Na dnie sumienia/Tom II/Rozdział VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Na dnie sumienia
Rozdział Przełom
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1873
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ VI.
Przełom.

Sporo już czasu upłynęło od przybycia do Dolin Dembielińskiego, a świetny gość nietylko o odjeździe nie zdawał się myśleć, ale owszem coraz ściślej zaznajamiał się, spajał niejako z nowem życiem które go otoczyło. Co myślał, co czuł, jaki proces moralny odbywał się w wewnętrznej jego istocie, trudno było odgadnąć, bo bywał zwyczajnie zamknięty w sobie, i do wywnętrzań się nie skłonny. Sądząc jednak z urywkowych słów i zdań, które niekiedy wypowiadał, z odmienionego wyrazu twarzy jego i mniej niż przedtem obojętnej, mniej niedbałej i chłodnej postawy — można było rzec na pewno, że doświadczał uczuć, które nie były mu zwyczajnemi; że nachodziły go myśli z jakich usiłował zdać sprawę samemu sobie, niby ze zjawisk nowych a dla niego ważnych; że nakoniec odbywał się w nim proces moralny taki, jaki zachodzi zawsze, ilekroć los, czy loika wiążąca życiowe wypadki, czy nagły acz loiką tą sprowadzony przełom w uczuciach i pojęciach, rozkazują człowiekowi innem niż dotąd okiem spojrzeć na życie, zadania jego, chluby, uciechy, na to wszystko słowem, co stanowi zasadę bytu człowieka na ziemi. Przełomy takie rozłamujące najstalej utworzone charaktery, i wytrącające z kolei najpyszniejsze z samych siebie pojęcia, nie zdarzają się nigdy ludziom ograniczonym, lekkomyślnym, z natury upośledzonym moralnie i umysłowo, albo fatalnemi wpływami i nałogami do gruntu, ostatecznie zepsutym, znikczemnionym; lecz często, częściej niż zdawać się może, nachodzą one zbłąkanych a nawet występnych, jeśli zbłąkani ci i występni posiadają pod czaszką umysł zdolny do szerokich i dalekich polotów, a w klatce piersiowej fibry czucia nie całkiem jeszcze zdrętwiałe — kto wie? drgające może potajemną, lecz nigdy nieugaszoną tęsknotą za wszystkiem co jest pięknością, czystością, wspaniałością i prawdą. Jeżeli rozum człowieka błąka się częstokroć po manowcach zgubnych zwątpień, rozpacznych przeczeń i podstępnych sofizmatów, ale palić się nie przestaje życiodawczem płomieniem bystrego pojmowania i gorącej wyobraźni; jeżeli w piersi napełnionej złemi, pokuśnemi a nawet hańbiącemi namiętnościami, mieszka jeszcze niestracony lubo tajemny wstyd, a pragnienie rzeczy świętych i żal za postradaną białością sumienia, daje znać o sobie bólem od czasu do czasu, — wtedy przełom życiowy może spaść we wnętrze człowieka nagły jak piorun, wywołany czarodziejską mocą jednego szlachetnego słowa, jednej godziny ciszy i skupienia, jednego oblicza ludzkiego, jaśniejącego nieposzlakowaną cnotą, jednym potężnym widokiem natury, jednem nakoniec uczuciem pięknem i zacnem, choć mimo woli może i wiedzy powziętem. Na pozór, przemiany te i przełomy wydają się nagłemi; w rzeczy samej jednak są one tylko faktem widomym, przygotowanym przez mnóstwo następujących po sobie przejść niewidomych, bo we wnętrzu człowieka zachodzących. Nie sąto błyskawice ani katastrofy, ale raczej są to płomienie wybuchające z pod pokrywy, która podminowana przez nie oddawna, pęka teraz i rozpada się; albo kulminacyjne punkty istnień ludzkich, ku jakim dążyło nieprzerwanie wszystko, co w nich kiedy działo się i było.
Być może, iż świetny gość Dolinieckiego dworu uczuwał w sobie zbliżający się wybuch, tajemnie go dotąd nurtującego płomienia; być może, iż punkt kulminacyjny moralnego jego istnienia, znajdował się tuż pod jego stopami — bo długie nocne godziny przesiadywał w swej pięknej, starożytnej komnacie, z czołem na dłoni, z oczami wpatrzonemi w jeden punkt przestrzeni. Przed nim leżały nawpół zapisane arkusze papieru i mappy, z drobiazgową dokładnością ukazujące dalekie lądy i wody; ale on po kilku zaledwie chwilach pracy wypuszczał pióro z roztargnionej ręki, i wzrok pociągany ku krainom własnego wnętrza, odwracał od kart napełnionych nazwami odległych krajów świata. Praca zewnętrzna, której przez lat tyle oddawał się z zapałem, z gorączką obudzaną i podtrzymywają żądzą sławy i wielkości, przemieniła się w nim teraz w cichą pracę wewnętrzną, której wynikiem bywa częstokroć głębokie ukorzenie się człowieka przed tem, co dotąd lekceważył i wyśmiewał; szczere w obec siebie samego przyznanie się do swej małości, która pomimo wszelkich otrzymanych chlub i odniesionych tryumfów, w obliczu prawd jedynie wysokich i wszechludzkich nie przestała być małością. Godziny nocne upływały jedna za drugą, a człowiek ten siedział nieruchomy, pogrążony w bezdennych zda się dumaniach, wsłuchany w głosy rozmawiające, — kto wie? bojujące może w jego wnętrzu — i w tę głęboką, uroczystą ciszę, która otaczała go zewsząd, przerywana tylko szumami wichrów, śpiewających w przestrzeni pieśń poważną, posępną, nieraz i smutną, lecz zawsze potężną. Któż odgadnie jaką mową przemawiała doń ta cisza, dotąd mu nieznana; jakim myślom i jakim uczuciom jego wtórowały te spiewy wichrów nocnych, będące odgłosami natury opuszczonej przez niego od tak dawna, zapomnianej, wyśmianej nieraz sceptycznemi usty światowca, gardzącego wszystkiem, co najlżej choćby napomnieć mogło sielankę, idyllę? Jak nurek szukający perły, pogrąża się w łonie oceanu, tak on pogrążał się w odmęt i rozgwar świata, szukając tego, co uważał dla siebie za przedmiot pożądania i talizman szczęścia. Szczęśliwszy od wielu nurków, którzy z topieli wychodzą nie niosąc z sobą nic, znalazł on to, za czem pogonił; wypłynął na powierzchnię światowego odmętu z wieńcem wawrzynowym na młodem jeszcze czole. Posiadł to, ku czemu rwały się młodzieńcze jego żądze, — gwiazdę sławy i magiczną rószczkę potężnych na świat wpływów. Ale wtedy właśnie, gdy panująca w nim przeważnie namiętność zadowoloną została w swych pożądaniach, gdy miał już co pragnął mieć, stał się tem, czem pragnął być, użył tego, co wydawało się mu najwyższą rozkoszą użycia, — być może, iż uczuł, że istnieniu jego niedostaje ważnego jakiegoś czynnika, i począł szukać go w sobie i koło siebie z tajemniczą rozpaczą, myśląc, że szukać począł zapóźno. Być może, iż ogień namiętności podsycany prądem gorączkowej pogoni, przygasał, im bliżej mety swej znajdował się goniący; być może, iż raz uczuwszy na czole swem promieniejącą gwiazdę sławy, uczuł, że promienie jej nie rozgrzewają mu piersi niczem więcej nie rozgrzewanej, a raz ujrzawszy się wielkim i potężnym, pojął, że pomimo to, nie przestał być zarazem małym i kalekim. A godzić się z własnem kalectwem, nie leżało w naturze jego; raz przekonany o niem, musiał on wytężać wszystkie władze ducha swego, aby wyprostować to, co było skrzywionem. Albowiem skrzywienie wszelkie jest pochyleniem się; a być pochylonym we własnych choćby oczach, było mu rzeczą wstrętną. W jakimkolwiek kierunku dążyły władze myślenia jego i działania, towarzyszyła im zawsze duma i żądza wdarcia się na wysokości. Nie mógł nic czynić po połowie ani w części; niepodobna mu było zatrzymać się na stoku góry. Czegokolwiek zapragnął, najwyższy szczyt musiał być celem jego pragnień. Porwany prądem samolubnej namiętności, zdolen był popełnić występek, aby obalić zaporę tamującą mu kroki; ale raz ogarnięty żądzą cnoty, dosięgnąłby ją w obłokach, albo poszedłby za nią w bezdnię otchłani. Tożto żądza cnoty spędzała sen z jego powiek, przez całe długie, zimowe noce, umysł jego i oczy odrywając od prac do których nawykł, lecz które nie posiadały w sobie pierwiastków, mogących teraz zaspokoić go i nasycić? Bywały ranki, w których lampa gasła na jego stole, a szary świt wnikając przez okna, oblewał mu czoło blade, zbrużdżone niespokojnemi myślami. Wstawał i patrzał na urodziny dnia, myśląc może o urodzinach nowego człowieka, które odbywały się w jego wnętrzu. We wzroku jego wpatrzonym w różowe światło jutrzenki, odbiła się nieraz śmiertelna walka pysznego, napół rozdartego umysłu. Nieraz usta jego tak dumne i szyderskie niedawno, zwarły się od bolu albo zadrżały dolegliwem poczuciem tajemnej jakiejś trwogi czy palącego wstydu. Ale jakiemikolwiek były te uczucia, których doświadczał w godzinach samotnych, te myśli i zagadnienia z jakiemi bojował jak szermierz torujący sobie drogę ku prawdzie, to jednak pod ich wpływem twarz jego oblekała się żywszym kolorytem i łągodniejszym wyrazem niż ten, jaki cechował ją wprzódy; w oczy wstępowały jeden po drugim coraz żywsze blaski; uśmiech szczery, swobodny, coraz częściej wstępował na usta, spędzając z nich chłód i szyderstwo.
Umysł jego pyszny, i od najwcześniejszej młodości pogrążony w niezdrowej, bo sztucznej atmosferze, zaczynał może wierzyć w to, o czem wątpił dotąd, czemu nawet przeczył nieraz stanowczo, tak myślą jak ostrem i błyszczącem słowem, wypowiadanem w zebraniach wielkiego świata, lub wypisywanem na kartach, które wpadały pośród tłumów jak błyskawice, wzniecając pożary niszczące lecz świetne. Zaczynał może wierzyć w czarodziejską piękność natury, w uroki poezji, w możebność nieskalanej czystości, we wzniosłość cnoty, w wysokie szczęście ducha wiecznie pracowitego choć cichego, w powinności stojące na straży żądz samolubnych, w potrzebę nakoniec niezbędną ideału, któryby jaśniał przed oczami człowieka jak gwiaździsty drogoskaz nie pozwalający błądzić, jak źródło mocy, zachęty i pociechy nigdy niewyczerpane. Zaczynał on wierzyć w to wszystko, dla tego zapewne, że nigdy wierzyć całkiem nie przestał; że wiara była potrzebą najgłębszej jego natury, sfałszowanej lecz nie przeinaczonej w zupełności, wychowaniem, okolicznościami, własną wolą nakoniec rzuconej w topiele zwątpień, lecz potajemnie buntującej się przeciw dławiącej ich goryczy. Ale wiara ilekroć wstępuje we wnętrze człowieka, nie bywa nigdy długo samotną; wraz za nią, z niej samej wyłoniona przybywa miłość. Dwa te genjusze zbawcze postępują zawsze razem, jak bracia archanioły.
Piękny i świetny gość Dolinieckiego dworu, z coraz żywszem i widoczniejszem zadowoleniem przebywał w towarzystwie Krystyny. Byłożto wspomnieniem utraconej dawno siostry, którą piękna dziewczyna przypominała mu rysami i postacią, czy głęboka potrzeba serca, upatrującego oddawna pomiędzy obliczami niewiast oblicza, mogącego obok pociągu obudzić szacunek i bezwarunkową wiarę? Czy zachwycała go rzadka w istocie piękność Krystyny? — czy dobroć jej i otwartość w połączeniu z bogactwem wiedzy i dojrzałością umysłu, czyniły mu towarzystwo jej miłem i prawie niezbędnem? — czy zaciekawił go nakoniec żar, który palił się na dnie ciemnych źrenic i nadawał jej blask namiętny, tem potężniejszy, że przysłoniony kryształowem przezroczem niewinności? — czy może wszystkie te przyczyny razem składały się na ten nieprzeparty urok, którym pociągany do córki Ewy, zdawał się przez długie chwile zapominać o wszystkiem, co nią nie było? Bądź co bądź, wkrótce nikomu z patrzących tajnem być nie mogło, iż pomiędzy dwojgiem młodych ludzi istniało coś więcej jak przyjaźń pokrewieństwa.
Krystyna pracowite wiodła życie, rozdzielone pomiędzy różne zajęcia ręczne i umysłowe, z których każde miało na celu zdobycz jakąś moralną, lub czyn pożyteczny. Inaczej być nie mogło, gdyż była wychowanką i uczennicą hrabiego Seweryna, który sam ustawiczną pracą służył dwom przedmiotom swego ukochania: nauce i ludzkości. Toteż oboje ci ludzie wspomagając się wzajem, utworzyli dokoła Dolinieckiego zamku prawdziwy warsztat, wyrabiający na rozlicznych maszynach oświatę i dobrobyt. Wszystko cokolwiek bogactwo w połączeniu z gorącą chęcią czynienia dobrze i umiejętnością chęć tę podpierającą, zdziałać może, zdziałanem tam było. Topograficzne i ekonomiczne warunki okolicy, wyzyskane tam zostały jak najstaranniej dla dobroczynnych i użytecznych celów. W ludnych wsiach i licznych fabrykach szkoły obsadzone nauczycielami troskliwie wybieranymi, otwierały się co rana, rozlewając obficie na okoliczną ludność światło prawd moralnych i umysłowych. Nędzarzy nie widać tam było na kilka mil dokoła; chroniły ich w mniejszej części dobroczynne zakłady, w większej części zapobiegały nędzy liczne i na każdym kroku podawane sposobności i zachęty do pracy. Wszystko to w połączeniu z zarządem dóbr rozległych i zagospodarowywanych nietylko z widokami jak największych zysków, ale obywatelskim względem na dobroczynne skutki spływające dla całego kraju z mnożących się bogactw jego i zasobów, wymagało wielkiej sumy starań, trudów, wytrwałości i zapobiegliwości. Hrabia posiadał w ustroju swym moralnym i umysłowym nie jedną przeszkodę, niepozwalającą mu stać się kierownikiem wszystkich tych dzieł tak pilnym, jak był zacnym ich twórcą. Przeszkodami temi były: namiętne rozmiłowanie w pracach naukowych, z natury swej potrzebujących ciszy gabinetu lub samotnej natury; optymizm z jakim spoglądał na ludzi i ich sprawy; nakoniec skłonność do roztargnień, umniejszona nieco wpływem czasu, niemniej jednak nie zatracona całkowicie, gdyż wypływająca z samej natury umysłu zapatrzonego niejako w rzeczy oderwane, niezmożoną siłą pociąganego w nurty własnych myśli i rozwag, a tem samem odrywanego zbyt często od rzeczywistości dotykalnej, zewnętrznej. Przywykły do ogarniania wzrokiem i myślą wielkich całości gdy chodziło o system słoneczny, o filozoficzną teorję, lub ekonomiczną doniosłej wagi prawdę, — mało był zdolym do spostrzegania szczegółów i kierowania niemi tak, aby doprowadzić je do pożądanej dokładności i doskonałości. Tu zaczynała się już rola Krystyny jako pomocnicy, wyręczycielki a często i doradczyni przybranego ojca. Każdy wschód słońca widywał ją wstającą z miejsca spoczynku z licem świeżem jak róża, z sercem ochotnem do dziennego zadania. Ciągła działalność w jakiej hrabia utrzymywał od dzieciństwa umysł jej i ciało, uczyniły ją silną i zdrową fizycznie, moralnie hartowną, niezmordowaną, świadomą wielu rzeczy, które dla dziewic jej wieku i stanu, bywają zazwyczaj tajemnicą niezbadaną i niebadaną. Często i zblizka spotykała się z obliczem nędzy i ciemnoty, patrzyła na tę niezbłaganą pracę życia, która stanowi główne tło istnienia ludzi biednych i nieoświeconych, a której nieodłącznie towarzyszą jęki, choroby, wszelkie słowem niedostatki i cierpienia fizyczne i moralne. Ta ciemna strona życia nie obudziła w niej odrazy ku ludziom, którzy ją przedstawiali; lecz owszem czyniła z nich przedmiot gorącej działalności rozumu jej, rąk i serca. Praca mogąca wyjść na pożytek innym, była dla niej zasadą i rozkoszą, jej też oddawała większą połowę swego czasu. Ale potem przychodziła pora spoczynku, godziny, które pozostawały na wyłączną jej własność. Dawniej zapełniała je nauką, sztuką, a często także tem niemem wpatrywaniem się w świat i w samą siebie, które na pozór tylko jest próżnowaniem, w gruncie będąc pracą wyrabiającej się i do stałych podstaw dążącej myśli. Ale teraz chwile te spoczynku lub rozmyślań Krystyna oddała całkiem gościowi swych rodziców, a z gorącego blasku który twarz jej czynił coraz piękniejszą, i z wyrazu oczu coraz głębszych, możnaby sądzić, że odkąd on był przy niej, wszystkie promienie jej uczuć i umysłu rozproszone wprzódy w krainach nauki, sztuki i oderwanych badań, skupiły się w jedno słońce, które zawisło nad jego głową. Wszystko to widocznem być musiało dla każdego, kto tylko patrzył zblizka na tę parę piękną, pociąganą wzajem ku sobie sympatją przemożną, i do ukrywania się nie mającą przyczyn. Widocznem też to było dla Ewy.
Ewa siedziała wieczorem w pracowni hrabiego, niedaleko ognia kominkowego, od którego jak zwykle odgrodziła się ekranem. Jakkolwiek jednak głowa jej pogrążona była w cieniu, oczy świeciły śród zmroku tym blaskiem jaskrawym, niespokojnym, który rodzić się może tylko z gorączki uczuć, jak błyskawica z burzy. Z drugiej strony komina siedział hrabia Seweryn zaczytany w dzienniku. Od pewnego czasu Ewa siadywała zwykle w pobliżu męża, a obejście się jej z nim stało się poufałem, nieledwie wylanem. Możnaby myśleć, że przez to zbliżenie się do człowieka którego imię nosiła, pragnęła okazać że jest szczęśliwą i zadowoloną, stanąć w obronie swej dumy niewieściej, lękającej się czyjegoś politowania jak obrazy. Ale również nie wydawało się niepodobnem, iż postępując tak, szukała instynktowo puklerza i osłony przeciw jakiemuś prądowi porywającemu ją w kierunku, który pobudzał do oporu słabą jej wolę, i resztę pamięci o godności własnej i komuś innemu danych przyrzeczeniach. Hrabia czytał, Ewa milczała; milczała i oczy błyszczące jak dwie jaskrawe iskry wlepiała w przedmiot znajdujący się na przeciwległym końcu obszernej komnaty. Przedmiotem tym była twarz Dembielińskiego pochylona nad stołem, przy którym pod światłem lampy rysowała Krystyna. Rysunekto snać był lekki i łatwy, dokonywany od ręki i studjów nie wymagający, niemniej jednak obudzał widoczne zajęcie w siedzącym obok mężczyźnie.
Krystyna podnosiła od czasu do czasu czoło, i przypatrywała się swej robocie. — Kuzynie Anatolu — mówiła, — czy nie znajdujesz, że cienie te zbyt rażąco odbijają przy tych światłych miejscach?
— Każdy cień najłatwiej spostrzegać się daje i najwięcej razi oko, gdy znajduje się obok światłości, — odpowiedział mężczyzna.
— A więc — odparła piękna robotnica — należy światłości nadać energiczniejszy koloryt a cienie umniejszyć.
Zabrała się znowu do swej roboty, a Dembieliński ze skronią opartą na dłoni ścigał wzrokiem szybkie lubo rozważne poruszenia jej wprawnej i kształtnej ręki. Siedzieli blizko siebie; głowy ich zlekka pochylone ku sobie, przedstawiały dwa typy doskonałej piękności męzkiej i kobiecej. Twarz dziewczyny była promienną, mężczyzny zamyśloną. Pomimo jednak zamyślenia, czoło jego tak gładkie było jak dotąd nigdy, a czarne oczy jaśniały niezwykłym im blaskiem. Po chwili oczy te oderwały się od ręki pięknej sąsiadki, a utkwiły w jej licu, na które spływało obfite światło lampy. Ogarnęła go zaduma głęboka, lecz snać rozkoszna, bo wargi jego zdobne w młodzieńczą jeszcze purpurę otworzyły się uśmiechem, jaki przebywa na twarzach ludzi pomimo wiedzy swej zapadających w marzenia. Było trochę smutku w tym uśmiechu, ale zarazem wiele wzruszenia. Krystyna nie podnosiła oczu; spuszczone rzęsy jej migotliwe cienie rzucały na białe policzki, po których od czasu do czasu przepływała struga różowego rumieńca, niby widomy objaw zdwojonej mocy z jaką uderzało serce. W tej chwili było w niej cudowne połączenie przeczystej niewinności i gorącego życia. Niepokalaność i pogoda splatały się na jej twarzy z dojrzałością myśli i energją uczuć. Toteż od twarzy tej nie odrywało się spojrzenie siedzącego obok mężczyzny, lecz przeciwnie, tonęło w niej coraz głębiej, to badawcze i jakby resztą niedowierzania przyćmione, to gorące znowu i oszklone zadumą.
Nagle śród ciszy panującej w pokoju rozległ się ostry chrzęst jedwabiu. Ewa poruszyła się żywo na swem siedzeniu, a fałdy jej sukni zawsze tak miękko falujące w koło niej, złamały się w ostre zgięcia. Z kibicią podaną nieco naprzód i twarzą bladą, wychyloną pod światło ognia, zwróciła się ku siedzącej opodal parze, i przemówiła.
— Panie Dembieliński! jak widzę, zaczynasz pan rozmiłowywać się w sztuce. Rysunek Krystyny pochłonął całą pana uwagę.
W głosie jej mniej było niż zawsze dźwięków rozwiewnych, miękkich, zefirowych; zastąpiły je brzmienia, których ostrość i porywczość w części zaledwie przytłumioną być mogła pozorną swobodą i uprzejmością.
— Pani hrabino — rzekł gość powstając na głos gospodyni domu i zbliżając się do kominka — nie zaprzeczałem nigdy całkowicie urokom sztuki, czego dowodem może być to, żem w podróżach moich zwiedzał zawsze znakomitsze zbiory rzeźb i obrazów, a muzyka bywała mi najmilszą, rzec mogę jedyną jakiej używałem, rozrywką. Nie taję jednak żem oddawna, nigdy może nie czuł w takiej rozciągłości jak teraz, piękna nietylko sztuki ale i natury.
— Natury nawet! — rzuciła Ewa, i zaśmiała się lekko. — Przypominam sobie jednak — mówiła dalej — pewien ustęp z książki pana, w której pan zachwycanie się naturą i miłość dla niej zaliczasz do rzędu złudzeń.
— Pani — odpowiedział Dembieliński — mówiłem już raz kuzynce mojej Krystynie, że zamierzam wydać na świat poprawną edycję książki, o której pani wspomnieć raczyłaś.
Ewa patrzyła na niego nieruchomemi oczami, których jednak przedchwilny ogień krył się coraz bardziej za szklistą osłonę, występującą z pod ciemnej powieki. Kobieta ta doświadczać w tej chwili musiała gwałtu uczuć, nad któremi zapanować nie mogła; bo ręce jej chude, białe i przezroczyste, zaciskały się w koło jedwabnych fałdów sukni, pierś oddychała coraz prędzej. Zdawało się, że oczy jej rozszerzone wychudnięciem policzków, nieruchome i palące się z za okrywającej je szklistej osłony coraz grubszej i wypuklejszej, nie mogłyby za żadne skarby świata oderwać się od tej męzkiej pięknej twarzy, którą oświecał w pełni czerwonawy blask ognia. Ale on na nią nie patrzał, i nie widział jej wzruszenia. Słowami swemi Ewa obudzić w nim musiała wspomnienie jakieś, które był na chwilę odegnał od siebie; bo twarz jego łagodna i niemal marząca gdy siedział obok Krystyny, stała się znowu surową, niemal chmurną. Stał o parę kroków zaledwie od wpatrzonej w niego kobiety, ale myśli jego odbiegły snać daleko w przestrzeń lub czas. Szklista powłoka przykrywająca rozgorzałe oczy Ewy, zaczęła tajać i skupiać się w wielką łzę.
— Ja myślę — wymówiła cichym, rozwiewnym jak zefir głosem, — że nie jeden człowiek pragnąłby dokonać poprawne wydanie nietylko dzieł swoich, ale i swego życia.
Dembieliński podniósł nagle oczy, uderzony snać temi słowami; ale w tej samej chwili Ewa pochyliła głowę, bo szklista zasłona zsunęła się całkiem z jej źrenic, i w kształcie dwóch łez popłynęła po zwiędłych policzkach. Pochyliła głowę nizko, i długo jej nie podnosiła. Zarazem zaśmiała się lekko, i wymówiła swobodnym głosem. — Mój Boże! gdzież się podział mój podnóżek!
Dembieliński nachylił się także, i z wytworną grzecznością połączoną z poważnem uszanowaniem, przysunął ku niej stojący w pobliżu aksamitny podnóżek.
Ewa nagle podniosła głowę, i włosami dotknęła prawie pochylonej twarzy gościa. Byłoto jedno mgnienie oka, zrządzenie drobnego wypadku; ale z oczu kobiety strzeliły płomienie, czoło jej, twarz i szyja oblały się purpurą. Rzuciła się w tył, i ukryła znowu głowę w cieniu ekrana. Dembieliński nie widział gwałtownego wzruszenia Ewy, tak samo jak przedtem nie odgadł przyczyny dla której pochyliła twarz swą ku ziemi.
Teraz ścigał on wzrokiem Krystynę, która powstawszy od stołu przy którym siedzała, lekkim, swobodnym krokiem przechodziła na drugi koniec komnaty. Surowy wyraz jaki pokrywał twarz jego, złagodniał znowu.
— Kuzynko Krystyno — zawołał prawie wesoło — gdym przed chwilą patrzył na ciebie, niewiem dla czego przyszła mi na pamięć Julja Szekspira.
— Drogi kuzynie — odpowiedziała Krystyna zwracając ku niemu twarz promieniejącą uśmiechem — niedawno przypominałam ci Beatryczę, a teraz przypominam Julję. Jak widzę, masz we mnie całą galerję kobiet królujących w państwie poezji.
Dembieliński skłonił się lekko. — Jestto tak dalece prawdą, iż pewny prawie jestem, że gdybyś pokochała kogo, byłabyś podobną do Andromaki, a w dalszych kolejach życia posiadłabyś cnoty Penelopy, tego rzadkiego wielce typu stałości niewieściej.
Mówił to żartobliwym tonem, Krystyna uśmiechnęła się także, ale oczy ich spotkały się i tonęły przez chwilę w sobie. W cieniu ekrana rozległ się znowu chrzęst jedwabiu, Ewa powstała z siedzenia. Była tak bladą, że nawet oświetlająca ją czerwona łuna ogniska, bladości tej zwalczyć ni pokryć nie mogła; ale uśmiechała się łagodnie i spuszczała wzrok na mały zegarek, wyjęty z pod opaski sukni i drżący trochę w dłoni, której jednak drżenie kobieta hamowała z zadziwiającą mocą.
— Jakżeto już późno! — wymówiła tak cicho, że o kilka kroków jużby jej dosłyszeć niepodobna było. Zwróciła się do córki. — Christine! pora już nam udać się do snu.
Dotąd odchodziła zazwyczaj sama; pokoje matki i córki oddalone były od siebie, czuwały i używały wczasu osobno. Tym razem jednak Ewa pociągała za sobą Krystynę. Kiedy podniosła oczy z nad zegarka i przeniosła je na twarz córki, miały one taki wyraz, z jakim matki patrzą rzadko, a nigdy patrzeć nie powinny na dzieci swoje.
— Allons Christine! Bonjour, monsieur. — Ostatnie wyrazy zwrócone były do Dembielińskiego. Skłoniła głowę, uśmiechała się nawet, ale nie podała mu ręki jak dotąd czyniła codzień. Postąpiła parę kroków — i dziwna rzecz, fałdy jej sukni tak miękkie zazwyczaj i falisto ją opływające, łamały się teraz z ostrym chrzęstem. Hrabia Seweryn podniósł głowę z nad dziennika; Ewa stała tuż przy nim, pochyliła się i przytknęła usta do jego czoła.
— Dobranoc ci Sewerynie — rzekła, — a słowa te uniosły się nad głową hrabiego jakby je wyszeptał zefir wieczorny. Z rąk hrabiego wypadł dziennik, na czole jego spokojnem przed chwilą, ukazała się głęboka bruzda. Zdawać się mogło, iż urodziła się ona pod ustami kobiety, a nie zniknęła wtedy nawet, gdy rękę jego objęła ciepła, serdeczna dłoń żegnającej go na dobranoc ukochanej córki. Krystyna swobodnym krokiem postąpiła za matką, niedaleko progu podniosła oczy, i spojrzała na zawieszony w górze portret matki hrabiego.
— Mój Ojcze — rzekła zatrzymując się i zwracając twarz w stronę, w której pozostali dwaj mężczyźni, — nie wiem dla czego, ale ile razy spojrzę na portret twej matki, muszę zawsze uśmiechnąć się do niego, jak do czegoś, co mi jest bardzo miłem.
— Niech cię Bóg błogosławi, moje dziecko! jesteś do niej podobną — zawołał za nią hrabia, a twarz jego rozpromieniła się znowu.
Dembieliński patrzył za odchodzącemi kobietami, ale wzrok jego jednę z tych tylko ścigał, jednę widział, i nie zmienił kierunku, dopóki postać Krystyny nie zniknęła za progiem pokoju.
— Panie hrabio — rzekł wtedy z powagą w głosie — śliczna ta istota która odeszła ztąd w tej chwili, jest arcydziełem twego życia!
— Arcydziełem natury, kochany panie! — zawołał hrabia — arcydziełem natury! Jam tylko dopomógł jej i nie pozwolił aby uległa szkodliwym wpływom świata i życia...
Zatrzymał się; głęboka radość która przed chwilą zaświeciła w jego wzroku, ustąpiła przed wyrazem smutku. — Wierzaj mi pan — rzekł po chwili milczenia — że daremnie obwiniamy naturę o niejedno złe zjawisko, które spostrzegamy pomiędzy ludźmi; że w niejednym człowieku, dobre dary natury ulegają pod złemi wpływami sztucznych warunków źle zrozumianego życia...
— Ulegają często, a często także żyją i walczą — dokończył Dembieliński.
Hrabia zamyślił się, i miał znowu pozór człowieka, na którego głowie i sercu leży wielki jakiś i dolegliwy ciężar. Słowa jakie wymówił, przypomniały mu znów kobietę, która zadawała mu serdeczną ranę, jedyną może poniesioną w życiu, ale nie gojącą się, bo ciągle odnawianą.
Ale i siedzący naprzeciw gospodarza domu gość zamyślił się także; i jemu te kilka zamienionych słów przypomniało może wiele co w nim samym żyło i walczyło. Dwaj mężczyźni długą chwilę przesiedzieli w milczeniu zatopieni w myślach. Dembieliński pierwszy podniósł głowę.
— Panie hrabio — rzekł — racz przebaczyć zbytnią poufałość pytania mego. Czy jesteś szczęśliwym?
Dziwnem było w tej chwili brzmienie głosu młodego, świetnego dyplomaty. Dźwięczała w nim pewna niecierpliwa porywczość, gorączkowa ciekawość obok ironji, i jakby powstałego z niej bólu. Hrabia zwrócił na twarz pytającego wzrok zapatrzony dotąd w daleki punkt przestrzeni. Przez kilka sekund nie odpowiadał; zbrużdżone przed chwilą czoło jego wygładzało się zwolna, w omglone oczy wstępowała żywa choć łagodna światłość. — Tak — wymówił po chwili głosem spokojnym lecz pewnym, jestem szczęśliwym!
— A więc — zawołał Dembieliński — a więc powiedz mi pan, co to jest szczęście? Czem są te subtelne atomy, z jakich składa się ten cień niepochwytny? Głupcy i rozumni, święci i zbrodniarze, gonią za niem z jednaką chciwością. W niebie, na tronie, w wykwincie, w prostocie, w szale i w spokoju, w miłości i w zemście, w słowie i w sielance, w gwarach walk i w objęciu kobiety — jest ono wszędzie a nigdzie go niema. Wymawiają je wszystkie usta od niemowląt do mędrców; lecz ten kto je zdobył, kto go używa, powinien zwołać dokoła siebie całą ludzkość, i wskazując palcem przedmiot tej odwiecznej bajki, zrodzonej zapewne w ludzkości w raz z bajką o postradanym raju, zawołać: on tu jest! przestał być bajką, jest prawdą!....
Mówiąc to powstał, i oparł się ramieniem o gzems komina. Oczy jego paliły się jak stal na słońcu; na wpółotwartych wargach drżał uśmiech wyzywający, szyderski; ale pierś podniosła się wysoko i opadła szybko, jakby słowa które wymówił, urodziły się z ciężkiego westchnienia. — Panie hrabio — dodał po chwili lekko skłaniając głowę i nawpół już żartobliwym tonem — pan, który jesteś gorliwym apostołem miłosierdzia, powinieneś ulitować się nad bliźnimi swymi, i odkryć im tajemnicę szczęścia.
— A pan, czyś jej nie odkrył? — zapytał hrabia, nie spuszczając wzroku z mówiącego człowieka.
Dembieliński zaśmiał się zcicha. — Wyznaję, że Sezam nie otworzył się przedemną. Nie posiadałem snać czarodziejskiego słowa....
— Owszem — zawołał hrabia — posiadałeś je pan niezawodnie, tylkoś zatracił je kędyś... Człowiek obdarzony rozumem posiadać je musi...
— A więc, jakiemże jest to słowo? wyświadczysz mi pan prawdziwe dobrodziejstwo, jeśli odnajdziesz je we mnie.
— Słowem tem — odparł hrabia — jest zrozumienie życia.
— A cóżto jest życie? — zagadnął znowu Dembieliński.
— Czyś go pan nie zrozumiał? — zapytał hrabia.
Oparty człowiek o gzems kominka stał długo nieruchomy, i nie odpowiadał. Przez chwilę mogło się zdawać, że w odpowiedzi rzuci znowu żart jakiś albo dumne słowo człowieka, który niechce przyznać się do swej niewiadomości.
— Czyś pan nie zrozumiał życia? — powtórzył pytanie hrabia; czy nie wiesz czem ono jest w najgłębszej i prawdziwej swej istocie?
Dumna głowa zapytanego pochyliła się nieco, powieki opadły w dół, i rzuciły na twarz wyraz zmęczenia. — Nie wiem — odpowiedział krótko i zniżonym nieco głosem.
Było coś niewymownie bolesnego i głęboko upokarzającego w tem wyznaniu człowieka, który po długich trudach i walkach z losem, po wielu latach ambitnych dążeń i sceptycznych przeczeń, po wdarciu się na wyżyny społeczne i umysłowe — nie wiedział dla czego żył. W krótkiej odpowiedzi jego zadźwięczały połączone: gniew, boleść i upokorzenie. Ale hrabia nie widział wyrazu twarzy towarzysza swego, ani dosłyszał posępnych brzmień jego głosu. Rzucone mu przed oczy problemata, które zresztą dla niego problematami już nie były, pogrążyły go w te nurty wewnętrzne, w jakie zapadał zawsze, ilekroć myśl jego odrywała się od otaczającej, dotykalnej rzeczywistości. Ze wzrokiem cofnionym wewnątrz, szklisto utkwionym w daleki punkt przestrzeni, mówić zaczął.
— Największą sztuką życia jest zrozumieć życie, opanować żądze i namiętności własne, aby szły zawsze w kierunku szlachetnym, ku celom dobrym; używać pełną piersią rozkoszy godziwych, a strzedz się wszystkiego co posiada w sobie pierwiastki zła, aby nie wywołać nieubłaganej zemsty tej żelaznej loiki życia, która długo uchodziła za fatum tajemnicze lub karę Bożą, a była w istocie i jest zawsze nierozerwalnem tylko powiązaniem przyczyn i następstw.
Dembieliński stał pochylony nieco w stronę mówiącego, i słuchał słów jego z pewną niecierpliwością i ciekawością. Po chwili jednak uśmiech niedowierzający wrócił mu na usta.
— Wszystko to piękne jest co pan mówisz — wyrzekł zwolna, — tak samo mówili od początku świata wszyscy wielcy moraliści i złotouści kaznodzieje. Szkoda tylko, że abstrakcja złym bywa apostołem; ludzie podziwiać ją mogą, ale nie wierzą w to, co niema ciała i kości. Któraż z władz człowieka pewno i niezachwianie wskazać mu może różnicę pomiędzy złem i dobrem, żądzą szlachetną a nizką, rozkoszą godziwą a nikczemną? Czy rozum? nie — jest on kornym poddanym namiętności, i ma na jej usługi całe armje sofizmatów; czy serce? któż o niem mówić tu nawet może? posiadają je turkawki zarówno jak ludzie, a jednak dziobki ich tak skłonne do pocałunków, na nicby się nie przydały subtelnej analizie; czy ślepa wiara w ustawy religij kościelnych lub społecznych? — ależ ślepo wierzący nie rozróżnia, i z siebie samego nie dobywa prawd i pewników; korzy się on i całego siebie oddaje w niewolę, zbudowaną czy to na gorze Synai czy Kwirynalu, czy w Izbie prawodawczej lub zbiorowej głowie tłuszczy wyrabiającej tak zwaną opinję. Byłożby nią sumienie? — ależto tylko suma otrzymanych wrażeń, i przyjętych z zewnątrz wyobrażeń. — Innem jest ono u Hottentota i Lapończyka, innem u mieszkańca oświeconej Europy; głos jego, to echo powtarzające to, co brzmiało nad naszą kolebką; dzwon kołysany grubszemi lub drażliwszemi nerwami, pomiędzy mniejszym lub większym rojem względnych przyzwyczajeń i pojęć niedorzecznych, często przesądów. Rozum więc, serce, wiara, sumienie, grają w człowieku rolę automatów, któremi porusza jak chce wielki maszynista — namiętność. Niewiem jaką jest ta władza moralna lub umysłowa, która w wielkiej komedji życia piastuje godność reżyssera, kierującego działaniem samego nawet maszynisty.
— Władzą tą — odparł hrabia — jest poczucie i pojęcie ideału.
Uśmiech na ustach Dembielińskiego stał się wyraźniejszym. — Wpadamy znowu w abstrakcje — odrzucił z niedbałością, z za której jednak snać było umartwienie umysłu, pragnącego z całej siły dojść coprędzej do jasnego i ostatecznego rozwiązania stojących przed nim pytań. — Coto jest ideał? — zapytał po krótkiej chwili milczenia.
— Ideał — odpowiedział hrabia — jest tem, co obudza w człowieku głęboką wiarę i gorącą miłość.
— Są ludzie — zarzucił Dembieliński — którzy w nic głęboko nie wierzą, i nic gorąco nie kochają.
— I tacyto ludzie właśnie — dokończył hrabia — nie rozumieją życia i nie znają drogi do szczęścia.
— Panie hrabio! — zawołał Dembieliński — nazwij mi ideał po imieniu!
Po porywczości z jaką wymówił te słowa, snać w nim było walkę sceptycyzmu zrosłego nieledwie z naturą, z gwałtownem pragnieniem wydarcia się z jego objęć.
Hrabia stanął przed nim z oczami jaśniejącemi tą spokojną rozkoszą, jaką sprawia myśl świadoma siebie, silnie oparta na swych podstawach.
— Ideał, panie — zaczął mówić — posiada tyle imion, ile jest w głowach ludzkich wysokich pojęć, a w piersiach szlachetnych uczuć. Inaczej nazywa go uczony, inaczej poeta, inaczej rozkochany w ojczyźnie swej obywatel, inaczej filantrop sercem obejmujący całą ludzkość, inaczej kochanek wpatrzony w czarowne lica oblubienicy — a wszyscy oni jednak hołdują jednemu panu, który nim rządzi, a jest ideałem. W ustach i sercu Gracha — ideał nazywał się wolnością; Galileusz ujrzał go w prawidłach ruchu olbrzymich globów zawieszonych w przestrzeni; Rafaelowi objawił się on w harmonji kolorów; Kanowa dążył za nim kreśląc na marmurze symetrję linij; Petrarka śpiewał o nim śpiewając o Laurze. Deiści czczą oddając cześć Bogu, pozytywiści szukają go w prawdzie stwierdzonych doświadczeniem faktów, materjaliści nawet dobrej wiary, dążą ku niemu, pracując nad zbadaniem i uszlachetnieniem materji. Poczucie i pojęcie ideału istnieje w ludzkości na wszystkich stopniach położenia i oświaty, i inaczej być nie może; bo gdyby inaczej było, zniknęłaby jedyna granica oddzielająca ludzkość od reszty ożywionych tworów natury, i jedyna siła przez którą dzieje się wszystko, co dzieje się dobrze. Na różnych tylko stopniach rozwoju moralnego i umysłowego, różne bywają stopnie poczucia, pojęcia i upragnienia ideału. Rozumie go bohater, z rozkoszą w sercu idący na męki za przedmiot wiary swej i miłości; rozumie wieszcz wyrzucający z piersi war gorących swych myśli; rozumie ojciec rodziny, z niedołężnych niemowląt wytwarzający ludzi; przeczuwa go biedny rolnik, z nad pługa podnoszący zachwycone oczy ku lotom skowronka; młoda dziewczyna z rumieńcem na twarzy marząca o przyszłem swem gnieździe rodzinnem; dziecię nawet, bełkocącemi usty rzucające dokoła pytania, któremi domaga się wiedzy. I oto jest właśnie sumienie ludzkie, w najwyższem i jedynie prawdziwem znaczeniu swojem. Bywają ludzie, choć rzadko, którzy rodzą się tak upośledzeni na ciele i duchu, że pojęcie ideału jest dla nich niemożebnem; tacy nie mają też własnego sumienia, lecz otrzymują je z zewnątrz, z ręki otaczających je okoliczności; sumienie wstawione w nich jak szyba w okno, i jak szkło kruche. Ale biada tym, którzy posiadali lub posiąść mogli ten drogoskaz, tę dźwignię i to szczęście życia, a nadwerężyli je w szale namiętności, wyrzekli się go w chwili osłabienia woli. Zatracić go całkiem, temu kto go raz posiadł, niepodobna. Zbluźniony i zgnębiony ideał mieszkać w nim będzie zawsze, milcząc chwilami, lecz często wołając głośno — tylko że z siły podtrzymującej i skupiającej, zmieni się w siłę obalającą i rozkładającą; odzywać się będzie niesmakiem, tęsknotą, gorzkiem lecz nie szczerem szyderstwem. Złowrogie moce przemieszkujące na dnie sumienia występnego, gryząc piersi takiego człowieka, niczem nie stłumioną zgryzotą, nie są czem innem jak żalem po utraconym ideale życia, niezmierną trwogą jaką człowiek uczuwa śród ciemności, które go napełniają wraz z zagaśnięciem owej gwiazdy jedynej. A to szczęście najwyższe, niezmącone, jakiego używa człowiek czysty i spokojny w swem sumieniu, choćby zkąd inąd dotykały go bole i męki, nie jest także czem innem, jak głęboką i nieustającą radością, czerpaną ze świadomości, że przedmiot wiary jego i ukochania, ideał, pozostał przed nim niezachwiany, niezbluźniony i nieopuszczony, lecz przeciwnie rozrósł się w nim, ogarnął go, mocą miłości jego, wiary i trudów wstąpił mu w głowę, w serce i w dłonie, i rozlał się z nich po świecie myślą, uczuciem, czynem.
Jeżeli hrabia mówił to z zapałem i głębokiem przekonaniem, to Dembieliński słuchał go z wyraźnem skupieniem a nawet naprężeniem władz umysłowych. Na ustach jego nie było już ani śladu uśmiechu; po rozumnem czole schylonem nieco w tej chwili, przebiegały fale zmarszczek, niby widoczne znaki bojujących w głowie myśli. Ale człowiek ten nie mógł pozostawać długo z pochyloną głową; przed pyszny umysł jego tłumem cisnęły się zagadki życiowe, za rozwiązanie których oddałby w tej chwili samego siebie, choćby duchom piekła.
— Panie — rzekł podnosząc czoło oblane bladością namiętnego pragnienia, — jakim sposobem człowiek od młodu dążyć ma do przedmiotu wiary swej i miłości, aby mu się on nie przemienił w przyczynę męczarni?
— Pracą niezmordowaną — odparł hrabia, — innej drogi niema.
Zapanowała chwila milczenia. Dembieliński usiadł na dawnem miejscu, pochylił się przed ogniem, patrząc weń nieruchomemi oczami, i milczał. Po chwili na ustach jego zarysował się uśmiech, który byłby wyzywający i szyderski, gdyby zuchwalstwa i szyderstwa nie umniejszał nieprzezwyciężoną siłą wyrywający się na zewnątrz smutek.
— I jam pracował — wymówił zwolna, — całe życie moje było jednym ciągiem pracy zapalczywej. Nigdy, na wzór mężczyzn mojego wieku i położenia, nie topiłem czasu w bachanaljach stolicy; żadna Dalila nie mogła w swych objęciach ukołysać trawiącej mnie gorączki działania...
Odwrócił twarz od ognia i zwrócił ją ku hrabiemu. Brwi jego podniosły się lekko w górę, oczy nabrały znowu ostrych, stalowych połysków, usta uśmiechały się niedbale, lecz drżały widocznie, gdy znowu mówić zaczął. — Nie byłem nigdy Turkiem. Nie siadywałem na dywanach z podkurczonemi nogami, i nie zwoływałem dokoła siebie odalisek, aby bawiły mię tańcami. Zmysłowe rozkosze pociągały mię, bo mam w żyłach krew nie wodę; alem unikał ich, bom chciał pozostać długo młodym, zdrowym i silnym. Kobietę uważałem jako trunek, który upaja, a chciałem być trzeźwym; więc brzegi warg zaledwie maczałem w czarze użycia. Stanowisko jakie posiadłem nie jest pieczonym gołębiem, spadłym z nieba w otwarte usta próżniaka. Jedynym odpoczynkiem którego sobie pozwalałem, były minuty przepędzane przed filiżanką czarnej kawy po obiedzie. Woń wschodniego napoju zamykała mi czasem powieki, ale i wtedy jeszcze wpół w śnie, wpół na jawie, słyszałem warczenie drutów telegraficznych i widziałem zecerów układających w widome znaki myśl moją, nad skreśleniem której przesiedziałem noc i ranek, często długie szeregi nocy i ranków. Zrywałem się i biegłem, aby rozgmatwywać splątane pismo telegraficznych depesz, albo poprawiać błędy zecerów. Oto co przez życie całe czyniłem. Pracowałem... a jednak przed chwilą pytałem pana, co jest życie? gdzie jest szczęście? i jak nazywa się ideał?
Hrabia słuchał z głęboką uwagą, a jasne oczy jego stawały się smutnemi. Widział w tej chwili przed sobą jednego z tych ludzi, którzy pomimo bogatych zdolności umysłu i wielkiej energji charakteru, nie doszli do rozwiązania najważniejszych zagadek bytu. Na ten widok zapomniał całkiem o jakichkolwiek względach zwyczajów lub etykiety, któreby skrępować mogły mowę jego. Zbliżył się położył dłoń na ramieniu towarzysza i patrząc na niego swemi jasnemi, dobremi oczami, wymówił ze smutkiem.
— Praca twoja posiadała pierwiastek zły, i postępowała w kierunku fałszywym. Miłość i wiara nie przewodniczyły ci w pracy, ale pycha; na miejscu ideału postawiłeś samego siebie, serce i głowę oddałeś we władanie namiętności, która była w tobie ambicją. Ale poczucia i pojęcia rzeczy wielkich i pięknych, zaparte w głębię twej istoty, pozostały w tobie żywe, i utworzyły sumienie, które cię dręczyło tęsknotą, żalem i wątpliwościami. Dla tego pomimo powodzeń i sławy, nie zostałeś szczęśliwym; dla tego ubiegłszy połowę życia, zacząłeś oglądać się za tem w cobyś mógł wierzyć, cobyś mógł ukochać. Spełniła na tobie wyroki swe nieubłagana Nemezis życia, która omija niekiedy słabych i głupich, ale prędzej lub później spada jak grom na rozumnych i silnych....
— Panie hrabio, — przerwał Dembieliński powstając, — poprobujemy kto z nas silniejszy: Nemezis ta, czy ja?
Gdy to mówił, czoło jego schylone nieco dotąd podniosło się w nowym przystępie dumy.
— Tak, — mówił dalej wyciągając ramię, którego kształt doskonały i ruch gibki sprawiłby rozkosz oczom snycerza, — tak, poprobuję się z tą panią krwawą, i pokażę, że ona jest widmem. Niema na świecie pomsty koniecznej, bo człowiek dzierży w dłoni arkan, którym ją zahaczyć może, i pod stopy swoje pociągnąć. Arkanem tym — wola jego. Zbłądził! cóż ztąd? Błąd z następstwami swemi niech ginie tam, kędy przepada niepowrotna przeszłość; przyszłość pozostała mu, i z nią powinien uczynić wszystko co zechce. Nie znalazł szczęścia? i cóż nad to pospolitszego? wolno mu pójść inną drogą, na której je znajdzie. Omyliłeś się panie hrabio; słabi to właśnie i głupi stają się ofiarami Eumenid. Co do mnie, zdaleka tylko zasyłam tym dziewicom piekielnym uniżone ukłony; zblizka nie zobaczą one mię nigdy....
Powiódł dłonią po czole, i przez chwilę pozostał tak nieruchomy i milczący. Nagle zwrócił się do hrabiego twarzą w twarz. — Panie hrabio, — rzekł zniżonym nieco głosem, — mam honor prosić cię o rękę wychowanicy twej i przybranej córki, Krystyny Dembielińskiej.
Na te słowa hrabia podniósł nagle głowę, i badawczy, choć bynajmniej nie zdziwiony wzrok zatopił w twarzy mówiącego. Ale twarz pięknego mężczyzny była w tej chwili poważną i wzruszoną, czarne źrenice nabrały dziwnej głębi i zajaśniały świetnemi blaskami; wyniosłe czoło oblało się zdwojoną bladością, ale świeże, młodzieńcze usta gorzały purpurą, i drżały poruszane przyśpieszonym oddechem szerokiej piersi. Hrabia spuścił wzrok i milczał chwilę. Potem wymówił cicho i z widocznem wzruszeniem.
— Nie potrzebuję mówić panu, ile Krystyna jest mi drogą. Domyślałem się, że usłyszę kiedyś od pana słowo, które i usłyszałem... a jednak znalazłeś mię pan nieprzygotowanym.
— Wcale się temu nie dziwię — z powagą odparł gość. — Myślisz pan, że położenie kobiety poślubiającej człowieka, z którego jak z karty źle napisanej, wiele rzeczy wykreślić trzeba, zastępując je innemi, wymaga pewnej niepospolitej wzniosłości moralnej. I ja myślę tak samo, ale zarazem wiem, że Krystyna stoi na wysokości położenia takiego.
Milczał chwilę, potem mówił dalej.
— Wzajemnie, mężczyzna który jak ja żył wiele i błądził może ciężko — poślubiając kobietę taką jaką jest Krystyna, staje w położeniu nie zupełnie pospolitem, jeśli chce przyszłem swem życiem uczynić zadość słusznym żądaniom szlachetnego jej serca, i wzniosłego umysłu. Rozumiem to, ale wiem także, że i ja stanąć mogę na wysokości takiego położenia.
Dwaj mężczyzni długo patrzyli na siebie w milczeniu.
W badawczych oczach hrabiego, zrazu zjawiał się wyraz tej zwyczajnej mu dobroci, która niczego więcej nie pragnęła, jak rozgrzeszać i uszczęśliwiać. Przez chwilę jednak człowiek ten nie mógł oprzeć się uczuciu samolubnej boleści.
— Krystyna tylko, sercem i wolą swą ostatecznie rozstrzygnąć może tę sprawę. Może jestem w błędzie, ale zdaje mi się, że rozstrzygnie ją na korzyść pana. I daleko, daleko mi ją uwieziesz!...
Dembieliński ujął jego rękę i uścisnął ją mocno. Nie, panie hrabio! — odpowiedział — nie uwiozę jej daleko, ale przeciwnie, sam tu pozostanę. Przed kilku dniami poczyniłem pierwsze kroki dla nabycia Demblina, w którym osiąść zamierzam. Za miesiąc najdalej poseł jego królewskiej mości, złoży mandat swój w dostojne ręce, które go nim obdarzyły. Po połowie nic czynić nie mogę. Na drodze którą szedłem dotąd, zaszedłem daleko, ale... zmęczyłem się. Obieram sobie inną....
Twarz hrabiego promieniała radością. — Panie! — zawołał — jesteś jednym z tych ludzi, u których sumienie głośno przemawia.
Dembieliński spuścił nagle głowę, ciężka chmura przeleciała po czole jego rozjaśnionem przed chwilą.
— Tak — odparł głosem cichszym niż wprzódy — przemawia ono teraz głośniej niż kiedy, a nigdy przemawiać nie przestawało. Chcę zniszczyć fałszywe tony jakie zaplątały się do głosu jego, a wlać weń harmonję. Zobaczyłem ziemię moją rodzinną, spojrzałem w oblicze prawdziwej cnoty, doświadczyłem żywego bicia serca na widok czystej i dobrej kobiety, pogrążyłem się w świeżym oddechu natury, i przekonałem się, że wielu rzeczom przeczyłem nadaremnie, i że to czemu przeczyłem, nie przestawało żyć we mnie samym.
Umilkł na chwilę i znowu podniósł głowę.
— Jeżeli nadzieje moje spełnione zostaną, osiądę w Demblinie i odbuduję to, co runęło mniej przez winę biednego mego ojca, jak przez nieszczęścia które go ścigały. Spodziewam się, że tu także działalność moja znajdzie pole dla siebie; że tu jak tam, kędy przebywałem dotąd, pomiędzy ludźmi dążącymi do wysokich celów, nie będę ostatnim!
Kiedy to mówił, w wyrazie twarzy jego panowała znowu duma; jakiekolwiek byłyby rojenia tego człowieka, ujemne czy dodatnie, najgłębsza ta właściwość moralnej jego istoty odstąpić go nie mogła. — Tymczasem — rzekł ujmując znowu rękę hrabiego — dobranoc, i do jutra!
Rzekłszy to oddalił się spiesznym krokiem, jak człowiek który powiedział już tyle, że więcej ani jednego słowa powiedziećby już nie zdołał.







Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.