne, dla przerachowania najdrobniejszej sumy nosić muszą w kieszeni tabliczkę mnożenia, niewinne trusiątka tylko co odczepione od spódniczki mamy, zaledwie śmieją podnieść oczy na twarze kupujących, nie wiedząc jak do nich przemawiać, co o każdym z nich myśleć, albo też puszczone samopas, rozhukane, roztrzepane pozują na lwice, wdzięczą się, mówią i postępują bez taktu narażając siebie na niesławę, zakład, w którym pracują niby, na kompromitacyę. Mężczyźni jakkolwiek śmiesznymi wydają się z powodu układu swego i zajęć nie zupełnie męskich, dla właścicieli sklepów są bardzo dogodnymi i użytecznymi. Dlatego może każdy sklep na większą skalę do usług swych używa mężczyzn, kto tylko zaś próbował zastąpić ich kobietami, źle na tem wyszedł. Kobiety, moja droga, nie są dziś jeszcze wychowane tak, aby pogodzić się mogły z surowością obowiązku, despotycznością cyfry i wymaganiami tak różnolitej społeczności, jaką jest społeczność kupujących.
Właścicielka sklepu przestała mówić i z pewnym tryumfem patrzyła na swą towarzyszkę. Miała w istocie do tryumfowania słuszną przyczynę. Marya Rudzińska stała ze spuszczonemi oczami, z wyrazem smutku na twarzy i milczała. Ewelina wzięła jej rękę.
— No powiedz mi, droga Maryo, rzekła, powiedz szczerze: czy możesz ręczyć za to, że twoja protegowana jest osobą porządną, akuratną, biegłą w rachunkach, pełną taktu i znajomości ludzi, tak jak ręczyłaś, że jest ona uczciwą?
— Nie, Ewelino, z trudnością wymówiła Marya, za to ręczyć nie mogę.
— A teraz, z coraz większą żywością nacierała na towarzyszkę właścicielka sklepu, powiedz mi, czy możecie wy ludzie teoryi i rozumowań sprawiedliwie wymagać od nas, ludzi rachuby i praktyczności, abyśmy przez filantropią, przez, jak mówiłaś, inicyatywę obywatelską, przyjmowali do zakładów naszych osoby do interesów niezdatne, a przez to narażali się na kłopoty, straty, całkowity może upadek naszych przedsiębiorstw? Powiedz mi, czy ktokolwiek może słusznie wymagać od nas tego?
— Zapewne że nie, wyjąkała Marya.
— Widzisz więc, rzekła Ewelina, że powinnaś mię mieć za usprawiedliwioną jeśli życzeniu twemu zadość nie uczyniłam. Fakt wytrącenia z dziedziny przemysłu kobiet ubogich jest zapewne smutny, ale na konieczność jego i nieuniknioność składają się tak kaprysy i nie zupełnie jasne instynkta koboet bogatych żądnych rozrywki i Bóg wie jakich wrażeń, jak niedołężność, płochość, płytkość kobiet ubogich, potrzebujących pracy a pełnić ją nie umiejących. Kiedy pierwsze porozumieją i wyszlachetnieją, a drugie okażą się lepiej przygotowanemi do pełnienia zajęć ścisłych i obowiązkowych, wtedy odprawię moich subjektów, a ciebie poproszę, abyś na ich miejsce wybrała dla mnie z liczby twych protegowanych panny sklepowe.
Przy ostatnich słowach Ewelina D. z cechującą ją żywością ucałowała Maryę w oba policzki.
Siedząca w sklepie kobieta w żałobie usłyszała szelest sukni i kroków swej chwilowej opiekunki wtedy, gdy ta znajdowała się jeszcze u szczytu wschodów. Słuch jej był znać wyprężony, niecierpliwość wielka. Powstała i zatonęła oczami w twarzy zstępującej ze wschodów kobiety. Po kilku sekundach patrzenia ręka jej zadrżała lekko i oparła się o poręcz krzesła. Ze spuszczonych oczów Maryi i żywych rumieńców, które wystąpiły na jej policzki, odgadła wszystko.
— Pani! zbliżając się do Maryi rzekła z cicha, oszczędź sobie przykrości opowiadania mi szczegółów. Nie przyjęto mię... wszak prawda...
Marta potwierdzająco skinęła głową i w milczeniu uścisnęła dłoń Marty. Wyszły ze sklepu i stanęły na szerokim chodniku ulicy. Marta była bardzo bladą. Możnaby rzec, że ogarnął ją chłód dolegliwy, bo drżała trochę pod futrzanem okryciem, i że wstydziła się czegoś głęboko, bo nie mogła oderwać oczu od kamieni chodnika.
— Pani! pierwsza odezwała się Marya, Bóg widzi, jak mocno boli mię niemożność dopomożenia ci na twej trudnej drodze. Z jednej strony zapiera ci ją własne twe niedostateczne przygotowanie, z drugiej obyczaj, brak inicyatywy, zła sława, której używają kobiety pracownice...
— Rozumiem, zwolna i cicho wyrzekła Marta, nie przyjęto mię tu, bo opiera się temu zwyczaj, bo nie obudzam zaufania...
— Daj mi pani swój adres, unikając odpowiedzi rzekła Marya, może dowiem się o czemś dla pani pożytecznem, może będę kiedy mogła być jej pomocną...
Marta wymieniła nazwę ulicy i numer domu, w którym mieszkała, potem, podnosząc oczy, w których malowała się gorąca wdzięczność, obie ręce wyciągnęła ku dobrej kobiecie, chcąc ująć i uścisnąć jej dłonie.
Zaledwie jednak ręce dwóch kobiet połączyły się, Marta usunęła żywo swoją i cofnęła się o parę kroków. Marya Rudzińska wsunęła jej w dłoń tę samą kopertę z liliowymi brzeżkami, której ona dwa tygodnie temu przyjąć od niej nie chciała.
Marta stała chwilę nieporuszona, przedchwilowa bladość jej ustąpiła przed płomiennym rumieńcem.
— Jałmużna! szepnęła, jałmużna! i razem z tym wyrazem stłumiony jęk i głuche jakieś łkanie wstrząsnęły jej piersią. Nagle zaczęła biedz szybko w stronę, w którą poszła Marya. Fala przechodniów płynąca nieustannie chodnikiem, zakrywała przed nią osobę, którą dogonić pragnęła, i utrudniała gonitwę. Na rogu ulicy dopiero Marta ujrzała skręcając w przeciwną stronę dorożkę, a w niej siedzącą Maryę.
— Pani! zawołała.
Głos jej był słaby, głuchy; przytłumił go, zdławił całkiem gwar i turkot uliczny.
Kobieta obdarzona litościwą ręką skierowała się ku Śto-Jerskiej ulicy, z zamiarem zapewne zwrócenia daru, który gorącym rumieńcem upokorzenia piętnował jej czoło. Krok jej szybki zrazu i gorączkowy, po chwili jednak stawał się coraz powolniejszym i mniej pewnym. Czy wzruszenia moralne, jakich tyle doświadczyła w dniu tym, zachwiały jej fizyczną siłą? Czy może ogarniał ją namysł jakiś głęboki, jakieś wahanie się wewnętrzne wstrząsało zamiarem, który powzięła była przed chwilą? Ściskała w dłoni delikatną kopertę, w której szeleściło parę wartościowych papierków, na rogu ulicy Śto-Jerskiej stanęła. Stanęła i przec chwilę pozostała nieruchoma, ręką oparta o róg muru, z twarzą bladą i pochyloną nizko. Nagle zwróciła się w inną stronę i podążyła ku swemu mieszkaniu.
Duma i trwoga stoczyły w niej walkę ciężką, rozdzierającą, w której pierwsza uległa drugiej. Młoda i zdrowa, niczem jeszcze nie sterana i nie znużona, łaknąca pracy wszystkiemi siłami i pożądaniami swej istoty, Marta przyjęła jałmużnę. Nie przyjęłaby jej może, uczucie godności osobistej nie ustąpiłoby w niej może przed obawą nędzy, gdyby była samą na świecie. Ale u szczytu wysokiej kamienicy, pomiędzy czterema nagiemi ścianami dziecię jej drżało od zimna, tęsknemi oczami spoglądało w okopconą głębię pustego komina, bladością twarzyczki, zapadnięciem policzków, chorobliwą szczupłością drobnego ciałka, wzywało obfitszego pożywienia...
I był to w życiu młodej kobiety dzień bardzo ważny, lubo ona z ważności jego nie zdawała sobie może dokładnej sprawy. Był to dzień, w którym po raz pierwszy przyjęła ona jałmużnę, a więc skosztowała tego chleba, który gorzki dla starców i kalek, trującym jest i rozkładającym jadem dla młodych i zdrowych.
Tego wieczora w izbie na poddaszu palił się na kominie wesoły ogień, przy stole nad talerzem pełnym rosołu siedziała Jancia. Po raz pierwszy oddawna, dziecię to doświadczało przyjemnego poczucia ciepła i zajadało ze smakiem starannie sporządzoną, posilną potrawę. Toteż duże czarne oczy dziewczynki przenosiły się z kolei to na ozłoconą promieniem głębię komina, to na leżącą obok talerza krajankę chleba powleczoną warstewką masła, a usta jej nie zamykały się ani na chwilę. Marta siedziała przed ogniem w postawie nieruchomej; profil jej rysujący się na czerwonawem tle płomienia surowy był i zamyślony. Oczy jej błyszczały suchym połyskiem, brwi zbiegły się i utworzyły pośród białego czoła głęboką bruzdę.
Przed nią zawieszona w pustej przestrzeni stała postać kobieca ze śmiertelną trwogą na twarzy, z rumieńcem wstydu na czole, z załamanemi rękami. Postać ta była własną jej postacią odbitą w źwierciadle jej wyobraźni. Tyżeś to jest, mówiła w myśli Marta do zjawiska wyłonionego z własnego jej ducha, tyżeś to jest tą samą kobietą, która tak pięknie przyrzekała sobie i dziecięciu swemu, że pracować będzie, że wytrwałością, energią drogę sobie pomiędzy ludźmi utoruje i miejsce pod słońcem zdobędzie. Cóżeś od chwili owych bohaterskich postanowień uczyniła? Jak spełniłaś obietnicę, w głębinach ducha daną drogim cieniom ojca tego dziecięcia?
Postać niewieścia zakołysała się w przestrzeni na wzór gałęzi wiotkiej, miotanej wicharmi; za całą odpowiedź silniej załamała dłonie i drżącemi usty szepnęła: Nie potrafiłam! nie umiem! O, niedołężna istoto! zawołała w myśli Marta, jesteśże godną nosić nazwę człowieka, skoro głowa twa tak bezmyślna, że nie wie dobrze, co sądzić o sobie samej, ręce tak słabe, że nie zdołają osłonić opieką jednej drobnej, biednej główki dziecięcej! Za cóż więc ludzie szanowali cię kiedyś? Możeszże teraz szanować samą siebie?
Zawieszona w przestrzeni postać kobieca rozplotła dłonie i zakryła niemi twarz swoją, która schyliła się nizko.
Z suchych dotąd oczów Marty łzy potoczyły się gorącym strumieniem i bujnemi kroplami przeciekały przez palce, którymi sobie twarz przysłoniła.
— Ty płaczesz, mamo! zawołała mała Jancia i zerwała się z krzesła. Stanęła przed matką, oczami wpół zdziwionemi, wpół rozżalonemi patrzała na nią chwilę, aż nagle osunęła się na ziemię, drobnemi ramionami objęła jej kolana i pocałunkami okrywać zaczęła nogi jej i ręce. Marta odjęła dłonie od twarzy i kilka sekund siedziała jak skamieniała. Słodkie pocałunki ust dziecięcych paliły ją jak ślizgające się po ciele węże zgryzoty, gorąca miłość tej drobnej, u kolan jej klęczącej istotki rozrywała jej serce i na torturach rozciągała sumienie...
Pochyliła się, wzięła dziecię w objęcia, po kilka razu przycisnęła usta do czoła jej i policzków, potem zerwała się z siedzenia, poskoczyła ku oknu i upadając na kolana wzrok i ręce podniosła ku kawałkowi nieba, którego tło ciemne i głębokie błyszczało gwiazdami.
— Boże! zawołała głośno prawie, daj mi miejsce na ziemi! małe, biedne choćby miejsce, ale na którem pomieścićbym się mogła wraz z dzieckiem mojem! Nie pozwól, abym omdlała i bezsilna po raz drugi jeszcze przyjąć musiała jałmużnę, abym nie spełniła macierzyńskiego obowiązku, utraciła spokój sumienia i szacunek dla samej siebie!
Zaiste! prośby, które kobieta ta zanosiła do nieba niedorzecznie, niesprawiedliwie wymagającemi były, nieprawdaż, czytelnicy? Nie żądała ona wprawdzie zasiadać na ministerialnem krześle ani imienia swego głosić po świecie stugębną sławą ani w wyuzdanej swobodzie używać zabronionych rozkoszy, ale pragnęła żyć i jedynej istocie, którą kochała, na ziemi życie kawałkiem chleba podtrzymać, pragnęła uniknąć doli żebraczej i módz przed samą sobą wstydem nie płonąć... Jakże ambitną była, zazdrośną, pożądliwą i w pożądaniach swych rozuzdaną! nieprawdaż?
Zwyciężyła siebie znowu, zgnębiła i do milczenia zmusiła szarpiące ją: wstyd, żal, trwogę, powstała z klęczek ze spokojną twarzą, rozpłakaną dziewczynkę wzięła na swe kolana i cichym, łagodnym głosem opowiadać zaczęła ulubioną jej bajeczkę. Posiadała ona w sobie widocznie sporą sumę sił ducha i woli. Miałyżby siły te pozostać dla niej bez użytku, posługiwać jej tylko w walkach uczuć a giąć się kornie i upadać bezwładnie pod wrogą mocą niedołężności głowy i rąk, uciążliwości otaczających ją żywiołów zewnętrznych?
Przez całą długą noc zimową Marta nie zamykającemi się ani na chwilę oczami patrzała w ciemność zalegającą izbę, machinalnie ścigała uchem spokojny oddech śpiącego obok niej dziecka i myślała nad tem, co jej jutro czynić wypada.
Nazajutrz około południa kobieta w żałobie wchodziła do niezbyt wielkiego lecz bardzo wytwornego magazynu, za którego oknami zwieszały się bufiaste kobiece suknie, i nakształt roju motylów, najrozliczniejszemi barwami migotały zgrabne kapelusiki i malutkie czepeczki. Był to magazyn, w którym niegdyś Marta zaopatrywała się zwyczajnie w przedmioty do stroju potrzebne.
Na odgłos dzwonka, który zakołysał się u drzwi, z przyległego pokoju wyszła kobieta młoda jeszcze z piękną kibicią i bardzo przyjemną twarzą. Spojrzawszy na Martę uśmiechnęła się i ukłoniła bardzo uprzejmie. Znać poznała dawną swą klientkę i widziała ją znowu u siebie z przyjemnością.
— Jakże dawno pani u nas nie była, z jednostajnie uprzejmym uśmiechem rzekła właścicielka sklepu, wnet jednak szybkiem spojrzeniem orzucając żałobną suknię Marty dodała: Mój Boże! słyszałam o nieszczęściu, które panią spotkało. Znałam przecież dobrze p. Świckiego!
Wyraz boleści przesunął się po twarzy młodej wdowy. Dźwięk nazwiska człowieka ukochanego i utraconego ostrzem sztyletu drasnął świeżą ranę jej serca. Nie wolni jej było przecież utrzymywać się długo śród drogi i bezczynnie słuchać rozmawiających w jej wnętrzu głosów, żalów i wspomnień.
— Pani! rzekła, podnosząc oczy na stojącą przed nią kobietę, dotąd przychodziłam tu zwykle, aby nabywać różne rzeczy, teraz przychodzę do pani z prośbą, abyś chciała nabyć u mnie czas mój i pracę rąk moich.
Mówiąc to poskromiła drżenie głosu i na bladych ustach swych wymogła uśmiech.
— Szczerze pragnęłabym stać się pani w czem użyteczną, ale... nie zrozumiałam dobrze znaczenia słów jej.
— Czy nie przyjmiesz mię pani do zakładu swego na szwaczkę?
Właścicielka magazynu usłyszawszy słowa te, nie wydawała się wcale zdziwioną ani zmięszaną, nie zmieniła wyrazu twarzy pełnego uprzejmości i współczucia. Przez chwilę stała w milczeniu namyślając się, potem wskazała ręką na drzwi przyległego pokoju i bardzo grzecznie rzekła:
— Chciej pani wejść do pracowni; będziemy tam mogły wygodniej pomówić o interesie.
Pracownia przytykająca do magazynu zawierała się w dość dużej sali, w której przy stole pod oknami umieszczonym, mnóstwem wstążek, koronek, piór, kwiatów i kawałków materyi zarzuconym, siedziały trzy młode kobiety sporządzające kapelusze, stroiki na głowę i ozdoby do sukien delikatnego obrobienia wymagające. W głębi sali rozległ się turkot dwóch maszyn do szycia, nad któremi pochylały się także dwie postacie kobiece, pośrodku zaś stał stół cały okryty tablicami kroju i wielkimi kawałami sukien, płócien, batystów, muślinów, pośród których błyszczały stalowe nożyce, w ołów oprawne kredki i ołówki. Wszystkie kobiety znajdujące się w pracowni pilnie zajęte były swemi robotami, jedna z nich tylko przy wejściu Marty podniosła głowę z nad maszyny; popatrzała na wchodzącą i spotkawszy się z jej wejrzeniem oddała jej grzeczny ukłon.
Właścicielka magazynu wskazała Marcie krzesło przy jednym ze stołów umieszczone, poczem zwróciła się do młodej panny, która w tej chwili właśnie przypinała bogate strusie pióro do aksamitnego kapelusza:
— Panno Bronisławo! rzekła, pani ta życzy sobie pracować u nas. Zdaje mi się, że okoliczności składają się bardzo szczęśliwie. Wczoraj właśnie mówiłyśmy z panią, że jedna jeszcze para rąk byłaby nam bardzo użyteczną.
Panna w ten sposób wezwana i widocznie pomiędzy pracownicami magazynu pierwsze miejsce zajmująca, powstała i zbliżyła się do stołu.
— Tak, pani, rzekła, od oddalenia się panny Leontyny jedna z maszyn pozostaje bezczynną. Panna Klara i panna Krystyna nie mogą wydołać szyciu. Mnie także nie sposób zająć się krojem tyle ile trzeba, ponieważ muszę dyrygować wyrabianiem kapeluszy. Robota opóźnia się, zamówienia nie spełniają się we właściwej porze.
— Masz pani zupełną słuszność, po chwili namysłu odpowiedziała właścicielka sklepu, myślałam już o tem sama. A ponieważ pani Świcka przybyła tu z chęcią pracowania u nas, zdaje mi się iż nic nie przeszkadza, abym mogła spełnić życzenie osoby, która w innej porze była na nas łaskawą.
Panna Bronisława skłoniła się grzecznie.
— Zapewne, rzekła, jeżeli tylko pani zna się na kroju... Słowa te wymówione były tonem pytania. W tej samej chwili jedna z maszyn umilkła, a siedząca przy niej młoda kobieta podniósłszy głowę z widoczną uwagą zaczęła przysłuchiwać się rozmowie.
Trzy osoby, stojące przy wielkim stole pośrodku sali umieszczonym, milczały chwilę. Właścicielka magazynu i jej pomocnica z wyrazem pytania patrzały na Martę; Marta wiodła wzrokiem po rozpostartych na stole tablicach kroju, od góry do dołu zakreślonych czarnemi linijkami, kropkami, wężykami, które biegnąc wzdłuż i wszerz arkusza, krzyżując się, zbiegając, rozbiegając, zakreślając najrozmaitsze figury geometryczne przedstawiały nieumiejętnemu oku chaos do rozwikłania niepodobny.
Powieki Marty podniosły się zwolna i ciężko. Nie mogę, rzekła, przyznawać się do umiejętności, której nie posiadam, byłoby to z mej strony nieuczciwością i zresztą nie przydałoby się na nic. Krój znam trochę, ale bardzo mało, o tyle, aby módz wykroić kołnierzyk, może koszulę... sukien, okryć a nawet wytworniejszej trochę bielizny krajać nie potrafię...
Właścicielka magazynu milczała, ale po ustach panny Bronisławy przeleciał niechętny trochę uśmieszek...
— To dziwne! rzekła zwracając się do naczelniczki zakładu, mnóstwo osób żąda zajmować się szyciem a tak trudno znaleść kogoś, ktoby był biegły w krajaniu. Jest to przecież podstawa całej roboty.
Tu biegła i niewątpliwie wysoko opłacana szwaczka zwróciła się do Marty:
— Co zaś do samego szycia? wymówiła pytającym znowu tonem.
— Szyć umiem nieźle, odrzekła Marta.
— Na maszynie, zapewne.
— Nie, pani, na maszynie nie szyłam nigdy.
Panna Bronisława zesztywniała, założyła ręce na piersi i stała w milczeniu. Właścicielka magazynu wyglądała też w tej chwili sztywniej i chłodniej trochę niż wprzódy.
— Prawdziwie... zaczęła po chwili jąkając się i z trochą zmięszania, jestem prawdziwie bardzo zmartwioną... potrzebowałam głównie osoby zdatnej do kroju... zresztą i do szycia, ale na maszynie... u nas nie szyje się inaczej jak na maszynie.
I znowu pomiędzy kobietami stojącemi przy stole panowała chwila milczenia. Usta Marty drżały trochę, na twarzy jej gorące rumieńce mieniły się z bladością.
— Pani, wymówiła podnosząc oczy na właścicielkę magazynu, czy nie mogłabym nauczyć się... pracowałabym tymczasem darmo... byleby módz nauczyć się...
— To niepodobna! ostrym trochę tonem zawołała panna Bronisława.
— To trudno, przerwała właścicielka magazynu i grzeczniejsza od swej domownicy mówiła dalej. Sporządzamy różne ubiory po większej części na zamówienia z materyałów kosztownych, do nauki i wprawiania się służyć nie mogących... roboty wykonywać musimy śpiesznie, bo i tak z przyczyny niedostatku doskonale ukształconych pracownic, czujemy trochę brak dostatecznej ilości rąk i opóźniamy się... co przynosi nam straty i nieprzyjemności. Dlatego możemy przyjmować takie tylko pracownice, które są dostatecznie już przygotowanemi... Bardzo żałuję, niech pani wierzy, iż bardzo żałuję nie mogąc spełnić jej żądania...
Wtedy dopiero gdy właścicielka magazynu kończyła te słowa, maszyna, która umilkła była przy rozpoczęciu się rozmowy, zaturkotała znowu. Schylona nad nią kobieta łzę miała w oku.
Marta po wyjściu z magazynu skierowała się nie ku mieszkaniu swemu, ale w inną zupełnie stronę. Z wyrazu twarzy jej poznaćby można, że szła bez celu, ręce jej zasunięte były w rękawy okrycia i ściśle z sobą zwarte. Marta doświadczała wciąż bezwiednego, lecz gwałtownego pragnienia podniesienia w górę splecionych dłoni i ściśnięcia niemi głowy, która płonęła i ciężyła jej niewymownie. W głowie tej była zrazu jedna tylko myśl powtarzająca się z uporczywą nieustannością i nadzwyczajną szybkością: nie umiem! Myśl ta roztrzeliwała się na tysiące błyskawic, na tysiące sztyletów, które przeszywały mózg, kłuły w skronie i ostrzami spuszczały się aż na dno piersi. Po kilku minutach Marta pomyślała: zawsze i wszędzie to samo...
Przez chwilę nie myślała znowu o niczem a raczej bezwiednie już, ale nieustannie powtarzała w myśli: nie umiem!
Nagle wróciła do przedchwilowego twierdzenia i dodała doń pytanie: — Co to jest, co idzie za mną zawsze i wszędzie, wypycha mię zewsząd?...
Potarła dłonią czoło i sobie samej odpowiedziała.
— Wszędzie i zawsze idę ja sama ze sobą i sama siebie wypycham zewsząd...
Zdobyła się na wysilenie wielkie, aby módz myśleć, i sięgnęła w przeszłość, poczynając od owej chwili, w której w salonie informacyjnego bióra siadała do fortepianu, aby niefortunnie zagrać niefortunną prière d’une vierge, aż do tej ostatniej, w której stojąc w pracowni bogatego magazynu na zadawane jej pytania odpowiadać musiała: nie potrafię!...
— Zawsze to samo! powtórzyła w myśli, wszystkiego po trochu, nic gruntownie i do dna... wszystko dla ozdoby lub drobnych wygódek życia, nic dla jego użytku...
Kilkanaście słów tych wymożonych na umyśle, oplątanym jak siecią jednem słowem, nie umiem! zmęczyły ją. Dnia tego wychodząc z domu była tak stroskaną, tak zajętą, rozgorączkowaną niemal nowym powziętym planem, że nie pomyślała o przyjęciu posiłku. Patrząc na Jancię wypijającą zwykłą swą poranną szklankę mleka, czuła nawet pewien wstręt do jedzenia. Targana wciąż i raniona w niej strona moralna oddziaływała na fizyczną. Nogi chwiały się pod nią, serce uderzało z mocą i szybkością niezwyczajną, chociaż szła zwolna. Teraz tylko po głowie jej szamotało się nowe pytanie zawarte zrazu w krótkiej formule: dlaczego? Po chwili do wyrazu tego przyrastać poczęły inne wyrazy bezwładne zrazu, potem szykujące się w pewien logiczny wątek myśli. — Dlaczego... tak jest? pytała samą siebie młoda kobieta, dlaczego ludzie wymagają odemnie tego, czego nikt mi nie dał? Dlaczego nikt mi nie dał tego, czego dziś ludzie wymagają odemnie?
W tej chwili Marta drgnęła, uczuła, że ktoś dotknął z lekka jej ramienia.
— Czy pani pozwoli, abym przypomniała się jej znajomości? zadźwięczał za nią łagodny, nieśmiały nawet trochę, głos kobiecy.
Marta odwróciła się i zobaczyła tę samą kobietę, która przy wejściu jej do pracowni magazynu podniosła głowę z nad maszyny i oddała jej grzeczny ukłon, a potem szyć przestała i z uwagą przysłuchiwała się rozmowie o losie jej stanowiącej. Była to osoba nieładna i wcale niepokaźna, dość zgrabna, jednak jak każda prawie Warszawianka, bardzo porządnie ubrana, z wyrazem rozsądku i dobroci na ospą oszpeconej twarzy.
— Pani nie poznaje mię może, postępując obok Marty mówiła panna, jestem Klara, pracuję w magazynie pani N. od pięciu lat blizko, szyłam kiedyś suknie dla pani i odnosiłam je pani na Graniczną ulicę.
Maria patrzała na postępującą obok niej kobietę omglonemi oczami. — W istocie, przypominam sobie, wymówiła po chwili z trudnością.
— Przepraszam panią, że jestem tak śmiała i zaczepiam panią na ulicy, ciągnęła dalej Klara, ale pani byłaś dla mnie kiedyś tak dobrą i grzeczną... miałaś taką śliczną, malutką córeczkę... czy córeczka pani...
Zawahała się z dokończeniem pytania, ale Marta myśl jej odgadła.
— Dziecko moje, rzekła, żyje...
Ostatni ten wyraz wyrwał się z ust jej mimowoli zapewne, bo szybko i niewyraźnie, zadźwięczała w nim jednak gorycz taka, jakiej dotąd w głosie jej nie było nigdy. Klara milczała chwilę, jakby namyślając się, potem rzekła:
— Słyszałam o śmierci pana Świckiego i zaraz pomyślałam, jak też to pani da sobie radę na świecie... a jeszcze z dzieckiem. Ucieszyłam się bardzo, zobaczywszy panią przechodzącą do naszego magazynu i myślałam, że pani pracować z nami będzie. To byłoby bardzo dobrze, bo pani N. jest dobrą, i płaci nieźle... panna Bronisława tylko trochę kapryśna i czasem fonfry stroi, ale kiedy człowiek biedny, to musi przecież znieść czasem cokolwiek... byle robota była. To też było mi przykro, bardzo przykro, jak posłyszałam, że pani N. odmawia pani roboty... przypomniałam sobie zaraz moją biedną Emilkę... Ostatnie słowa szwaczka wymówiła ciszej i jakby do siebie, ale Marta uderzona niemi była więcej niż wszystkiemi poprzedzającemi.
— Któż to taki, ta biedna Emilka, panno Klaro? zapytała młoda wdowa.
— To moja siostra cioteczna, o parę lat odemnie młodsza. Moja matka i jej matka były rodzonemi siostrami, ale jak często bywa nie jednostajne miały dole. Jej matka wyszła za urzędnika, moja za rzemieślnika. Kiedy dorastałyśmy obie, Emilka była panienką a ja prostą dziewczyną. Do tego jeszcze ona była ładną, a mnie ospa do reszty już zeszpeciła, kiedym jeszcze miała lat dwanaście. To też ciotka bywało mówiła zawsze, Emilce dam edukacyą a potem za mąż ją wydam dobrze... trzymała do niej guwernantkę na początki, potem na jakąś małą pensyjkę posyłała. Moja matka martwiła się naprzód okropnie, że mię ospa tak zeszpeciła, ale ojciec nie bardzo martwił się. — To i cóż? mówił, brzydka będzie; za mąż nie pójdzie, wielka bieda! albo to jeden mężczyzna nie żeni się, a dlatego żyje na świecie i nie bardzo mu źle! Moja matka odpowiadała: — Mężczyzna to co innego! broń Boże czego na nas, to Klara nie wyszedłszy za mąż z głodu umrze! Ale ojciec zamiast martwić się tak jak matka, śmiał się a czasem i gniewał się. — Oj, wy baby, baby! mówił, u was tak, jak tylko za mąż nie pójdzie, to i z głodu umrze! Albo to dziewczyna rąk nie ma, czy co? A trzeba wiedzieć, że sam był cieślą i lubił chwalić się swoją siłą. Bywało mówił: — Ręce panie, to grunt! Głowę Pan Bóg jednemu daje, drugiemu nie daje, ręce każdy ma! — Miałam tedy lat trzynaście kiedy rodzice zaczęli posyłać mię na naukę do szwalni, naturalnie że płacili na mnie i dużo płacili, ale też chwała Bogu nauczyłam się wszystkiego czego trzeba...
— I długo pani uczyłaś się? zapytała Marta, która z coraz większem zajęciem słuchała prostego opowiadania szwaczki.
— O! uczyłam się dobre trzy lata! odpowiedziała panna Klara, a i potem jeszcze odrazu zarabiać nie mogłam tylko cały rok pracowałam darmo w magazynie, aby tylko wprawić się w krajanie, w szycie na maszynie i nabrać gustu. Teraz za to umiem już tyle, że mogłabym sama założyć szwalnią albo magazyn, gdybym miała pieniądze, bo na to trzeba mieć choć trochę pieniędzy... ale trzy lata temu ojciec nas odumarł, oprócz mnie zostało przy matce dwóch młodszych braci, z których jeden terminuje u stolarza, a drugi do szkół chodzi... za naukę obydwóch trzeba płacić a i matce, niemłodej już kobiecie, jaką taką dać wygodę...
— I pani sama pracujesz na to wszystko?
— Prawie sama, bo po ojcu został się nam tylko mały domek na Solnej, w którym mieszkamy... no to już za mieszkanie płacić nie potrzebujemy... zresztą pani N. płaci mi dobrze i jakoś tem co od niej biorę, łatamy się jako tako, żeby i wyżyć i braci w świecie pokierować.
— Mój Boże! zawołała Marta, jakaś pani szczęśliwa!
— Tak, odrzekła Klara, po prawdzie nie bardzo to wesołe życie, siedzieć tak po całych dniach przy robocie i tylko w niedzielę albo święto na świat boży wychodzić, ale kiedy pomyślę sobie, że robota moja daje sposób do życia matce i jaką taką przyszłość zapewnia braciom, czuję się bardzo szczęśliwą i wielką mam litość nad temi, którzy jak bywało ojciec mój mówił, ani głowy ani rąk nie mają. Com się ja nie namartwiła nad tą Emilką, com ja nie napłakała się z jej przyczyny...
— Czy nie wyszła za mąż? zapytała Marta.
— Ot tak, jakoś się stało, że choć miała edukacyą i była ładną, za mąż nie wyszła. Ojciec jej stracił posadę i ze zgryzoty zaniemógł, do tego czasu jeszcze leży w łóżku biedaczysko ni to żywy ni to umarły. Matka także chorowita i prawdę mówiąc, kapryśna kobieta, zgryźliwa; oprócz Emilki ma jeszcze w domu młodszą córkę i syna, z którymi nie ma co zrobić, bo za naukę wszędzie płacić trzeba, a tu w domu bieda, głód nietylko co... Emilkę ciotka zaczęła odrazu pędzić do pracy jak tylko zubożeli, ale oprócz tego, że dziewczynie rozbałamuconej balami i strojami nie chciało się wziąść do pracy, pokazało się, że ta wielka edukacya, którą jej ciotka dawała, nie dała jej ani głowy ani rąk. Chciała być nauczycielką, ale gdzie tam! brząkać brząka na fortepianie i po francusku podobno nieźle mówi, ale jak przyszło do uczenia, ani w ząb... nikt jej nie chciał... dostała była dwie lekcye po 40 groszy za godzinę a i te prędko jakoś straciła...
Zresztą nic dobrze nie umie... gdzie tylko udała się prosząc o robotę, odprawiali ją z kwitkiem, a tu matka w domu gryzie za próżniactwo, chory ojciec w łóżku stęka, brat bąki zbija po ulicach i tylko patrzeć, jak złodziej z niego będzie, siostra z nudów i ze złości kłóci się z całą familią, jeść czego nie ma ani w piecu czem zapalić... Emilka ma dobre serce, to też martwiła się okrutnie, wymizerniała, myśleliśmy, że już suchot dostanie, aż dwa miesiące temu dopiero znalazł się zarobek...
— Znalazł się jednak! zawołała Marta i odetchnęła głęboko, jakby z piersi jej zsunął się tłoczący jakiś ciężar. Gdy słuchała historyi biednej nieznanej dziewczyny, zdawało się jej, że ktoś opowiada dzieje kilku ostatnich przez nią samych przeżytych miesięcy. Podobieństwo smutnej doli tej do własnego jej losu budziło w niej palące współczucie i ciekawość. Klara przecież milczała chwilę. Po namyśle dopiero i lekkiem jakby wahaniu się nieśmiałym trochę głosem zaczęła mówić.
— Kiedy pani wyszła z naszego magazynu, starałam się ją dopędzić na ulicy... na szczęście jest to pora, w której codzień idę do domu na dwie godziny, aby obiad zjeść i matce w uporządkowaniu kuchni dopomódz... potem wracam znowu na pięć godzin do magazynu... Otóż wybiegłam za panią, aby pani powiedzieć, że jeżeli... jeżelibyś pani wypadkiem... w takiem samem znajdowała się położeniu, w jakiem dwa miesiące temu była moja biedna Emilka, to może... możebyś pani zgodziła się pracować tam, gdzie ona teraz pracuje...
Nieśmiałość, z jaką słowa te wymówionemi były, uprzedzała już z góry, że zawierająca się w nich propozycya nie była arcyświetną. Ale Marta szybko i jakby z długiego snu zbudzona pochwyciła rękę szwaczki.
— Panno Klaro, zawołała, mów pani, mów prędzej, na wszystko zgodzę się, na wszystko w świecie! jestem przywiedziona do ostateczności. Głos jej, gdy mówiła, stłumiony był i drżący, dłoń z konwulsyjną niemal siłą ściskała rękę szwaczki.
— Ach mój Boże! zawołała z kolei panna Klara, jakże to szczęśliwie, że mi ta myśl przyszła do głowy, skoro pani w takiem przykrem zostajesz położeniu, a jeszcze z dzieckiem... z tym ślicznym aniołkiem, z którym pani pozwalałaś mi czasem bawić się, kiedy odnosiłam suknie jej na Graniczną ulicę. Chociaż znowu doprawdy... nie zazdrośny to los tych kobiet, które u Szwejcowej pracują...
— Któż to jest ta Szwejcowa? gdzie mieszka? czem zajmuje się? pytała Marta z gorączkową ciekawością i niepokojem.
— Szwejcowa, pani, ma przy ulicy Freta zakład szycia, w którym sporządzają najrozmaitszą bieliznę. Ale to dziwny zakład doprawdy, obszerny i bardzo nawet zamożny, pracuje w nim około dwudziestu kobiet a ani jednej niema maszyny. Od sześciu z górą lat we wszystkich szwalniach i magazynach nie szyją inaczej jak na maszynach, ale Szwejcowa nie kupiła ani jednej, krojem zajmuje się sama z córką, a do szycia przyjmuje takie tylko robotnice, które na maszynie szyć nie umieją, a roboty na gwałt potrzebują... to też płaci im płaci... aż wstyd i żal o tej zapłacie mówić...
— Wszystko to nie zmienia postanowienia mego, panno Klaro, przerwała żywo Marta, ja także tak jak cioteczna siostra twoja nic dobrze nie umiem, i muszę iść tam, gdzie wymagają najmniej.
— I dają najmniej, ze smutkiem dokończyła Klara, zapewne, mówiła dalej, lepiej przecież mieć coś jak nic. Skoro więc pani życzysz sobie tego; mogę panią zaprowadzić do Szwejcowej.
— Daj mi pani tylko dokładny adres, pójdę sama. Wszak nie masz wiele czasu do stracenia.
— Nie, pójdę z panią; spóźnię się tylko na obiad, ale to nic nie szkodzi; matka moja nie będzie niespokojną o mnie, bo zdarza się czasem, że zatrzymują mię w magazynie dłużej niż zwykle, gdy pilna jest robota. Zresztą i Emilki dawno już nie widziałam, pójdziemy razem.
Marta nowym uściskiem ręki podziękowała poczciwej szwaczce i obie kobiety poszły drogą prowadzącą ku ulicy Freta. Po drodze Klara mówiła do Marty:
— Szwejcowa jest kobietą niemłodą i różnie ludzie o przeszłości jej opowiadają. Założyła szwalnię lat temu już ze dwadzieścia, ale nie szczególnie jej szło, dopóki maszyn do szycia nie było. Odkąd zaczęto szyć na maszynach, Szwejcowa wzbogaciła się. Może to komu wydać się dziwnem, a jednak tak jest. Słyszałam, jak pani N. rozmawiając z panną Bronisławą mówiła, że Szwejcowa eksploatuje biedne robotnice, które mało umieją i z wielkiej biedy muszą pracować za byle co. Nie rozumiem dobrze, co ten wyraz znaczy, ale zdaje mi się, że jeżeli Szwejcowa krzywdzi biedne kobiety, nie tylko jej w tem wina, ale jeszcze i kogoś innego...
Tu szwaczka umilkła i zamyśliła się. Nie umiała widocznie zdać sobie dokładnej sprawy z jakiejś myśli, która świtała w jej głowie.
— Nie wiem już doprawdy, czyja to wina, ale proszę pani, dlaczegoż są na świecie kobiety takie, które można krzywdzić, co ja mówię, które chodzą i proszą jeszcze, aby je krzywdzono, byleby tylko dano im także kawałek czarnego chleba?
Marta przyśpieszała wciąż kroku; szła tak prędko, że Klara zaledwie podążać za nią mogła. Niebawem też znalazły się na ulicy Freta.
— Tu, pani, rzekła Klara wchodząc w nizką, wilgotną bramę jednej z kamienic.
Z bramy weszły na dziedziniec, wązki, długi, ciemny, z czterech stron otoczony wysokimi, starymi i wilgotnymi murami, z podługowatym kawałkiem chmurnego nieba w górze. Pochmurno musiało być tam zawsze i duszno, bo nad wysokimi murami znajdowała się znaczna ilość kominów, z których wychodzący dym party ku dołowi wilgotnem powietrzem, kłębił się w ciasnem zamknięciu i grube szare opony rozpościerał w różnych stronach dziedzińca.
W najdalszej głębi dziedzińca, naprzeciw bramy, nad drzwiami nadpruchniałemi nieco i kilku wschodkami nad poziom wyniesionemi, wisiała wązka i długa tablica, na której brunoszafirowem tle wielkie żółte litery składały następujący napis: Zakład szycia bielizny męskiej i damskiej, B. Szwejcowej.
Klara prowadząc za sobą Martę weszła do wielkiej sieni, w której śród głębokiego zmroku widać było wschody prowadzące na wyższe piętra domu i otworzyła jedne z drzwi znajdujących się po obu stronach sieni. Gęsta fala stęchłego, wilgotnego powietrza uderzyła twarze obydwóch wchodzących kobiet. Weszły jednak i znalazły się w izbie obszernej, więcej długiej niż szerokiej, oświetlonej trzema oknami na dziedziniec wychodzącemi i do połowy białą muślinową firanką przysłonionemi, z głębią zatapiającą się w zupełnym prawie zmroku. Sufit był tam nizki, belkowany i okurzony, podłoga z prostych niepomalowanych desek, ściany tynkowane, spopielaciałe już nieco od pyłu, w kątach zaś i powyżej podłogi wielkiemi czarnemi i błękitnemi plamami wilgoci okryte.
Z pośród szarego tła smutnej tej izby, mętnemi barwami, lecz z wyraźnymi kształty, występowały mnogie postacie kobiece, to grupami wkoło okien i stołów umieszczone, to pojedynczo siedzące w pobliżu ogromnych szaf, z za szyb których widać było stosy płócien uszytych lub do szycia przygotowanych. Pośrodku stał wielki na czarno pomalowany stół, a nad nim pochylały się dwie kobiety z nożycami w jednym ręku, z arkuszem szpilkami nasadzonym w drugim.
Znalazłszy się o parę kroków od progu Klara skinęła głową kilku robotnicom, które na nią wzrok podniosły, potem zwróciła się do stojącego pośrodku izby stołu.
— Dzień dobry, pani Szwejc, rzekła.
Jedna ze stojących przy stole kobiet zwróciła się twarzą ku przybyłej i uśmiechnęła się bardzo uprzejmie.
— A to pani, panno Klaro! przychodzisz zapewne, aby odwiedzić swoją siostrę. Panno Emilio! panno Emilio!
Na dźwięk dwukrotnie powtórzonego imienia jedna z kobiet samotnie i w cieniu siedzących podniosła głowę. Była znać tak zajęta robotą swą lub tak pogrążona w myślach, że nic wcale nie widziała, co się w koło niej działo. Teraz spojrzała przed siebie mętnemi oczami i zobaczyła Klarę. Nie zerwała się jednak z siedzenia i nie poskoczyła ku siostrze. Powstała zwolna, położyła robotę swą na stołku i zwolna postąpiła kilka kroków.
— A! to ty, Klaro! rzekła, przyczem wysunęła ku przybyłej rękę białą, bardzo chudą, z palcami igłą nakłutymi.
Teraz całą postacią wysunęła się na światło przez okna płynące, a Marta orzuciwszy ją spojrzeniem poznała w niej ową młodą dziewczynę, którą spotkała na wschodach informacyjnego bióra wtedy, gdy przybywała tam po raz pierwszy. Emilia tę samą nawet co wtedy miała na sobie suknię, tylko że przez trzy upłynione miesiące suknia wyszarzała się bardziej, świeciła tu i owdzie naprawkami i łatami, a twarz młodej dziewczyny pobladła i schudła. Odzież i powierzchowność jej objawiały zarazem, że życie przedwcześnie zaczęło i szybko odbywało na niej złowrogi proces niszczenia.
Dwie siostry podały sobie ręce, przywitanie ich było krótkie i milczące. Emilia odeszła na opuszczone przed chwilą swe miejsce, Klara zwróciła się do naczelniczki zakładu.
— Pani Szwejc! rzekła, oto jest pani Marta Świcka, która życzy sobie znaleźć u pani robotę.
Szwejcowa od kilku już chwila patrzała na Martę, ale wyrazu oczu jej nie można było dojrzeć, bo okryte one były okularami. Głos jej przecież brzmiał bardzo uprzejmie, słodko, nieledwie czule, gdy na odezwę Klary odpowiedziała.
— Bardzo wdzięczną jestem pani... jakże? pani Świckiej, że pomyślała o skromnym moim zakładzie, ale doprawdy... tyle już mam robotnic, że nie wiem, czy będę mogła...
Marta chciała coś mówić, ale Klara pociągnęła z lekka rękaw jej okrycia i szybko wpadła jej w mowę.
— Moja pani Szwarc, rzekła z rezolutnością osoby zupełnie niezależnej, a poniekąd wyższość swą czującej, po co tu daremnie słowa tracić? To samo mówiłaś pani Emilce, kiedy poraz pierwszy tu przyszła, a jednak przyjęłaś ją... cała rzecz w tem, żeby zgodzono się na jak najmniejszą opłatę, nieprawdaż?
Szwejcowa uśmiechnęła się.
— Panna Klara zawsze żywego temperamentu, rzekła z jednostajną słodyczą, porównywasz pani opłatę, jaką pobierają robotnice u pani N., z tą, jaką dać może biedny nasz zakład i dlatego wydaje się pani, że płacimy zbyt mało...
— O tem co ci się wydaje, kochana pani Szwejc, wiem już ja sama, przerwała Klara; chciałabym tylko, abyś pani jaknajprędzej powiedziała, czy pani Świcka znajdzie tu dla siebie robotę, bo w przeciwnym razie pójdziemy gdzieindziej...
Szwejcowa splotła ręce na piersi i spuściła głowę:
— Miłość bliźniego, zaczęła z cicha i przewlekle, miłość bliźniego nie pozwala odmawiać pracy osobie...
Klara uczyniła niecierpliwe poruszenie.
— Moja pani Szwejc, rzekła, miłość bliźniego nie ma tu nic do czynienia. Pani Świcka ofiaruje pani swoją pracę, za którą pani płacić jej będziesz, ot i koniec. To tak samo jak kiedy człowiek przychodzi do sklepu, bierze towar i kładzie za niego pieniądze na stół. Po co tu miłość bliźniego?
Szwejcowa westchnęła z cicha.
— Moja panno Klaro, rzekła, wiesz dobrze, jak dbam o zdrowie moich robotnic, a przedwszystkiem o ich obyczaje...
Przy ostatnim wyrazie twarz jej długa i pomarszczona okryła się w istocie wyrazem twardym i surowym.
Klara uśmiechnęła się.
— Wszystko to do mnie nie należy. Chciałabym tylko usłyszeć nakoniec: czy przyjmujesz pani panią Świcką do zakładu swego, czy nie?
— Cóż mam robić? cóż mam robić? chociaż doprawdy tyle mam już robotnic, że i robity niestaje...
— A więc na jakich warunkach? żywo nacierała Klara.
— A cóż? na takich, na jakich pracują wszystkie te panie, 40 groszy na dzień. Dziesięć godzin roboty.
Klara przecząco wstrząsnęła głową.
— Pani Świcka nie będzie za taką cenę pracować, rzekła rezolutnie i śmiejąc się dodała, 40 groszy za dziesięć godzin roboty, to znaczy cztery grosze za godzinę... To żart chyba.
Zwróciła się do Marty i rzekła:
— Chodźmy pani gdzieindziej. Klara zwróciła się już do drzwi, ale Marta nie postąpiła za nią. Stała chwilę jak przykuta do miejsca, nagle podniosła głowę i rzekła:
— Zgadzam się na warunki pani. Będę szyła po dziesięć godzin dziennie za 40 groszy.
Klara chciała jeszcze coś mówić, ale Marta nie dopuściła ją do słowa. Tak już postanowiłam, rzekła i ciszej dodała: samaś przed godziną mówiła panno Klaro, że lepiej mieć coś jak nic.
Umowa stanęła. Od następnego dnia Marta rozpocząć miała zawód szwaczki w zakładzie Szwejcowej. Nakoniec więc, po długich poszukiwaniach, po trudach podejmowanych nadaremnie, upokorzeniach również nadaremnie przenoszonych, po bezowocnem szamotaniu się śród dróg różnych i żebraczem pukaniu do drzwi wielu, Marta znalazła robotę, możność zarobkowania, tę podstawę, na której budować się musiał byt jej i jej dziecka. A jednak gdy zmęczona długiem chodzeniem po mieście, wróciła do swej izdebki, nie uśmiechała się tak jak owego dnia szczęśliwego powrotu z bióra informacyjnego, nie otworzyła ramion ku biegnącemu ku niej dziecięciu, i nie powiedziała mu ze łzą w oku i z uśmiechem na ustach: dziękuj Bogu! Blada, zamyślona, z głęboką fałdą na czole i zwartemi usty, Marta usiadła dziś przy małem okienku, szklanemi oczami wpatrzyła się w dachy otaczających domostw, i żadnego dźwięku rozróżnić niezdolnem uchem wsłuchiwała się w gwary wielkiego miasta.
Nizka cyfra przyobiecanego zarobku nie przestraszała jej; zbyt mało jeszcze upłynęło czasu, odkąd poczęła związywać i łatać środki do życia na kształt szmaty spruchniałej, rwącej się i rozpadającej w ręku, zbyt niewprawną jeszcze była w groszowe rachunki ubogich i zbyt nieświadomą tego roju codziennych szczególików, z których każdy drobniejszy od najdrobniejszej muszki zawieszonej w przestrzeni, kamiennem przecież brzemieniem spada na barki ubogiego, aby od razu zmierzyć mogła przyszły zarobek z przyszłemi potrzebami i jasno dojrzeć niewystarczalność pierwszego, dolegliwość drugich.
Nie wiedziała jeszcze dokładnie, czy wraz z dzieckiem swem wyżyć będzie mogła 40-stu groszami dziennie, mała ta cyfra dzisiejsza była zresztą wielką w porównaniu z wczorajszą, która przedstawiała zero. Ale jeżeli Marta nowicyuszką była, acz srodze już doświadczoną nowicyuszką, w szkole praktyki życiowej i w posępnej korporacyi idącej przez świat pod sztandarem nędzy, posiadała przecież dostateczną dozę rozsądku i oświaty, aby pojąć nizkość tego szczebla pracy ludzkiej, na jaki zstąpiła, na jakim zatrzymała się bez najmniejszego widoku podniesienia się kiedykolwiek na wyższy.
Był to szczebel, na którym zasiadało niedołęstwo wszelkie, opierające się śmierci głodowej.
Był to szczebel, ku któremu zstępowali tylko ci, którym zabrakło sił do utrzymania się na wyższych.
Był to szczebel pogrążony w nizinach, w którym panuje mrok nieustanny, praca nudna, żmudna, odetchnąć nie pozwalająca, dająca chleb czarny ciału, ducha trzymająca na żelaznej uwięzi wiecznej i nigdy dostatecznie nie zadowolnionej potrzeby ciała.
Był to szczebel nakoniec, na którym pająki snuły gęste pajęczyny i oplątywały muchy dobrowolnie ku nim zlatujące, na którym panowała krzywda i gniotła głowy kornie, w uznaniu nieudolności własnej schylone.
Nigdy, przenigdy, ani w dniach pomyślności i dostatku, ani w chwili zapadnięcia w samotność i ubóstwo, ani nawet w porze, w której próbowała wstępować na różne drogi i ze wszystkich po kilku krokach uczynionych cofać się musiała, Marta nie wyobrażała sobie, aby siły jej były tak słabe, wiedza tak ograniczoną, aby zstąpienie w tak nizkie sfery przeznaczeniem jej być mogło.
Przeznaczenie to przyjęła ona z gorączkowym pośpiechem, i zupełną i stanowczą gotowością, a jednak było ono dla niej niespodzianką: cokolwiek w dniach ubiegłych przygotować ją doń mogło — było ono zawsze niespodzianką.
Tłumem gwarnym, kłótliwy, posępnym tłumem cisnęły się myśli nowe, dotąd nieznane, do głowy młodej kobiety siedzącej w wielkiej, mrocznej, wilgotnej izbie ulicy Freta nad kawałem płótna, które zszywała pilnie podnosząc i w dół opuszczając rękę w jednozgodny takt z dwudziestu rękami, które wkoło niej podnosiły się i opadały.
Przychodząc tu po raz pierwszy jako robotnica, Marta uważniej niż dnia poprzedzającego rozejrzała się pomiędzy licznem gronem współtowarzyszek pracy i doli.
Wielkiem było jej zdziwienie, gdy dostrzegła, że większa ich część składała się z kobiet, których delikatne twarze, giętkie kibicie, białe ręce objawiały pochodzenie z innej towarzyskiej sfery niż ta, w którą zapadły: poranek życia bynajmniej niepodobny był do południa jego i wieczora. Były tam zresztą kobiety różnych wieków, powierzchowności, różnych też widocznie usposobień.
Jedne z nich siedziały na stołkach milczące i nieruchome, z wyjątkiem rąk, które poruszały się bezustannie. Głowy ich godzinami spuszczone nad robotą, w chwili opuszczania jej podnosiły się z widoczną ciężkością, przy wyjściu z sali nogi ich wlokły się powoli a zagasłe źrenice wciąż prawie okryte zaczerwienionemi powiekami, ani jedną iskrą, ani jednym promieniem nie rozpalały się, nawet na widok południowego słońca ozłacającego pełne ruchu ulice miasta, nawet na widok tego ruchu, ani na odgłos swobodnych głosów ludzkich otaczających je pełnym życia gwarem, wtedy gdy one nieme i onieczulone wychodziły na świat boży z posępnej swej pracowni.
Suknie ich były podarte, błotem ulic poplamione; włosy ich zaledwie przyczesane, w bezkształtny kłąb z tyłu głowy zwinięte, rozsypywały się w nieładzie po chudych szyjach, i tylko kiedy niekiedy jeszcze jakiś płócienny, lecz nieskażonej białości kołnierz, jakaś obrączka ślubna na palcu połyskująca i złotymi połyskami całej znędzniałej postaci urągać się zdająca, przypominały jakieś przyzwyczajenia dawne, jakieś uczucia i związki serdeczne, które upłynęły w dal niedościgłą, na zbyt wartkiej fali niepowrotnej przeszłości. Były to istoty, które już zmęczone krótką przebytą drogą, omdlałe na sercu i umyśle, z chorem ciałem a w niem z konającem duchem wlokły ciemne, ciężkie, beznadziejne swe istnienia, milczeniem, niby ostatnią przez los im zostawioną szatą, osłaniając upornie poranione swe wnętrza. Nie one jednak, nie te omdlałe ciała i śmiertelnie smutne duchy przedstawiały w pracowni Szwejcowej widok najsmutniejszy. Najbliżej okien, nakształt niewolnych ptaszków pomiędzy kratami klatki szukających blasku dziennego, umieszczały się robotnice młodsze od innych, jeżeli nie latami życia to latami cierpień, z większą żywotnością w charakterach, z uporczywszemi pragnieniami w piersiach, z uśmiechem, który dławiony i powściągany, skonać jednak nie chciał ani w sercu ani na ustach. Twarze ich były blade i chude, odzież bardzo uboga. Ale pod blademi czołami błyskały tam oczy co chwilę niemal podnoszące się z nad roboty, spojrzeniem szukające spojrzeń towarzyszek, figlarne niekiedy albo urągliwe i złośliwie albo jeszcze niecierpliwie rwące się wzrokiem kędyś, poza wilgotne mroczne ściany izby. Od czasu do czasu pośród zapadłych, codzień prawie głębszą żółtością powlekających się policzków zjawiały się uśmiechy wyrazem swym do wyrazu spojrzeń podobne: swawolne, szyderskie, tęskne lub marzące. Były tam głowy wspaniale okryte bogactwem warkoczyków, śród których niekiedy jakaś wstążeczka, kokardka, tasiemka choćby, błyszczała różową lub niebieską barwą; sznur kolorowych paciorek otaczał czasem szyję, urągając jakby dziurom i łatom stanika, któremu niby na ozdobę miał służyć. A wszystkie spojrzenia te, uśmiechy i ozdoby boleśniejszy i bardziej zagadkowy przedstawiały widok niż milczenie, omdlałość i onieczulenie innych robotnic. Objawiała się w nich jadowita sprzeczka uczuć i pragnień z gniotącymi je warunkami bytu, marzeń o zbytku z głęboką nędzą. Tam nastąpił już upadek bierny, tu grozić się zdawał co chwilę upadek czynny. Tamte nędzarki blizkiemi już były końca ziemskiej wędrówki, te zbliżały się ku początkowi — występnego życia. Przed tamtemi roztwierał się grób, przed temi — kałuża.
Kiedy Szwejcowa i córka jej stały przy wielkim czarnym stole, zupełna na pozór cisza panowała w pracowni, i jedynym wyraźnym odgłosem były ostre dźwięki ogromnych nożyc, nieustannie prawie poruszanych wprawnymi palcami.
Cisza ta przecież była pozorną; oprócz jedynego panującego nad nią wyraźnego odgłosu było tak mnóstwo odgłosów innych, niewyraźnych tylko, przerywanych, ale tworzących szmer nieustanny i z cicha falujący, wybuchający niekiedy niecierpliwą jakby falą, to znowu opadający i zlewający się niemal z ciszą. Szmer ten składał się z szelestu dwudziestu przeszło poruszających się rąk, z oddechu dwudziestu piersi, z kaszlów suchych i krótkich lub gwałtownych i zanoszących się, z szeptów zaledwie poruszających się ust, z cichutkich i szybko tłumionych chichotów. Robotnice siedzące w głębi pracowni kaszlały; robotnice garnące się ku oknom szeptały i chichotały. Szwejcowa podnosiła niekiedy głowę i z za okularów toczyła dokoła izby uważnem spojrzeniem. Oczy jej przenikliwym blaskiem połyskiwały z za grubych szkieł: doglądała roboty. Niekiedy kładła nożyce na stole i przewlekłym miodowym głosem rozpoczynała długą mowę.
Mówiła o tem, jako w innych pracowniach robotnice tracą zdrowie nad maszynami, które jak wiadomo wyczerpują siły i sprowadzają różne defekty, i jako ona wyrzekła się wszelkich korzyści, jakieby osiągnąć mogła przez wprowadzenie do zakładu swego maszyn, byleby tylko nie obciążyć sumienia swego grzechem niszczenia zdrowia bliźnich. Sumienie bowiem to rzecz najważniejsza, wszystko zresztą jest próżną mamoną. Szwejcowa jedno tylko robotnicom swym stawiła wymaganie. Oto aby obyczaje ich były nieskazitelnymi. Pod tym względem jednak była ona nieubłaganą raz dlatego: że nie chciała, aby zakład jej przedstawiał widok zgorszenia, nakoniec, że obawiała się utracić klientelę z osób zacnych i bezpośrednio zatem zostać pogrążoną w nędzy z dziećmi swemi i wnukami.
Robotnice słuchały przemówień tych w głębokiem milczeniu. Prawdopodobnie nie było pomiędzy niemi ani jednej, któraby wierzyła słowom Szwejcowej. Prawdopodobnie wszystkie one wiedziały o tem, że były wyzyskiwanemi, a jednak słuchały i milczały kornie. Wiedziały, że poza ścianami tej izby, która je mieściła, dla żadnej z nich nie było nic prócz grobu albo — kałuży.
Niekiedy także Szwejcowa lub jej córka opuszczały pracownię wychodząc z niej drzwiami prowadzącemi w głąb budowy. Przez drzwi otwierane dolatywały wówczas do uszu robotnic dźwięki wybornego fortepianu, na którym to grano biegle i umiejętnie, to uczono się grać. Widać także było przez też drzwi rząd pokojów ostawionych zbytkownymi sprzętami; błyszczały tam woskowane posadzki i szerokie źwierciadła, pąsowe adamaszki okrywające sprzęty raziły zmęczone oczy robotnic. Toteż jedne z nich uśmiechały się smutnie, inne patrzały przez siebie ponuro, inne jeszcze mrugały oczami złośliwie. Boleść, zazdrość, żółć nurtowały wtedy dwadzieścia piersi kobiecych. O godzinie 3-ciej zapalono u sufitu wielkie lampy i robotnice pracowały przy sztucznem świetle, dopóki na ściennym zegarze w mieszkaniu Szwejcowej nie wybiła 9-ta.
Gdy Marta przepędziwszy w miejscu tem dzień cały wracała do domu, zaledwie mogła utrzymać się na nogach.
Nic ją przecież nie zmęczyło, nic nawet nowego nie zasmuciło. Ale do głębi piersi i mózgu, do szpiku kości swych była przerażoną.




Wybredni czytelnicy a przedewszystkiem czułe i wrażeń łaknące czytelnice, czy przebaczycie mi tę opowieść moją pozbawioną w zupełności tajemniczego węzła intrygi i zajmującego widoku dwóch serc przeszytych ognistemi strzałami?

Każde zjawisko za przedmiot dla opowieści służące traktować można w różny sposób. Dzieje biednej Marty zamiast rozsnuwać się przed oczami waszemi jednolitą i jednobarwną nicią, mogłyby być zapewne upiększone, uświetnione mnóstwem krzyżujących się uczuć, uderzających kontrastów, piorunujących wypadków; mogłoby być wplątane w wieniec epizodów, z których każdy rzucałby na nie wdzięk, urok lub grozę albo też same traktowanemi być epizodycznie, jako dopełnienie jakiejś bardziej efektowanej i porywającej całości jako pendent przywiązany do historyi szczęśliwych lub rozpaczających, sielankowych lub bohaterskich, faworyzowanych losem lub przezeń gnębionych — Numy i Pompiliusza.
Wybaczcie! Spotkawszy na świecie Martę rozglądałam się wkoło, szukałam, lecz nigdzie w blizkości nie znalazłam Pompiliusza żadnego. Nie znalazłszy go chciałam dzieje kobiety skrócić, zdusić i zamknąć w epizodzie — nie mogłam, albowiem uznałam, że są one godne oddzielnej całości; zamierzałam nakoniec wplątać je w węzły intryg, w wieńce epizodów — nie uczyniłam tego, gdyż wydało mi się, że najlepiej im będzie do twarzy, gdy pójdą w świat samotne.
Wybaczcie prostotę środków, których używam dla przedstawienia wam jednego z najrozpaczliwszych zjawisk społeczności dzisiejszej, i pójdźcie za mną dalej na drogę, po której postępuje smutna postać kobiety ubogiej, godnej może lepszego losu niż tem, któremu poddało ją... co? Wszak imię tego czegoś, które niby fatalistyczne przekleństwo ugniata głowy, pęta stopy i miażdży serca mnóstwa istot ludzkich, wyczytacie w dziejach Marty.
Warszawa radowała się, gwarzyła, jaśniała. Był to tydzień świąteczny. Przed kilku dniami zaledwie pogasły rzęsiste światła rozpalone śród zielonych gałęzi wigilijnych jodeł a w powietrzu zdawały się jeszcze drgać i pląsać radośne gamy śmiechów dziecięcych i gwarne rozmowy szczęśliwych rodzin zebranych wkoło świątecznie przybranych stołów. Nazajutrz zawitać miał światu gość tajemniczy: rok nowy. Wnętrza domów i wystawy sklepów wyglądały strojnie. Ulice zaścielała gruba warstwa śniegu stężałego od mrozu, a połyskującego milionem iskier pod promieniami słońca, które jaśniało na wypogodzonem niebie.
Roje sanek mknęło w różnych kierunkach, tłumy przechodniów zalewały chodniki. Ile było głów w tym różnobarwnym, ruchliwym tłumie, tyle było pasem myśli tajemnie rozsnuwających się po przestworzu, niewidzialnie ścigających po szerokim świecie blizkie i dalekie, wzniosłe i poziome przedmioty. Miłość, chciwość, uwielbienia, nienawiści, trwogi, nadzieje, najróżniejsze interesa i namiętności, najrozmaitsze pragnienia i dążenia, wiły się i krzyżowały w tysiącznych głowach lidności wielkiego miasta idącej, jadącej, biegnącej tam, kędy gnały ją wielkie cele życia lub maluchne celiki dnia. Śród tego tajemnego i żadnemu cielesnemu uchu nie przystępnego gwaru, na którym niby na spodnim pokładzie rozwijał się ruch słów i czynów tysięcy ludzi, przez nikogo niebadana i nieodgadywana, wiła się cicho nitka myśli w pokornej i przez nikogo nie spostrzeganej głowie kobiecej.
— Dwie dziesiątki na dzień... ośm złotych na tydzień... dziesięć groszy dziennie żonie stróża za dozorowanie Janci, gdy siedzę u Szwejcowej... 15 groszy chleb i mleko dla dziecka... 15 groszy obiad... na każdą niedzielę niema już nic...
Była to myśl Marty idącej zwolna i ze schyloną głową chodnikiem Krakowskiego Przedmieścia.
— Za dwa miesiące mieszkania należy się złotych 45... w sklepiku winnam złotych 20... za sprzedane futro wzięłam złotych 100... 60 od stu... 40... Janci trzewiczków na gwałt trzeba, moje drą się już także... drzewa kupić muszę... dziecku ciągle zimno...
Kończąc myśl tę Marta zakaszlała suchym, krótkim, lecz uporczywym kaszlem. Miesiąc minął od dnia, w którym po raz pierwszy zasiadła ona jako robotnica w pracowni Szwejcowej. Przez czas ten zmieniła się bardzo. Z za przeźroczystej białości jej twarzy tu i owdzie przebijały się żółte smugi, ciemne koła podkrążyły oczy, które wklęsły i rozszerzyły się, pośród czoła przedziwnie pięknie zarysowanego głęboka leżała bruzda. Czarna suknia Marty czysta i cała zrudziała przecież przez używanie, wyglądała chędogo lecz staro; na głowie jej nie było kapelusza ani na ramionach futrzanego okrycia. Czarna wełniana chustka okrywała jej włosy, grubymi fałdami otaczając blade czoło i wklęsłe policzki.
Płynęła, szumiała ludność wielkiego miasta na szerokim chodniku wspaniałej ulicy, z nią razem płynęły w przestrzeń tysiączne prądy myśl ludzkich, a śród nich wiła się wciąż cicha, pokorna, jednostajna myśl przeciskającej się śród tłumów bladej kobiety.
— Dziesięć groszy a pięć... piętnaście, a dwa siedemnaście... siedemnaście od czterdziestu dwadzieścia trzy...
Jakaż to była myśl błaha, nizka, sucha, czołgała się po ziemi wtedy, kiedy niebo zimowe przeczystym jaśniało lazurem, krzepła śród chłodu cyfr wtedy, gdy w obec zbliżania się roku nowego ludzkość kipiała pragnieniami, uczuciami, nadziejami...
Tak; był to w istocie akt duchowny spełniający się we wnętrzu istoty ludzkiej wielce prozaiczny i poziomy, był to groszowy i szelągowy rachunek ubóstwa...
Nie zawsze przecież myśli Marty czołgały się tak nizko; była pora, w której i ona oczy swe podnosiła ku lazurom, z bijącem sercem i z uśmiechem nadziei witała zstępujący na świat rok nowy. Przypomniała sobie o tem w tej chwili. Podniosła powieki i spojrzeniem powiodła do koła. W oczach jej, w których zrazu widać było tylko frasunek z zestawiania i kombinowania groszowych cyfr wylęgły, zagrały teraz światła podnoszących się w piersi uczuć. Była to naprzód tęsknota, potem żal, nakoniec niecierpliwy bunt ducha gnębionego fatalną jakąś koniecznością, z którą jednak stałego dotąd nie zawarł sojuszu. Zapadłe oczy Marty błysnęły gorącymi ogniami, coś w niej podniosło się, krzyknęło bolem, zajęczało trwogą, zbuntowało się nie wyczerpaną jeszcze dotąd energią woli. Przystanęła chwilę, podniosła głowę i drżącemi ustami szepnęła: — nie! tak długo być nie może! tak zawsze być nie powinno!
Postąpiła dalej i myślała, że jest to przecież rzeczą niepodobną, zupełnie niepodobną, aby stanowczem, jedynem, dośmiertnem miejscem jej przeznaczenia był ów stołek w pracowni Szwejcowej, na którym śród mroku, wilgoci, stęchłego powietrza, w otoczeniu wynędzniałych, obumierających twarzy, szyła po dniach całych, nie mogąc w zamian zarobić tyle przynajmniej, aby módz w nocy spać spokojnie a minuty wolne od pracy wyzwolić z pod panowania cyfr przedstawiających grosze...
Urodzeniem, całą przeszłością swą należała przecież do klasy ludzi oświeconych, była uważaną i sama siebie uważała zawsze za kobietę oświeconą. Dlaczegoż więc gdy dotknęła ją twarda ręka losu, stanęła ona w hierarchii społecznej, w dziedzinie prac, zysków i zaszczytów ludzkich na tym szczeblu najniższym, na którym zdawałoby się iż stać powinni najnieszczęśliwsi tylko, najsrożej wydziedziczeni z dobrodziejstw, oręży i narzędzi przynoszonych ludziom oświatą? Byłażby ta oświata jej kaleką z kapitalnej strony jakiejś? Byłażby ona tylko cackiem wyrzeźbionem, wypiększonem ku zabawie spokojnego ducha, mieszkającego w sytem i zadowolnionem ciele, rozpadającem się w nieprzydatne na nic próchno, ilekroćby duch zapragnął użyć ją ku ochronieniu siebie od zmordowania i upadku, ciało od utraty sił posługujących duchowi? Miałażby nakoniec ta oświata jej być tylko złudzeniem? Oświata w tej mierze i postaci, w jakich posiadała ją Marta, budziła pragnienia, nie dając nic coby zadowolenie ich zdobyć mogło, podsycała tęsknotę za sferami ducha, przykuwając go do ziemi więzami głodnego ciała, potęgowała w sercu uczucia na to tylko, aby zaprawiać je goryczą, wstrząsać śmiertelną trwogą...
Marta myślała o tem i czuła to wszystko, ale nie uogólniała swych myśli i uczuć, nie zdawała sobie dokładniej sprawy z wielce skomplikowanego zjawiska, które rządziło jej losami. Czepiała się jednego przypomnienia, jednej świadomości, że należała do ludzi oświeconych, przed którymi tyle, tyle przecież dróg leży otworem.
Miałażby na zawsze już zatrzymać się na tej, śród której stanęła? Nie byłoż dla niej na ziemi żadnego innego miejsca jak to, do którego wchodziła ze wstydem, o którem z oddalenia myślała ze zgrozą? Błagała ona wprawdzie Boga o małe, skromne miejsce pod słońcem, o takie miejsce, na którem dwie istoty ludzkie związane ze sobą najściślejszymi i najświętszymi związkami i uczuciami, żyćby mogły, ależ to, które po wielu próbach i wysileniach stało się jej udziałem, nie było miejscem pod słońcem, ale otchłanią ciemną, w której dwie istoty ludzkie nie żyły, ale skute kajdanami najprostszych, najniższych a nigdy nie zadowolonych, nigdy nie kończących się potrzeb, powoli umierały.
Tak: powoli umierały. Nie była to metafora żadna, ale przerażająca rzeczywistość. Niedawno jeszcze Marta zastanawiając się nad położeniem, w jakie popadła, i nad obowiązkami, które zaciężyły na sercu jej i sumieniu, powtarzała sobie jako zachętę i pociechę: jestem młoda i zdrowa. Dziś połowa tylko słów tych wyrażała prawdę. Była młodą, ale nie była już zdrową. Żywioły fizyczne i moralne połączone ze sobą, tworzyły rodzaj piły niewidzialnej, która wycieńczała i osłabiała jej ciało.
Marta kaszlała, od tygodni kilku doświadczać zaczęła nieznanych sobie dotąd osłabień, sny jej bywały gorączkowe, budziła się z nich z głową ciężką i bolącą piersią.
Tak zaczynać musiały karyerę swą owe wyrobnice dziś na wpół umarłe, z suchotniczymi rumieńcami na twarzach. Niedawno jedna z nich opuściła pracownię Szwejcowej o parę godzin wcześniej niż nakazywał regulamin zakładu, i nie wróciła więcej. Gdy nazajutrz Marta zapytała o nią towarzyszki, z kilkunastu ust rozszedł się po sali stłumiony, niemniej przeszywający szept: umarła! Umarła? A jednak Marta wiedziała o tem, iż liczyła sobie 26 lat zaledwie, i że kędyś na poddaszu lub w suterynie, żyło i każdodziennie powrotu jej oczekiwało dwoje małych dzieci... „Co stało się z jej dziećmi?“ z gorączkową ciekawością pytała towarzyszek młoda matka ślicznej czarnookiej dziewczynki. Odpowiedź, jaką otrzymała, zabrzmiała w jej uchu ostro, dziko.
„Dziewczynkę przyjęto do ochronki, chłopiec kędyś zginął.“ Do ochronki? a więc na bary dobroczynności publicznej, w ręce ludzi obcych, na przyszłość niepewną. Zginął? gdzież się mógł podziać? W dziecięcej naiwności szukał może matki, którą zniesiono z wysokiego poddasza, i śród ośnieżonych ulic, w mroźną noc zimową umarł kędyś pocichu, przykryty całunem białej zamieci lub, o zgrozo! połączywszy się z rówiennymi sobie wyrzutkami społeczeństwa...
Dłużej Marta myśleć nie mogła o posępnej tej historyi, w której odźwierciedlała się może własna jej przyszłość. Własna? O, mniejsza o to! Ukochane przez nią istoty były już poza światem, czuła się znużoną, śmiertelnie smutną i z rozkoszą może zamknęłaby oczy do snu wiekuistego, w którym wiara przyrzekała jej połączenie się z tymi, za którymi tęskniło zranione serce! Ale przyszłość jej dziecka... jakąż będzie, jakąż być może, jeżeli jej zabraknie na ziemi, jeżeli kiedy na policzkach jej osiądą takie krwiste płomienne rumieńce, czoło obleje się taką grobową bladością, oddechu piersiom zabraknie, jak owej biednej wyrobnicy, która przed niewielą dniami opuszczała chwiejnym krokiem szwalnią Szwejcowej, aby nigdy już nie powrócić więcej...
Postać Marty w zamyśleniu podana nieco naprzód wyprostowała się. Nie! z cicha, lecz z mocą wyrzekła młoda kobieta, tak być nie może! tak być nie powinno!
Mówiąc tak, czuła znać każdemu człowiekowi wrodzoną chęć dźwigania się z niedoli, i każdemu człowiekowi przysługujące prawo polepszenia, podnoszenia swego bytu.
Marta powiodła dokoła oczami, w których na miejscu przedchwilowego frasunku i znużenia ukazały się znowu energia i badawczość. Mnóstwo przedmiotow otaczało ją zewsząd, na jednym z nich zatrzymało się jej spojrzenie. Przedmiotem, który przykuł do siebie wzrok Marty, było szerokie i wysokie okno z bogatą wystawą jednej z najzasobniejszych księgarni miasta. Na widok kilkudziesięciu tomów, których różnobarwne okładki mieściły się za przeźroczystemi szybami, młoda kobieta doświadczyła trzech różnych uczuć, a były niemi wspomnienia, tęsknota i nadzieja. Przypomniała sobie owe dnie szczęśliwe, w których wsparta na ramieniu młodego i wykształconego męża przybywała nieraz w to miejsce. Stęskniona do wyższych uciech umysłowych, których od czasu do czasu kosztowała niegdyś, których oddawna pozbawioną była najzupełniej a które na ciemnem tle obecnego jej życia zaświeciły przed nią niewymownym czarem, zobaczyła nakoniec parę imion kobiecych wydrukowanych poniżej tytułów książek. Z imion tych jedno należało do osoby, którą znała kiedyś, w której nikt nie podejrzywał talentu póty, póki nie objawiła go a i to ze stopniowem, bardzo powoli wzrastającem powodzeniem. A jednak teraz imię jej figurowało zaszczytnie pomiędzy wielu głośnemi, świetnemi imionami krajowych pisarzy, teraz kobieta ta, o której Marta wiedziała, że była samotną jak ona, i jak ona ubogą, posiadała miejsce pod słońcem, szacunek ludzki i własny...
Kto wie? drżącemi usty szepnęła kobieta, i blada twarz jej zapłonęła rumieńcem śród czarnych fałd wełnianych, które obejmowały ją posępną ramą.
Postąpiła parę kroków i stanęła przed drzwiami księgarni. Zapuściła wzrok za szyby i zobaczyła w głębi wielkiej sali jej właściciela. Była to twarz dobrze jej niegdyś znana, często w dniach pomyślności przez nią widywana, myśląca, uczciwa i łagodna...
U drzwi oszklonych zadźwięczał dzwonek, Marta weszła do księgarni. Zatrzymała się chwilę w blizkości progu i bystre, niespokojne nieco spojrzenie rzuciła wokoło. Obawiała się zapewne znaleźć w księgarni kupujące osoby, w obec których nie mogłaby wypowiedzieć tego, z czem przychodziła.
Księgarz sam jeden stał za kontuarem zajęty kreśleniem rachunków w wielkiej księdze na małem podniesieniu roztwartej. Przy otworzeniu się drzwi podniósł głowę, i na widok wchodzącej kobiety przybrał postawę nawpół witającą, nawpół oczekującą. Marta postąpiła zwolna i stanęła przed człowiekiem, który widocznie oczekiwał pierwszego od niej słowa.
Przez parę sekund powieki jej pozostały spuszczonemi i blade wargi drżały lekko. Szybko jednak podniosła na twarz księgarza wzrok, w którym skupiły się w tej chwili wszystkie władze woli i cała przytomność jej umysłu.
— Pan mię nie poznajesz? rzekła głosem cichym, lecz pewnym.
Od samego już jej wejścia księgarz przypatrywał się jej z wielką bacznością.
— W istocie, zawołał, wszakże to panią Świcką mam przyjemność widzieć! Zdawało mi się odrazu, że panią poznaję ale... nie byłem pewny.
Mówiąc to szybkiem spojrzeniem orzucił ubogie ubranie młodej kobiety.
— Co pani rozkaże? wymówił uprzejmie i z lekkim odcieniem smutku w głosie.
Marta milczała chwilę. Twarz jej była bardzo blada a wzrok głęboki i nieruchomy, gdy mówić zaczęła.
— Przyszłam do pana z prośbą, która wyda się mu zapewne szczególną, dziwną...
Głos jej urwał się nagle. Podniosła obie dłonie i powiodła niemi po bladem czole. Księgarz szybko wyszedł z za kontuaru i przysunął ku młodej kobiecie aksamitem wybity taboret, poczem wrócił na uprzednie swe miejsce.
Wydawał się zasmuconym a więcej jeszcze zmieszanym.
— Chciej pani usiąść, rzekł. Słucham panią z uwagą... Marta nie usiadła. Splecione dłonie oparła na kontuarze i patrzała znowu w twarz stojącego przed nią człowieka, głębokim lecz coraz jaśniejszym wzrokiem.
— Prośba, z którą przyszłam, jest w istocie szczególną, dziwną, mówiła, ale... przypomniałam sobie, że zostawałeś pan kiedyś w przyjaznych stosunkach z mężem moim...
Księgarz skłonił się.
— Tak, przerwał. Pan Świcki pozostawił przyjazne i pełne szacunku wspomnienie u wszystkich, którzy znali go bliżej.
— Przypomniałam sobie, ciągnęła Marta, że kilka razy przyjmowałam pana w domu moim, jako miłego gościa...
Księgarz skłonił się znowu z uszanowaniem.
— Wiem o tem, że jesteś pan nietylko księgarzem, ale i wydawcą... że zatem...
Głos jej słabł i cichł stopniowo, umilkła na chwilę. Nagle podniosła znowu głowę, splecione dłonie wyciągnęła nieco przed siebie i odetchnęła głęboko parę razy.
— Daj mi pan pracę jaką... wskaż drogę... naucz mię, co mam czynić!...
Księgarz wydawał się w istocie nieco zdziwionym. Patrzał przez chwilę na stojącą przed nim kobietę wzrokiem uważnym, niemal badawczym. Ale piękna i młoda twarz Marty nie przedstawiała bynajmniej trudnej do odczytania zagadki. Bieda, niepokój, daremne pragnienia i gorące błaganie zakreśliły ją bardzo czytelnemi znakami. Rozumne siwe oczy księgarza badawczo z razu, a nawet nieco surowo patrzące z pod szlachetnego czoła miękły zwolna, aż w smutnem zamyśleniu okryły się powiekami. Przez chwilę pomiędzy dwojgiem tych ludzi panowało milczenie. Księgarz przerwał je pierwszy.
— A więc, rzekł z lekkiem wahaniem w głosie, pan Świcki umierając nie zostawił po sobie żadnego majątku?
— Żadnego, zcicha odpowiedziała Marta.
— Mieliście państwo dziecię...
— Mam małą córkę.
— I żadnego dotąd zajęcia znaleść pani dla siebie nie mogłaś?
— Owszem... zajmuję się szyciem, za które otrzymuję 40 groszy dziennie...
— 40 gr. dziennie! zawołał księgarz, dla dwóch osób, ależ to nędza!
— Nędza, powtórzyła Marta, gdybyż to była nędza tylko i tylko dla mnie i taka jeszcze, na którą żadnej już rady niema na ziemi! O, wierzaj mi panie, że potrafiłabym cierpieć odważnie, żyć bez żebraniny i umrzeć bez skargi! Ale nie jestem samą, jestem matką! Gdybym nie miała serca macierzyńskiego, które kocha, słyszałabym w sobie głos sumienia, które obowiązek przypomina; gdybym nie miała sumienia które kocha, słyszałabym głos serca. Mam jedno i drugie, panie! Rozpacz mię ogarnia, gdy patrzę na wychudłą twarz mego dziecka, gdy myślę o jego przyszłości, ale gdy wspomnę, iż dotąd nic dlań uczynić nie potrafiłam, wstyd mi taki, że pragnęłabym co chwilę upaść na ziemię i głową tarzać się w pyle! Boć przecie są ludzie ubodzy, którzy siebie i dzieci swe dźwigają z niedoli, dlaczegoż ja uczynić tego nie mogę? O, panie! bieda ciężką jest do przeniesienia zapewne, ale czuć się przeciwko niej bezsilną, porywać się do wszystkiego i zewsząd odchodzić z poczuciem własnej nieudolności, cierpieć i drogą istotę widzieć cierpiącą dziś, i myśleć, że cierpienie to trwać będzie jutro, pojutrze, zawsze, i powiedzieć sobie: przeciw cierpieniu temu ja nic nie mogę, o to męczarnia taka, dla której jedna jest tylko nazwa: życie ubogiej kobiety!
Marta wypowiedziała słowa te szybko i z ogniem. Przy ostatnich wyrazach głos jej stał się cichszym i dwa strumienie łez z niepodobną do powstrzymania gwałtownością oblały jej policzki. Zakryła twarz chustką i przez chwilę stała nieruchoma, walcząc wyraźnie ze łzami, które ustać nie chciały, poskramiając łkania, które coraz silniej wstrząsały jej piersią. Po raz to pierwszy dopiero zapłakała wobec świadka; po raz pierwszy głośną skargą wypowiedziała to, co nosiła w sobie oddawna. Nie była już ani tak silną ani tak dumną jak wtedy, kiedy w domu Rudzińskich z suchem okiem i spokojną twarzą dobrowolnie zrzekła się pracy, której wykonywać nie mogła.
Księgarz stał za kontuarem z rękami na piersi skrzyżowanemi, w postawie nieruchomej. Zmieszany nieco zrazu gwałtownym wybuchem uczuć, którego był świadkiem, stał się po chwili widocznie wzruszonym.
— Mój Boże! rzekł półgłosem, jakież to zmienne są losy ludzkie na ziemi! Znając panią dawniej, czyliż mogłem spodziewać się, że zobaczę ją kiedykolwiek w tym stanie smutku i ubóstwa. Takeście państwo żyli dostatnio, taka z was była kochająca się, szczęśliwa para.
Marta odjęła chustkę od twarzy.
— Tak, wymówiła stłumionym głosem, byłam szczęśliwą... Kiedy ukochany przezemnie człowiek umierał, sądziłam, że go nie przeżyję... przeżyłam... żal i tęsknota pozostały we mnie dręczące, niezgojone, ale dla serca zranionego śmiertelnie szukałam ulgi w spełnieniu macierzyńskiego obowiązku i spełnić go dotąd nie mogłam. Samotna i smutna poszłam w świat, aby o trochę spokoju dla siebie, o życie i przyszłość mego dziecka walczyć — nadaremnie...
Oczy księgarza poważne i zamyślone tkwiły w przestrzeni. Miał on liczną rodzinę. Był bratem, mężem, ojcem. Być może, iż wywołane słowami Marty przed oczami jego przesunęły się oblicza ukochanych mu kobiet, młodej siostry, malutkiej córki, drogiej małżonki. Czyliż każda z nich nie mogła kiedykolwiek poddaną zostać takiemu losowi jak ten, który stał przed nim w postaci tej kobiety osamotnionej, bez dachu, z sercem rozbolałem i ustami spalonemi gorączką głodu i rozpaczy? Wszak sam mówił przed chwilą o okrutnej zmienności losu!
Spojrzenie jego zwolna spłynęło na twarz Marty, wyciągnął ku niej rękę.
— Uspokój się pani, rzekł łagodnie i poważnie. Chciej usiąść i odpocząć chwilę. Nie poczytasz mi przecież pani za niedelikatność, jeżeli pragnąc jej być użytecznym, zapytam o pewne nieodzowne szczegóły. Czyś próbowała już pani jakiej innej pracy prócz tej, która ci tak nędzne przynosi wynagrodzenie? Do jakiego zajęcia czujesz się pani najbardziej usposobnioną, uzdatnioną? Wiedząc o tem może coś obmyślę... znajdę...
Marta usiadła. Łzy oschły na twarzy jej, oczy nabrały tego wyrazu rozsądku i przytomności, który był im właściwym, ilekroć młoda kobieta skupiała władzę woli swej i umysłu. Nadzieja wstąpiła w jej serce, zrozumiała, że spełnienie jej zależy od rozmowy którą prowadzić miała, uczuła się znowu śmiałą i wydawała się spokojną.
Rozmowa ta przecież nie trwała długo. Marta mówiła szczerze, lecz zwięźle, zatrzymywała się tylko na faktach swej przeszłości. Powodowana dumą, która ozwała się w niej na nowo, o uczuciach doznanych mało lub nic prawie nie mówiła. Księgarz rozumiał ją wybornie. Bystre oko jego spoczywało na jej twarzy, lecz widać było, że w opowiadaniu młodej kobiety widział on więcej niż ją samą i jej jednej tylko losy.
Wielkie zagadnienie społeczne, wielka może krzywda, łono społeczne nurtująca, stanęły przed myślą dobrego i oświeconego człowieka wtedy, gdy z uwagą, zajęciem i wzruszeniem słuchał on dziejów ubogiej kobiety, nie mogącej pomimo energii, wysileń, trudów znaleść dla siebie miejsca na ziemi.
Marta powstała z taboretu, na którym przez kilka minut siedziała, i podając rękę księgarzowi, rzekła:
— Powiedziałam panu wszystko. Nie wstydziłam się wyznania zawodów, które spotykały mię dotąd — bo jeśli siły mię zawiodły, chęci moje były uczciwe. Czyniłam wszystko co mogłam i umiałam. Słowo nieszczęścia mego zamyka się w tem, że mało mogłam, nic dostatecznie nie umiałam. Ależ dotychczasowe próby moje nie objęły jeszcze całęgo kręgu rozlicznych czynności ludzkich, pomiędzy niemi znajdzie się jeszcze może cokolwiek i dla mnie. Mogęż mieć jaką nadzieję? Powiedz mi pan szczerze i bez wahania, proszę cię o to w imię tego, którego darzyłeś niegdyś swoją przyjaźnią, a który już nie żyje, w imię istot, które ci są drogiemi...
Księgarz uścisnął podaną sobie rękę. Dłoń jego ciepła była i serdeczna. Po chwili namysłu zaczął mówić.
— Ponieważ rozkazałaś mi pani być szczerą, powiedzieć więc muszę prawdę smutną. Nadzieję polepszenia losu swego za pomocą pracy małą tylko możesz mieć pani i wielce niepewną! Wspomniałaś pani o okręgu działalności ludzkiej. Ależ krąg działalności w ogóle ludzkiej i krąg działalności kobiecej są to co do rozmiarów swych dwa nieskończenie różne pomiędzy sobą kręgi. Ostatni wyczerpałaś już pani całkiem prawie w próbach bezowocnych.
Marta słuchała słów tych ze spuszczonemi oczami, w nieruchomej postawie. Księgarz patrzał na nią wzrokiem pełnym współczucia.
— Powiedziałem pani to wszystko dlatego, abyś nie łudziła się zbyt wygórowaną nadzieją i nie doświadczyła nowego, boleśniejszego może od innych zawodu. Nie chciałbym jednak, abyś pani odeszła stąd myśląc, iż nie chciałem podać ci ręki pomocnej. Byłaś pani przez lat pięć codzienną towarzyszką życia człowieka ukształconego, to wiele znaczy; wiem, że jesiennymi, zimowymi wieczorami mieliście państwo zwyczaj czytywać wspólnie, musiał się stąd uzbierać pewien zapasik wiadomości. Oprócz tego pozwól pani sobie powiedzieć, że sposób jej wyrażania się, jak też zapatrywanie się na życie, świadczy o umyśle, który nie jest w zupełności nieuprawnym. Dlatego sądzę, że spróbować pracy na nowem jeszcze polu możesz pani i powinnaś...
Przy ostatnich słowach księgarz zdjął z pułki niewielkich rozmiarów książkę. Oczy Marty zajaśniały.
— Jestto świeże dziełko jednego z francuskich myślicieli, którego przekład pożytecznym być może publiczności naszej i moim interesom. Miałem zamiar powierzyć go komu innemu, teraz jednak szczęśliwy jestem, że mogę służyć nim żonie naszego kochanego i nieodżałowanego pana Jana...
Mówiąc to księgarz zawijał w papier błękitny tomik.
— Jest to dzieło traktujące o jednej z bieżących kwestyi społecznych; jasno, przystępnie napisane, nie powinno być ono do przekładu zbyt trudnem. Ażebyś zaś pani wiedziała, dlaczego pracować będziesz, określić mogę, że honoraryum (wybacz pani urzędowy ten wyraz) udzielić jej będę mógł w sumie 600 złotych. Jeżeli zajęcie to okaże się dla pani odpowiedniem, znajdzie się może potem i coś innego do przełożenia. Nakoniec nie ja to jeden jestem tu wydawcą i bylebyś pani zyskała sobie imię dobrego tłómacza, zostaniesz wezwaną tu i owdzie. O niemieckim języku mówiłaś mi pani, że posiadasz go w bardzo słabym stopniu. To szkoda. Przekłady z tego języka byłyby pożądańsze i popłatniejsze. Ale jeżeli jedna i druga praca uda się pani pomyślnie, będziesz może w stanie wziąść kilkadziesiąt lekcyi... w dzień przekładać pani będziesz dzieła francuskie, nocami doskonalić się w mowie Germanów... taką być musi praca kobiety. Krok za krokiem i self-help...
Marta drżącemi rękami wzięła podawaną jej książkę.
— O panie! wymówiła, ściskając w obu dłoniach rękę księgarza, niech ci Bóg wynagrodzi szczęściem tych, których kochasz.
Nic więcej powiedzieć nie była wstanie, po kilku sekundach znajdowała się już na ulicy. Szła teraz szybkim krokiem. Z rozrzewnieniem myślała o szlachetnym postępku z nią księgarza, o uprzejmości i uczynności, jaką jej okazał. Z myśli tej wywinęła się myśl inna. Moj Boże, mówiła w duchu młoda kobieta, tylu dobrych ludzi na drodze mej spotykam, dlaczegoż mi żyć tak ciężko? Książka, którą niosła, paliła jej dłonie. Pragnęłaby lotem strzały dosięgnąć swej izdebki, aby rozejrzeć się pomiędzy kartami, które może przynieść jej miały zbawienie. Po drodze jednak wstąpiła do małego sklepu z obuwiem i kupiła parę malutkich trzewiczków. Kiedy nakoniec wbiegła w bramę wysokiej kamienicy przy ulicy Piwnej stojącej, nie poszła wprost na wschody, ale skierowała się w głąb dziedzińca ku małym drzwiczkom mieszkania stróża. Tam bowiem pod opłacanym przez Martę dozorem żony stróża, Jancia przepędzała codziennie długie godziny, w których matka jej szyła w zakładzie Szwejcowej. W powierzchowności dziecka zaszły przez czas ubiegły większe jeszcze i głębsze zmiany niż w powierzchowności matki. Policzki Janci wklęsły i chorobliwą okryły się żółtością; żałobna, zrudziała i w kilku miejscach rozdarta jej sukienka zwisała na wychudłem ciałku, czarne oczy rozszerzyły się, utraciły dawny blask i ruchliwość, a w wyrazie swym posiadały tę niemą bolesną skargę, którą odznacza się wzrok dzieci gnębionych fizycznie i moralnie.
Ujrzawszy matkę, Jancia nie rzuciła się jej na szyję, nie zaszczebiotała jak bywało dawniej, nie klasnęła w drobne dłonie. Ze schyloną główką i chudemi, zziębniętemi rączkami zaciśniętemi w koło wełnianej chusteczki, którą się otulała, weszła z matką do izby na poddaszu i usiadła wnet na ziemi przed pustym kominem w postaci skurczonej i znękanej. Marta położyła książkę na stole i wydobyła parę polan z za pieca. Jancia wodziła za nią swemi przygasłemi i rozszerzonemi źrenicami. Czy nie pójdziesz już dziś nigdzie, mamo? ozwała się po chwili głosem, którego dźwięk stłumiony i poważny rażący stanowił kontrast z drobną, dziecięcą postacią.
— Nie, dziecko moje, odpowiedziała Marta, nie pójdę już dziś nigdzie. Jutro wielkie święto i dziś popołudniu nie kazano nam przychodzić.
Mówiąc to Marta położyła drewka na kominku i przyklękłszy chciała uścisnąć małą córkę.
Zaledwie jednak dotknęła jej ramienia, z ust Janci wyrwało się syknięcie bólu. Co ci to? zawołała Marta.
— Boli mię tu, mamo! bez skargi w głosie, ale bardzo cicho odparło dziecię.
— Boli cię! dlaczego? jak dawno? troskliwie dopytywała się matka. Jancia milczała i siedziała nieruchoma ze spuszczonemi oczami. Blade usteczka jej tylko drżały trochę jak bywa zwykle u dzieci, gdy płacz gwałtowny powstrzymać usiłują. Martę niepokoiło uparte milczenie dziecka więcej może nić ból objawiony. Szybko rozpięła luźno zwisający mały stanik i osunęła go z jednej ręki dziecka. Na chudem białem ramieniu obnażonem ręką matki czerniała ciemno-sina plama. Marta splotła kurczowo ręce. Okropna jakaś myśl przejść jej musiała przez głowę. — Czy upadłaś albo uderzyłaś się? zapytała zcicha z oczami wlepionemi w ciemne piętno. Jancia milczała jeszcze chwilę, nagle podniosła spuszczone powieki i ukazała źrenice oszklone łzami. Wciąż jednak wstrzymywała się od płaczu, drobna pierś jej pracowała gwałtownie, cienkie usteczka drżały jak listki.
— Mamo, szepnęła po chwili chyląc się ku matce, siedziałam dziś tam przy piecu... zimno mi było... Antoniowa niosła wodę do ognia... zaczepiła się o moją sukienkę, wodę rozlała i ze złości uderzyła mię tak mocno... mocno...
Ostatnie wyrazy wymówiła bardzo cicho, głową i piersią przylgnęła do piersi matki i drżała całem ciałem. Marta nie wydała jęku ni krzyku, twarz jej wyglądała przez chwilę jak skamieniała, ale pobladłe wargi zwierały się coraz silniej i z oczu nieruchomo zapatrzonych w przestrzeń buchało coraz jaskrawsze posępniejsze światło.
— Ach! jęknęła nakoniec i pałające czoło objęła splecionemi dłońmi. W krótkim jęku tym zabrzmiał gniew głuchy i boleść bez granic. Przez parę minut matka i dziecię tworzyły grupę dwóch piersi, ściśle do siebie przyciśniętych, dwóch twarzy, z których jedna kobieca z suchem i posępnie płonącem okiem, pochylała się nad drugą dziecięcą, bledziuchną i łzami zalaną. Po chwili dopiero Marta odjęła dłonie od czoła i opuściła je na głowę córki. Odgarniała z czoła poplątane jej włosy, ścierała łzy z chudych policzków, zapinała u piersi mały staniczek, rozgrzewała w dłoniach zziębłe drobne ręce. Wszystko to czyniła w milczeniu. Parę razy otworzyła usta jakby chciała coś powiedzieć, ale niestawało jej zapewne głosu. Powstała nakoniec z ziemi i podniosła Jancię. Posadziła ją na łóżku i wydobyła z kieszeni zawinięte w papier trzewiczki.
Na ustach jej leżał teraz uśmiech, dziwny uśmiech! Było w nim coś sztucznego, ale zarazem i coś bardzo wzniosłego, obok wysilenia woli widać w nim było miłość i męstwo matki, która własne bole przerabia na uśmiechy, aby osuszyć nimi łzy swego dziecięcia...
Dzień skończył się, zegary miejskie ogłosiły północ, a w izbie na poddaszu paliła się jeszcze lampa; izba ta wyglądała teraz smutniej jeszcze jak wtedy, gdy młoda wdowa po raz pierwszy próg jej przestępowała. Nie było już w niej szafy, ani komody, ani dwóch skórzanych tłomoczków. Pierwsze dwa przedmioty wraz z dwoma nowemi krzesłami lokatorka oddała rządcy domu, nie mogąc za najmowanie ich płacić dłużej, drugie sprzedała w dniach silnych mrozów, aby za otrzymane pieniądze przysporzyć opału. Pozostało w izbie jedno tylko łóżko, na którem w tej chwili owinięta czarną chustką matczyną spała Jancia, dwa krzesła kulawe i jeden na czarno pomalowany stolik. Oblana białem światłem lampy i otoczona grubym uplotem czarnych warkoczy, twarz siedzącej przy stole kobiety w pięknych i surowych rysach występowała z półmroku. Marta nie pracowała jeszcze, chociaż wszystkie materyały przyszłej jej pracy książka, papier, pióro, leżały przed nią. Ale pochwyciło ją nieodparte nieprzezwyciężone marzenie. Niespodziane, świetne perspektywy stworzyły się przed jej oczami, nie mogła od nich oderwać ciemnością zmęczonego wzroku. Nie była już tak pełną ufności jak wtedy, kiedy przed tym samym stolikiem zasiadła z ołówkiem w ręku, ale nie miała dość siły, aby słuchać poszeptów zwątpienia. Były one w niej, te poszepty, ale ona odwracała od nich ucho a natomiast wsłuchiwała się wciąż w napełniające myśl jej słowa księgarza. Ze słów tych snuła się długa przędza złotych rojeń kobiety, matki. Módz wykonywać pracę miłą, acz trudną, podnoszącą ducha i odpowiadającą najgłębszym jego potrzebom, jakaż to rozkosz! Zapracować przez kilka tygodni 600 złotych — co za bogactwo! Gdy raz już zostanie taką bogatą wielką panią, pierwszą rzeczą jaką uczyni, będzie przyjęcie jakiej uczciwej, niemłodej służącej, któraby dzieci swoje miała a przynajmniej je lubiła, a więc dozorować mogła Jancię troskliwie, rozsądnie. Potem... (tu Marta zapytała sama siebie, czy nie jest w rojeniach swych zbyt śmiałą) potem opuści może tę nagą zimną ponurą izbę, w której jej samej tak smutno, dziecku jej mieszkać tak niezdrowo, a wynajmie gdziekolwiek, przy małej jakiej lecz czystej cichej ulicy, dwa pokoiki ciepłe, suche, słoneczne... Potem... jeżeli zdobędzie sobie imię dobrego tłómacza i wezwaną zostanie tu i owdzie, jeżeli te 600 złotych, ta suma olbrzymia, po wiele razy do rąk jej przyjdzie, uczyć się będzie, o, uczyć się będzie dniami, nocami, bez odpoczynku, z zapałem i cierpliwością, bo taką przecież być musi praca kobiety, krok za krokiem i o własnych siłach... Potem... Jancia dorastać zacznie. Z jakąż bacznością oko matki śledzić będzie i odgadywać wrodzone jej zdolności, aby żadnej z nich nie pozostawić odłogiem, ale z każdej owszem ukuć dla przyszłej kobiety skarb dla ducha, zbroję do walki o życie... Nauka Janci, jej wykształcenie, siła, szczęście i bezpieczeństwo przyszłości całej będzie owocem pracy jej matki. Z jakimże spokojem zamykać ona będzie wtedy oczy swe do snu pokrzepiającego, z jakąż rozkoszą otworzy je co rano, witając nowy dzień trudów i obowiązku, lecz zarazem spokoju i zadowolenia! Z jakąż dumą wejdzie wtedy pomiędzy ludzi, czując, że jest im równą w sile i godności człowieczej, z jak ulżonem i błogo z rozrzewnionem sercem uklęknie na grobie człowieka, którego kochała i wiecznie oczom jej przytomnemu obrazowi jego powie: zostałam godną ciebie! nie uległam złej doli! uniknęłam śmierci z głodu i życia z jałmużny! Potrafiłam osłonić opieką i wychować dla przyszłości dziecię twoje i moje! Potem...
Tu oczy Marty spotkały obok niej wiszący na ścianie obrazek. Był to rysunek ów odrzucony przez pracodawców i zwrócony jej przez nich. Przyozdobiła nim biedną nagą izdebkę a teraz utopiła w nim cicho gorejące oczy. Domek nały wiejski, rozłożyste drzewo, ptaszyna śpiewająca nad krzakiem bzowym, przeźroczyste powietrze wsi i głęboka cisza pól woniejących... O Boże! gdyby tyle zapracować mogła, aż tyle, iżby podobny kącik skromny, świeży, zielony, iżby mógł stać się jej własnością! Będzie już wtedy podeszłą w wieku kobietą, wietrzyk szemrzący w gałęziach ochłodzi trudem życia uznojone jej czoło, zmęczone oczy pić będą barwę świeżej zieleni, a ptaszek, który śpiewał, gdy była w kolebce, nad głową jej usypiającą snem wiekuistym wydzwoni ostatnią dla niej pieśń tej ziemi.
Tak roiła kobieta uboga. Nocy tej w izbie na poddaszu lampa nie gasła aż do świtania. Marta czytała książkę, którą z obcej mowy przełożyć jej polecono. Czytała zrazu powoli, z uwagą, potem z zapałem, z gorączkowem niemal zajęciem. Zrozumiała myśl twórcy, przedmiot pisma przeniknął jej umysł, jasny i wyraźnie stanął przed oczami. Pojęcie jej stało się niby elastyczne koło i coraz obszerniejszą, kompletniejszą obejmowało całość, intuicya, ten rzadki i wysoki dar z człowieka czyniący półboga podniósł się z głębokości ducha młodej kobiety i szeptał jej do ucha słowa nieznanych dotąd zagadnień.
Dzień był biały, gdy Marta zgasiła lampę i pochwyciła pióro. Pisała, a kiedy niekiedy odrywając oczy od papieru, przenosiła je w stronę izby, w której stało łóżko z uśpionem dziecięciem. Przy białem świetle zimowego poranku Jancia wyglądała blado i cierpiąco. Gdy pierwszy promień słońca wniknął do izby otworzyła oczy. Wtedy matka powstała, uklękła przy łóżku i otaczając ramieniem nawpół uśpione ciałko dziecka pochyliła na poduszkę zmęczoną, gorącą głowę.
W tej samej chwili ruch zawrzał na mieście. Zaturkotały powozy, zabrzmiały dzwony kościelne, warem zakipiały rozmowy, śmiechy i wołania. Warszawa witała rok nowy.




Od dnia, w którym Warszawa witała rok nowy, sześć tygodni minęło. O 1-szej popołudniowej godzinie, Marta jak zwykle opuściła szwalnię, aby wrócić do domu i obiad dla siebie i dziecka sporządzić. Ucałowała Jancię, która smutna i znękana w ciasnej izbie stróża, ożywiała się nieco na widok matki, i przystawiwszy do małego ognia garnek ze strawą, młoda kobieta wysunęła szufladę stolika i wydobyła z niej kilkanaście arkuszy papieru. Było to już skończone tłómaczenie francuskiego dzieła. Nad wykonywaniem go pracowała tygodni pięć, nad przepisywaniem tydzień. Teraz z uśmiechem na ustach przeglądała kartki napełnione kształtnem i czystem pismem.
Przez czas ubiegły w powierzchowności jej zaszły nowe zmiany, ale wcale inne niż uprzednio. Pracowała podwójnie, bo w dzień i w nocy. Dziesięć godzin dziennych szyła, dziewięć godzin nocnych pisała, godzinę przepędzała na rozmowie z dzieckiem, cztery godziny spała. Był to sposób życia nie zupełnie zapewne odpowiadający prawidłom hygieny, a jednak smugi chorobliwej żółtości zniknęły z twarzy Marty, czoło jej wygładziło się, oczom wrócił blask dawny. Kaszlała rzadziej, wyglądała zdrowo i niemal świeżo. Duch jej skąpany w spokoju i orzeźwiony nadzieją pokrzepił upadające wprzódy ciało, szlachetne zadowolenie z siebie samej wyprostowało na nowo smukłą kibić, pogodę przywróciło czołu. Po sporządzeniu i spożyciu obiadu składającego się z jednej prostej wielce potrawy i kawałka czarnego chleba, Marta przejrzany przed chwilą manuskrypt owinęła arkuszem cienkiego białego papieru. Czyniła to ze staraniem jakiemś szczególnem, z malującem się na twarzy uczuciem pieczołowitości i zarazem wewnętrznej głębokiej rozkoszy. Na jednej z wysokich wieży miasta uderzyła godzina druga. Marta odprowadziła Jancię do izby stróża i wyszła na miasto. O trzeciej powinna była znaleźć się na zwykłem swem miejscu szwalni Szwejcowej, przedtem zaś jeszcze wstąpić chciała do znajomej sobie księgarni.
Księgarz-wydawca stał zwykle za kontuarem, zajęty zapisywaniem cyfr i notat przy wielkiej książce. Przy wejściu Marty podniósł głowę. Ukłonił się wchodzącej bardzo uprzejmie. Skończyłaś już pani pracę swą, rzekł biorąc rękopis z ręki Marty, to dobrze, czekałem na nią z niecierpliwością. Dzieło to wydanem być powinno teraz albo nigdy... kwestya bieżąca, paląca czekać nie może... dziś obchodzi ogół, jutro może mu być obojętną. Z przejrzeniem rękopismu pośpieszę. Chciej pani przyjść jutro o tej samej porze, a będę mógł udzielić jej wiadomość stanowczą.
Dnia tego w pracowni Szwejcowej Marta nie wiele wykonywała roboty. Usiłowała spełniać jak najlepiej to co pomimo wszystkiego mieniła swym obowiązkiem, ale nie mogła. Ręce jej drżały, chwilami ciemna mgła przysłaniała oczy, serce uderzało z mocą oddech w piersi tamującą. Teraz, w tej chwili może księgarz-wydawca rozwija jej rękopism, czyta go... przebiega może oczami 5-tą stronnicę... o, żeby też przebiegł ją szybko, bo tam właśnie znajduje się ustęp, który najtrudniejszy do zrozumienia najmniej dobrze wyszedł w przekładzie... za to koniec rękopismu, ostatnie jego karty przełożone są wybornie... pisząc je Marta czuła sama, że porywa ją rzeczywiste natchnienie, że myśl mistrza odźwierciedla się w jej słowach jak wspaniałe oblicze mędrca w przeczystem źwierciadle... W mieszkaniu Szwejcowej zegar uderzył godzinę 9-tą, robotnice rozeszły się, Marta wróciła do swej izby. O północy wyobrażała sobie, że księgarz-wydawca teraz właśnie zamyka zakreślony przez nią, a przez niego przeczytany zeszyt. Cóżby była dała za to, gdyby widzieć mogła w tej chwili fizyognomią jego? Jestże ona zadowoloną lub zasępioną, surową lub obiecującą spełnienie jej nadziei? Biały dzień wnikał do izby, gdy Marta oparta o poduszkę, oczami, które przez noc całą nie zamknęły się ani na chwilę, wpatrywała się w widniejący za drobnemi szybami kawałek nieba. W oczach tych rozwartych szeroko, nieruchomych, pod bladem czołem malowało się głębokie błaganie, tryskała z nich niema, lecz gorąca modlitwa. O godzinie 8-mej miała według zwyczaju udać się do szwalni, ale nogi tak drżały pod nią, głowa jej tak płonęła i piersi tak bolały, że opuściła się na stołek, czoło objęła dłońmi i powiedziała sobie: nie mogę. Wstając, czesząc swe długie jedwabiste włosy, wkładając żałobną zestarzałą suknię, sporządzając napój poranny dla dziecka i nawet rozmawiając z Jancią, wciąż jedną myśl miała w głowie: przyjmie pracę moją czy nie przyjmie? umiem prace takie spełniać, czy nie umiem? „Kocha, nie kocha“ szeptała urocza Gretchen obrywając z kolei śnieżne listki polnej astry. „Umiem... nie umiem“ — myślała uboga kobieta, rozpalając na kominie dwa biedne polana, warząc nędzną strawę, zamiatając posępną izbę i tuląc do piersi blade ukochane swe dziecię. Któż zdoła na pewno określić, w której z dwóch tych pytających kobiet spoczywał głębszy, straszniejszy dramat, którą w okrutniejszy sposób odpowiedzią swą los miał zgruchotać, która z nich była nieszczęśliwszą i mniej wymagając od ziemi, srożej zagrożoną?
Około godziny 1-szej po południu Marta była znowu na chodniku Krakowskiego Przedmieścia. Im bardziej zbliżała się do mety, ku której dążyła, tem więcej zwalniała kroku. Znalazła się już przed drzwiami księgarni i nie weszła jeszcze; postąpiła w przeciwnym kierunku, oparła się ręką o balustradę otaczającą jeden z pysznych pałaców i stała chwilę z pochyloną głową.
W kilka minut dopiero potem przestąpiła próg, za którym czekała na nią radość lub rozpacz.
Tym razem oprócz właściciela zakładu znajdował się w księgarni nie młody mężczyzna, w okularach, z wyłysiałą czaszką, z wielką twarzą o szerokich i pulchnych policzkach. Siedział w głębi obszernej sali nad kilkudziesięciu tomami rozrzuconymi po obszernym stole, z książką w ręku. Marta najmniejszej nie zwróciła uwagi na nieznanego sobie człowieka, nie widziała go prawie. Wszystkie władze jej ducha skupiły się w jej oczach, które od progu zaraz spotkały twarz księgarza i w niej utonęły. Księgarz siedział tym razem za kontuarem i czytał gazetę. Przed nim leżał zwój papieru. Marta poznała swój rękopism i uczuła dreszcz, przebiegający ją od stóp do głowy. Dlaczego rękopism ten znajdował się tutaj i zwiniętym był tak, jakby miał wnet oddanym zostać komuś? Być może, iż księgarz gotuje się pójść zaraz do drukarni i dlatego położył przed sobą ten zeszyt, może zresztą nie przeczytał go jeszcze, nie miał czasu... W każdym razie nie na to leży on tu, aby wręczonym być tej, która spędziła nad nim kilkadziesiąt nocy, ukochała go, wypieściła, zamknęła w nim najdroższą swą nadzieję... jedyną nadzieję! Nie, tak być nie mogło! przez Boga miłosiernego, tak być nie mogło! Myśli te snopem palących błyskawic w kilku sekundach przeleciały przez głowę Marty.
Postąpiła ku księgarzowi, który powstał i oglądając się na obecnego w księgarni niemłodego mężczyznę, podawał jej rękę. Trudność tę Marta spostrzegła, lecz wnet przypisała ją obecności świadka. Ten ostatni przecież zdawał się być zanurzonym w czytaniu, od miejsca, na którem naprzeciw księgarza stała Marta, dzieliło go kilkanaście kroków.
Marta odetchnęła z głębi piersi i zapytała zcicha:
— Czy przeczytałeś pan mój rękopism?
— Przeczytałem, pani, odpowiedział księgarz... Na Boga! cóż znaczyć może ten dźwięk głosu, którym wymówił dwa te wyrazy? W zniżonych tonach jego zabrzmiało jakby niezadowolenie łagodzone uczciwym żalem!
— I jakąż otrzymam od pana wiadomość? ciszej jeszcze jak wprzódy wymówiła kobieta i z zapartym oddechem, szeroko otwartemi oczami wpatrzyła się w twarz księgarza. — O gdybyż wzrok ją mylił! Wszakże na twarzy tej było zmięszanie połączone z tem samem współczuciem, które brzmiało w głosie!
— Wiadomość pani, zaczął księgarz półgłosem i powoli, wiadomość niepomyślna... boli mię, bardzo boli, że powiedzieć pani to muszę... ale jestem wydawcą odpowiedzialnym przed publicznością, przemysłowcem zmuszonym do strzeżenia mych interesów. Praca pani posiada wiele zalet, ale... nie kwalifikuje się do druku...
Usta Marty poruszyły się słabo, głosu jednak żadnego nie wydały. Księgarz po chwili milczenia, w czasie której szukał widocznie w głowie swej słów, okoliczności odpowiednich, mówić zaczął.
— Mówiąc, że przekład pani nie jest pozbawionym pewnych zalet, powiedziałem prawdę, co więcej, o ile znam się na tem, na pewno powiedzieć mogę, że posiadasz pani widoczne do pióra zdolności. Styl pani nosi na sobie dość energiczne piętno zdolności tych, jędrny jest, ożywiony, miejscami pełen werwy i zapału. Ale... o ile z pracy pani uważać mogłem, zdolności te jej niezaprzeczone pozostają wstanie, przebacz pani, że się tak wyrażę, rudymentalnym, nieobrobionym. Brakuje im wsparcia nauki, pomocy, jakich tylko znajomość techniki sztuki pisarskiej udzielić może. Oba języki, z którymi miałaś tu pani do czynienia, znasz zbyt mało, abyś owładnąć nimi mogła jak wymagał tego przedmiot i nomenklatura naukowa. Co więcej, znaczna część wysokiej mowy literackiej, posługującej się mnóstwem wyrażeń w potocznem użyciu nieistniejących, jest pani widocznie bardzo mało znaną. Stąd częste zamiany słów, nietrafności wyrażeń, ciemności i plątaniny stylowe. Słowem zdolności pani masz, ale uczyłaś się za mało, sztuka zaś pisarska chociażby tylko ograniczać się miała na wykonywaniu przekładów, wymaga niezbędnie pewnego dość szerokiego kręgu odbytych już studyów, pewnej dość obszernej wiedzy tak ogólnie naukowej jak specyalnie technicznej...
Wypowiedziawszy to wszystko księgarz umilkł i po chwili dopiero dodał:
— Oto jest cała prawda, którą wypowiedziałem ze smutkiem. Jako znajomy pani żałuję, żeś pani nie zdobyła sobie pożądanej ci sposobności pracowania; jako człowiekowi smutno mi, żeś nie kształciła dostatecznie swych zdolności. Posiadasz pani zdolności niezaprzeczone, szkoda tylko, wielka szkoda, że nie uczyłaś się więcej, obszerniej, gruntowniej...
Przy ostatniem słowie księgarz wziął ze stołu zwój papieru i podawał go Marcie. Ale ona nie wyciągnęła ręki, nie uczyniła najmniejszego poruszenia, stała wciąż wyprostowana, sztywna, jakby skamieniała, i tylko na bladych ustach jej drżał dziwny uśmiech. Był to jeden z tych uśmiechów, które miliony razy smutniejszymi są od łez, bo widać w nich ducha poczynającego szydzić z siebie i ze świata. Słowa księgarza, sądzącego literacką pracę Marty, były dosłownem prawie powtórzeniem słów literata, wydającego przed kilku miesiącami wyrok na jej rysunek. Te to zapewne zbliżenie kurczowym uśmiechem poruszyło drżące wargi kobiety.
— Zawsze to samo! szepnęła po chwili, poczem pochyliła głowę i głośniej wyrzekła: Boże mój, Boże, Boże!
Jęk ten wydarł się z ust jej szybki, stłumiony, lecz przeszywający. Nietylko więc płakała już wobec świadków, ale i wydawała jęki. Gdzież więc podziała się dawna duma jej i mężna powściągliwość? Przymioty te właściwe charakterowi Marty, stajały w części w stopniowo nabywanem przyzwyczajeniu do nieustannie przenoszonych upokorzeń, pozostało ich w niej jednak tyle jeszcze, że po kilkunastu sekundach zdołała podnieść głowę, zatrzymać łzy pod powieką i dość jasnem nawet wzrokiem spojrzeć na księgarza. Wzrok ten wyrażał błaganie, niestety! znowu błaganie, a więc upokorzenie!
— Panie, rzekła, byłeś dla mnie tak dobry, a że z dobroci twej pożytku odnieść nie mogłam, moja to już wina...
Zatrzymała się nagle. Wzrok jej stał się szklanym i wewnątrz cofniętym. — Czy moja? szepnęła bardzo cicho tonem pytania. Pytanie to zadawała widocznie samej sobie, problemat społeczny, którego była jedną z przedstawicielek i ofiar, ujmował ją coraz ściślej w twarde ramiona i rozkazywał jej spoglądać w straszliwe swe oblicze. Otrząsła się jednak szybko z mimowolnej zadumy. Rozjaśniony znowu wzrok podniosła na twarz stojącego przed nią człowieka.
— Czy nie mogłabym uczyć się teraz jeszcze? Czy niema żadnego na świecie miejsca, w którembym czegokolwiek wyuczyć się mogła? Powiedz mi pan, powiedz, powiedz!
Księgarz nawpół był zmieszany, nawpół wzruszony...
— Pani, odpowiedział, czyniąc gest pożałowania, o żadnem miejscu takiem nie wiem. Jesteś pani kobietą. W tej chwili wyszedł z sąsiedniej sali i zbliżył się do księgarza jeden z subjektów z jakimś długim rejestrem czy rachunkiem w ręku.
Marta wzięła rękopism swój i odeszła. Kiedy na pożegnanie podała księgarzowi rękę, palce jej były zimne jak lód i zesztywniałe, twarz posiadała nieruchomość marmuru, i tylko na ustach jej drżał wciąż migotliwy, przejmujący uśmiech, zdający się w nieskończoność powtarzać słowa tylko co wymówione. Zawsze to samo! Zaledwie drzwi zamknęły się za Martą, niemłody mężczyzna z łysą głową i wielką twarzą rzucił na stół książkę, w której zdawał się dotąd być zagłębionym, i wybuchnął głośnym śmiechem.
— Z czego się pan śmiejesz? ze zdziwieniem zapytał księgarz podnosząc oczy z nad rejestru podanego mu przed chwilą.
— Jakże się tu nie śmiać! zawołał mężczyzna a oczy jego błyskaly z za grubych i mętnych szkieł serdeczną wesołością, jak się tu nie śmiać! Zachciało się jejmości zostać literatką, autorką! No proszę! cha, cha, cha! ależ dałeś jej pan odprawę! Miałem doprawdy ochotę porwać się z krzesła i uściskać cię za to!
Księgarz patrzył na gościa swego surowym trochę wzrokiem.
— Wierz mi pan, odparł z odcieniem niezadowolenia, że z prawdziwą przykrością, powiem nawet z żalem przyszło mi zasmucić tę kobietę...
— Jakto! zawołał człowiek, siedzący nad stosem książek, i pan to mówisz na seryo?
— Zupełnie na seryo; jest to wdowa po człowieku, którego znałem, lubiłem i szanowałem...
— Ba! ba! ręczę ci, że awanturnica jakaś! Porządne kobiety nie włóczą się po mieście szukając, czego nie zgubiły, siedzą one w domu, gospodarstwa pilnują, dzieci hodują i Boga chwalą...
— Ależ zmiłuj się, panie Antoni, kobieta ta nie ma żadnego gospodarstwa, jest ona w nędzy...
— Ah! dałbyś pokój, panie Laurenty! Dziwię się, że możesz być tak łatwowiernym! To nie nędza, panie, ale ambicya! ambicya! Chciałoby się czem błysnąć, zasłynąć, najwyższe miejsce w społeczeństwie zająć i zdobyć sobie tym sposobem swobodę czynienia co się podoba i osłaniania wybryków swych urojoną wyższością, kłamaną pracą!
Księgarz wzruszył ramionami.
— Jesteś przecie literatem, panie Antoni, i powinienbyś więcej coś wiedzieć o kwestyi wychowania i pracy kobiet...
— Kwestya kobiet! podskakując na krześle, z rozrumienioną nagle twarzą i pałającemi oczami wykrzyknął mężczyzna. Czy wiesz pan, co to takiego, ta kwestya kobiet?
Umilkł na chwilę, bo zasapany z wielkiego uniesienia zmuszonym był głębiej odetchnąć. Po chwili spokojniejszym już głosem dodał: Na cóż ci zresztą mówić mam, co myślę o tym przedmiocie. Przeczytaj moje artykuły.
— Czytałem, czytałem i bynajmniej nie zostałem nimi przekonanym, aby...
— No! to jeśli mnie nie wierzysz, wpadł mu w mowę literat w grubych okularach, nie będziesz przynajmniej lekceważył tego wszystkiego co wypowiadają o tem powagi... wielkie powagi... Oto niedawno doktor Bischof... wiesz przecie, kto to Bischof?
— Bischof, rzekł księgarz, jest zapewne wielkim uczonym, ale oprócz tego, że nadużywacie słów jego i przesadzacie jego znaczenie, nie sądzę aby mógł być wyrocznią wskazującą tysiące nieszczęśliwych istot...
— Awanturnic! przerwał znowu literat, wierz mi, że awanturnic tylko, istot ambitnych, pysznych i pozbawionych moralności. Po co nam proszę, kobiety uczone, jak wyrażają się niektórzy, niezależne? Piękność, łagodność, skromność, uległość i pobożność, oto są cnoty właściwe kobiecie, gospodarstwo domowe oto zakres jej pracy, miłość dla męża oto jedyna stosowna i pożyteczna dla nich cnota! Prababki nasze...
W tej chwili weszło do księgarni parę osób, a opowiadanie o prababkach zawisło niedokończone na otwartych pulchnych ustach literata. Ale jakichże silnych argumentów zaczerpnąłby on dla tylkoco wygłoszonej swej teoryi, jak wiele mógłby nowego powiedzieć i napisać o ambicyi i zazdrości wiodących kobiety do przekraczania nakreślonych im przez naturę i wielkie powagi granic, gdyby mógł w tej chwili przeniknąć myśli idącej ulicą Marty!...
Po wyjściu z księgarni była ona zrazu jakby ogłuszoną i onieczuloną. Nie myślała o niczem i nie czuła nic. Pierwsza myśl przytomna, jaka powstała w jej głowie, formułowała się słowami: jacy oni szczęśliwi! pierwszem uczuciem budzącem się w niej wyraźnie była — zazdrość.
Szła wtedy chodnikiem przeciwległym temu, za którym szeroki i wspaniałe swe budowy rozpościera Kaźmirzowski pałac. Na obszernem pałacowem podwórzu roiły się młodzieńcze postacie z ożywionemi twarzami, w dostojnych ubiorach wychowańców uniwersytetu. Jedni z młodzieńców tych trzymali pod ramieniem wielkie księgi w prostej oprawie lub bez oprawy, zniszczone, na wpół podarte od użytkowania, inni owijali w papier elastyczne lub stalą połyskujące przedmioty, przyrządy naukowe zapewne, które nieśli do domów swych, aby z ich pomocą oddawać się uczonym eksperymentom i obserwacyom. Przez kilka minut napełniali oni podwórze gwarem rozmów cichszych i głośniejszych. Rozprawiali, gestykulowali żywo, od czasu do czasu z tej lub owej grupy wybiegała gama młodzieńczego śmiechu albo podniósł się głośniejszy wykrzyk zdradzający uniesienie, zapał młodej piersi i przedmiot ulubiony studyów rozpalonej głowy. Po kilku minutach grupy rozprzęgły się, widać było, jak młodzi ludzie podawali sobie dłonie i jedni z wesołymi uśmiechami na ustach, inni w zamyśleniu, inni jeszcze ożywioną prowadząc rozmowę, pojedynczo lub parami opuścili uniwersytecki podwórzec i zmieszali się z ludnością szeroki chodnik zalegającą.
Marta szła bardzo pwowoli, z głową zwróconą wciąż ku wielkiej budowie, która teraz przybrała dla wyobraźni jej znaczenie świątyni o tajemniczej sile pociągu. Młodzi ludzie z księgami pod ramieniem, z jasnemi lub poważnie zamyślonymi twarzami, wydawali się jej istotami dzierżącemi przywileje, dostojność i szczęście chyba półbogów. Biedna kobieta westchnęła z głębi piersi. Szczęśliwi! och! szczęśliwi! szepnęła i ogarniając znowu wzrokiem wspaniałą budowę, którą zostawiał już poza sobą, dodała: Czemuż ja tam nie byłam? Czemuż ja tam teraz być nie mogę?
Nie mogę? myślała dalej, dlaczegoż nie mogę? Nie mam prawa, dlaczego nie mam prawa?
Jakież to są te tak bezgraniczne różnice, które zachodzą pomiędzy mną i tymi ludźmi? Dlaczego otrzymują oni to, bez czego żyć tak trudno, a ja nie otrzymałam i otrzymać nie mogę?
Poraz pierwszy w swem życiu w piersi Marty podniosła się fala palącego oburzenia, głuchego gniewu, gorżkiej zazdrości. Zarazem doświadczyła uczucia niewysłowionej, gniotącej pokory. Zdawało jej się, że najlepiejby uczyniła, jeśliby w tej chwili upadła na kamienie chodnika twarzą ku ziemi, pod stopy przechodniów. Niechby mię deptali! pomyślała, czegożem więcej warta, ja, niedołężna, do niczego niezdatna, nikczemna istota!
Ostatni wyraz tej myśli przebrzmiewał w jej głowie, gdy zwój papieru, który niosła, wymknął się z jej dłoni i upadł pod stopy.
Zeszyt padając roztworzył się, nachyliła się, aby go podjąć, i na tle zakreślonej przez nią karty ujrzała dwa trzyrubowe papierki. Był to dar litościwego księgarza, który odrzucając nieudolną pracę kobiety, pragnął jednak dać jej czynny dowód swej litości. Marta wyprostowała się z zeszytem w jednem ręku, szeleszczącymi papierkami w drugiem. Oczy jej miały w tej chwili blask ostry i przeszywający, pierś drżała tłumionym głuchym śmiechem.
— Tak! wymówiła głośno prawie, im nauka i praca, mnie — jałmużna...
Wyrazy syczały w ustach jej tak prawie białych jak papier, który trzymała w dłoni. Dobrze! szepnęła po chwili, niech i tak będzie! Dlaczego nie dali mi tego, czego dziś wymagają odemnie, tego, czego mi nie dali! Niech teraz dają pieniądze... tak... pieniądze... darmo... będę brała... niech dają...
Szybkim, nerwowym ruchem wsunęła asygnaty w kieszeń zniszczonej sukni i zachwiała się na nogach. Teraz dopiero, gdy duch jej wtrąconym został na nowo w odmęt strasznej burzy, ciało przypomniało jej, że była głodną, że kilkadziesiąt nocy spędziła nad pracą, która nie przydała się na nic. Nie mogła iść dalej. Przez mgłę, która wzrok jej przysłaniała, ujrzała przed sobą wschody. Były to wschody św. Krzyskiego kościoła. Osunęła się na nie, oparła głowę na ręku i przymknęła oczy. Po krótkiej chwili zesztywniałe jej rysy zmiękły, lód, w którym uczucia ścięły się w jej piersi, tajał, z pod powiek spuszczonych po marmurowo białym policzku płynąć poczęły łzy, kropla po kropli, bujne, ciężkie, padały na chude ręce i kryły się pomiędzy fałdami żałobnej sukni.
Gdy tak się działo z Martą, chodnikiem Krakowskiego Przedmieścia postępowała para ludzi: kobieta i mężczyzna. Szli krokiem prędkim i lekkim, rozmawiali z sobą z wielkiem ożywieniem. Kobieta młodą była, wystrojona i piękna, mężczyzna młodym także, wytwornie ubranym i bardzo przystojnym.
— Mów pan co chcesz, przysięgaj jak chcesz, a nie uwierzę ci, abyś kiedykolwiek w życiu swem mógł być naprawdę zakochanym!
Mówiąc to młoda kobieta śmiała się ustami i oczami. Z za ust jej koralowej barwy ukazywały się dwa rzędy białych i drobnych zębów, piwne źrenice błyskały i rzucały dokoła szybkie wejrzenie. Mężczyzna westchnął. Była to parodya westchnienia mieszcząca w sobie więcej żartu i wesołości, niż śmiech kobiety.
— Nie wierzysz mi, piękna Julciu, a jednak Bóg mi świadkiem, żem kochał się przez dzień cały nie tylko naprawdę, ale szalenie, bez pamięci! Wystaw bo sobie taką boską istotę! Wysoka jak topola, oczy wielkie czarne, płeć jak alabaster, włosy jak krucze pióra, olbrzymie i nie sztuczne, powiadam, że nie sztuczne, ale własne, już ja się na tem znam... smutna, blada, nieszczęśliwa... o, bogini! Ale to wszystko jeszcze nic, podobała mi się od razu co prawda, powiedziałem przecież sercu mojemu: milcz! bo wiedziałem, że siostra moja nie żartem ją polubiła i strzedz ją odemnie postanowiła jak ognia... Wtedy jednak kiedy przyszła do mojej siostry i tym swoim cudownym, lubym, słowiczym głosikiem powiedziała: nie mogę uczyć córki pani... ale ja tobie, piękna pani... Julciu, opowiadałem już tę historyą... otóż wtedy to właśnie zakochałem się w niej na prawdę. Przez cały dzień potem chodziłem jak odurzony po wszystkich ulicach szukając mojej bogini...
— I nie znalazłeś jej pan?
— Nie znalazłem...
— Nie wiedziałeś, gdzie mieszka?
— Nie wiedziałem. Siostra moja wiedziała, ale ba!... ilem razy spytał ją o adres pięknej wdowy, odpowiadała mi zawsze: czemu ty, Olesiu, do bióra nie idziesz?
Kobieta parsknęła śmiechem.
— Siostra pana musi być okropnie poważną osobą! — zawołała.
Mężczyzna nie zaśmiał się tym razem ani westchnął.
— Nie mówmy o siostrze mojej, panno Julio, rzekł głosem, w którym brzmiała pewna stanowczość. Oto lepiej posłuchaj dalszego ciągu dramatu mojego życia. Ach! był to dramat... wyobraź sobie, że dnia tego spotkawszy na ulicy pannę Malwinę X., ukłoniłem się jej tylko zdaleka, koło drzwi Stępkosia przeszedłem ze schyloną głową i z westchnieniem w piersi, ujrzałem na afiszu Piękną Helenę i nie poszedłem do teatru, słowem, pogrążony zostałem w rozpacz tak ponurą, że gdyby mię poczciwy Bolek nie zaprowadził nazajutrz do pewnego mieszkania przy ulicy Królewskiej, gdzie ujrzałem najpiękniejszą z bogiń ziemskich...
— O! o! nawpół ze śmiechem, nawpół z zalotnem oburzeniem przerwała kobieta, bez komplementów tylko, bez komplementów.
— Byłbym już dotąd, ciągnął mężczyzna, byłbym już dotąd... znalazł tę, która znikła z przed oczów moich...
— I której pan nie szukałeś więcej...
— Nie szukałem...
— I zapomniałeś o niej...
— Nie zapomniałem, och nie zapomniałem. Ale rana serca zabliźniła się jakoś... cóż robić? vivre c’est souffrir...
Wymówiwszy ostatnie wyrazy młody człowiek podniósł w górę spojrzenie pełne malancholii i zagwizdał zcicha aryę Kalchasa z pięknej Heleny.
Nagle przestał gwizdać, stanął i zawołał: Ach! Kobieta obok niego postępująca spojrzała nań zdziwiona. Wesoły Oleś wzrok miał utkwiony w jednym punkcie i o dziwy! z ust jego zsunął się uśmiech wiekuistny. Kształtna i delikatna linia ust tych jak też i wszystkie linie twarzy młodzieńca, mieniły się i falowały, jak bywa zwykle u ludzi z naturą wrażliwą, gdy są nagle wzruszonymi. — Cóż tam takiego? zapytała piękna kobieta niechętnym trochę głosem, doprawdy, dodała zalotnie, powinnam mieć urazę do pana, panie Olesiu! Idziesz pan ze mną a patrzysz nie wiem na kogo...
— To ona! szepnął Oleś, ach jakże piękna!
Przez chwilę młoda i strojna kobieta nosząca imię Julii szukała wzrokiem punktu, na którym tak upornie spoczywał wzrok jej towarzysza. Nagle pochyliła się nieco i wyciągając przed siebie ręce ukryte w sobolowej mufce zawołała: Wszakże to Marta Świcka!
Znajdowali się o kilka zaledwie kroków od wschodów św. Krzyskiego kościoła, na których siedziała kobieta w żałobnej sukni, w czarnej wełnianej chustce zarzuconej na głowę i skrzyżowanej na piersiach.
Marta już nie płakała. Ze łzami, które przez chwilę gwałtownie choć cicho płynęły z jej oczów, wypłakała znać część tych gryzących uczuć, których burza obezsilniła ją i nawpół omdlałą rzuciła na to miejsce. Teraz twarz jej była biała jak marmur i podniesiona w górę, a oczy suche z gorącym połyskiem i głębokim wyrazem nieruchomo patrzyły w błękitne niebo. Cała zresztą postać jej była nieruchomą. Najmniejsze drgnienie nie ożywiało podniesionych jej powiek, ani ust zwartych, ani zziębniętych rąk splecionych śród grubych fałd sukni. Zdaleka, wziąśćby ją można było za posąg zdobiący wnijście do wspaniałej świątyni, posąg wyobrażający duszę modlącą się lub zapytującą, albo też i modlącą się i zapytującą zarazem.
Marta patrzała w niebo, w oczach jej była modlitwa gorąca, ale zarazem i głębokie jakieś, namiętne, natarczywe niemal pytanie.
— Jakaż ona piękna! zcicha powtórzył wesoły Oleś i pochylając się ku swej towarzyszce ciszej jeszcze dodał: Gdyby ją tak z tymi wschodami razem przenieść do teatru, na scenę... dopiero to byłby efekt!
— Prawda że jest piękna, odszepnęła towarzyszka wesołego Olesia, ależ ja ją znam wybornie... co się z nią stało?... czego ona tu siedzi? i jak ubrana! Żebraczka, czy co?...
Zamieniając te wyrazy młoda para zbliżała się coraz bardziej do kobiety, która zwróciła jej uwagę.
Marta nie spostrzegła, że jest czyjejkolwiek uwagi przedmiotem. Odkąd bezsilna i burzą uczuć stargana usiadła tu na chwilowy spoczynek, wiele może osób przechodzących ulicą patrzało na nią, ale ona nie widziała nikogo. Cała dusza jej błądziła za tymi błękitami, w których zatonęły jej oczy, tam szukała ona jakiejś siły dobrej i potężnej, któraby chciała i mogła skruszyć gnębiącą ją fatalność. Tuż nad głową zatopionej w zadumie kobiety ozwały się dwa głosy.
— Pani! mówił głos jeden, męski i zniżony wzruszeniem czy uszanowaniem.
Marta nie usłyszała tego głosu.
— Marto! Marto! zawołał głos drugi, kobiecy.
Głos ten Marta usłyszała, dźwięczały w nim brzmienia znane jej dobrze, zdawna. Wydało się Marcie, jakoby w tej chwili przeszłość zawołała na nią po imieniu. Powoli i jakby z ciężkością źrenice jej oderwały się od wysokich błękitów i spłynęły na twarz kobiety, która stała przed nią, sobolową mufkę na śnieg pod stopy swe rzuciła a ku niej wyciągnęła dwie drobne ręce, zamknięte w liliowych połyskujących rękawiczkach.
— Karolina! szepnęła Marta ze zdziwieniem tylko zrazu, po chwili jednak jaśniejszy promień przebiegł po twarzy jej i stopił nieruchomość jej rysów.
— Karolcia! wymówiła głośniej i powstała. Pochwyciła obie podawane jej ręce kobiety. — Karolcia! powtórzyła; — mój Boże, tyżeś to doprawdy?
— Tyżeś to, Marto? wzajemnie zapytała kobieta w atłasach i sobolach i błyszczące swe oczy ze smutkiem zatapiała przez chwilę w bladej, wychudłej twarzy, która na widok niej zadrżała radością. Ale w oczach tych smutek nie mógł snać gościć długo.
Kobieta w atłasach zaśmiała się i zwrócona do towarzysza swego rzekła:
— Czy widzisz, panie Aleksandrze, jak się to ludzie spotykają na świecie, wszakże my z Martą znamy się od dzieciństwa!
— Tak, od dzieciństwa! powtórzyła Marta, teraz dopiero spostrzegając wesołego Olesia i witając go ukłonem.
— Po kim nosisz żałobę? pytała kobieta w sobolach, szybkie spojrzenie rzucając na nędzny ubiór Marty.
— Po mężu.
— Po mężu! a więc owdowiałaś! to szkoda! przystojny był chłopak z twego Jasia, jesteś więc wdową; gdzież mieszkasz stale, na wsi czy tutaj?
— Tu w Warszawie.
— Tu, a dlaczego nie wróciłaś na wieś?
— Wieś mego ojca w kilka miesięcy po ślubie moim sprzedano z licytacyi.
— Z licytacyi! tak! to szkoda, nie masz więc żadnego majątku, bo ten poczciwy Jaś kochał cię szalenie i musiał tracić na ciebie wszystko co miał. Cóż więc robisz teraz? jak żyjesz?
— Jestem szwaczką.
— Ciężka robota! zaśmiała się kobieta w atłasach, i ja próbowałam jej trochę, ale nie udało mi się...
— Ty, Karolciu! ty byłaś szwaczką! z kolei zdziwiona zawołała Marta.
Kobieta w atłasach zaśmiałą się znowu.
— Próbowałam być szwaczką, ale jakoś mi się nie udało! Cóż robić? tak chciało przeznaczenie, na które jednak nie uskarżam się wcale...
I znowu zaśmiała się. Tak często powtarzający się śmiech jej, wpół płochy, wpół zalotny, zdawał się płynąć więcej z przyzwyczajenia do ciągłego śmiania się niż z wesołości. Teraz Marta orzuciła spojrzeniem bogaty strój stojącej przed nią kobiety.
— Czy wyszłaś za mąż? zapytała.
Kobieta zaśmiała się znowu.
— Nie! zawołała, nie, nie! nie wyszłam za mąż, moja droga! to jest, jak ci mam powiedzieć? ale nie, nie! za mąż nie wyszłam...
Śmiała się wciąż mówiąc to, ale śmiech jej miał już tym razem przykre trochę przymuszone brzmienie. Wesoły Oleś, który nie spuszczał oczu z Marty, przy ostatniem jej pytaniu spojrzał na Karolinę, musnął wąsik i uśmiechnął się.
— Cóż ja najlepszego czynię? zawołała kobieta w atłasach, paplaniną moją zatrzymuję państwo na chłodzie i wtedy, kiedy móglibyśmy wsiąść do dorożki i wnet pojechać do mego mieszkania. Pojedziesz ze mną, Marto? prawda? porozmawiamy długo i opowiemy sobie wzajemnie historyą naszego życia...
Zaśmiała się znowu i rzucając dokoła szybkie błyszczące spojrzenia, dodała:
— O, te historye naszego życia! jakie one są zabawne! opowiemy je sobie wzajem Marto, nieprawdaż?
Marta zdawała się wahać przez chwilę.
— Nie mogę, rzekła, dziecko moje czeka na mnie...
— A! masz dziecko! a więc cóż stąd? poczeka jeszcze trochę.
— Nie mogę...
— A więc przyjdź do mnie za godzinę... dobrze? mieszkam na ulicy Królewskiej...
Wymieniła numer domu, ściskała w dłoniach swych rękę Marty. Przyjdź! przyjdź! powtarzała, czekać cię będę... przypomnimy sobie dawne czasy.
Dawne czasy mają zawsze urok wielki dla tych, którym nowe nie przyniosły nic prócz łez i boleści.
Marta czuła się orzeźwioną i żywo wzruszoną widokiem odnalezionej niespodzianie towarzyszki swej młodości. Za godzinę, rzekła, przyjdę do ciebie, Karolciu...
Ktoby wtedy na grupę trzech tych osób śród chodnika stojących pilną zwracał uwagę, mógłby spostrzedz, że gdy Marta wyrzekła słowo: przyjdę! Oleś uczuł niepohamowaną prawie ochotę podskoczyć wysoko i wykrzyknąć: Victoria! nie uczynił jednak ani jednego ani drugiego, rzucił się tylko w tył nieco i strzepnął palcami. Czarne oczy jego żarzyły się jak rozpalone węgle i tonęły w bladej twarzy Marty, którą w tej chwili rozświecił uśmiech. Kiedy nakoniec młoda kobieta odeszła, człowiek wiekuistego śmiechu wrócił się do swej towarzyszki.
— Jak żyję, zawołał z zapałem, jak żyję, nie widziałem tak miłego, pociągającego stworzenia! Jak jej do twarzy w tej obrzydliwej chustce, którą ma na głowie. O! jabym ją ubrał w atłasy, w aksamity, w złoto...
Pani Karolina podniosła nagle głowę i spojrzała w rozgonioną twarz młodego człowieka.
— Doprawdy? zapytała przeciągłym tonem.
— Doprawdy, odpowiedział Oleś i nawzajem znaczące wejrzenie utopił w oczach swej towarzyszki.
Kobieta w atłasach zaśmiała się krótkim, suchym śmiechem.




Dzień zimowy miał się ku końcowi. W saloniku, którego okna wychodziły na ulicę Królewską, na zgrabnym kominku otoczonym żelazną kunsztownie wyrobioną kratą żarzyły się węgle w takiej ilości, aby nie rażąc zbytniem gorącem, przyjemne tylko dokoła rozlewać mogły ciepło.
Przed kominkiem stała kozetka wybita amarantowym adamaszkiem i nizki fotel na biegunach, orzucony kwiecistym kobiercem, z podnóżkiem, na którym znajdował się wyszyty włóczkami śliczny długouchy wyżełek.
Na kozetce wpół leżała smukła postać kobiety w czarnej sukni, z szeroką białą taśmą u dołu.
Na fotelu, drobne i wytwornie obute stopy opierając o podnóżek, kołysała się lekko druga kobieta w modnym kostiumie z fiołkowego atłasu, aksamitem i frendzlami tegoż koloru bogato przystrojonym; w białym jak śnieg webowym kołnierzyku, spiętym wielką w złoto oprawną kameą, z jasno-płowymi włosami wysoko nad czołem zaczesanymi, ledwie dojrzanym pyłkiem białego pudru przysypanymi i w długich krętych pasmach opadających na plecy, piersi, szyję i ręce, które białe i drobne wysuwały się z webowych mankietów i splecione na atłasowej tiunice sukni, połyskiwały dużym brylantem jednego, lecz wielce kosztownego pierścienia.
Salonik, w którym znajdowały się dwie te kobiety, nie był obszernym, tem bardziej więc uderzał w oczy wykwint jego przystroju. Jedwabne firanki spuszczały się nad dwoma wielkiemi oknami i przyozdabiały drzwi wysokie; szerokie źwierciadło odbijało w sobie rozrzucone pod ścianami grupy nizkich i miękkich sprzętów, na kominku stał wielki zegar brązowy, a stoły i stoliczki dźwigały kryształowe czary napełnione kwiatami, srebrne dzwonki, rzeźbione bombonierki, wieloramienne świeczniki. Przez drzwi na oścież roztwarte widać było utopiony w półzmroku pokój sąsiedni z posadzką zasłaną puszystym kobiercem, z okrągłym politurowanym stołem pośrodku i zwieszoną nad nim wielką kulą szklaną, w której rozniecony płomień przybierać musiał barwę różową. Delikatna woń cieplarnianych roślin pod oknami kwitnących napełniała to małe mieszkanie; w pobliżu kominka, ocieniony zielonym ekranem, stał stół z porcelanowym serwisem i resztkami tylko co snać spożywanych przysmaków.
Kobiety siedzące przed kominkiem milczały. Twarze ich oświetlone różowym blaskiem żaru posiadały odrębny całkiem charakter.
Marta pochylała głowę na poduszkę miękkiej rozetki, oczy jej były nawpół zamknięte, ręce zwisały bezwładnie na czarnej sukni. Poraz pierwszy od wielu miesięcy dotknęła ustami smacznego i obfitego pożywienia, znalazła się w atmosferze dostatecznie ogrzanej, w otoczeniu pięknych i harmonijnie dobranych przedmiotów. Ciepło pokoju i delikatna woń kwiatów upoiły ją nakształt trunku. Teraz dopiero uczuła, jak bardzo była znużoną, ile sił odebrały jej chłód, głód, smutek, trwoga i walka.
Wpół leżąc na miękkim sprzęcie, ogarnięta falą ciepła rozgrzewającą długo zziębnięte jej członki, oddychała powoli i głęboko. Patrząc na nią możnaby rzec, iż zatrzymała w sobie myśl wszelką, usunęła od siebie dolegliwe mary trwóg i bolów, i zdziwiona ciszą, wonią, ciepłem i pięknością tego nieznanego raju, do którego wstąpiła — odpoczywała przed nowem wstąpieniem w ciemne głębokości swej doli...
Karolina szeroko otwartemi, uważnemi, przenikliwemi oczami patrzała na swą towarzyszkę. Białe policzki jej zabarwione były świeżym rumieńcem, usta posiadały barwę koralu, a ciemne oczy połysk młody i żywy. Świeżość jednak tej kobiety nie była zupełną. Wszystko w niej było młode i na pozór przynajmniej pogodne, oprócz czoła. Na czole tem oko wprawne do czytania w twarzach ludzkich mogłoby dojrzeć ślady długiej i nie skończonej jeszcze historyi życia, serca, a może i sumienia. Obok twarzy młodej, świeżej, pięknej, czoło to samo jedno zwiędłe było i nawpół zestarzałe. Przebiegały je wszerz zaledwie widzialne, lecz gęste niteczki zmarszczek, pomiędzy ciemnemi brwiami leżała na niem nieruchoma i na zawsze już tam zapewne wyryta bruzda. Pomimo świeżości policzków, karminu ust, blasku oka i bogactwa stroju tej kobiety wyraz czoła jej obudzić mógłby w pilnym i pojętnym badaczu twarzy ludzkich trzy uczucia: nieufność, ciekawość i litość.
Od kilku minut dopiero pomiędzy dwoma kobietami temi trwało milczenie. Marta przerwała je pierwsza. Podniosła głowę z nad poduszki, na której wspierała się przez chwilę, i zwracając wzrok na towarzyszkę, rzekła:
— Opowiadanie twoje, Karolciu, wprawiło mię w zdumienie wielkie. Któżby mógł przypuścić, że pani Herminia postąpi z tobą kiedy w sposób tak okrutny! Ona, która cię przecież wychowała, blizka krewna twoja podobno...
Karolina oparła plecy o wygiętą tylną poręcz fotelu i drobną stopą przyciskając silniej pieska wyszytego na podnóżku, w szybszy bieg wprawiła bieguny swej wytwornej kolebki. Z lekkim uśmieszkiem na ustach i oczami wpatrzonemi w sufit mówić zaczęła.
— Blizką moją krewną pani Herminia nie była, owszem, dosyć daleką, ale nosiłam po ojcu to samo co ona nazwisko. Było dostatecznem dla dumnej, bogatej pani, aby raczyła sierotę wyhodować w domu swym i uczynić z niej potem rezydentkę czy tam pannę do towarzystwa. Wyświadczyła mi w istocie dobrodziejstwo wielkie, gdyż do końca życia i cokolwiekbądź nastąpiło potem, chlubić się mogę, iż wyhodowałam się razem z pieskami faworytami znanej na wielkim świecie pani Herminii. Edukacya nasza i sposób naszego życia, to jest mego i piesków, były bardzo do siebie podobne, ja i one spaliśmy na miękkich poduszkach, biegaliśmy po woskowanych posadzkach, spożywaliśmy wyborne delikatesy, i ta tylko pomiędzy nami zachodziła zawsze i zaszła ostatecznie różnica, że one nosiły jedwabne kapki i złote obroże, ja zaś suknie jedwabne i złote bransolety, że one nakoniec pozostały w raju, mnie zaś wygnał zeń mściwy anioł macierzyńskiej dumy...
Przy ostatnich wyrazach kobieta we fiołkowym kostiumie zaśmiała się krótkim, suchym śmiechem, którego dźwięk sprzeczając się z całą powierzchownością, zgadzał się ze zwiędnięciem czoła i tak jak ono obudzać mógł ku niej nieufność lub litość. Marta doświadczyć musiała ostatniego tego uczucia.
— Biedna Karolino! rzekła, ileś ty przecierpieć musiała, wyszedłszy w świat tak sama jedna, bez żadnych środków do życia...
— Dodaj do tego, moja droga, zawołała Karolina patrząc ciągle w sufit, dodaj do tego, że wyszłam w świat z nieszczęśliwą miłością w sercu.
— Tak, dodała, prostując się i zwracając wzrok na towarzyszkę, wiedz bowiem, że kochałam naprawdę, kochałam okropnie syna p. Herminii, tego pana Edwarda, który (pamiętasz go zapewne), śpiewał tak czule: „O, aniele, co z tej ziemi!“ i miał także szafirowe oczy, któremi zdawał się patrzeć w samą głąb duszy... tak, kochałam go bardzo... byłam tak niedorzeczną, że kochałam... Mówiła to wszystko tonem żartobliwym, przy ostatnich wyrazach wybuchnęła głośną, długą, dźwięczną gamą śmiechu. Tak, wołała śmiejąc się, byłam tak niedorzeczną... kochałam, o! jakże byłam niedorzeczną!...
— A on? ze smutkiem zapytała Marta, czy kochał cię także prawdziwie? Co uczynił wtedy, gdy ci matka jego z domu swego wyjść rozkazała na biedę, samotność i tułaczkę?...
— On! z przesadnem patos wymówiła Karolina, on patrzył na mnie przez rok cały swemi prześlicznemi szafirowemi oczami, jakby w głębię duszy mej przedrzeć się i zawojować ją wzrokiem pragnął; śpiewał na fortepianie pieśni, od których tajało mi serce, ściskał mi rękę w tańcu, potem całował obie moje ręce i przysięgał na niebo i ziemię, że kochać mię będzie do grobu, potem pisywał do mnie z pokoju do pokoju listy strzeliste, i płomieniste, potem... gdy matka jego jeden z listów tych wypadkiem przeczytawszy, rokazała mi iść gdzie mię oczy me poniosą, pojechał na karnawał do Warszawy; spotkawszy mię na ulicy, a byłam wtedy głodna, zrozpaczona, w łachmanach prawie ubrana, zarumienił się jak piwonia, spuścił oczy, minął niby nie poznając, i w kilka dni potem w kościele PP. Wizytek ślubował przed ołtarzem pięknej i bogatej dziedziczce wiarę i miłość dozgonną... tak on mię kochał i to dla mnie uczynił... I znowu zaśmiała się, ale tym razem krótko i sucho.
— Nikczemny! z cicha wymówiła Marta.
Karolina wzruszyła ramionami. — Przesadzasz moja droga, wymówiła z zupełną obojętnością. Nikczemny! dlaczego? czy dlatego, że korzystał z prawa, o którem wiedział, że przysługuje i przysługiwać będzie na świecie jemu i wszystkim towarzyszom jego? Czy dlatego nikczemny, że za przedmiot zabawy wziął sobie młodą i ubogą dziewczynę, tak głupią, iż uwierzyła, że jest dla niego przedmiotem miłości? Bynajmniej, moja droga. Pan Edward nie był zapewne świętym ani szczególnym jakimś bohaterem, ale nie był też, jak mówiłaś, nikczemnym. Miał on swoje wielkie zalety, upewniam cię, a tylko czynił to co czynić świat pozwalał mu w zupełności, korzystał z udzielonego mu prawa, był takim, jakimi są wszyscy młodzi, ba! często i niemłodzi mężczyzni.
Mówiła to z najzupełniejszą powagą, bez najlżejszego żartu lub szyderstwa, głosem zupełnego przekonania; skrzyżowała potem ręce na piersi, i nie spuszczając wzroku z sufitu, zanuciła z cicha piosnkę z „Dziesięciu cór na wydaniu.“ Marta wlepiła w nią zdumione oczy.
Po chwili kobieta w atłasach przestała nucić, wpółleżącą postawę zmieniła na siedzącą, i opierając łokieć na kolanie a twarz na dłoni, pochyliła się nieco ku swej towarzyszce.
— Bo nakoniec, zaczęła mówić tym samym co pierwej rozważnym tonem, w sądach o ludziach trzeba przecież mieć wzgląd na przyzwyczajenia i na ten punkt, z którego zapatrują się oni na życie i jego sprawy. Jeżeliby, naprzykład, kolory biały i czarny posiadały władzę myślenia i czucia, to pierwszy, przyzwyczaiwszy się do wyższości, jaką mu nieustannie nad drugim przyznają ludzie, mógłby wybornie wyobrazić sobie, że kolor czarny na to tylko stworzonym został, aby sprawiać wszelkiego rodzaju przyjemności, rozrywki i zabawy białemu. Najważniejszą rzeczą w stosunkach ludzkich, moja droga, są różnice, jakie pomiędzy nimi zachodzą, pomiędzy zaś panem Edwardem a mną zachodziły różnice olbrzymie...
— Zapewne, przerwała z żywością Marta, on był człowiekiem bogatym, a ty ubogą dziewczyną, ale czyż bogactwo upoważnia do pomiatania tymi, którzy go nie posiadają?
— Po części, odpowiedziała Karolina; nie o bogactwie jednak i ubóstwie myślałam, mówiąc o różnicach, boć przecie gdybym była nie ubogą kobietą, ale ubogim mężczyzną, pan Edward, który, powtarzam, posiada wiele dobrych zalet charakteru, nie pomyślałby nawet o skrzywdzeniu mię lub obrażeniu. Mężczyzna bogaty i zarazem honorowy nie krzywdzi i nie obraża mężczyzny ubogiego, jeżeli kiedy tak uczyni, rzuca to plamę na jego charakter, poddaje go chłoście nagany publicznej. Ale ja nie byłam mężczyzną, byłam kobietą; obrażenie zaś, sprzywdzenie kobiety w ten sposób jak to miało miejsce pomiędzy mną i panem Edwardem, to rzecz wcale inna jak obrażenie i skrzywdzenie mężczyzny. Ça ne tire pas à consequence! Owszem, przynosi to chlubę, nazywa się powodzeniem, dzielnością męską, czyni młodego człowieka interesującym, rzuca nań pewien urok sławy. „Dzielny chłopak z tego Edzia!“ „Co za dyabelski zjadacz serc“ „Urodził się w czepku“ „ Ma szczęście do kobiet“ „Jemu zbałamucić dziewczynę, to jak orzech zgryść“ itd. itd. Każdy człowiek, moja droga, nadwyczaj lubi być chwalonym a nagany lęka się jak ognia. Mnóstwo ludzi nie czyni złego przez obawę nagany, a czyni dobrze przez pragnienie pochwały. Pan Edward miał do mnie sympatyą, nic dziwnego, miałam lat 18 i byłam piękną... pofolgował sobie tej sympatyi, w sposób, który zapewne był dla niego przyjemnym, nic dziwnego także; wiedział dobrze i od dzieciństwa, że takie folgowanie jest jego nieodebralnem prawem, z którego gdy nie skorzysta, nazywać się będzie w świecie mazgajem i niedołęgą! gdy zaś skorzysta, pasowanym zostanie na dzielnego chwata i zajmującego młodzieńca. Uczynił to, co uczyniłby na miejscu jego każdy, toteż nie mam do niego pretensyi żadnej, i owszem jestem mu wdzięczną... popchnął mię w świat, nauczył mnie życia i wielkich prawd jego...
Wyciągnęła rękę, wzięła ze stojącego na stole kryształowego spodka różaną konserwę, i chrupiąc ją w białych zębach, przydeptała znowu silnie drobną stopą włóczkowego wyżełka. Bieguny poruszyły się żwawiej i zakołysały leżącą nad długim fotelu kobietę. Źrenice jej powolnym ruchem błądzące po otaczających przedmiotach, podobne były w tej chwili do wielkiego brylantu połyskującego na palcu pod blaskiem ognia; jaskrawe barwy tęczowe migotały w nich jak w wypoliturowanych mrozem kryształach lodu. Ale oczy Marty wpatrzone w twarz dawnej towarzyszki dzieciństwa i młodości, wyrażały głęboki namysł połączony z palącym niepokojem.
— Pchnął cię w świat, mówisz, wyrzekła po chwili zwolna i zniżonym głosem, cóż to za dobrodziejstwo. Świat ten dla biednej kobiety taki straszny, duszący... Nauczył się prawd życia? czy tych, które ukazują istocie ludzkiej przecież bezdenne różnice leżące pomiędzy ludźmi i ludźmi? Okropne to prawdy! Nie stworzył ich Bóg, ale wytworzyli ludzie...
— A nam co do tego? zawołała Karolina z krótkim swym suchym śmiechem. Czy Bóg je stworzył czy ludzie wytworzyli, dość że istnieją one, te prawdy mówiące mężczyznie: będziesz uczył się, pracował, zdobywał i używał! kobiecie: będziesz cackiem i za igraszkę mężczyznie służyć! Boskie czy ludzkie, prawdy te znać nam trzeba, aby nie zjadać sobie serc w nadaremnych zgryzotach, nie trawić młodości w próżnem chwytaniu nie dających się pochwycić promieni słonecznych; aby dać za wygranę temu, co nie dla nas istnieje na świecie, i w gonitwie za cnotą, miłością, szacunkiem ludzkim lub tym podobnemi bardzo pięknemi rzeczami — nie umrzeć z głodu...
— Tak, ledwie dosłyszalnym głosem wymówiła Marta, nie umrzeć z głodu... oto najwyższe dobro, o jakiem marzyć, jakie osiągnąć wolno ubogiej kobiecie!
— Doprawdy? przeciągłym tonem zapytała Karolina i palcem, na którym właśnie błyszczał brylant, wskazując otaczające przedmioty, dodała:
— A jednak... zobacz... obejrzyj się...
Marta nie obejrzała się, tylko otworzyła usta, jakby zadać chciała towarzyszce pytanie jakieś, które jednak powściągnęła szybko. Obie kobiety milczały dość długo. Karolina kołysała się wciąż zwolna, chrupała cukierek po cukierku, nie odrywała wzroku od twarzy Marty, która pogrążona w zamyśleniu siedziała ze skronią opartą na ręku i ze spuszczonemi powiekami.
— Czy wiesz, Marto, przerwała milczenie kobieta w atłasach, że jesteś prawdziwie piękną! Co za pyszny wzrost! musisz być przynajmniej o pół głowy wyższą odemnie, bieda nie zeszpeciła cię dotąd wcale, chociaż różowy odbłysk żaru, który w tej chwili pada na twarz twoją i naśladuje delikatny rumieniec, podnosi bardzo piękność twą i prześlicznie wygląda przy tych kruczych olbrzymich włosach! Cóżby to było, gdybyś jeszcze zamiast tej brzydkiej wełnianej zrudziałej sukni włożyła ubranie żywej barwy i wykwintnego kroju, zamiast tego płóciennego gładkiego kołnierza otoczyła szyję swą przeźroczystą koronką, żebyś warkocze twe podniosła wyżej nieco i ubrała je pąsową różą lub złotemi szpilkami... Byłabyś prześliczną, moja droga, i trzabeby ci było tylko parę razy ukazać się w loży pierwszego piętra na reprezentacyi modnej jakiej komedyi, aby młodzież całej Warszawy zapytała jednogłośnie: Kto ona? gdzie mieszka? czy pozwoli, abyśmy hołdy nasze u jej nóg...
— Karolino! Karolino! przerwała Marta prostując się i wzrokiem pełnym zdumienia patrząc na towarzyszkę, po co ty mówisz to wszystko? Jakiż związek słowa twoje mieć mogą z położeniem, w jakiem zostaję z boleścią wdowy, z trwogą matki? po co mi piękność? po co mi stroje bogate?
— Po co? po co? o! o! o!
Wykrzykniki te padały w przestrzeń wraz z urywkowymi spadami krótkiej, suchej gamy śmiechu i wraz z nią umilkły.
Obie kobiety milczały znowu dłużej jak wprzódy.
— Marto! ile ty masz lat?
— Dwudziesty piąty zaczęłam niedawno.
— A ja dwudziesty czwarty. O rok więc młodsza jestem, o ileż mędrsza od ciebie! ileż dalej zaszłam w życiu niż ty biedna ofiaro marzeń i złudzeń!
Znowu milczały chwilę. Marta z wyrazem stanowczości na twarzy podniosła głowę.
— Tak, Karolino, widzę sama, że mędrszą być musisz odemnie, że dalej w życiu zaszłaś. Posiadasz dostatek, jesteś zapewne spokojna o swe jutro, gdybyś jak ja miała drobne dziecię, nie potrzebowałabyś oddawać je na poniewierkę ludzką, ani patrzeć, jak ci w oczach słabnie, blednie, niknie... Znam cię tak dawno jak dawno sięgnąć mogę pamięcią, byłyśmy razem dziećmi i młodemi dziewczętami, lubiłyśmy się wzajemnie... a jednak jam dotąd nie śmiała zapytać cię, skąd się wziął u ciebie ten dostatek, którym cię widzę otoczoną, jakim sposobem zdołałaś wybrnąć z ubóstwa, z nędzy, o której napomykałaś mi w swej rozmowie... Nie śmiałam zapytać cię o to, bo widziałam, żeś unikała pytań moich, ale wybacz mi Karolino, źle to z twojej strony... dawnej towarzyszce zabaw twych dziecinnych, niezbyt dawnej jeszcze powiernicy rojeń twych młodych, powiedzieć powinnaś, jak zwalczyłaś fatalizm ten, który czepia się kroków i przygniata głowy kobiet ubogich... rzuci to może i na moją drogę światło jakie...
— O, rzuci, rzuci to niezawodnie na drogę twoją światło bardzo jasne, bardzo oświecające! wymówiła kobieta z rozpuszczonym płowym włosem. Oczy jej wyglądały znowu jak dwa odłamy zimnego kryształu, w których przeglądają się barwy tęczowe, na drobnych ustach drżał migotliwy uśmiech, ale głos posiadał brzmienia pewne i spokojne. Marta mówiła dalej:
— Kiedym po raz pierwszy sama jedna w świat weszła, aby walczyć o życie swoje i dziecka, powiedziano mi, że kobieta wtedy tylko z walki takiej wyjść może zwycięsko, jeźli posiada wyborną jakąś umiejętność, prawdziwy i wydoskonalony talent... czyś ty posiadała umiejętność jaką, Karolino?
— Nie, Marto, nie posiadałam żadnej. Umiałam tylko tańczyć, gości bawić i ubierać się ładnie.
— O talencie nie słyszałam nigdy, abyś go miała...
— Nie miałam żadnego wcale talentu.
— Możeś miała bogatych krewnych, którzy ci majątek dali?
— Bogatych krewnych miałam, ale nie dali mi oni nic.
— A więc... zaczęła Marta.
— A więc, przerwała kobieta w atłasach i nagle podniosła się z ruchomego swego siedzenia. Włóczkowy piesek zakołysał się a nią gwałtownie, bieguny kolebki ze stukiem uderzyły o posadzkę. Ona sama stanęła wyprostowana przed kozetką, na której siedziała Marta.
— Byłam piękną, wymówiła i ...i zrozumiałam, jakie jest jedyne możliwe dla mnie miejsce na ziemi.
— Ach! zcicha zawołała Marta i uczyniła poruszenie takie, jakby porwać się chciała z siedzenia. Ale stojąca przed nią kobieta trzymała ją przykutą do miejsca siłą swego wzroku. Stała z nieruchomą postacią i twarzą, płowe włosy jej i gibka, cienka kibić nurzały się w różowej łunie żaru. Podniosła brwi lekko i w twarz Marty patrzała głęboko i upornie oczami, w których teraz palił się ciemny blask posępnego zapału.
— Cóż? zaczęła po chwili, przelękłaś się, naiwna istoto, chcesz uciekać? dobrze, idź sobie! masz wszelkie prawo podjąć z ziemi garść błota i w twarz mi ją cisnąć. Któż ci prawa tego odmówić dziś może? dziś posiadasz je jeszcze...
Marta oczy dłonią przysłoniła.
— Zasłaniasz oczy, nie chcesz patrzeć na mnie. Zapytujesz swej myśli, czyliż to ja doprawdy jestem tą niewinną, naiwną, idealną Karolcią, która biegała z tobą po kwiecistej łące twego ojca i fruwała w zawrotnym walcu po lśniących posadzkach domu p. Herminii; która lubiła namiętnie białe róże i konwaliowe wonie, a w powodzi księżycowych promieni widziała pływające szafirowe oczy pana Edwarda?... O, ja to jestem, ja sama... ale jeśli cię widok mój zbyt razi, możesz nie patrzeć na mnie... posłuchaj tylko... Postąpiła parę kroków i usiadła na kozetce obok Marty.
— Posłuchaj, powtórzyła. Czyś ty zapytywała siebie kiedy i czyś zdała kiedy przed sobą dokładną sprawę o tem, czem jest na świecie kobieta? Pewno nie. Otóż ja ci powiem: Nie wiem już jak tam jest według praw boskich, o których mówiłaś przed chwilą... ale wedle praw i obyczajów ludzkich, kobieta nie jest człowiekiem, kobieta to rzecz. Nie odwracaj odemnie głowy. Mówię prawdę, względną może, ale prawdę. Czy chcesz widzieć ludzi? patrz na mężczyzn. Każdy z nich żyje na świecie sam przez się, nie potrzebuje aby dopisywano doń jakąś cyfrę dlatego, aby przestał być zerem. Kobieta jest zerem, jeśli mężczyzna nie stanie obok niej jako cyfra dopełniająca. Kobiecie dają błyszczącą oprawę, aby jak w sklepie jubilera kunsztownie wypolerowany dyament, ściągała na siebie oczy jak największej liczby nabywców. Jeżeli nie znajdzie dla siebie nabywcy albo znalazłszy utraci go, pokrywa się rdzą wiecznej boleści, plamami bezradnej nędzy, staje się napowrót zerem, ale zerem chudem z głodu, trzęsącem się z zimna, rozszarpującem się na szmaty w nadaremnych próbach ruszania się i dźwigania. Przypomnij sobie wszystkie stare panny, opuszczone lub owdowiałe kobiety, jakie znałaś w swem życiu, spójrz na koleżanki swe z zakładu Szwejcowej, spójrz na samą siebie... Co znaczycie wszystkie na świecie? jakie są wasze nadzieje? gdzie możność, abyście wygrzęzły z trzęsawisk i poszły tam, dokąd dążą ludzie? Jesteście roślinami, których łodygi wyhodowane w cieplarniach nie mają siły opierać się wiatrom i burzom! i tak być musi przecież, skoro wieszcze i mędrcy świata nazwali kobietę: „najpiękniejszym z kwiatów przyrodzenia.“ Kobieta to kwiat, kobieta to zero, kobieta to przedmiot nie obdarzony siłą samodzielnego ruchu. Niema dla niej ani szczęścia, ani chleba bez mężczyzny. Kobieta musi koniecznie uczepić się, w jakikolwiek sposób uczepić się mężczyzny, jeśli chce żyć. Inaczej idzie do szwalni Szwejcowej i umiera zwolna. A cóż uczyni wtedy, jeśli ogarnie ją namiętne pragnienie życia? Zgadnij! zgadujesz? dobrze! zasłońże sobie oczy drugą dłonią, abyś już ani rąbka sukni mojej widzieć nie mogła, ale słuchaj mię dalej...
— Byłam młodą, piękną, przyzwyczajoną do zbytku i próżnowania; gdy wygnano mię z domu bogatych krewnych, za całą własność posiadałam parę sukien, złotą bransoletę po matce i ten pierścionek z niebieską emalią, któryś ty mi dała, Marto, w dzień twego ślubu. Sprzedałam bransoletę i pierścionek. Myślałam, że wystarczy mi to, dopóki nie znajdę zarobku. Wyobraziłam sobie że jestem człowiekiem, i przez tę głupią omyłkę cierpiałam kilka miesięcy męki piekielne. Cierpiałabym je może dłużej jeszcze, gdybym na szczęście nie spotkała na chodniku Nowego Świata pana Edwarda. Kochałam go jeszcze. Kiedy minął mię bez powitania, przekonałam się ostatecznie, że jestem rzeczą, którą wolno jest brać i rzucać dowolnie. Czyż ktokolwiek postąpiłby z człowiekiem jak postąpił ze mną ten, o którym marzyłam w dniach spokoju, którego rysy przywoływałam przed pamięć moją w godzinach głodu i męczarni? Od chwili, w której utraciłam wiarę w człowieczeństwo moje, skończyły się me cierpienia. Słyszałaś może o młodym panu Witalisie, który ma starą żonę, wielkie dobra pod Warszawą i piękny dom w Warszawie. Zachodził on często do sklepiku przy ulicy Ptasiej, w którym wyręczałam właścicielkę w sprzedawaniu świec i mydła, otrzymując w zamian od niej siennik zasłany w kącie izby dziecinnej w nocy, misę krupniku i szklankę mleka w dzień. Po prawdzie praca moja wartą była daleko większego wynagrodzenia, ale poczciwa kobiecina wyzyskiwała robotnicę, którą podjęła z bruku, znużoną, głodną i w łachmanach. W dwa dni po owem spotkaniu pana Edwarda, po dwóch nocach, o których nie potrafiłabym już dziś i opowiedzieć, przestałam sprzedawać świece i mydło... panu Witalisowi powiedziałam: dobrze! opuściłam sklepik i izbę, w której wrzeszczało i biło się pięcioro brudnych dzieciaków; zamieszkałam tutaj...
Marta siedziała jak skamieniała. Z pod dłoni, którą przykrywała sobie oczy, widać było twarz jej marmurowo bladą i nieruchomą. Ledwie dostrzegalne drgnienie przebiegło ją od stóp do głowy, kiedy prawie przy uchu jej zadźwięczał suchy, krótki śmieszek, podobny teraz do grzechotki nocnego stróża.
— Nie wiem już, jak się to stało, ale uważam, że wpadłam w deklamacyą! wołała śmiejąc się kobieta z rozpuszczonymi płowymi włosami. To twoja żałobna suknia, Marto, zaciemniła mi salon. Nie lubię ciemności, kocham się w blaskach, lubię śmiać się na komedyi, a w domu jeść cukierki... wierz mi... tak lepiej... Wzięła rękę wdowy zwisającą śród fałd czarnej sukni i przysunęła się do niej bliżej.
— Słuchaj, Marto, zaczęła przechylając się do ucha prawie towarzyszki, kochałam cię kiedyś, dziś żal mi cię wielki... Pierścionek, który mi dałaś, żywił mię przez kilka tygodni, teraz ja cię wesprę radą i pomocą... Dotąd wypowiadałam ci samą teoryę tylko, teraz przechodzę na pole praktyki... Obok mieszkania mego są do wynajęcia trzy pokoje, takie prawie jak te... chcesz? jutro będziemy sąsiadkami. Przyprowadzisz tu swoje dziecko, będzie mu ciepło i wygodnie... pojutrze zdejmiesz tę żałobną brzydką suknię...
Marta odjęła dłoń od oczów i podniosła głowę.
— Karolino! rzekła powstając, dosyć już, nie mów ani słowa więcej...
— Cóż? zawołała kobieta w atłasach, czy nie?
Kobieta w żałobie nie odpowiadała chwilę. Twarz jej mieniła się śmiertelną boleścią i krwawym rumieńcem, głos drżał i wyrwał się z piersi, gdy mówić zaczęła.
— Niedawno jeszcze, niedawno, gdyby ktokolwiek ośmielił się mówić do mnie tak jak ty mówiłaś Karolino, uczułabym śmiertelną obrazę... może gniew szalony... teraz nie czuję nic prócz wielkiej boleści, większego jeszcze wstydu. Muszę być doprawdy czemś mniej niż człowiekiem, skoro nie zawiniwszy nic, nie uczyniwszy cienia złego, nie szukając po świecie niczego, niczego prócz uczciwej pracy, spotkałam to co... spotkałam... Och, jakże nizko, nizko upadłam!... i za cóż? i za jakąż winę?
Stała chwilę nieruchoma, z oczami posępnie wlepionemi w ziemię. Po chwili łagodniej trochę rzekła:
— Nie pogardzam tobą, Karolino, nie cisnę na ciebie, jak mówiłaś, garścią błota. Boże mój! wszakże ja wiem, czem jest życie kobiety ubogiej... kosztuję go od kilku miesięcy... dziś połknęłam kroplę jego najbardziej gorżką. Nie pogardzam więc tobą, ale pójść w twoje ślady nie mogę... nie, nigdy... nigdy...
Umilkła znowu i tym razem jasnym wzrokiem patrzała w jeden punkt przestrzeni. Tam oczami wyobraźni ujrzała jeden z obrazów swej przeszłości.
Nie był to przecież żaden z obrazów minionego wesela i szczęścia, odźwierciedlał owszem w sobie chwilę boleści bez granic. Marta ujrzała na łożu choroby spoczywającego jedynego człowieka, którego kochała na ziemi.
Twarz jego sztywniała pod dłonią śmierci, oddech ustawał w schorzałej piersi, ale oczy jego spoczywały na jej twarzy, rozpromienione ostatnim blaskiem życia, ręka poruszana spazmem konania w drętwiejących palcach ściskała jej rękę. „Biedna Marto moja, jak ty żyć będziesz bezemnie!“ Ze słowami temi na zsiniałych ustach opuścił ją na wieki.
— O! jakże kochałam go! jak kocham go jeszcze! szepnęła wdowa, zarazem ręce jej załamane opadły na czarną suknię, a pierś podniosła się ogromnem westchnieniem. — Nie, Karolino! przez Boga, nie! zawołała podnosząc wysoko twarz oblaną promienną bladością; byłam szczęśliwszą od ciebie. Człowiek, którego ukochałam, nie uczynił ze mnie rzeczy. Poślubił mnie, kochał, szanował. Konając, myślał jeszcze o mnie i o mej przyszłości. Kocham go jeszcze, choć go niema już na ziemi, szanuję imię jego, które noszę. Miłość dla niego i pamięć o nim wznoszą się we mnie jak ołtarze; przed nimi pali się lampa napełniona łzami mego serca i oświeca smutną moją drogę...
— Którą postępując dostaniesz się wkrótce na Elizejskie pola, kędy biali aniołowie połączą cię z nieboszczykiem twoim mężem! zabrzmiał przenikający i z gamą ostrego śmiechu spleciony głos Karoliny.
Marta stała już o kilka kroków od niej i zarzucała na głowę swoją czarną wełnianą chustkę.
— Bądź zdrowa, biedna Karolino, bądź zdrowa! zawołała stłumionym głosem i wybiegła do sąsiedniego pokoju, gdzie nad okrągłym mahoniowym stołem paliła się już różowa lampa. Była blizko drzwi, gdy uczuła się przytrzymaną za ramię. Obok niej stała Karolina z wargami drżącemi od śmiechu, ze zwiędłem swem czołem falującem drobnymi zmarszczkami i z ciemnym połyskiem w źrenicach.
— Słuchaj! rzekła, śmiać mi się chce doprawdy z ciebie! jesteś egzaltowana: przedziwnie naiwna, jesteś, moja droga, wielkiem jeszcze dzieckiem. A jednak żal mi cię! nie wiem nawet, dlaczego, bo i cóż mię nakoniec obchodzić może co się tam z tobą stanie? Dla mnie i lepiej, iż nie będziesz moją sąsiadką, jesteś zbyt piękną... Ale... ale pierścionek twój żywił mię przez parę tygodni... nie jest przecie koniecznym obowiązkiem powołania mego bytu, abym była niewdzięczną. Jedną ręką silnie przytrzymywała ramię młodej kobiety, drugą wyciągnęła ku oknu.
— Pomyśl, mówiła, tam tak zimno, ludno i zarazem pusto. Tłumy cię zadepcą, pustka cię pochłonie... Wróć się...
— Puść mię, szepnęła gwałtownie Marta, nie złorzeczę ci, ale mówić z tobą nie mogę... przyszłam tu po chwilę przyjaźni i spoczynku, znalazłam nową boleść i największy wstyd życia... puść mię!
— Jedno jeszcze słowo posłyszeć musisz... młody ten człowiek, który szedł dziś ze mną ulicą, kocha się w tobie szalenie... odda wszystko, co ma...
— Puść mię! głośno już i z jękiem krzyknęła Marta i ze spazmatyczną siłą targnęła ramię swe objęte ręką pochylonej ku niej kobiety. Ręka ta opadła. Marta rzuciła się ku drzwiom.
Przebyła już kilka stopni rzęsiście oświetlonych wschodów, kiedy usłyszała za sobą szelest atłasu.
— Wróć się! zawołał na nią głos z góry, będziesz żebraczką!
Kobieta w żałobie biegła po wschodach nie odpowiadając.
— Będziesz kradła! powtórzył głos.
Kobieta nie odwróciła głowy i zstąpiła kilka wschodów niżej.
— Umrzesz z głodu razem z twojem dzieckiem.
Na dźwięk ostatniego wyrazu kobieta stanęła, odwróciła twarz śmiertelnie bladą i oczy rozpalone ponurym ogniem wlepiła w postać stojącą u szczytu wschodów. Obfite światło gazowe oblewało postać tę malując srebrem fiolety jej sukni; wielka kamea świeciła u szyi błękitnawą barwą, złote kolce drżały pomiędzy gęstwiną długich włosów, podnoszących się lekko od przewiewu wiatru wnikającego otwartemi na ulicę drzwiami. Stała z pochyloną naprzód głową i postacią, z wargami drżącemi śmiechem, z zimnemi oczami rzucającemi tęczowe połyski z pod zwiędłego czoła. Marta wlepiała w nią przez chwilę wzrok suchy, rozpalony, przerażony i ponury, potem odwróciła się nagle, poskoczyła naprzód i w mgnieniu oka zniknęła wpółzmroku ulicy.
Kilka minut zaledwie upłynęło, gdy temi samemi drzwiami, za któremi zniknęła Marta, wbiegł wesoły Oleś, kilku skokami przebył wschody i wpadł do mieszkania Karoliny.
— I cóż? zapytał z kapeluszem w ręku stając na progu salonika. Poszła? Zdaje mi się, że poznałem ją idącą przeciwległym chodnikiem. Kiedyż wróci?
Zadawał te pytania tonem krótkim, pośpiesznie; w czarnych błyszczących oczach jego malowała się niecierpliwość człowieka bez woli i rozwagi, poddającego się doznanemu wrażeniu.
— Nie wróci wcale, odpowiedziała kobieta siedząca przed kominkiem, na tem samem miejscu, na którem przed kilku minutami siedziała Marta. Ramiona jej skrzyżowane były na piersi, oczy utkwione w żarzące się węgle. Nie zwróciła wzroku na wchodzącego młodego mężczyznę i na niecierpliwe pytania jego odpowiedziała tonem krótkim, więcej niż obojętnym, bo niechętnym.
— Nie wróci? zawołał Oleś rzucając kapelusz swój na sprzęt najbliższy i postępując w głąb pokoju, jak to? nie wróci? czyliż nie jesteście panie przyjaciółkami od dzieciństwa?
Kobieta milczała. Młody mężczyzna niecierpliwił się coraz bardziej.
— Cóż powiedziała? zapytał nagląco.
— Powiedziała, odparła zwolna kobieta, nie zmieniając postawy ani kierunku wzroku, powiedziała, że dotąd jeszcze kocha swego męża...
Oleś szeroko roztworzył oczy.
— Męża? wymówił jakby nie dowierzając uszom własnym, nieboszczyka męża?
Parsknął śmiechem, podniósł twarz ku sufitowi i śmiał się głośno i długo! Męża! powtórzył, i czegoż ona chce jeszcze od tego biedaka, wszakże on już nie żyje! o! wierne serce... niepocieszona wdowa, jakie to czułe! Śmiał się wciąż, ale w śmiechu jego zadźwięczały przy końcu fałszywe nuty. Drgnęło w nich coś nakształt żalu i przykrego rozdrażnienia...
— Dalibóg! zaczął, znowu szerokimi krokami przebiegając salonik, kobieta to niepospolita! kochać nieboszczyka męża w kilka miesięcy jeszcze po jego śmierci? Jakże to wzniośle! cóżby to było dopiero, gdyby pokochała teraz kogoś żyjącego! O! gdybym mógł być tym szczęśliwcem!
— Bardzo być może, iż mógłbyś pan być tym szczęśliwcem, odezwała się kobieta, siedząc przed kominkiem. Nie odwróciła jednak głowy i nie uczyniła poruszenia żadnego. On przyskoczył ku niej. Żywe rumieńce pokrywały jego policzki.
— Mógłbym być! zawołał, a więc nie wydarła mi wszelkiej nadziei! O! piękna, śliczna, złota, brylantowa pani Karolciu, zlituj się nademną! jestem naprawdę szalenie rozkochanym! mógłbym być tym szczęśliwcem, jeżelibym... powiedz pani, błagam, zaklinam, jeżelibym co?!...
Kobieta poraz pierwszy podniosła na niego oczy. Na dnie źrenic jej, w podniesionych nieco brwiach, w ruchomych kątach warg delikatnych, leżał nieopisany wyraz szyderstwa.
— Jeżelibyś pan, wyrzekła powoli, jeżelibyś starał się o jej rękę i chciał z nią ożenić się.
Słowa te wywarły na Olesiu wpływ ogłuszający i odurzający. Przez chwilę stał nieruchomy, osłupiały, z otwartemi nieco ustami i z oczami wlepionemi w twarz upornie patrzącej na niego kobiety.
— Ożenić się! powtórzył głosem zdławionym. Wargi jego zadrżały jakby się wnet miał rozśmiać, nie rozśmiał się jednak, tylko machnął ręką, wzruszył ramionami i nawpół gniewnie, nawpół obojętnie rzekłszy: żartujesz pani! odszedł od kominka. Kobieta wiodła za nim przez chwilę wzrokiem zimnym i urągliwym. Po twarzy jej przebiegło w jednej minucie tysiąc figlarych, szyderskich, wzgardliwych uśmieszków. Wesoły Oleś stanął znowu przed nią. Jesteś okrutną, pani Karolino! zawołał, mówisz mi o ożenieniu! jestże co niedorzeczniejszego? wiązać się na całe życie, z osobą, którą znam zaledwie, z wdową, która kocha jeszcze swego nieboszczyka męża? stać się od razu ojcem jakiegoś dzieciaka, świat sobie zawiązać, wziąść na plecy tyle odpowiedzialności, tyle kłopotów? i to w moim wieku? z moją szczęśliwą na świecie pozycyą? Jest to pomysł godny doprawdy poczciwego mieszczanina, stęsknionego do smacznej domowej kuchni i tuzina pyzatych dzieciaków. Sądzę, że pani nie powiedziałaś tego na seryo; wiem, że żartować lubisz! jest to jeden z głównych twoich wdzięków.
Karolina wzruszyła ramionami.
— Naturalnie że żartowałam, rzekła krótko i znowu patrzała w rozżarzone węgle.
Wesoły Oleś coraz bardziej był wzburzonym.
— W jakimże humorze jesteś dziś pani, sarknął, czy nie dowiem się niczego już więcej?
— Nudzisz mię pan śmiertelnie, odrzekła kobieta.
— Gdzie ona mieszka? nalegał, młody człowiek.
— Nie wiem, zapomniałam ją spytać o to.
— A to wyborne! cóż ja teraz zrobię? przyjdzie mi ją szukać, ale miasto jak las, nim ją znajdę, znowu o niej zapomnę...
Wymówił to z nadzwyczajnem wzburzeniem, z gniewem prawie i żalem w głosie. Obawiał się, aby niestałość pamięci i codzienna wielka liczba wrażeń nie odebrały mu tego, co go w tej chwili zajmowało namiętnie. Nagle strzepnął palcami, wydał okrzyk radości i poskoczył znowu w stronę kominka.
— Eureka! zawołał, wszakże jest szwaczką? gdzie czy w jakim zakładzie? Piękna, śliczna, złota pani Karolciu, powiedz...
Kobieta wstała i szeroko ziewnęła.
— A tam... przy Freta ulicy, w szwalni Szwejcowej, rzekła z wyrazem najwyższego znudzenia, idźże już pan sobie teraz, muszę ubierać się do teatru... Oleś zdawał się być uszczęśliwionym.
— U Szwejcowej! wiem! wiem! bywam u niej! Jedna córka, ta, co kraje — straszydło, ale druga, mężatka młodziusia za mężem piwowarem, i wnuczka po synie, panna Eleonora, wcale niczego... Tam to więc przebywa moja bogini! O, jutro... jutro... biegnę, pędzę, lecę.
Pochwycił kapelusz i stał już na progu.
— Do widzenia! zawołał.
Z za proga wrócił jeszcze.
— Pani Karolcia idzie dziś do teatru. A co dają? Kobieta stała przy drzwiach swej sypialni ze świecą, zapaloną w ręku.
— Flik i Flok, rzekła.
— Flik i Flok! zawołał człowiek wiekuistego śmiechu, muszę być i zobaczyć Laurę w tańcu egipskim! Ale czy to nie późno! mam jeszcze zajść do Bolka! Do widzenia! do widzenia! biegnę, pędzę, lecę!




Wszystkie wielkie miasta w ogólności posiadają, Warszawa zaś w szczególności posiada w swem łonie pewną liczbę mężczyzn różnego wieku, cieszących się doskonale ustaloną i szeroko głośną reputacyą zjadaczy serc kobiecych i niszczycieli czci niewieściej. Ludzie ci, odkąd tylko matka natura zwierzchnią ich wargę osypie pierwszym puszkiem wąsika, aż do chwili, a czasem i poza chwilę, w której taż matka powszechna ustroi im głowy w białawy szronik siwizny, czynią sobie niejako fach i codzienną praktykę życia z admirowania wdzięków niewieścich, platonicznego, gdzie inaczej nie można, nieplatonicznego wszędzie, gdzie tylko można. Bywają to ludzie bardzo przyjemni, ożywieni, dowcipni, weseli, usłużni, w towarzystwach poszukiwani, w koleżeńskich kółkach wielbieni. Miewają oni też często nie tylko czułe ale i dobre serca, z rozwagą, z zastanowieniem i umyślnie za nic nie chcieliby szkodzić nikomu, a jeśli obok tego częste wyrządzają szkody, umysł wyrozumiały i dokładnie ich rozumiejący nie może bez niesprawiedliwości zastosować do nich innych wyrazów jak ewangeliczne: Panie, odpuść im, bo nie wiedzą, co czynią! Ze względu zresztą na pospolitość zjawiska, jakie przedstawiają, na wszystko co zwykle spełniają i to do czego w życiu i znaczeniu społecznem dochodzą, są to w ogóle figurki w społeczności i dla społeczności bardzo mało znaczące, drobne pionki na wielkiej szachownicy ludzkości, mikroskopijne owadki ślizgające się swobodnie na rozpiętych skrzydełkach po chropowatej dla innych korze życia. Uwzględniając tedy tę ich maluczkość, możnaby w rozważaniu zjawisk społecznych całkowicie pominąć tych wesołych biedaków, a nawet z uśmiechem trawestować na ich widok ów sławny wykrzyk poety o puchu marnym, gdyby ten puch marny, te malutkie pionki wiecznie ruchliwe, te niewinne owadki wiecznie radośne, nie były śmiertelnie niebezpiecznymi dla pewnej klasy istot ludzkich. Klasą tą są kobiety ubogie. Nie idzie już nawet o serca, bo te tak pod jedwabnymi, jak pod wełnianymi i perkalowymi stanikami, są u tak zwanej płci pięknej drażliwem i zarazem bezbronnem miejscem; byle co zranić je może, byle co zawojować. Stąd bole i żale, łzy i jęki, targania włosów i zgrzytania zębów tak w salonach jak na poddaszach. Ale przedmiotem, który w salonach niezmiernie rzadko uszkadzanym bywa przez owych przyjemnych swawolników, na poddaszach zaś, w suterenach, szwalniach i różnych rękodzielniach w zupełnej ich pozostaje mocy i śmiertelnie przez nich szwankuje to — reputacya kobiety. W tym względzie bywają pomiędzy nimi tak potężni mocarze, iż bez długich nieraz starań, bez intencyi niekiedy, jednem zbliżeniem się, kilku krokami uczynionemi obok kobiety, kilku na nią rzuconemi spojrzeniami, zabijają — dobrą sławę, stwarzają w głowach ludzkich złe podejrzenia. Jest to błogi owoc dobrze ustalonej i szeroko głośnej ich sławy. Błogi zaprawdę dla nich, bo dowodzi przed światem prawdziwie męskiej ich energii, olbrzymiej potęgi wpływów na świat wywieranych, ogromnego bogactwa wrażeń doznawanych i sprawianych, czynów dokonywanych; niezbyt błogi może dla tych, na których wypadkiem zatrzyma się oko pana stworzeń...
Pan stworzeń idzie ulicą wielkiego miasta, laseczką giętką jak berłem wywija. Błyszczy na głowie jego kapelusz, błyszczą na rękach rękawiczki z podwójnym szwem, błyszczy u piersi złoty łańcuszek i kołysze się z gracyą na ciemnem tle tużurka, sporządzonego dostojnemi rękami arcykrawca Chabou. Co za świetność! Nuci półgłosem piosenkę z pięknej Heleny, bystremi oczami rzuca do koła. Brzeg kapelusza często ręką dotyka, wszystkim się kłania, wszyscy mu się kłaniają, wszystkich zna, wszyscy go znają. Co za dostojna w społeczeństwie pozycya! Przerwał sobie nucenie, szyję wyciąga i nogę w powietrzu zatrzymuje nakształt wyżła, który stropił zwierzynę, wzrok wysila, uśmiecha się... Tam, na rogu ulicy przemknął ładny buziaczek, białe liczko zaświeciło, czarne oczy zamigotały... Dalej! dalej w pogoń! Baczność! zwierzyna już blizko! co prędzej osaczyć ją trzeba, bo gotowa się wymknąć! Zachodzi z boku, kapelusza uchyla, pełen uszanowana (o ironio) ukłon składa i głosem, który jest wiernem echem słyszanego wczoraj na scenie głosu Parysa, zapytuje: czy pozwoli pani towarzyszyć sobie? Pozwala? idzie z nią. Nie pozwala? idzie także. Nie jestże panem stworzeń? Po drodze spotyka znajomych (posiada ich tyle, ile morze kropel wody), mruga figlarnie i ukazuje oczami na towarzyszkę. Chwilami serce ze zwiększoną mocą uderza mu w piersi. Są to pierwsze drgnienia budzącej się motylowej miłości lub może upojenie tryumfu? I jedno i drugie najczęściej. Pan stworzeń ilekroć ujrzy piękny, a nawet choćby ładny egzemplarz twarzy kobiecej, przysięga przed wszystkimi i sam przed sobą najpierw, że jest szalenie, śmiertelnie zakochanym. Czyni to w zupełnej dobrej wierze. Serce jego to wulkan, który kilka razy na dzień wybucha. Obok tego czuje on dobrze, iż oczy ludzkie ścigają z zajęciem nowy epizod wielkiej epopei jego życia. Oczy te ludzkie tak przywykły widzieć go niezwyciężonym, że od pierwszej zaraz kartki odgadują na ostatniej — zwycięstwo!
Zbliżył się, a więc zachwycił. Spojrzał a więc zawojował. Ani on ani nikt z tych, którzy go znają, nie przypuszcza, by mogło być inaczej. Sława dzielnego chłopca wzrasta; reputacja ubogiej kobiety tonie. W koronie, która wieńczy wesołą jego głowę, wyrasta nowy liść wawrzynu, na jej smutne czoło występuje plama... Takim był wesoły Oleś, jeden z wielu... Samo zbliżenie się jego kompromitowało kobietę, rozmowa z nim była dla niej dekretem niesławy...
Szwejcowa miała trzy córki i kilka młodych wnuczek, a więc znała Olesia. Bywał on w jej domu, a nawet sama głosiła, że jedna z panien Szwejcowien, ta która wspólnie z matką zajmowała się krojem, z jego powodu na koszu osiadła. Jakkolwiek bowiem brzydka, ładną mając figurkę i obrotny języczek, zwróciła była na siebie kiedyś oko pana stworzeń. Cóż więc dziwnego, że w obec takich okoliczności Szwejcowa okulary swe blizko ku oczom przysunęła i twarz do szyby przykleiła, ujrzawszy pewnego poranku jedną ze swych robotnic przebywającą dziedziniec w towarzystwie niezwyciężonego Olesia. Dziewczęta w podartych sukniach, z żółtemi twarzami i spłowiałemi kokardami we włosach, zerkały też przez szyby, oczami i palcami przesyłały sobie wzajem znaki porozumienia i uśmiechały się. Spostrzegła to wszystko i córka Szwejcowej, stojąca przy okrągłym stote. Podniosła się na palce i rzuciła wzrokiem za okno. Z miejsca, na którem stała, zobaczyć mogła wąsik i bródkę Olesia... ale były to wąsik i bródka jego... uczuła się ogarniętą wrażeniem i wspomnieniem. Bardziej jeszcze wyprężyła szyję i tym razem ujrzała czarną wełnianą chustkę, pokrywającą wyraźnie głowę kobiecą.
— Mamo! z którąż to z robotnic idzie p. Aleksander?
Szwejcowa odjęła twarz od szyby.
— Z panią Świcką, wymówiła zbliżając się do stołu.
Czoło poważnej matrony zaszło gęstemi chmurami, ś i c zawierające się w nazwisku Marty zasyczały przeciągle, z ust jej wychodząc.
Młodsze robotnice zmieniły ukradkowe spojrzenia. Wyraz twarzy i brzmienie głosu naczelniczki nie wróżyły przyjemnych rzeczy.
Jedna z nich rzekła z cicha:
— Będzie bura!
— Może odprawi ją? zapytała inna ciszej jeszcze.
— Oho! szepnęła trzecia najciszej: ona już teraz może i nie dba o to!
W tej chwili do pracowni weszła Marta. Sam wyraz twarzy jej był dnia tego taki, że mógłby na nią zwrócić spojrzenia wszystkich obecnych osób, gdyby spojrzenia te i tak już nie były przygotowanemi do ciekawego na nią patrzenia. Oczy jej były ciemnymi kręgami otoczone, źrenice zagasłe. Na zapadłych policzkach leżały okrągłe plamy krwistych rumieńców, brwi rozdzielała głęboka bruzda. Wchodząc, podniosła ciężkie, nabrzmiałe powieki i spotkała się z utkwionemi w nią kilkunastu spojrzeniami. Nie okazała przecież zdziwienia, ani żadnego innego uczucia, zdjęła chustkę z głowy i wziąwszy robotę, która przygotowana już leżała na jej stołku, usiadła w milczeniu. Ręce jej drżały jak w febrze, kiedy rozwijała płótno i nawlekała igłę. Pochyliła nizko głowę owiniętą potarganymi nieco dnia tego warkoczami, i pogrążyła się w swej robocie. Drżąca i zaczerwieniona od chłodu jej ręka podnosiła się i opadała szybko, jakby w takt gorączkowej, zawrotnej myśli. Oddychała szybko i ciężko, kilka razy otworzyła wargi, aby zachwycić powietrza, którego znać wciąż nie dostawało jej piersi. Przy okrągłym stole dwie pary nożyc dźwięczały ostro i przeciągle.
Szwejcowa rzucała z pod okularów na świeżo przybyłą robotnicę ukośne wejrzenia. Kąty wydętych warg jej zawisły w sposób objawiający zły humor. Przestała krajać i z pomarszczonych palców nie wypuszczając nożyczek, wymówiła przeciągłym tonem i przyciszonym głosem:
— Pani Świcka nie była u nas wczoraj.
Marta usłyszawszy nazwisko swe wymówione podniosła głowę.
— Czy pani mówiła co do mnie?
— Pani Świcka nie była u nas wczoraj.
— Tak, pani, załatwiałam interesa moje na mieście i przyjść nie mogłam.
— Nieakuratność robotnic w przychodzeniu na robotę szkodzi wielce zakładowi.
Marta pochyliła nizko głowę. Szyła znowu i milczała.
Jedna już tylko para nożyc przy okrągłym stole dzwoniła i skrzypiała, ale coraz ostrzej.
Panna, która osiadła na koszu z powodu niezwyciężonego Olesia, czuła się znać coraz więcej wzburzoną.
Matka jej stała z twarzą zwróconą ku grupie robotnic, z nieruchomemi nożycami w ciemnoskórej ręce.
— Ja wczoraj widziałam panią Świcką na mieście. Pani Świcka stała wtedy przy wschodach św. Krzyskiego kościoła z dwoma osobami.
Marta nie odpowiadała jeszcze. Cóż miała mówić?
Fakt, o którym mówiła Szwejcowa, był zupełnie prawdziwym.
— Znam także osoby, z któremi pani Świcka rozmawiała wczoraj na ulicy. Jedna z nich parę lat temu pracowała nawet czas jakiś w naszym zakładzie. Niedługo jednak, niedługo, bo spostrzegłam zaraz, że towarzystwo jej może być niebezpiecznym przykładem dla naszych robotnic. Czy pani Świcka zna dobrze tę kobietę? Towarzystwo jej może być bardzo niebezpiecznem.
— Nie dla mnie, pani, po raz pierwszy odezwała się Marta. Nie podniosła głowy z nad roboty, ale drżący głos jej dźwięczał głuchym i powściąganym buntem dumy kobiecej, która czuje się deptaną.
— Ach! przeciągle westchnęła Szwejcowa, nie można to tak bardzo ufać sobie. Pycha jest matką wszystkich grzechów. Lepiej unikać, lepiej daleko niebezpiecznych towarzystw unikać... A pan Aleksander Łącki czy jest także blizkim znajomym pani Świckiej?
Dzwoniąca dotąd wciąż i skrzypiąca para nożyc dzwonić i skrzypieć przestała. Panna z nieładną twarzą, która jednak ściągnęła była kiedyś na siebie spojrzenie pana stworzeń, podniosła głowę.
— Musi być, mamo, dobrze i zblizka znajomym, skoro pani Świcka spaceruje z nim codziennie.
Możnaby myśleć, że słowa te były wężami, które owinęły Martę od stóp do głowy i zapuściły żądła we wszystkie punkta jej ciała, tak nagle wyprostowała się ona, głowę z nad kawała płótna na kolanach rozpostartego podniosła, i oczy szeroko otwarte w twarzy mówiącej panny utkwiła.
— Co to znaczy? wyrzekła ciężkim zdławionym szeptem. Zarazem powiodła spojrzeniem dokoła. Wszystkie robotnice, te nawet, które zazwyczaj najnieczulej i najnieruchomiej wyglądały, siedziały teraz z podniesionemi głowami i oczami w nią utkwionemi. Na twarzach ich najróżniejsze malowały się uczucia: żal, ciekawość, szyderstwo. Marta pozostała przez chwilę jak skamieniała. Pąsowe plamy leżące na jej policzkach rozszerzały się zwolna, aż zabarwiły purpuro czoło i szyję.
— Niema się za co gniewać, moja pani, niema się za co gniewać, zaczęła Szwejcowa; jestem od lat dwudziestu kilku naczelniczką zakładu, w którym po dwadzieścia i więcej młodych osób pracowało zawsze, nabyłam więc dużo doświadczenia. Wiem przytem, jakie są obowiązki moje względem dusz, które opatrzność powierza mej opiece; nie mogę obojętnie patrzeć, jeżeli która z nich dobrowolnie naraża się na niebezpieczeństwa. Do tego jeszcze mam córki, młodziutkie wnuczki. Cóżby ludzie i o nich pomyśleć mogli, gdyby zakład nasz przedstawiał, broń Boże, jakiekolwiek przykłady zepsucia. Nakoniec, na dziedziniec wychodzą okna mieszkania pewnej możnej i bogobojnej damy, która jest prawdziwą protektorką i dobrodziejką naszego zakładu. Święta pani! cóżby pomyślała ona, gdyby zobaczyła jedną z moich robotnic, przechadzającą się tuż pod jej i memi oknami, z młodym i światowym kawalerem? Może już zresztą i zobaczyła! Obawa mię doprawdy przejmuje, na myśl co powiem protektorce naszej, gdy mię o to zapyta? Czy że robotnicę odprawiłam? Ależ zgadzać się to może nie będzie z miłosierdziem chrześcijańskiem?...
— Powiesz jej pani, że robotnica, która miała nieszczęście spotkać na dziedzińcu tym owego młodego i światowego kawalera, odeszła stąd sama i dobrowolnie.
Słowa te rozległy się po wielkiej izbie, wymówione głosem dźwięcznym i przenikającym. Marta powstała z siedzenia i z podniesionem czołem, z drżącą wargą patrzała prosto w twarz Szwejcowej.
— Jestem kobietą biedną, bardzo biedną, mówiła dalej, ale jestem uczciwą, i nie miałaś pani żadnego prawa mówić do mnie w ten sposób. Nie opatrzność to oddała mię opiece pani i przyprowadziła tutaj, ale własna moja nieudolność. Przyszłam tu, bo gdzieindziej pracować nie umiałam; pani wiesz o tem bardzo dobrze i potrafiłaś zrobić dla siebie dobry użytek z położenia mego. Praca moja kilka razy więcej warta, niż to co mi pani za nią dajesz... Ale nie o tem mówić chciałam. Zawarłam dobrowolną umowę i dopełniłam jej warunków. Nędzę cierpieć muszę, ale znosić obelgi... pomimo wszystkiego... nie mogę... nie, jeszcze nie mogę! Żegnam panią!
Przy ostatnich wyrazach zarzuciła chustkę na głowę i zwróciła się ku drzwiom. Robotnice ścigały ją spojrzeniami, młodsze z sympatyą i rodzajem tryumfu na twarzach, starsze z politowaniem i większem jeszcze zdumieniem.
Wszystko, co działo się z Martą od wczoraj: zawód doświadczony u księgarza; gorżkie uczucie zazdrości, które po raz pierwszy owładnęło nią na widok Kaźmirowskiego pałacu i uczącej się pełnej nadziei młodzieży męskiej; odwiedziny przy ulicy Królewskiej, posępna propozycya, jaką jej tam uczyniono, noc bezsenna spędzona w potokach łez i płomieniach wstydu, nadewszystko zaś spotkanie się z człowiekiem, o którym wiedziała, że oczekiwał tam na nią z hańbiącą ją myślą w głowie, wszystko to wprawiło ducha jej w ten stan gorączkowego naprężenia, który długo trwać niemoże w cichości i za lada dotknięciem wybucha niepowstrzymalną burzą. Dotknięcie zaś sprawione słowami Szwejcowej i jej córki nie było lada jakiem. W piersi Marty struna uczuć wyprężona do ostateczności pękła i wydała z siebie żałośnego jęku krzyk buntowniczy. Czy dobrze uczyniła ulegając niezmożonemu wybuchowi dumy niewieściej i godności człowieczej, rzucając pod nogi kobiecie, która jej ubliżyła, ostatni swój kęs chleba? Nie myślała o tem, nie zdawała sobie sprawy z postępku swego, biegnąc przez długi dziedziniec ku bramie wiodącej na ulicę.
Zaledwie jednak wstąpiła w tę bramę, cofnęła się jakby przed ohydnem widmem jakiem, wyraz śmiertelnej obrazy twarz jej okrył. W bramie stał jeszcze Oleś i rozmawiał półgłosem z młodym jakimś mężczyzną, stojącym u dołu wschodów, z których znać zstąpił przed chwilą, aby udać się na miasto. Marta rzuciła się w przeciwną stronę. Widocznem było że usiłowała niepostrzeżona przemknąć pod ścianą, ale kiedyż zwinna sarna ujść mogła oka wprawnego myśliwca? Pani! odwracając się zawołał Oleś; co za niespodzianka! Nie myślałem, abyś tak wcześnie opuściła dziś tę jamę, która (tu głos jego zniżył się) od pewnego czasu stała się dla mnie rajem, do którego tęsknię!
Mężczyzna, z którym Oleś rozmawiał przed chwilą, zbiegł z ostatnich wschodów i wybiegł na ulicę, rzucając przelotne spojrzenie na kobietę, do której zwracał się jego towarzysz, uśmiech dwuznaczny ukrywając piosnką z Flik i Flok. Marta stała pod ścianą blada jak marmur, z wyprostowaną kibicią i błyskawicami w oczach. Wesoły Oleś zbliżał się ku niej z uśmiechem na ustach i marzącem spojrzeniem.
— Czego pan chcesz odemnie? zawołała kobieta.
— Pani! przerwał jej mowę pan stworzeń, przed kwadransem odepchnęłaś mię od siebie bardzo surowem słowem, ale ja nie tracę nadziei, że stałość moja...
— Czego pan chcesz odemnie? powtórzyła kobieta, odzyskując głos, którego zabrakło jej na chwilę. Tak, mówiła dalej, opuściłam tę jamę, w której jednak znajdował się ostatni mój zarobek, ostatni kawał chleba dla mnie i dziecka mego. Uczyniłam to z powodu pana. Jakiem prawem zachodzicie panowie drogę nam, którym i bez tego iść już tak ciężko? Macież choć trochę serca i sumienia, aby ścigać istoty, które i bez tego nie wiedzą, kędy mają podziać się na świecie? O! wam zapewnie nie stanie się przez to nic złego! Wam ludzie dadzą za to pochwałę, nam obelgę. My utracimy poczciwe imię a często i ostatni kawałek chleba, wy ubawicie się wybornie...
Mówiła to wszystko pośpiesznie, bez odetchnięcia prawie, z przeszywającem szyderstwem w głosie i w oczach.
— Ubawicie się, powtórzyła z przykrym śmiechem, ale pozwól pan, aby kobieta, którą obrać raczyłeś za przedmiot swej zabawy, powtórzyła ci słowa starej bajeczki: Źle, o, źle się bawicie, wam to zabawa, nam idzie o życie!...
Rzekłszy to minęła osłupiałego ze zdziwienia młodzieńca i znikła za bramą.
Pan stworzeń pozostał sam jeden, spuścił głowę, ręką dotknął wąsika, zmącony wzrok utkwił w ziemi i stał tak długo. Na twarzy jego było zawstydzenie i rozżalenie. Wstydził się swej porażki, żałował powabnego i opornego, tem powabniejszego że opornego zjawiska, które zniknęło mu z przed oczów. Może też na widok kobiety z rozpaloną źrenicą, z chmurą na czole i drżącą od dumnego żalu wargą drgnęło w nim poważniejsze uczucie jakieś, może uczuł, że źle uczynił, że komuś nie chcący wyrządził krzywdę. O tak! nie chcący! „Nam idzie o życie“ powiedziała ona.
Co za myśl! miałżeby on intencyą zabijać kogoś? Nic na świecie nie było bardziej obcem czułemu sercu jego, nic bardziej nieprzystępnem myśli, wcale do dramatów wszelkich nie skłonnej, jak intencya jakiegokolwiek morderstwa. A jednak z jaką siłą przemawiała ona do niego! jaka bolesna błyskawica strzelała z jej źrenic, jak była bladą i jak piękną! Oleś oddałby w tej chwili bez wahania parę lat swego skrzydlatego, błogiego życia, aby módz zobaczyć ją, błagać o przebaczenie, wynagrodzić krzywdę, jeśli zadał jej jaką, i... odprowadzić ją do jej mieszkania.
Ba! ale gdzie było to jej mieszkanie? nie wiedział. Zmarszczył czoło, strzepnął niecierpliwie palcami i podnosząc głowę zawołał prawie ze złością:
— Teraz już ją chyba nie znajdę!
W tej samej chwili wbiegła z ulicy w bramę młodziutka panienka, podlotek jeszcze prawie, w obcisłej szubce i przedziwnie zgrabnym buciku. Na widok jej wyraz twarzy Olesia zmienił się nagle. Zdjął z pośpiechem kapelusz i kłaniając się ładnemu podlotkowi wymówił z uśmiechem:
— Jakże dawno nie miałem szczęścia widzieć panny Eleonory.
Podlotek nie wydawał się niezadowolonym ze spotkania.
— A! już to pan Aleksander bardzo grzeczny doprawdy! bardzo grzeczny! z miesiąc już u nas nie był. Babcia i ciocia kilka razy mówiły, że p. Aleksander jest niegrzeczny.
Pan Aleksander marzącem okiem ścigał ruch różowych usteczek, które szczebiotały te wyrazy.
— Pani! rzekł, serce ciągnie mię ku domowi pani, ale rozum odradza.
— Rozum! ciekawa jestem, dlaczego rozum ma odradzać panu bywać u nas?
— Lękam się o mój spokój! szepnął pan stworzeń.
Podlotek zarumienił się po włosy i uszy.
— No, niech się już pan nie lęka i przychodzi do nas, bo inaczej babcia i ciocia gniewać się będą naprawdę.
— A pani?
Chwila milczenia. Oczy podlotka patrzą na gwóźdź sterczący w podłodze bramy, oczy zdobywcy rachują złote loczki wysypujące się z pod kapelusika na białe czoło.
— I ja także będę się gniewać na pana.
— O! jeżeli tak, przyjdę, przyjdę z pewnością!
Podlotek wbiega na dziedziniec, kędy pan stworzeń iść za nim nie śmie. Z ubogą robotnicą to co innego, ale z wnuczką kobiety, w której domu się bywa, z panną Szwejcówną, która jak powiadają mieć będzie ze 100.000 złotych posagu, przechadzać się ni stąd ni zowąd po dziedzińcu nie wypada.
Oleś wychodzi na ulicę, a przed oczami jego przesuwają się dwie postacie kobiece: biednej wyrobnicy z płomieniem w oburzonem oku i ładnego podlotka ze złotymi loczkami w około białego czoła. Sam już nie wie, która z nich piękniejsza i powabniejsza. „Tamta, myśli, to dumna i płomienista bogini; ta śliczniuchna mała bogińka! Prawdę mówią uczeni! cóż to za nieprzebrane bogactwa rozlane się po tem państwie natury! Ile odcieni, ile rodzajów! Jak przyjdzie człowiekowi wybór czynić, to mu aż w głowie się kręci, a w secu taje. Ale na co tam wybór, „tous les genres sont bons hors le genre — vieux et laid!“
Mężczyzno! puchu marny! ty wietrzna istoto!




A Marta?

Marta po silnych doświadczonych wzruszeniach zapadła znowu całkiem w rachunek groszowy. Sześć rubli otrzymane od księgarza oddała rządcy domu, spłacając tym sposobem dług dotąd nie opłacony i kupując zarazem prawo mieszkania w izbie na poddaszu przez dwa jeszcze tygodnie.
— Należy jeszcze za sprzęty, rzekł rządca, biorąc z jej rąk pieniądze.
— Zabierz je pan z mojej izby, bo za używanie ich płacić nie mogę.
Dostatni jacyś państwo, mieszkający na pierwszem piętrze, potrzebowali do kuchni swej czy przedpokoju stołu, kilku krzeseł i łóżka. Nad wieczorem sprzętów tych nie było już w izbie Marty. Rozciągnęła ona uszczuploną wielce pościel swą na nagiej podłodze i usiadła na ziemi przed pustym komibem. Z drugiej strony komina usiadła Jancia. Postawa matki była nieruchoma aż do sztywności, dziecka skurczona i drżąca od chłodu a może i żalu. Dwie twarze blade, otoczone półzmrokiem zapadającego wieczora i głęboką ciszą samotnej izby, przedstawiały widok posępny. Był to także widok tajemniczy. Dwie dole nieszczęsne siedziały tam przed zimnym otworem okropnego komina. Jakiż będzie ich koniec?
Jancia miała tej nocy sen niespokojny i przerywany.
Dotąd, jeśli często płakała w dzień, w nocy spała przynajmniej spokojnie. Ale wieczoru tego wyniesiono z izby ostatni przedmiot jej zabawy: dwa stare kulawe krzesełka. Żałowała ich jak dobrych przyjaciół, z którymi bawiła się w chwilach swobodniejszych, którym cichutko powierzała swoje biedy i żale: głód, chłód i szturchańce Antoniowej, wtedy gdy wiedziona instynktem dobrego dziecka, nie chciała skarg swych zanosić przed matką. Dziecię rzewnie płakało widząc, jak wynoszono jej ukochanych, kalekich staruszków, potem położywszy się na ziemi przypomniało sobie może swoje dawne mahoniowe łóżeczko galeryjką otoczone przykryte włóczkową kołderką, z której różnobarwnych szlaków uczyło się rozróżniać kolory i podziwiać ich piękność...
Północ już była blizką. Dziecię rzucało się na swojem nizkiem posłaniu, stękało niekiedy i płakało przez sen. Marta siedziała wciąż na ziemi u komina, pogrążona w ciemności i gorżkich wyrzutach samej sobie czynionych.
Gorżko, boleśnie wyrzucała sobie postępek swój ze Szwejcową. Po co uniosła się obrażoną dumą? Po co upuściła to miejsce, w którem miała jakąkolwiek możność jakiegokolwiek zarobkowania? Obelga wprawdzie, jaką jej tam w oczy rzucono, była niezasłużoną, wielką, krwawą może, ale i cóż stąd? Czyż kobiecie w jej położeniu wolno w zamian obelgi rzucić komuś w oczy kęs chleba czarny, twardy, gorżki, ale ostatni? Nie umieć uczynić nic, aby dźwigać się z upośledzonego położenia, i zarazem nie módz cierpliwie przenieść ciosów i poniżeń tego położenia, co za niekonsekwencya! Przez własną nieudolność oddawszy się w ręce kobiety wyzyskującej tę nieudolność, wymagać od niej dla siebie szacunku i wymiaru sprawiedliwości? Co za bezrozum!
Nie! myślała Marta, jedno z dwojga. Trzeba być na świecie albo silną i dumną, albo słabą i pokorną. Trzeba umieć dźwigać i chronić godność swą osobistą, albo zrzec się do niej wszelkiej pretensyi. Jestem słabą, powinnam być pokorną. Nie mogę czynami mymi podnieść się do takiego położenia, aby nakazać ludziom szacunek dla mnie, nie powinnam go też wymagać. I zresztą, za cóż ludzie szanować mnie mają? Jaż sama czy naprawdę szanuję siebie? Czy mogę bez wstydu i wyrzutów sumienia patrzeć na to dziecię, któremu powinnam być opieką i podporą, a jestem niczem? Czy mogę bez najgłębszego upokorzenia myśleć, że nakształt owcy bezbronnej i głupiej, pochylam kark mój przed nieuczciwą ręką, pozwalając, prosząc nawet, aby z pracy dni moich, z potu mego czoła tworzyła ona dla siebie i dzieci swych bogactwo? Za kogo zresztą ma mnie świat cały, ludzie? Jeden odrzuca pracę moją, bo jest nieudolną; inny z góry już jej nie przyjmuje w przekonaniu, że musi ona być nieudolną; inny jeszcze wyzyskuje ją nikczemnie, dlatego właśnie że jest nieudolną; inny nakoniec nie widzi we mnie nawet człowieka, równego mu w czci i cnocie, ale tylko nie brzydką kobietę, którą można... kupić! Dlaczegoż wymagałam od Szwejcowej tego, czego cały świat mi odmawia, czego zdobyć sobie u ludzi, u samej siebie — nie potrafiłam?
Noc ustępowała przed szarym zimowym świtem, Marta siedziała wciąż na jednem miejscu, z łokciami opartymi o kolana, z głową w dłoniach. Czuła się teraz pokorną, bardzo pokorną, uśmiechała się sama z siebie na myśl, że wczoraj jeszcze mogła rościć jakieś pretensye do szacunku ludzkiego, była pewną, że nigdy już nie zadziwi się nad poniżeniem własnem i nie sarknie przeciw poniżającej ją ręce.
Wraz ze światłem dnia wstąpiły do izby na poddaszu przypomnienia potrzeb codziennych. Marta wyjęła z kieszeni złotówkę. Więcej pieniędzy nie miała i zarobku żadnego.
Trzeba iść prosić! pomyślała.
Wyszła na miasto i skierowała się ku znajomej sobie księgarni. Szła do człowieka, którego litościwa ręka obdarzyła ją raz już pracą, drugi raz jałmużną.
Otwierając drzwi księgarni Marta doświadczyła pewnego uczucia zdziwienia. Przed wyjściem z domu wyobrażała sobie, że z wielką ciężkością przyjdzie jej próg ten przestąpić, że tak jak dawniej przed wymówieniem słowa prośby spłonie wstydem, utraci na chwilę głos. Myliła się. Serce jej nie uderzyło mocniej, rumieniec nie oblał czoła, kiedy spotkała wzrokiem spojrzenie księgarza.
Stał on jak zwykle za kantorem, pochylony nieco nad sporym stosem notat i rachunków. Kiedy usłyszawszy dzwonek, podniósł twarz, czoło jego mniej pogodne było jak dawniej, w oczach malował się lekki niepokój czy zmartwienie. Nie powiodło mu się może przedsięwzięcie jakieś, z którego obiecywał sobie wiele, albo chory mu był ktoś z rodziny, z przyjaciół? Z widoczną trudnością oderwał myśl od przedmiotu swego zajęcia i zwrócił na wchodzącą kobietę wzrok mniej jasny, mniej dobry i uprzejmy jak wprzódy. Marta spostrzegła to. Kilka dni temu byłaby się cofnęła i wyszła albo przynajmniej zataiła cel swego przybycia, teraz jednak zbliżyła się do kontuaru i zamieniwszy ukłon z księgarzem, rzekła:
— Byłeś pan tak dobry, że wspomogłeś mię poradą i datkiem, przyzłam więc znów do pana...
— Czemże pani służyć mogę?
Przemawiał grzecznie, ale zimniej jak wprzódy. Roztargnione jego oczy zwracały się co chwila ku leżącym na stole papierom.
— Utraciłam zajęcie w szwalni, w której zarabiałam 40 gr. dziennie. Czy nie wiesz pan o jakiem miejscu stosownem dla mnie, o jakiemkolwiek...
Księgarz spuścił oczy i stał chwilę w milczeniu.
Do uprzedniego zakłopotania jego dołączyło się teraz trochę zmieszanie a nawet zniecierpliwienie.
— A! rzekł po chwili, czyniąc obu rękami gest oznaczający pożałowanie, trudno, pani! trzeba coś umieć, trzeba koniecznie coś umieć...
Nie dokończył swej myśli i umilkł. Marta ściskała w obu dłoniach końce chustki, którą miała na głowie.
— A więc, rzekła po chwili, cóż ja uczynię?
Powiedziała to w taki sposób, że księgarz podniósł wzrok i popatrzył na nią uważnie. Głos jej posiadał dźwięki krótkie i nieco ostre, w zapadłych oczach palił się ogień, ale nie boleści jak dawniej, nie milczącego, przejmującego błagania, lecz jakby tłumionego głuchego gniewu. Patrząc na nią i słuchając jej głosu, możnaby rzec, że do człowieka tego, z którym rozmawiała czuła jakąś urazę, że czyniła go w duchu odpowiedzialnym po części za to, czego doświadczała.
Księgarz chwilę jeszcze pomyślał.
— Smutno mi, rzekł, bardzo smutno, widzieć w takiem położeniu żonę człowieka, którego znałem i poważałem. Zdaje mi się, że będę mógł jeszcze coś dla pani uczynić... chociaż będzie to tylko nowa próba. Znajomi moi, państwo Rzętkowscy, potrzebują teraz właśnie kogoś... kogoś do... pokojowej usługi... jeżelibyś pani miejsca takiego życzyła sobie.
— Proszę o nie pana, bez chwili namysłu rzekła Marta.
— W takim razie napiszę kilka słów do państwa Rzętkowskich. Jeżeli pani będziesz życzyła sobie, udasz się do nich z tą kartką...
— Udam się z pewnością, wymówiła kobieta.
Księgarz napisał pośpiesznie kilkanaście słów na ćwiartce papieru i wręczył ją oczekującej kobiecie. Spieszył się, niespokojny był i ciągle jakby zmartwiony. Natychmiast po oddaniu listu ukłonił się...
Ukłon ten był wyraźnie pożegnalnym, znaczył tyle co: nie mam czasu, i nic więcej uczynić nie mogę! Marta wyszła z księgarni. List, który trzymała w ręku, nie był zamkniętym. Rozwinęła złożoną we dwoje ćwiartkę papieru i obróciła ją kilka razy w ręku. Zdawało się, że pomiędzy cienkiemi kartkami szukała czegoś. W istocie przebiegła przez głowę jej myśl, że jak onegdaj w zeszycie z jej rękopismem, tak teraz w ćwiartce papieru księgarz umieścił może dla niej datek jakiś. Datku jednak nie było. Marta pomyślała: szkoda że nic nie dał!
Księgarz był bardzo dobrym człowiekiem i miał bardzo litościwą rękę. Ale litościwe ręce tem są niedogodnemi dla tych, którzy ich potrzebują, że nie zawsze w jednostajnem bywają usposobieniu. Najlepszy nawet człowiek nie może być w każdej chwili swego życia jednostajnie skłonnym do spełniania dobrych uczynków. Dobre uczynki są rodzajem zbytku dla ducha, którego chlebem codziennym jest obowiązek. Litościwa ręka w chwili pilnego spełniania obowiązku, może być bardzo nieusposobioną do wykonywania litościwych czynów.
Jakaż zmiana! kilka miesięcy temu Marta jęknęła z bolu, ze wstydu, otrzymawszy jałmużnę, teraz żałowała, że jej nie otrzymała!
Spojrzała na adres trzymanej w ręku kartki i skręciła na św. Krzyską ulicę. W kilka minut potem znalazła się w kuchni należącej do obszernego i porządnego mieszkania. Znalazła tam kucharkę, której wręczyła kartkę od księgarza otrzymaną. Kucharka udała się w głąb mieszkania, Marta usiadła na drewnianej ławce. Siedziała tam dobre dziesięć minut. Państwo Rzętkowscy namyślali się snać czy naradzali! Po dziesięciu minutach weszła do kuchni niemłoda kobieta z przyjemną powierzchownością, w ubraniu oznaczającym dostatek. Trzymała w ręku kartkę księgarza. Zbliżyła się do Marty, która na widok jej powstała i kilka sekund patrzyła na nią uważnie.
— Przepraszam panią, rzekła z trochą zmięszania w głosie, przed kilku dniami potrzebowaliśmy w istocie pokojowej, ale teraz już nie potrzebujemy... bardzo żałuję... przepraszam. Rzekłszy to, niemłoda pani ukłoniła się stojącej przed nią kobiecie daleko grzeczniej niż się to czyni zwykle względem kandydatki na pokojową i opuściła kuchnię.
W pokoju, do którego weszła, siedział z fajką przy ustach szpakowaty mężczyzna i dwie młode panienki haftowały przy oknie...
— Cóż? zapytał niemłody mężczyzna, nie przyjęłaś jej?
— Naturalnie że nie przyjęłam. Wdowa po urzędniku... wymagałaby zapewne dla siebie szczególniejszych jakichś względów... taka szczupła, delikatna... gdzieby jej tam pokoje wymiatać albo godzinami całemi stać nad żelazkiem... pewnie nawet i nie umie prać i prasować. Mielibyśmy z nią kłopot tylko, i nic więcej.
— To prawda, rzekł mąż niemłodej pani, a jednak szkoda, żeś ją tak z niczem odprawiła. Musi być bardzo biedna, skoro tak delikatna jak mówisz i wdowa po urzędniku, chce służyć za pokojową. Należałoby może spróbować...
— Ależ mój Ignacy, p. Laurenty pisze, że ona ma dziecko! Żeby już nie co innego, możemyż przyjmować sługę z dzieckiem?
— To prawda, to prawda! z dzieckiem nie sposób, koszt wielki i kłopot... Bóg wie jakie jeszcze dziecko... Tylko że to Laurenty nam ją rekomendował. Obawiam się, aby się nie obraził na nas, żeśmy ją tak z niczem odprawili, aby nie wziął nas za ludzi bez serca...
— No! to dać jej tam trzeba cokolwiek! Wolę już dać jej raz choćby rubla, jak nabawiać się ciągłego kłopotu... subjekcyi... i jeszcze przyjmować do domu cudze dziecko...
Marta była już na wschodach, gdy usłyszała za sobą szybkie kroki i dwa razy powtórzony wykrzyk:
— Pani! proszę pani!
Obejrzała się i zobaczyła ładną młodą panienkę, która otulając się ciepłym kaftanikiem, biegła za nią.
— Proszę pani, zaczęła młoda panienka zatrzymując się przed wdową, mama moja kazała mi panią bardzo przeprosić, że fatygowałaś się do nas nadaremnie... dziś tak zimno, a pani fatygowałaś się idąc do nas... mama kazała bardzo przeprosić...
Mówiła to prędko i ze zmieszaniem, przy ostatnich wyrazach nieśmiałym trochę gestem wyciągnęła rękę z rublową asygnatą. Marta wahała się sekundę, ale tylko sekundę, poczem wzięła z ręki ładnej panny szeleszczący papierek, rzekła: dziękuję! i odeszła. W drodze do domu kupiła wiązkę drzewa, trochę czarnego chleba, grubej mąki i mleka. Chleb przeznaczała dla siebie, mleko i mąkę dla dziecka. Tego dnia nie wyszła już na miasto. Zgotowała strawę z mleka i mąki złożoną, nalała ją na glinianą miskę i posadziła przed nią Jancię.
Ale dziewczynka jadła nie wiele. Milcząca była i wyjątkowo poważna. Mała główka ciężyła jej snać dolegliwie, bo podpierała ją ciągle chudą rączką, potem usiadła na ziemi przy matce, położyła się na jej kolanach i usnęła snem ciężkim, długim.
Nazajutrz Marta przelękła się spojrzawszy przy świetle poranku na twarz swego dziecka. Jancia bledszą jeszcze była jak wczoraj, z zapadłych i podkrążonych jej oczów przemawiała cicha, lecz przejmująca skarga. Młoda kobieta odwróciła się ku oknu i kurczowo załamała dłonie. Jeżeli nie dam jej lepszych wygód, myślała, zachoruje... lepszych wygód, co za szalona myśl! za dni dwa, trzy nie będę miała za co izby ogrzać i ciepłej strawy dla niej zgotować!
— A! rzekła do siebie po chwili, niema co czynić! trzeba iść i przeprosić Szwejcowę!
Poszła na ulicę Freta. Otwierając drzwi posępnej pracowni, zdziwiła się nad sobą więcej jeszcze niż wtedy, gdy wchodziła do księgarni. Czuła się wprawdzie upokorzona nieco, ale uczucie to było niczem w porównaniu z panującą w niej żądzą zostania napowrót przyjętą w to miejsce, które przed parą dniami opuściła dobrowolnie.
Szwejcowa nie okazała na widok jej najmniejszego zdziwienia. Po obwisłych wargach poważnej matrony przemknął tylko szybki uśmiech i oczy jej błysnęły ostro z za okularów. Robotnice popodnosiły głowy i patrzały na przybyłą, jedne z ciekawością, inne z ironią i złośliwem zadowoleniem. Pod spojrzeniami dwudziestu przeszło par oczów, Marta uczuła gorący płomień na policzkach i czole.
Była to męczarnia straszna, ale trwała zaledwie sekundę. Naczelniczka zakładu i jej córka przestały krajać płótno. Oczekiwały snać od dawnej swej robotnicy pierwszego słowa.
— Pani! zwracając się do Szwejcowej rzekła Marta, dwa dni temu byłam poywczą, nieuważną... obraziłam się tem co mi pani mówiłaś i odpowiedziałam niegrzecznością. Przepraszam panią. Jeżeli można... chciałabym znowu pracować u pani.
Jak wprzódy zdziwienia, tak teraz tryumfu nie znać było na twarzy Szwejcowej. Owszem uśmiechnęła się ona słodko i skinęła głową uprzejmie.
— O! moja pani Świcka! zaczęła słodkim, miodowym głosem, ja się nie gniewam, wcale nie gniewam... i cóż tam, dobry Boże, tak bardzo ważnego, usłyszeć jakąś niegrzeczność... znieść przykre słowo. Wszak Odkupiciel nasz rozkazał, abyśmy rano i wieczór powtarzali: i odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy! Byłabym nieposłuszną słowu Bożemu, jeślibym gniewała się na panią Świcką... ale przyjąć pani Świckiej do zakładu mego nie mogę, bardzo żałuję, ale doprawdy już nie mogę, bo na miejscu pani Świckiej mam od wczoraj inną robotnicę...
Przy ostatnim wyrazie wskazała nożycami młodą kobietę, która siedziała na dawnem miejscu Marty.
— Zakład nasz posiada, chwała Bogu, jak najlepszą reputacyą... nie używamy przytem maszyn, które tak okropnie niszczą siły i nadwerężają zdrowie osób pracujących. Toteż robotnice cisną się do nas, cisną. Prawdziwy natłok. Niema dnia, w którymby dwie lub trzy osoby nie zgłaszały się z prośbą o robotę. Nie brakuje, chwała Bogu, robotnic, nie brakuje, nadto zaś ich nabierać nie możemy, bo ja i moja córka nie życzymy sobie obarczać się pracą zbytecznie. Teraz więc kiedy jest komplet robotnic, więcej nawet niż komplet, dla pani Świckiej miejsca...
— A może mamo, znalazłaby się jeszcze robota i dla pani Świckiej, szepnęła nieładna panna, pochylając się ku matce.
Od kilku chwil przypatrywała się ona Marcie z uwagą i ciekawością. W małych zyzowatych trochę jej oczach zjawiło się coś na kształt politowania.
Ale Szwejcowa wzruszyła ramionami.
— Nie, rzekła, niema roboty, niema! Nie możemy przecież dlatego aby przyjąć panią Świcką, która dobrowolnie nas opuściła, odprawić wczoraj przyjętą pannę Zofię. Usłyszawszy ostatnie wyrazy, kobieta siedząca na dawnem miejscu Marty podniosła głowę z nad roboty i spojrzała na naczelniczkę zakładu prawie z przestrachem.
— Pani mnie już nie przyjmie? zapytała Marta, nie mogę mieć żadnej nadziei?
— Żadnej, kochana pani Świcka, żadnej! Bardzo żałuję, ale miejsce już zajęte... nie mogę.
Marta ledwie dostrzegalnym ruchem skinęła głową i wyszła z pracowni. Otwierając drzwi usłyszała za sobą szmer złożony z cichych bardzo szeptów a jeszcze cichszych chichotów. Zrozumiała, że jest przedmiotem szyderstwa lub jałowego politowania dwudziestu przeszło osób, i uczuła znowu płomień w piersi i czole. Znalazłszy się jednak na ulicy opanowaną została zaraz jedyną, wyłączną myślą. — Nie mogę przecież wrócić tak z pustymi rękami! Muszę dziś koniecznie izbę cieplej ogrzać a jutro urządzić dla dziecka mięsną jakąś potrawę... inaczej... zachoruje... Przez chwilę szła tak jakby nie wiedziała dobrze dokąd idzie, skręcała na lewo i na prawo, zatrzymywała się śród chodnika ze spuszczoną głową: myślała. Potem pewniej już i w prostszym kierunku zaczęła iść ulicą Długą. Idąc dłuższe i ważniejsze spojrzenia zatrzymywała na wystawach sklepowych. Przed jedną z nich stanęła. Był to sklep jubilerski nie zbyt obszerny i nie zbyt wytworny. Takiego znać szukała młoda kobieta, bo po chwilowym namyśle otworzyła drzwi szklanne, parą schodkami nad poziom wyniesiona. Zewnętrzność sklepu omyliła ją. Nie był on tak skromny jak wyglądał. Owszem, w dość obszernym pokoju znajdowała się znaczna ilość wyrobów ze złota i drogich kamieni. Tylko że istotna zamożność wskutek nieumiejętności wykazywania jej albo i z umyślnej intencyi nie występowała na pokaz przechodniom. Że zewnętrzna prostota sklepu pochodziła z umyślnej intencyi jego właściciela, można było na pewno prawie przypuszczać, widząc, jak w otoczeniu pomocników swych i zapewne uczniów pracował on własnoręcznie. Był to człowiek przysadzisty, rumiany, szpakowaty, z dobrodusznym uśmiechem i wielkim sprytem w małych burych oczach. Na widok wchodzącej kobiety powstał i z grzecznością zapytał, czego żąda.
— Przepraszam pana, jeżeli źle trafiłam, rzekła Marta; sądziłam że nabędziesz pan może u mnie pewien złoty przedmiot.
— Dlaczegożby nie? pani dobrodziejko, dlaczegożby nie? odpowiedział jubiler ze sprytnemi błyszczącemi oczami, jakiż to jest przedmiot?
Przez chwilę nie było odpowiedzi. Marta stała na środku sklepu z oczami nieruchomie utkwionemi w ziemię. Rysy jej powleczone bladością marmuru sztywne były i wyprężone. Możnaby rzec, iż skończyła rozmowę z własnym wnętrzem swem rozpoczętą i że zdobywa się właśnie na ostatnie słowo rozmowy tej, mający wyrażać jakieś z ciężkim trudem wywalczone postanowienie.
— Jakiż to jest przedmiot? zapytał powtórnie jubiler i niecierpliwe trochę spojrzenie rzucił na pierwszą swą robotę.
— Obrączka ślubna, odpowiedziała kobieta.
— Obrączka ślubna! powtórzył przeciągle jubiler.
— Obrączka ślubna, podnosząc głowy szepnęli z cicha pomocnicy jubilera.
— Obrączka ślubna, wymówiła raz jeszcze Marta, wysunęła z pod grubej chusty rękę zziębniętą i z cienkiego palca ściągnęła złoty pierścień.
Zarazem zachwiała się na nogach i jak osoba blizka omdlenia, bezwiednym ruchem szukała czegoś, na czemby wesprzeć się mogła.
— Niech pani siada, niech pani dobrodziejka siada! zawołał jubiler, z którego ust zsunął się bez śladu dobroduszny uśmiech. Jeden z pomocników jubilera podsunął w stronę kobiety taboret. Ale Marta nie usiadła. Przebyła ona jedną z najcięższych, najcięższą może chwilę ze wszystkich, któremi znaczył się mozolny jej pochód po drogach ubóstwa. Gdy ściągała z palca złotą obrączkę, wydało się jej, że raz jeszcze i ostatecznie rozstaje się z jedynym człowiekiem, którego kochała na ziemi, ze szczęśliwą, nieapomnianą przeszłością. Serce jej ścisnęło się kurczowo, w głowie zaszumiało.
Ale chwilę tę już przebyła. Siłą woli pochwyciła umykającą jej przytomność umysłu, wytrzeźwiała całkiem i podała jubilerowi obrączkę.
— Czy to konieczne? mój Boże, czy to konieczne? zapytał jubiler tonem politowania.
— Konieczne, krótko i sucho odpowiedziała kobieta.
— A! jeśli pani życzysz sobie tego, lepiej już że zbędziesz przedmiot ten mnie niż komu innemu. Otrzymasz pani przynajmniej całą jego wartość.
Mówiąc to stał już za stołem pokrytym oszklonemi pudłami złotniczych wyrobów i rzucał obrączkę na nie wielkie mosiężne szale. Dwa metale spotykając się ze sobą, wydały dźwięk czysty i przeciągły.
Marta odwróciła wzrok od kołyszących się szalek. Wzrok jej przylgnął teraz do widoku, na który dotąd nie zwracała uwagi. Był to widok bardzo prosty. Z dwóch stron politurowanego stołu siedziało pięciu młodych mężczyzn od lat 15-tu do 25-ciu, z delikatnemi narzędziami w ręku. Jedni z nich szlifowali i polerowali drogie kamienie różnej wielkości; inni topili złoto przy małych płomykach liżących brzegi żelaznych trójnóżków; jeden rysował wzory łańcuszków, bransolet, brosz, kolców, kopert do zegarków i tym podobnych kunsztownych wyrobów. Marta wlepiała wzrok w każdą z kolei parę rąk poruszających się przy podłużnym stole. Oczy jej zagasłe przed chwilą zaczęły płonąć silnym ogniem. Odmalowała się w nich gorączkowa ciekawość, chciwa nieledwie żądza. Przez parę minut takiego patrzenia dostrzegła więcej szczegółów jubilerskiej sztuki, pojęła lepiej rodzaj jej i naturę, niżby kto inny, w innych okolicznościach zostający, dostrzedz i pojąć mógł w przeciągu długich godzin.
— Proszę pani dobrodziejki, ozwał się z za stołu jubiler, obrączka pani dobrodziejki warta jest rs. 3 i pół.
Na głos ten Marta odwróciła twarz od robotników i szybko przystąpiła do stołu, za którym stał jubiler.
— Panie! rzekła, wszakże panowie ci są pańskimi pomocnikami?
— Tak, pani, zdziwiony trochę niespodzianem pytaniem odpowiedział jubiler.
— I pańskimi uczniami zapewne...
— Tak pani, po części i uczniami.
Marta błyszczący wzrok zatapiała głęboko w twarzy stojącego przed nią człowieka.
— Czy nie możesz pan przyjąć mnie za uczennicę swą i pomocnicę?
Małe oczy jubilera roztworzyły się szeroko.
— Panią! panią! wyjąkał, jakże to... dlaczego to... ależ to...
— Tak, mnie, powtórzyła kobieta pewnym głosem. Jestem bez żadnego sposobu do życia... widzę, że robota jubilerska nie ma w sobie nic, coby przechodziło me siły, owszem zdaje mi się, że spełniłabym ją dobrze, ponieważ trzeba tu dobrego smaku, a ja kiedyś miałam możność wyrobić go w sobie... wprawdzie musiałbyś pan mię uczyć z początku, ale nie trwałoby to długo... ręczę panu, że pracowałabym usilnie i pojętnie... przyjęłabym zresztą zapłatę najmniejszą, choćby jakąkolwiek... jakąkolwiek...
Jubiler ochłonął ze zdziwienia. Zrozumiał już, o co szło kobiecie, która przyniosła mu do sprzedania obrączkę ślubną. Nizkie jego czoło zmarszczyło się jednak dość wyraźnie, bystre oczy migotały zmięszaniem.
— Widzi pani dobrodziejka, zaczął, ja właściwie uczniów w sklepie moim nie miewam; ci panowie są już usposobieni, wyuczeni...
Marta spojrzała w stronę stołu, przy którym siedzieli robotnicy. Jeden z nich, ten który rysował, wstał właśnie i wyszedł do sąsiedniego pokoju.
— Umiem rysować, rzekła Marta, to jest, poprawiła się szybko, umiem rysować o tyle, aby módz wykonywać dla jubilerskich wyrobów odpowiednie wzory.
Wymawiając te słowa z rodzajem gorączkowego pośpiechu, postąpiła ku podłużnemu stołowi i usiadła na miejscu tylko co przez jubilerskiego rysownika opuszczonem. Młodzi ludzie przy stole pracujący usunęli się nieco z krzesłami, przewracali swą robotę i patrzyli na zasiadającą śród nich kobietę ze zdziwieniem połączonem z ironią. Bez ironii, ale z wielkiem także zdziwieniem patrzał na nią jubiler. Ona nie zważała na nic, nie widziała. Pochwyciła ołówek i na ćwiartce białego papieru, którą tuż przed sobą znalazła, rysować zaczęła. Cisza zupełna panowała w sklepie. Na pochyloną twarz kobiety występował rumieniec, pierś jej oddychała powoli i głęboko, ręka pewnym ruchem, bez najmniejszego drżenia rzucała na papier lekkie, krótkie lub powłoczyste rysy.
Rysownik, który przed chwilą wyszedł był do sąsiedniego pokoju, wracał do sklepu, ale ujrzawszy miejsce swe zajętem zatrzymał się w progu. Był to 23-letni może mężczyzna starannie ubrany, z ufryzowanemi włosami i wymuskanym wąsikiem. Zapuścił ręce w kieszenie, oparł się niedbale o róg ściany i z uśmiechem na ustach zamieniał wzrokiem z towarzyszami żartobliwe znaki porozumienia.
— Ależ pani dobrodziejko... ozwał się zniecierpliwiony trochę jubiler.
— Zaraz, zaraz! odpowiedziała Marta nie odrywając oczu od swej roboty.
Po chwili wstała i podała jubilerowi kartkę, na której rysowała.
— Oto jest wzór na bransoletę, rzekła.
Jubiler wlepił oczy w rysunek. Wzór wykonany był bardzo pięknie. Składał się z wieńca szerokich, kształtnych liści spiętych klamrą okrągłą, gładką, dwoma tylko krętemi łodygami oplecioną.
Bransoleta według wzoru tego wykonana łączyłaby w sobie dwie główne zalety podobnego rodzaju wyrobów, prostotę i wykwintność.
— Ładnie! niema co powiedzieć! bardzo ładnie — mówił jubiler przechylając głowę na obie strony i z miną zadowolonego znawcy przyglądając się rysunkowi.
— Ładnie! bardzo ładnie! ale tym razem trochę zmieszany. Rysunki pani mogłyby mi być bardzo użytecznymi, ale... ale... Umilkł i biedząc się widocznie nad stosownem wypowiedzeniem swej myśli, potarł dłonią gęstą swą szpakowatą czuprynę.
Młody człowiek stojący we drzwiach uśmiechał się ciągle.
— O mój Boże! wymówił wzruszając ramionami, jeżeli pan wstrzymujesz się z przyjęciem tej pani na rysowni... jakże tu powiedzieć... no, na rysownicę...
Siedzący przy stole piętnastoletni chłopak parsknął śmiechem. Młody człowiek z ufryzowanymi włosami mówił dalej.
— Jeżeli tedy wstrzymujesz się pan od spełnienia żądania tej pani przez wzgląd dla mnie, nie rób sobie proszę żadnej subjekcyi. Wiesz pan przecie, że i bez tego nie będę już pracował u pana dłużej nad parę tygodni, mam pewność bowiem, że w tym czasie otrzymam posadę w biórze budowniczego miasta Warszawy... Mówił to z trochą ironii i z zupełną niedbałością. Znać w nim było człowieka, dla którego sklep jubilera był tylko stacyą na drodze ku miejscom wyższym i zyskowniejszym.
— Tak, tak, rzekł jubiler, wiem o tem, że pan opuścisz mię wkrótce... ależ nie mogę przecie...
— Ile pan płacisz temu panu? wpadła mu w mowę Marta.
Jubiler wymienił cyfrę zapłaty, jaką codziennie udzielał ufryzowanemu młodzieńcowi.
— Poprzestanę na połowie zapłaty tej, rzekła kobieta. Tym razem jubiler obydwoma już dłońmi potarł czuprynę.
— Aj! aj! zawołał przechodząc od jednego stołu do drugiego, toż mi pani dopiero klina wbijasz w głowę. Spojrzał mimochodem na wyrysowany przez Martę wzór bransolety.
— Ładnie! niema co mówić! bardzo ładnie!
— Aj! aj! powtórzył a sprytne oczy jego biegały niespokojnie po sklepie. Widocznie walczył z sobą, czy i walczyły w nim chęci posiadania dobrej i bardzo taniej pracownicy z obawą wprowadzenia do zakładu niebywałej dotąd nowości.
Stanął na środku sklepu i patrząc na swych pomocników wymówił pytającym tonem:
— Ha? co?
Prawdopodobnie lakoniczne pytania te zadawał samemu sobie, ale niby z widomą odpowiedzią spotkał się oko w oko z czterema twarzami siedzących przy stole robotników. Na twarzach tych malowało się trochę zdziwienia, ale daleko więcej szyderstwa. Co zaś do młodzieńca z ufryzowanymi włosami, ten zaśmiał się prawie głośno i jakby w intencyi wyśmiania się do woli, cofnął się z poskokiem do sąsiedniego pokoju. Czego ludzie ci uśmiechali się i śmiali?
Trudnoby na to odpowiedzieć a raczej długoby o tem mówić. Jubiler wszakże w uśmiechach tych znalazł snać potwierdzenie obaw swych i wstrętów. Obu rękami uczynił gest wyrazisty i patrząc na Martę zawołał:
— Ależ pani dobrodziejko! pani dobrodziejka jesteś kobietą!
Wykrzyk ten był w zupełności dobrodusznym. Zadźwięczał w nim nawet żal przemysłowca, który dla względów nie obchodzących go bezpośrednio tracił dobry interes.
Marta uśmiechnęła się.
— Jestem kobietą, rzekła, tak, to prawda. I cóż stąd? Umiem rysować wzory...
— No tak! tak! trąc czuprynę i siadając pomiędzy pomocnikami swymi zawołał jubiler, ale widzisz pani, byłaby to rzecz nowa, całkiem nowa... ja przyznam się, nie bardzo lubię wszelkich nowości!... Jak pani widzisz, pracują tu u mnie młodzi ludzie... świat jest złośliwy... rozumiesz pani?
— Rozumiem, przerwała Marta, i dziękuję panu za objaśnienia, które nie są dla mnie żadną nowością. Czy nabywasz pan moją obrączkę?
— Nabywam, pani dobrodziejko, nabywam... Zerwał się z krzesła, pobiegł do innego stołu, wysunął szufladkę i stał nad nią przez chwilę trochę zamyślony.
— Oto są pieniądze, rzekł podając kobiecie dwie asygnaty.
Marta skinęła głową i zmierzała ku drzwiom. Od progu już zwróciła się twarzą ku jubilerowi.
— Mówiłeś mi pan, że obrączka moja warta rub. sr. 3 i pół a dałeś mi 4. Otrzymałam tedy pół rubla nadto.
— Ależ pani dobrodziejko, wyjąkał jubiler, myślałem... sądziłem... chciałem... pani dobrodziejka wyrysowałaś mi wzór...
— Rozumiem, przerwała Marta, i dziękuję panu!
Któryż to już raz od czasu, gdy od drzwi do drzwi ludzkich ciągać poczęła biedę swą i gwałtowne potrzeby, w zamian żądanej pracy otrzymała jałmużnę?
Marta opuściwszy sklep jubilera nie płakała, nie przyśpieszała i nie zwalniała kroku.
Bez łzy, bez uśmiechu i bez westchnienia szła prosto ku swemu mieszkaniu krokiem równym, wciąż jednostajnym.
Przed godziną myślała, że po otrzymaniu pieniędzy za sprzedaną obrączkę kupi dziś jeszcze drzewa dla lepszego ogrzania na noc izby, wiktuałów dla sporządzenia dziecku posilnej potrawy. Nie spełniła jednak tych zamiarów swoich, nie poszła do sklepiku z wiktuałami, możnaby rzec, że albo zapomniała o wszystkiem na świecie, albo nie miała siły zajść dalej lub odwagi pójść gdzieindziej, jak tylko do tej wysoko wzniesionej, nagiej i zimnej nory, która była jej mieszkaniem. Do dnia tego ile razy wracała do domu, biegła zawsze śpiesznie po wschodach, teraz wstępowała na nie powoli, parę razy potknęła się o stromy stopień nie widząc go śród zapadającego zmroku, lub nie widząc nic przed sobą. Niema i zimna jak grób weszła do izby, przelotne tylko spojrzenie rzuciła na skurczoną przed kominem dziewczynkę, nie przemówiła do niej, zdjęła z głowy chustkę i przystąpiła do leżącego na ziemi posłania. Oczy jej szklanno patrzały w przestrzeń. Wyrzutek społeczeństwa! szepnęła, osunęła się na ziemię i legła nieruchoma, z twarzą ukrytą w poduszkę, z rękami splecionemi nad głową. Jancia przypełzła raczej niż przyszła ku miejscu, na którem spoczęła milcząca jej matka, usiadła u nóg posłania, chudemi zziębniętemi ramionami otoczyła swe podniesione kolana i oparła na nich ciężącą widocznie małą główkę.
Milczenie głębokie zalegało izbę, tylko za oknem nizko, na szerokiej przestrzeni szumiało i gwarzyło wielkie miasto, głuche, falujące odgłosy swych gwarów posyłając w to miejsce, w którem opuszczone zda się przez Boga i ludzi kamieniały w objęciach niedoli i zwolna wyziewały ducha — kobieta i dziecię.
Marta leżała na twardej pościeli, w nieruchomości kamiennej, bez żadnej myśli w głowie, bez żadnego innego uczucia jak śmiertelne zmordowanie. Praca umiejętnie podejmowana i sprawiedliwie wynadgradzana jest najdzielniejszym, jedynie może dzielnym hygienicznym środkiem przeciw chorobom ciała i ducha. Ale nic tak szybko i do dnia nie wyczerpuje sił fizycznych i moralnych, jak rzucanie się na różne drogi pracy, gorączkowe szukanie jej i rozpaczne nieznajdowanie.
Marta nie widziała już teraz przed sobą żadnej drogi. Była wprawdzie jedna, zawsze dla niej otwarta, ale ta zaprowadziłaby ją tam, do owego mieszkania przy Królewskiej ulicy i kazałaby jej kobiecie owej ze zwiędłem czołem i rozwianymi włosami powiedzieć: wracam! mówiłaś prawdę! nie jestem człowiekiem, jestem rzeczą! Ale w piersi młodej kobiety były instynkty, uczucia, wspomnienia, które ją od drogi tej odwracały, które ją dla niej uniemożebniały. Nie myślała też o niej tak jak nie myślała w tej chwili o niczem. Nagle usłyszała jakby przez sen chrapliwy, zanoszący się kaszel. Odgłos ten wstrząsnął ją dreszczem i w jednem oka mgnieniu wyrwał z kamiennej nieruchomości. Zerwała się na posłaniu i usiadła wyprostowana.
— Czy to ty kaszlałaś, Janciu?
— Ja, mamo!
Głos matki był drżący i zdławiony, dziecka cichy i chrapliwy.
Porwała dziecię na ręce i posadziła je na swych kolanach. Dłonią dotknęła czoła, które gorzało, przyłożyła rękę do piersi, w której dziecięce serduszko uderzało mocą spazmatyczną, rozrywającą.
— O mój Boże! jęknęła kobieta, tylko nie to! wszystko już, wszystko, tylko nie to!
W głębokim zmroku nie mogła wyraźnie dojrzeć twarzy córki. Zapaliła małą lampkę i czteroletnią dziewczynkę jak drobne niemowlę unosząc w ramionach, wystawiła głowę jej na światło. Na policzkach dziecięcia leżały czerwone piętna gorączki, rozszerzone źrenice patrzały z głęboką, choć niemą skargą. Zakaszlała poraz drugi i w zniemożeniu pochyliła ciężką główkę na ramię matki.
O północy z wysokich wschodów kamienicy zbiegała kobieta w czarnej chustce na głowie. Zupełna prawie ciemność panowała wkoło niej a jednak nie chwiała się ona jak przed kilku godzinami, nie spotykała się o strome stopnie i nie stawała śród drogi dla nabrania oddechu. Możnaby rzec, że miałą skrzydła u ramion i nie byłaby to wcale metafora próżna. Niosły ją w istocie i nad ziemią prawie podnosiły boleść i przestrach.
W niespełna pół godziny wracała, ale nie sama.
Szedł z nią dość młody jeszcze mężczyzna, w kapeluszu i dostatniem futrze. Weszli do izby i oboje przybliżyli się do leżącego na ziemi posłania. Dziecię z rumianą od gorączki twarzą rzucało się na niem w pół nie przerywanem kaszlem i niewyraźnemi skargami.
Lekarz obejrzał się za krzesłem zapewne. Nie ujrzawszy go, przyklęknął na ziemi. Kobieta stała u nóg posłania, niema i nieruchoma z ponurym ogniem w oczach.
— Jak tu zimno! rzekł powstając mężczyzna.
Kobieta nic nie odpowiedziała.
— Na czemże pisać będę?
Na oknie stała flaszka z atramentem, leżały pióro i arkusz papieru. Lekarz zgięty na wpół zapisał receptę.
— Dziecko ma zapalenie kanału oddechowego, inaczej bronchit. Ogrzej pani izbę i lekarstwo dawaj pilnie.
Powiedział jeszcze słów kilka i podjął z ziemi kapelusz.
Kobieta sięgnęła do kieszeni i w milczeniu podała mu rękę z pieniądzem w dłoni. Lekarz raz jeszcze szybkie spojrzenie rzucił dokoła i nie wyciągnął swej ręki.
— Nie trzeba, rzekł już przy progu, nie trzeba! Dziecko słabe jest i wyniszczone. Choroba będzie długa i lekarstwa zapewne liczne. Jutro przyjdę.
Odszedł. Wdowa upadła na kolana przed nizkiem posłaniem, przylgnęła piersią do piersi dziecięcej.
— O moje dziecko! jedyne dziecko moje, szeptała, przebacz twej matce, przebacz! Nie potrafiłam ogrzać cię i wyżywić, dałam cię na pastwę zimnu i głodowi! Jesteś słaba, wyniszczona... jesteś chora... o dziecko moje...
Zsunęła się bezwładnie z pościeli, czołem uderzyła o ziemię, ręce zatopiła we włosach. O jakam ja nikczemna, niegodziwa, występna!
W godzinę potem przyniesione już z miasta lekarstwo stało obok chorego dziecka, równo ze świtem i otworzeniem się sklepików z wiktuałami obfity ogień palił się na kominie i napełniał izbę orzeźwiającem ciepłem.
Sprawdziły się słowa lekarza. Choroba Janci trwała długo. Lekarz powtarzający odwiedziny swe codzień przyszedł już po raz dziesiąty. Dziecko pogrążonem było jeszcze w silnej gorączce; mozolny i chrapliwy oddech jego podobny do zgrzytu piły rozlegał się po podłodze.
Marta stała znowu niema i nieruchoma u nóg posłania. Lekarz zwrócił się do niej:
— Nie trać pani nadziei, rzekł łagodnie, dziecko może wyzdrowieć, ale teraz szczególniej, dziś, jutro, trzeba mu starań wyjątkowo pilnych. Dziś jest tu znowu za chłodno. Temperatura powinna być ogrzaną przynajmniej o sześć stopni więcej. Lekarstwo zaś, które przepisałem, przynieś pani jak najprędzej i dawaj je dziecku przez noc całą bez przerwy. Jest może trochę za drogiem, ale już — jedynem...
Odszedł. Marta stała na środku izby ze skrzyżowanemi na piersi ramionami, ze wzrokiem wbitym w ziemię.
— Ogrzać temperaturę izby! czem? kupić lekarstwo! za co?
Nie miała już w kieszeni ani grosza. W pierwszym dniu choroby dziecka posiadała 4 ruble i parę złotych, skarb ten pożarł komin, w którym ogień palił się co dnia, i aptekarsta retorta, do której Marta przybiegała kilka razy na dobę.
Nie targała już teraz włosów swych, nie padała na ziemię i nie uderzała się w piersi z bezdenną pokorą. Była zaledwie cieniem dawnej Marty. Wychudła i zżółkła twarz jej powlekła się wyrazem cierpienia, które stawszy się normalnym stanem ducha, przeniknąwszy sobą najdrobniejsze febry ciała, wrzało w piersi i w głowie głucho i niemo, ale nieustanne. Zsiniałe wargi kobiety ściśnięte były silnie, jak u kogoś, kto nawykł za zwartymi zębami powstrzymywać jęki i okrzyki, zagasłe źrenice jej szklannem spojrzeniem obiegały dokoła izbę.
Może było co jeszcze do sprzedania?
Nie, nic nie było prócz poduszki, na której wspierała się głowa chorego dziecka, wełnianego okrycia, pod którem dyszała pierś jego ochrypła, dwóch koszulek i starych sukienek dziecięcych, za które nikt nie da tyle nawet ile za więz drzewa zapłacić trzeba. Kobieta bezwładnie opuściła ręce. — Cóż ja uczynię? szepnęła, cóż uczynić mogę? niech umiera! położę się przy niej i umrę z nią razem!
W tej chwili dziecię rzuciło się na posłaniu i wydało słaby okrzyk. W okrzyku tym zabrzmiał jakby śmiech radości i niewyraźny jęk żalu.
— Ojcze! zawołało dziecię wyciągając w powietrzu obie ręce chude i rozpalone. Ojcze! ojcze!
O boleści! mordercza gorączka przyniosła przed oczy dziecięcia obraz jego ojca, uśmiechnęło się ono do niego, zajęczało przed nim skargą i zawołało o ratunek!
Marta podniosła schyloną przedtem głowę, do oczu jej przed chwilą suchych i zgasłych z nagłym gwałtem rzuciły się łzy. Załamała dłonie i przez szklistą osłonę utkwiła wzrok w twarzy dziecięcia.
— Przyzywasz ojca, wyszeptała ze wzdętej i falującej piersi, onby ci pewno mógł przynieść ratunek! On zapracowałby dla ciebie na ciepło i pożywienie wprzódy, na lekarstwo teraz...
Stała chwilę i myślała. Nagle rzuciła się ku posłaniu i stanęła nad niem.
— Ach! zawołała, i ja także nie pozostawię cię bez ratunku! Ojciec pracowałby dla ciebie... Matka — pójdzie żebrać!
Płomienny rumieniec okrył zżółkłe jej policzki, w oczach zapłonął ogień silnego postanowienia.
Zarzuciła na głowę czarną chustkę i zbiegła na dół do mieszkania stróża. Tam przed ogniem, przy którym gotowała się strawa, siedziała kobieta w wielkim czepcu i grubem obuwiu. Marta stanęła przed nią zdyszana biegiem.
— Pani! zawołała, przez litość... przez miłosierdzie...
— Pewno pieniędzy! fuknęła kobieta, nie mam, nie mam, skąd ja ich tam mieć mogę...
— Nie, nie, nie pieniędzy! pójdę po nie do miasta! posiedź pani tymczasem przy mojem chorem dziecku!
Kobieta skrzywiła się choć nie tak gniewnie jak wprzódy.
— Abo to ja mam czas siedzieć przy acani chorem dziecku...
Marta pochyliła się, pochwyciła wielką, grubą, twardą rękę kobiety i przyłożyła ją do ust.
— Przez litość pani, przez miłosierdzie posiedź przy niej... ciągle pić chce... rzuca się i zrywa, nie można dziś zostawić ją samą...
Całowała tę rękę, która niedawno jeszcze zadawała razy ciału jej dziecka.
— No, no, co tam acani robisz! pójdę już, pójdę i posiedzę, tylko nie baw się długo, bo za godzinę dziecko mi przyjdzie ze szkoły i muszę je nakarmić!...
Ciemna postać kobiety mknęła sród zmroku pod sklepioną bramą kamienicy..
— Pójdę... wyciągnę rękę... wyżebrzę... szeptała do siebie Marta. Wybiegła na ulicę, stanęła, pomyślała jeszcze chwilę i popędziła w kierunku św. Jerskiej ulicy. Płomieniste skrzydła, z których jednem była boleść, drugiem przestrach, niosły ją znowu z szybkością zadziwiającą. Ślepa, głucha, nie czująca potrąceń przechodniów, nie zważająca na ich sarkania i oglądania się, jak błyskawica przerzynała zachodzące jej drogę tłumy ludności i mknęła chodnikami ku miejscu, w którem była jedna ze spotkanych przez nią rąk litościwych. Stanęła nakoniec przed bramą, do której niegdyś wchodziła z radością, nadzieją, dumą, odetchnęła głęboko, wstąpiła szybko po oświetlonych wschodach i trzęsącą się ręką dotknęła rączki elektrycznego dzwonka. Drzwi otworzyły się, młoda, ustrojona, fertyczna służąca stanęła w progu, zarazem fala światła rzuciła się w oczy i fala gwaru złożonego z głosów ludzkich uderzyła słuch przybywającej kobiety. Przedpokój obficie był oświetlony, za drzwiami prowadzącemi do salonu szemrało, gwarzyło, śmiało się kilkanaście, kilkadziesiąt może głosów ludzkich.
— Czego pani życzy sobie? zapytała służąca.
— Mam interes do pani Rudzińskiej.
— O! to chyba niech pani jutro przyjdzie. Dziś u moich państwa tygodniowy wieczór; goście tylko co się zebrali, pani moja nie może wyjść z salonu...
Marta cofnęła się na wschody. Służąca drzwi za nią zamknęła. Za drzwiami temi mieszkała istotnie dobra, szczerze miłosierna kobieta. Litościwa ręka jej nie mogła przecież w tej chwili otworzyć się dla Marty. I było to rzeczą bardzo naturalną. Litościwe ręce posiadają w sobie w ogóle okrutny żywioł niepewności. Najlepszy bowiem człowiek nie może każdej chwili życia swego poświęcić dobrym uczynkom. Nietylko zatrudnienia pilne i troski osobiste ale bezwinne skądinąd, obowiązkowe, nawet niekiedy towarzyskie zajęcia ku innym celom i czynnościom zwracają litościwą rękę, nie pozwalając, aby dla biedy ludzkiej była bezzawodną opoką.
Marta szła teraz, biegła raczej ku Krakowskiemu Przedmieściu. Miała zapewne na myśli dobroczynnego księgarza. Zaledwie przecież stanęła przed drzwiami księgarni i spojrzała przez szyby, cofnęła się na chodnik. Zobaczyła w księgarni kilka osób, parę pań wystrojonych, dwóch mężczyzn z wesołemi twarzami, którzy wybierali i kupowali książki.




Było to pomiędzy godziną wieczorną siódmą i ósmą, a więc w porze, w której wewnątrz i zewnątrz wielkie miasto wre najzawrotniejszym ruchem, jaśnieje najbogatszym strojem, do nieskończoności prawie mnoży w sobie zjawiska cywilizacyi, które obejmują w posiadanie swe wnętrza gmachów i szlaki ulic, szerokie przestrzenie zalewają rzęsistem światłem, muzyką, tłumami, gwarem. Życie wieczorne to połowa życia, większa może dla ludności grodu, na którego niebie przez długie miesiące słońce kilka zaledwie godzin jaśnieje codziennie.
Krakowskie Przedmieście wrzało ruchem, kipiało życiem i pośpiechem, któremu sprzyjała pogoda wieczoru. Drobny śnieżek marcowy spadł na zmarzniętą jeszcze ziemię i oczyścił niebo z białawych obłoków. Teraz namiot niebieski roztaczał się nad miastem, głęboki, ciemny, gwiaździsty.
Nieustanny turkot kół niby grzmot nieskończony biegł środkiem szerokiej ulicy. Na chodnikach falowało tysiące głów ludzkich. Widno tam było tak prawie jak w dzień, bo prócz rozsianych gęsto gazowych latarni mnogie okna magazynów rzucały na szeroką przestrzeń powodzie światła.
Na chodnikach głównych ulic Warszawy nigdy nie bywa tak tłumnie jak w tej właśnie porze. Jest to bowiem pora i pracowitych i próżniaków. Pracowici śpieszą ku spoczynkowi lub rozrywce, próżniacy lubują się właściwymi sobie żywiołami: wrzawą, w którą wsłuchają się bezmyślnie, rozmaitością widoków, na które się gapią, blaskiem pieszczącym zmysł ich wzroku, a może i tajemniczym półcieniem wieczoru. W biegnącym tym, śpieszącym, gwarzącym tłumie znajduje się zapewne wiele dusz litościwych, ale dusze te czem innem teraz niż litowaniem są zajęte. Pochwycił je wir świata, dzień kończący się wezwał do pośpiechu; zabawy, interesa, uczucia w tej porze porwały wyobraźnią, zajęły myśli, dały cel pośpiesznym krokom. Oprócz tego przy świetle sztucznem mniej wyraźnie niż przy dziennem występują bruzdy na twarz cierpiącego, w zagasłych źrenicach przeglądają się promienie lamp naśladując blaski zdrowia i życia, turkot i wrzawa głuszą głosy zmęczonych piersi. Litościwe zaś dusze i ręce zatrzymują się tam nadewszystko i najdłużej, gdzie szkielet nędzy najgłośniej dzwoni nagiemi kośćmi, najstraszniej spogląda trupiemi oczami.
Od kwadransa już Marta była na Krakowskiem Przedmieściu.
Od kwadransa? od roku, od wieku, od początku czasów!
Nie biegła już teraz, ale szła powoli, sztywna, niema, z nieruchomą twarzą i oczami szklannem wejrzeniem sunącemi po twarzach przechodniów.
Płomieniste skrzydła, które godzinę temu miała u ramion, opadły, czuła się ogarnięta znowu śmiertelnem zmordowaniem. Szła jednak, po smugach światłości, w półzmroku, przed nią, nad nią, obok niej, pomiędzy gwiazdami nieba i twarzami ludzkiemi na ziemi unosiła się i z milczącą skargą patrzała na nią twarz jej dziecka. Szła; bo na widok ludzi w głowie jej po raz pierwszy wyraźnie ozwała się myśl obwiniająca. Żal do ludzi zawrzał w jej piersi wszystkiemi łzami, które w niej skrzepły a teraz przemieniały się zwolna w kipiący wrzątek. Po raz pierwszy pomyślała, że ludzie to winni są bezbrzeżnej jej niedoli, że powinni oni dźwigać ciężar życia jej i jej dziecka. W tej chwili zagasło w niej do szczętu uczucie osobistej odpowiedzialności. Czuła się słabą jak dziecko, bezsilną i znużoną jak istota konająca.
— Ci silni, myślała, ci umiejętni, ci szczęśliwi niech dzielą się tem, co im daje świat, ze mną, której on nic dać nie chciał.
A jednak nie wyciągnęła jeszcze ręki ani razu.
Za każdym razem gdy rozmijała się z jaką lekką, zgrabną, strojną postacią kobiecą, wyjmowała rękę z za fałd swej grubej chusty, ale jej nie wyciągała, otwierała usta, ale nic nie wymawiała. Zesłabły głos jej cofał się ze strachem przed wrzawą uliczną, w której utonąćby musiał nieusłyszany, w rękę uderzała moc niewidzialna i w dół ją rzucała.
Byłaż to jeszcze moc wstydu?
A jednak jęczało tam ono, biedne chore dziecię ubogiej kobiety, rzucało się na swej twardej pościeli i spalonemi gorączką ustami, piersią ochrypłą i zamierającą wzywało ojca!
Dwie panie w aksamitnych okryciach, wspierając się wzajem o siebie, szły pośpiesznie i rozmawiały wesoło. Jedna z nich młoda była i piękna jak anioł.
Marta stanęła na ich drodze.
— Pani! wymówiła, pani!
Głos jej był cichy, ale nie jękliwy. Nie umiała dostroić go, nie myślała może o tem, aby go dostrajać do tonów żebractwa. Toteż idące panie znaczenia wykrzyku jej nie zrozumiały. W pośpiechu minęły ją o parę kroków, lecz potem przystanęły, a jedna z nich odwracając głowę zapytała: A co tam takiego, moja pani? czyśmy co zgubiły?
Nie było odpowiedzi, bo Marta zwróciła się w stronę przeciwną i poszła dalej tak szybko, jakby uciec chciała i od tych kobiet i od tego miejsca, na którem do nich wołała.
Zwolniła kroku, na zżółkłe, zwiędnięte, zapadłe jej policzki występować zaczęły krwiste plamy rumieńców. Były to piętna palącej pierś jej gorączki. W zagasłych źrenicach migotały ostre, przeszywające błyski. Była to łuna tego pożaru ciemnych myśli, który obejmował jej głowę.
Zwolniła kroku, przystanęła znowu. Chodnikiem szedł mężczyzna zgarbiony trochę pod ciężarem, zbytecznym dlań pewno, dostatniego futra. Marta wzrok przenikliwy zapuściła w twarz przechodnia. Dobroduszną była ona, łagodną, ozdobioną bujnym jak mleko białym wąsem.
Wyjęła znowu rękę z za grubych fałd chusty, nie wyciągając jej jednak głośniej jak wprzódy wymówiła: Panie! panie!
Mężczyzna miał już ją minąć, zatrzymał się przecież nagle, spojrzał w twarz kobiety, na którą padał blask lamp z za szerokiego okna, zrozumiał, czego chciała. Zapuścił rękę w kieszeń surduta, wyjął z niej małą sakiewkę, zdawał się szukać czegoś pomiędzy drobną monetą, znalazł czego szukał, wcisnął w dłoń kobiety mały pieniążek i odszedł. Marta spojrzała na otrzymany datek i zaśmiała się głucho. Wyżebrała dziesięć groszy.
Siwy, zgarbiony przechodzień miał litościwą rękę. Mógłże przecież wiedzieć, jakiemi były potrzeby wzywającej go o pomoc kobiety, a gdyby o nich wiedział, chciałżeby, mógłżeby zadość im uczynić? A ileż razy żebrzącej kobiecie przyjdzie dłoń wyciągnąć, nim z datków podobnych utworzy się najwyższe teraz dla niej bogactwo — wiązka drzewa, flaszka lekarstwa?
Żebrząca kobieta szła dalej, sztywna, niema, z drobnym pieniążkiem w ściśniętej kurczowo dłoni. Stanęła znowu. Nie na przechodniów patrzała teraz, ale zapuszczała wzrok za przeźroczyste, szerokie, rozpalone światłem okno. Było to okno sklepu, który przy oświetleniu sztucznem miał pozór czarodziejskiego pałacu.
Przyozdabiały go w głębi marmurowe filary, śród nich zwieszały się bogate zwoje purpurowych firanek, rozwieszone po ścianach wzorzyste kobierce pieściły wzrok barwami róż i zielenią trawy, na tle ich bielały rzeźbione kształty posągów. Na brązowych podstawach gałęziste ramiona rozwijały tam złotem błyszczące świeczniki, wznosiły się srebrne wazy i puhary, porcelanowe kosze i kryształowe dzwony, przykrywające grupy marmurowych posążków. Nie na te wszystkie przecież piękności i bogactwa zwracało się czarne, rozpalone oko spoglądające z ulicy we wnętrze sklepu.
Przed długim palisandrowym stołem, zawieszonym niby wieńcami olbrzymiego kwiecia, szlakami puszystych i wzorzystych kobierców, stali dwaj ludzie. Jeden z nich był sprzedającym, drugi kupującym. Rozmawiali z ożywieniem, sprzedający miał twarz rozjaśnioną, kupujący zamyśloną i nieco zafrasowaną, wyborem pewno, jaki mu czynić przychodziło pomiędzy przedmiotami, z których każdy był arcydziełem przemysłu i smaku.
Oszklone drzwi otworzyły się powoli, do bogatego sklepu weszła kobieta z szeroką białą taśmą u dołu czarnej sukni, w czarnej wielkiej chuście przykrywającej głowę i skrzyżowanej na piersi. Zżółkłe i pomarszczone czoło tej kobiety na wpół było zarzucone potarganymi, z pod chustki wydobywającymi się włosami; na policzkach leżały ciemne rumieńce, usta za to białe były prawie jak papier.
Na odgłos, jaki wydały otwierające drzwi, dwaj mężczyzni spojrzeli w stronę wchodzącej. Ona stanęła u drzwi, w pobliżu konsoli z marmurową płytą stojącej poniżej wielkiego zwierciadła. Do tego przybytku bogactwa wsunęła się jak widmo i jak widmo stała pod ścianą nieruchoma, niema.
— Czego pani życzysz sobie? zapytał kupiec przechylając nieco głowę i za bukietu sztucznych kwiatów spoglądając na ciemną, nieruchomą postać.
Ale ona nie patrzała na niego. Wlepiła oczy w twarz kupującego pana, który z bogatem futrem niedbale zawieszonem na ramionach, z białą ręką złożoną na wzorzystym kobiercu, spoglądał na nią roztargnionym wzrokiem.
— Czego pani sobie życzysz? pytanie swe powtórzył kupiec, długiem spojrzeniem od stóp do głowy okrył ciemną postać i dodał surowiej:
— Czemu pani nie odpowiadasz?
Ona patrzała wciąż na mężczyznę w bogatem futrze.
Możnaby rzec, że w piersi jej była ręka jakaś okrutna, szarpiąca, a głowę obejmowały płomienie, bo oddech jej stawał się coraz słabszym, a policzki i czoło zachodziły ciemną barwą purpury. Nagle wyjęła rękę z za fałd chusty i wyciągnęła ją nieco przed siebie. Usta jej zsiniałe, drżące otwierały się i zamykały kilka razy.
— Panie! wymówiła nakoniec, dobry panie! na lekarstwo dla mego chorego dziecka!
Ręka jej chuda i zziębnięta trzęsła się jak liść osiny, w przeszywającym jej głosie brzmiały już przeciągłe i żałosne dźwięki żebracze.
Mężczyzna w bogatem futrze popatrzył na nią chwilę i wzruszył lekko ramionami.
— Moja pani! rzekł sucho; czy nie wstydzisz się żebrać? Jesteś młoda i zdrowa, możesz pracować!
Wyrzekłszy to zwrócił się ku palisandrowemu stołowi, na którym leżały kobierce i stały srebrne kosze.
Kupiec z uśmiechem na ustach rozwijał jeden jeszcze kobierzec. Ciągnęli dalej przerwaną rozmowę.
Ciemna postać kobieca stała wciąż u drzwi, jakby zaklęła ją siła jakaś złowroga i niezmożona. Złowrogo też w istocie wyglądała w tej chwili twarz jej. Słowa, które usłyszała, były kroplą przepełniającą tę czarę jadowitych wpływów, z której piła od tak dawna. Kropla ta spadła w głąb jej piersi z siłą narkotyku wyprężającego nerwy, oślepiającego myśl, ogłuszającego sumienie. Możesz pracować! czyż człowiek, który wyrzekł te słowa, mógł choć w części wiedzieć, jakie znaczenie szyderskie, niemiłosierne posiadały one w stosunku do tej kobiety, która zmordowała śmiertelnie ducha, sterała siły ciała w nadaremnych próbach pracowania? która utraciła szacunek dla samej siebie, przed samą sobą rozsypała się w proch nikczemny dlatego że pracować nie mogła? Człowiek ten nie mógł wiedzieć o tem. Postępek jego z tą kobietą nie mógł służyć złem świadectwem o mierze dobroci i litości zawartej w jego sercu. Bardzo być może, iż był dobrym i litościwym, iż otwarłby dłoń hojną przed bezsilnem kalectwem, zgrzybiałą starością, obalającą chorobą. Ale kobieta, która wyciągnęła ku niemu rękę żebrzącą, była młoda i nie dotknięta fizycznem kalectwem żadnem, choroba nie wybiła się na jej zewnętrzność widzialnymi dla wszystkich znakami.
O moralnem zaś jej kalectwie, które przywiodło ją przed niego, o trawiącej gorączce, która od tak dawna paliła pierś jej stopniowo, w proch i zgliszcza zamieniając najlepsze uczucia człowiecze, obejmowała głowę jej napełniając ją coraz gęstszym duszącym dymem ciemnych trujących myśli, on nie wiedział. Nie wiedział a więc wyrzekł: jesteś młoda i zdrowa, możesz pracować! Słowami temi wypowiadał rzecz całkiem słuszną a jednak zarazem bezwiednie popełniał niesprawiedliwość okrutną.
Przed kilku miesiącami, przed parą jeszcze tygodniami może Marta pojęłaby wszystko, co było słusznem i prawdziwem w zwróconych ku niej słowach mężczyzny. Ale bo też wtedy jeśliby stanęła przed nim, wołałaby o pracę, o nic więcej tylko o pracę; teraz błagała jałmużny, teraz w słowach usłyszanych nie usłyszała nic prócz szyderczej niesprawiedliwości.
Płomienne rumieńce, które miała na twarzy i czole, gdy wyciągnęła rękę, zniknęły bez śladu. Śród śmiertelnej bladości, jaką pokryły się jej rysy, zapadłe źrenice, czarne i głębokie jak otchłań, paliły się jak wulkany. Wulkan też wybuchnął w piersi jej podnoszącej się i upadającej gwałtownie, wulkan gniewu zawiści i — pożądliwości.
Gniewu zawiści, pożądliwości? Możeż to być, aby Marta, to dziecię cichej, uroczej zagrody wiejskiej, ta niegdyś szanowana małżonka, szczęśliwa matka, ta prawa istota, która za cenę życia spełniać nie chciała pracy, do której nie czuła się zdolną, aby ta energiczna robotnica, w pocie czoła i boleści serca szukająca po wszystkich drogach ziemi uczciwego kawałka chleba, aby ta dumna dusza wyciągająca niegdyś dłonie do Boga z błaganiem, aby usunął od niej dolę żebraczą, stać się mogła pastwą tych okrutnych, piekielnych, w piekło złych żądz i czynów wiodących uczuć?
A jednak mogło tak być: niestety! niestety! nietylko mogło, ale musiało, musiało mocą niezłomnej, wiekuiście logicznej i w logiczności swej niczem na ziemi zmącić się nie dającej natury człowieczej. Ona nie była bezcielesnym aniołem, nie była napowietrznym ideałem, którego nie dotykają i nie obalają podmuchy wichrów ziemskich, dlatego że go niema na ziemi. Ona była człowiekiem a w naturze człowieczej jeżeli są szczyty wyniosłe, na których rozwijają się rozum, cnoty, poświęcenia, bohaterstwa, są także i dna przepaściste z przyczajonymi w ciszy i milczeniu gadami groźnych pokus i ciemnych inctynktów. Nie należy żadnej istoty ludzkiej mordować tak śmiertelnie, wstrząsać tak gwałtownie, aby poruszyć się w niej mogło to dno tajemnicze, z zaczajonymi na niem w milczeniu zadatkami występków. W naturze człowieczej są potęgi olbrzymie, ale są także bezmiary niemożności. Należy każdą istotę ludzką obdarzać miarą praw i oręży ściśle odpowiednią mierze ciążących nad nią obowiązków i odpowiedzialności, inaczej bowiem nie uczyni ona, nie przetrwa tego, nie ostoi się przed tem, co uczynić i przetrwać, przed czem ostać się nie będzie mogła.
Trująca gorycz, od tak dawna kropla po kropli zbierająca się w piersi Marty, podniosła się w niej teraz ogromną falą, a wraz z nią wypłynęły śpiące dawniej głęboko, budzące się potem stopniowo, obudzone teraz całkiem i wściekle miotające się gady pokus i węże namiętności.
Młody pan w bogatem futrze wybierał kobierce, kosze srebrne, porcelanowe wazony i marmurowe posążki. Kupował wiele, myślał zapewne o urządzeniu pięknego domu, do którego może wprowadzić miał młodą żonę.
On i kupiec pochłonięci byli swem wspólnem zajęciem, zapomnieli o kobiecie, w nieruchomości kamiennej i ciszy grobowej stojącej pod ścianą. Ona nie odrywała oczu od ręki kupującego, trzymającej duży gruby pugilares napełniony pieniędzmi. Czemu on ma tak wiele a ja nic nie mam? myślała. Jakiem prawem odmówił mi on jałmużny? mnie, której dziecko kona w chłodzie i bez ratunku, on, który trzyma w dłoni tak wielkie bogactwo? On skłamał mówiąc, żem młoda i zdrowa! jestem więcej niż stara, bo przeżyłam samą siebie. Alboż wiem, gdzie się podziała dawna Marta? Jestem chora okropnie, bo bezsilna jak dziecko... Dlaczegoż ludzie wymagają, abym żyła o własnej sile, skoro mi jej nie dali? dlaczego mi nie dali siły, skoro jej teraz wymagają odemnie? On jest jednym z krzywdzicieli moich, jednym z dłużników! powinien dać!
Myśli kobiety tej były okropnie, bezrozumnie niesłuszne, a jednak zarazem i względnie do niej samej jakże konieczne, jakże zrozumiałe. Rodowodem ich były te same krzywdy, te same koleje, te same bezsilności z jednej strony a odpowiedzialności i potrzeby z innej, które zrodziły wszystkie szalone doktryny, wybuchające w świecie od czasu do czasu pożogą i mordami, wszystkie wściekłe namiętności, które powstałe z braku sprawiedliwości tracą same jej zmysł, i z krzywdy zrodzone zadają krzywdy.
— A więc, mówił pan kupujący, 300 złotych kobierzec a 500 te kosze, wazon porcelanowy 200 i...
Wyjmował pieniądze, aby należną sumę wypłacić kupcowi, nagle zatrzymał się.
— A! zawołał, o mało nie zapomniałem! Miałeś mi pan dać tę grupę bronzową i tamtą oto...
Kupiec poskoczył uśmiechnięty, usłużny.
— Czy tę? zapytał.
— Nie, tamtą, Niobe z dziećmi...
— Niobe? zdaje mi się, że chciałeś pan Kupidyna z Wenerą?
— Być może; muszę przypatrzyć się im raz jeszcze.
Niedbałą ręką, nawykłą znać do rozrzucania bogactw, rzucił rozwarty pugilares na marmurową płytę konsoli, sam poszedł za kupcem w głąb sklepu, kędy na palisandrowych pułkach, pod kryształowymi dzwonami, stały mitologiczne z bronzu lane lub z marmuru rzeźbione grupy posążków.
Pugilares niedbale rzucony roztworzył się szerzej, na marmurową płytę wypadło zeń kilka asygnat różnej wartości.
Na asygnaty te patrzały rozpalone oczy stojącej pod ścianą kobiety. Jak pewne gatunki wężów na ptaki, tak różnobarwne papierki te wywierały na czarne przepaściste źrenice czar przykuwający.
Jakie myśli krążyły po głowie kobiety, gdy patrzała ona w ten sposób na cudze bogactwo? trudno wszystkie je zliczyć, trudniej jeszcze, wyprząść z nich wątek równy. Nie były to myśli, ale był to chaos; gorączka ciała zrodziła go, burza ducha wzmagała. Po dwóch sekundach takiego patrzania Marta drżeć zaczęła na całem ciele, spuszczała powieki i wnet podnosiła je znowu, wyjmowała rękę z za fałd chusty i wnet ją chowała! walczyła znać jeszcze, ale niestety! nie było dla niej nadziei zwycięstwa! Nie było tej nadziei, bo nie było już w niej dość siły, aby oprzeć się mogła haniebnej pokusie; bo nie było już w niej dość przytomnej myśli, aby haniebność pokusy zrozumieć mogła; bo nie było już w niej sumienia, które utonęło w morzu goryczy zebranej w jej piersi; bo nie było już w niej wstydu odegnanego pogardą, którą czuła dla samej siebie, długim szeregiem przenoszonych upokorzeń i po tylekroć przyjmowaną jałmużną. Nie było dla niej nakoniec nadziei zwycięstwa, bo nie była ona przytomną, bo ciało jej paliła gorączka, z głodu, zimna, bezsenności, łez i rozpaczy powstała, a ducha porwały i oplątały ciemne furye z dna jej wzburzonej istoty wylęgłe.
Nagle kobieta uczyniła szybki ruch ręką; jeden z papierków zniknął z marmurowej płyty, zarazem drzwi szklanne otworzyły się i zamknęły z gwałtownym trzaskiem.
Na ten silny i niespodziewany odgłos dwaj ludzie w głębi sklepu zajęci wybieraniem grup mitologicznych, odwrócili twarze.
— Co to było? zapytał pan kupujący.
Kupiec poskoczył na środek sklepu.
— To ta kobieta tak nagle wybiegła! zawołał, pewno ukradła cokolwiek.
Młody pan zbliżył się także ku drzwiom.
— W istocie, rzekł z uśmiechem spoglądając na marmurową płytę, ukradła mi trzyrublową asygnatę.
— Jedną tylko miałem taką a teraz niema jej tu...
— Ach, niegodziwa żebraczka! krzyknął kupiec, jakto? w moim sklepie kradzież? tuż pod memi oczami? ach, bezczelna!
Przyskoczył do drzwi i otworzył je na oścież.
— Rewirowy! stojąc na progu krzyknął donośnym głosem, rewirowy!
— A czego pan życzy sobie? ozwał się głos z ulicy.
Żółta blacha błysnęła na piersi człowieka, który stanął na chodniku pod strugą światła buchającego ze sklepu.
— Tam, rzekł kupiec dysząc z gniewu i palcem wskazując ulicę, tam pobiegła kobieta, która przed minutą ukradła w sklepie trzy ruble!
— A w którą stronę pobiegła?
— W tamtą, rzekł przechodzień jakiś, który słyszał słowa kupca, zatrzymał się przed sklepem i wskazywał w stronę Nowego Świata. Spotkałem ją, cała w czerni, leciała jak szalona nic nie widząc przed sobą, myślałem, że waryatka!
— Trzeba ją schwytać! mówił kupiec do rewirowego.
— Naturalnie, proszę pana! zawołał człowiek z żółtą blachą, poskoczył naprzód i krzyknął donośnie:
— Hej! ludzie! łapajcie! tam, ku Nowemu Światu pobiegła złodziejka!
Drzwi sklepu zamknęły się, młody pan z uśmiechem wymawiał kupcowi, że dla tak małej straty jego tyle sobie zadał kłopotu.
Ulica zaś przedstawiała po kilku sekundach scenę gwarną i tłumną.
Jak błyskawica przerzyna chmury, tak kobieta ubrana w czerni przeszywała tłumy przechodniów, pędząc na oślep, zda się w stronę Nowego Światu. Prawdopodobnie nie wiedziała ona, w którą stronę biegła ani, w którą biedz jej należało, była nieprzytomną, nawpół obłąkaną. W tej chwili resztą myśli świadomej siebie żałowała może, iż popełniła czyn haniebny, ale już go popełniła i ogarniał ją przestrach szalony. Wiedziona instynktem zachowawczym uciekała od ludzi, a oni byli za nią, przed nią, wkoło niej, zdawało się jej zapewne, że bieg szybki, ślepy, bezpamiętny, zaniesie ją, kędy ich nie będzie...
Spotykający ją potrącani przez nią przechodnie oglądali się za nią zrazu ze zdziwieniem lub przestrachem, usuwali się jej nawet z drogi, przypuszczając w niej obłąkanie lub gwałtowną jakąś potrzebę pośpiechu. Wkrótce jednak rozległ się po ulicy wyraz: łapajcie! wnet za nim zabrzmiał drugi: złodziejka!
Wyrazy te nie były wymówione jednym głosem, ale toczyły się z tej samej strony, z której biegła kobieta, rzucane z ust do ust, wzrastające wciąż, przybierające mocy gwałtu, niby kule ogniste rzucone potężną ręką i toczące się wzdłuż drogi ze wzrastającym szumem. Kobieta, która zaczynała już tracić szybkość biegu i w zniemożeniu zatrzymała się była na sekundę, usłyszała goniące ją złowrogie okrzyki.
Przyłączył się do nich zarazem coraz rozgłośniejszy tentent nóg ludzkich, biegnących po kamieniach chodnika. Straszne drżenie wstrząsnęło ją od stóp do głowy, popędziła dalej z taką szybkością, jakby skrzydła miała u ramion. Miała je znowu w istocie, tylko że teraz żadne z nich nie było boleścią, oba wyrosły z przestrachu.
Nagle uczuła, że biedz jej trudno nie dlatego aby sił jej nie stawało, wszak unosiły ją prawie nad ziemię skrzydła przestrachu, ale dlatego, że ludzie idący w przeciwnym kierunku zaczęli zachodzić jej drogę, wyciągać ręce, aby pochwycić jej suknię. Skrzydła jej stały się nietylko już szybkie, ale elastyczne, rzucały ją w rozmaite kierunki z zadziwiającą sprężystością i lekkością ruchów, unikała rąk przechodniów, ocierała się o nich, a jednak im umykała.
Tam jednak o kilka kroków nie pojedyncze już spotykają ją postacie, ale idzie kilku razem ludzi i całą szerokość chodnika zalega, wyminąć ich niepodobna, raz znalazłszy się przed nimi będzie przez nich schwytaną.
Zeskoczyła z chodnika; na środku ulicy kół i kopyt końskich wiele, ale ludzi pieszo idących mniej daleko, wcale prawie niema.
Biegła ulicą, wymijała teraz koła i kopyta końskie z tą samą zręcznością, jak przedtem przechodniów. Ale w tej samej chwili gdy rzuciła się na środek ulicy, rzuciła się tam za nią ciemna masa złożona z goniących ją ludzi. Kim byli ludzie ci? Na czele ruchomego orszaku połyskiwały żółte blachy; za nimi pędziła krzycząc i śmiejąc się gawiedź uliczna, zawsze skora do uczestniczenia w każdej scenie ruchliwej, za gawiedzią jeszcze ciągnęli wolniej nieco uliczni próżniacy, w każdym widoku tłumnym skorzy zawsze szukać dla siebie rozrywki.
Dorożki i powozy przerzedziły się nieco. Kobieta stanęła pośród ulicy i obejrzała się za siebie.
Kilkadziesiąt kroków oddzielało ją jeszcze od czarnej masy złożonej z postaci ludzkich, krzyczącej głosami ludzkimi. Stała parę sekund tylko i puściła się znowu przed siebie. Wtedy i naprzeciw jej także ukazała się masa czarna, ruchoma, jak ta, która była za nią, z innym tylko kształtem, bo podłużna, wysoka, z wielkiem okiem płonącej u góry purpurowej latarni. Dzwonek srebrny, przeźroczysty, donośmy, zadźwięczał w powietrzu, dźwięczał długo, przenikliwie, ostrzegająco, purpurowe oko szybko sunęło naprzód, ciężkie koła turkotały głucho, kopyta końskie wydawały metaliczne odgłosy, uderzając o rozesłane na ziemi sztaby żelazne, po których toczyły się koła.
Był to olbrzymi omnibus kolei żelaznej, ciągniętej czterema wielkimi dzielnymi końmi, napełniony ludźmi, obciążony pudowemi brzemionami.
Kobieta biegła wciąż środkiem ulicy, za nią i przed nią biegły dwie masy czarne, jedna z krzykiem i pośmiewiskiem, druga z przeciągłym dzwonkiem, głuchym turkotem i purpurowem ogromnem okiem, sunęły one obie w prostym kierunku ku pędzącej pomiędzy nimi kobiecie. Jeżeli nie zeskoczy na bok, jedna lub druga pochłonąć ją musi. Zboczyła z prostej linii, którą biegła dotąd, stanęła i obejrzała się.
Teraz goniący ją tłum ludzi był już o kilkanaście zaledwie kroków od niej, takaż przestrzeń dzieliła ją od toczącego się wciąż olbrzymiego wozu. Ale tłum biegł wolniej od wozu, który toczył się bardzo szybko.
Nie biegła już dalej. Sił jej zabrakło czy postanowiła w jakikolwiek już sposób położyć koniec tej strasznej gonitwie. Stała piersią zwróconą w stronę, z której przybywał omnibus, ale twarz odwróciła w tę, z której nadbiegali ludzie. Teraz było w jej oczach światło przytomnej myśli. Mogło się zdawać, że czyniła wybór. Jakiż wybór? Z tej strony hańba, pośmiewisko, więzienie, długie, nieskończone może męczarnie, z tamtej śmierć... okropna śmierć, ale nagła, piorunująca.
A jednak instynkt zachowawczy nie opuścił jej znać całkiem, śmierć wydała się jej straszniejszą od ludzi, bo przecież przed chwilą zboczyła z tej prostej linii, po której wybawicielka ta biegła ku niej.
Tak, ale teraz znowu ku linii tej cofać się zaczyna; człowiek z żółtą blachą u piersi wyorzedził lecącą za nim gawiedź, wyciągnął rękę i dotknął brzegu jej chusty. Skoczyła, stanęła na jednej z szyn żelaznych. Z twarzą podniesioną ku ciemnemu sklepieniu wyciągnęła w górę obie ręce. Usta jej otworzyły się i wydały niewyraźny wykrzyk. Rzuciłaż ku gwiaździstemu niebu skargę żałośną, czy słowo przebaczenia, czy może imię swego dziecka? Nikt nie dosłyszał. Człowiek z żółtą blachą, stropiony zrazu nagłem rzuceniem się w bok kobiety, znalazł się znowu przy niej i porwał ją za skraj chusty. Ona błyskawicznym ruchem chustę zrzuciła i w ręku policyanta zostawiła, a sama na ziemię upadła.
— Stój! stój! rozległ się w tłumie straszliwy okrzyk.
Ale purpurowe oko słuchać nie chciało, leciało wciąż w powietrzu, a kopyta końskie dzwoniły po sztabach żelaznych.
— Stój! stój! krzyczał tłum nieustannie, przeraźliwie. Woźnica porwał się na koźle, stanął, zgarnął w dłoń długie lejce i głosem ochrypłym od przerażenia krzyknął na konie, aby stanęły.
Stanęły, ale wtedy, gdy ciężkie koło z lekkim stukiem zsunęło się już z piersi rozciągniętej na ziemi kobiety.
W grobowem milczeniu stał tłum pośród wspaniałej ulicy, pobladłe od zgrozy twarze i dyszące przestrachem piersi schylały się nad ciemną postacią, która na kształt nieruchomej plamy leżała na białej pościeli śniegu.
Koło olbrzymiego wozu zgruchotało pierś Marty i wygnało z niej życie. Twarz jej pozostała nietknięta i szklistemi oczami patrzała w gwiaździste niebo.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.