Na prowincyi (Orzeszkowa)/Część II/I
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na prowincyi |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cała część druga |
Indeks stron |
Wieczór był zimowy i ciemny. Mróz tęgi, śnieg szerokim białym rozłogiem przykrywał ziemię i drobną mgłą sypał z góry, wicher gwałtowny szalał po polach.
Drogą, do miasteczka X. wiodącą, jechały zgrabne sanie, zaprzężone czterema końmi w lejce, mimo przeszkód ze śniegu i wichru posuwały się dość szybko, bo konie były rosłe i dzikie; do dyszla przywiązany dzwoneczek smętnym dźwiękiem odzywał się niekiedy, ale najczęściéj nie słychać go było śród odgłosów zimowéj burzy.
Na saniach siedziało dwoje ludzi: — mężczyzna, otulony niedźwiedzią szubą, i kobieta, otulona lisią salopą w chustce i kapturze. Nic nie mówili do siebie, bo téż i trudno było mówić, podróżując w taką porę; usta zziębnięte z trudnością-by się otwierały, a śród huku wichrów głos ludzki musiał-by prawie niedosłyszalnym zostać.
Raz tylko, gdy sanie, wjechawszy jedną stroną płozów na zaspę śniegową, przechyliły się i groziły wywrotem, kobieta krzyknęła z przestrachu, mężczyzna zwrócił się ku niéj, o ile mu na to pozwalał ogromny kołnierz futrzany i wyrzekł:
— Czegoż się obawiasz?
W głosie jego nie było bynajmniéj czułości ani troskliwości, owszem, pewna niecierpliwość.
Kobieta nie odpowiedziała.
Sanie przechyliły się jeszcze kilka razy, grożąc wywrotem, konie zaczęły płoszyć się i zbaczać z drogi.
Kobieta milczała.
Nagle konie lejcowe stanęły dęba, dyszlowe rzuciły się w bok i pociągnęły za sobą sanie, które omal się nie wywróciły.
— Pawełek! po jakiemu to wieziesz? — krzyknął mężczyzna.
Furman wstrząsnął się, jak obudzony z drzemki, poskromił konie lejcami i sanie posunęły się równiéj. Ujechali z wiorstę. Kobieta pochyliła się ku mężczyznie, o ile jéj na to pozwalał kaptur i chustka, i rzekła:
— Olesiu! zdaje mi się, że Pawełek nie jest trzeźwy.
— Przywidzenie! — odpowiedział krótko mężczyzna i otulił się lepiéj futrem.
— Czy zimno ci, Olesiu? — zapytała troskliwie kobieta. — Mężczyzna nic nie odpowiedział.
Jechali znowu w milczeniu z pół wiorsty, aż z pomiędzy mgły śniegowéj poczęły błyskać z razu oddalone, potém coraz bliższe światełka.
— Chwała Bogu! — zawołała kobieta. — Widać już X., już tylko milę będziemy mieli do domu!
— Ruszaj żywiéj a staniesz przed oberżą Szlomy, aby konie wytchnęły — rzekł do furmana mężczyzna. Sanie wjechały w ostawioną małemi domkami ulicę miasteczka i po chwili stanęły przed wrotami oberży. Tu zaciszniéj było trochę: obszerna budowa zasłaniała z jednéj strony od wiatru, z przodu jednak szalał on swobodnie po pustym placu i, lecąc nad dachami małych domków, sypał z góry gęstą i ostrą kurzawą śniegu. Mężczyzna odezwał się do furmana:
— Zejdź z kozła i obejrz lejcowe konie; zdaje mi się, że coś się zepsuło w uprzęży.
Furman usłuchał rozkazu i, opuściwszy swe miejsce, niepewnemi krokami zaszedł przed konie.
Mężczyzna podniósł głowę i spojrzał na okna facyatki. Oświetlone one były i chwilami, gdy wiatr przycichał, wychodził przez nie na zewnątrz niewyraźny gwar głosów. Mężczyzna wysiadł z sani i rzekł do swéj towarzyszki:
— Mam interes do Szlomy i muszę zobaczyć się z nim przy sposobności. Poczekaj tu na mnie chwilę, najdaléj za dziesięć minut wrócę, a tymczasem konie wytchną. — Rzekłszy to, zniknął we wrotach oberży.
Kobieta została na saniach. Wiatr dął ciągle od pustego placu i zasypywał ją śniegiem: furman stał przed końmi i odzywał się do nich ochrypłym głosem, a niekiedy uderzał się z całéj siły rękoma o piersi dla rozgrzania zziębniętych członków.
Minęło dziesięć minut, minął kwadrans, a mężczyzna nie wracał z oberży. Chwilami ucichał wiatr, rozstępował się przed oczyma siedzącéj na saniach kobiety tuman śniegowy i zdala, z drugiego końca placu, występowała na tle białego powietrza szara wieża kościoła: w tych samych chwilach widniéj jaśniały oświetlone okna facyatki i z za szyb, zaprószonych śniegem, widać było cienie wielu poruszających się tam postaci.
We wrotach oberży skrzypnęły po śniegu stąpania.
Kobieta z widoczném zadowoleniem zwróciła ku nim głowę, ale, zamiast mężczyzny w niedźwiedziéj szubie, ukazała się kobieta, z chustką narzuconą na głowę, i do sań podeszła.
— Dobry wieczór, pani! — ozwała się z żydowskim akcentem.
— Dobry wieczór, pani Szlomowéj! — odparła kobieta.
— Ny, czego pani tu siedzi na takim wietrze i zimnie? czemu pani do oberży nie wejdzie?
— Dziękuję, pani Szlomowo! mój mąż poszedł tylko na chwilę dla ułatwienia interesu ze Szlomą, zaraz wróci i pojedziemy do domu.
— Ny! — zawołała żydówka — Szlomy w domu niéma, niedawno pojechał do Wilna woły sprzedawać. Pani mąż poszedł na salę; tam obchodzą urodziny pana Franusia Siankowskiego.
— To wszystko jedno, moja Szlomowo, w każdym razie mąż mój zaraz wróci i pojedziemy; nie chcę więc na kilka minut schodzić z sań i rozbierać się.
— A jak on tam długo zabawi? — ozwała się jeszcze żydówka.
— To być nie może; przecie zostawił mię tutaj i nie zechce, abym długo czekała.
Gdyby nie tuman śniegowy i zmrok nocny, można-by dostrzedz na ustach żydówki dziwny uśmiech, wywołany temi słowami kobiety, a w którym łączyło się szyderstwo z rodzajem politowania.
— Ny, jak pani chce — rzekła — dobranoc pani, nie mogę dłużéj zostać, tu tak zimno.
— Dobranoc, pani Szlomowo.
Stąpania żydówki poskrzypiały po śniegu, łącząc się z postękiwaniem na zimno i, skulona od chłodu, postać jéj zniknęła we wrotach.
I znowu wkoło sań, na których siedziała kobieta, szalały wichry, szumiąc i jęcząc u węgłów oberży: śnieg ostrym pyłem w twarz ją uderzał, a gdy, zawirowawszy kilka razy w powietrzu, opadał na ziemię, ukazywała się w dali szara wieża kościoła i kilka zamglonych światełek błyskało z oddalonych domówstw.
Znowu minął kwadrans, a towarzysz kobiety, siedzącéj na saniach, nie wracał.
Nagle za saniami, daleko, zabrzmiał dzwoneczek, z jakim, po śniegiem pokrytych obszarach litewskich, zwykle zimą jeżdżą podróżni.
Konie lejcowe poruszyły głowami a zarazem dzwonkiem, który jękliwém echem odpowiedział tamtemu, dalekiemu, lecącemu od pól, otaczających miasteczko. Daleki dzwonek stawał się coraz bliższym, wiatr dźwięki jego coraz wyraźniéj przynosił pod oberżę, w końcu słychać już było i skrzypienie płozów po śniegu, aż za saniami, na których siedziała kobieta, stanęły sanie założone dwoma dzielnemi końmi. Z nich raźno wyskoczył mężczyzna w zgrabném obcisłém futrze, w barankowéj czapce i rzekł do swego furmana:
— Trzeba nam trochę rozgrzać się w oberży, Adasiu; objedź te sanie, które tu stoją, i wjedź we wrota, postoim tu z pół godziny, a potém ruszym do domu.
Zmierzał ku oberży, ale zwrócił się raz jeszcze do furmana i zawołał:
— Ostrożnie tylko okrążaj te sanie, abyś nie nastraszył koni lejcowych, albo nie zaczepił ich płozami. — Potém spojrzał mimochodem na siedzącą na saniach kobietę i, skinąwszy głową, jakby w znak podziwienia, wszedł do oberży. Za nim wjechały we wrota jego sanie. Kobieta, na dźwięk głosu przybyłego, żywo podniosła głowę, ale żywiéj jeszcze ją spuściła i ukryła twarz w futrzanym zarękawku.
Tymczasem przybyły, przebywszy sień, usłaną śmieciem i słabo oświetloną palącą się w latarni łojówką, wszedł do piérwszéj izby w oberży. Ławy i stoły otaczały ją pod ścianami, wielki ogień palił się na równie wielkim kominie, osłoniętym u góry ceglanym daszkiem, wspartym na trzech drewnianych słupkach.
Przed ogniem stała Szlomowa, otyła i przysadzista żydówka w ryżéj peruce, nad którą sterczał czepiec z brudną żółtą kokardą, w wyszarzanéj jedwabnéj spodnicy, mającéj u dołu szeroki szlak z błota, i w brudnéj wełnianéj chustce, z pod któréj wysuwało się kilka sznurków pereł, spiętych na przedzie złotym, staroświecko wyrabianym w ażur, fermoarem.
Płonące łuczywo, zatknięte u belki sufitu, czerwoną łuną oświetlało wschodki, prowadzące na facyatkę: przez wpółotwarte drzwi do sąsiedniéj izby widać było łojówkę, dopalającą się na stole w mosiężnym lichtarzu, i odzywał się szwargot miszurysa, rozmawiającego z kilku wrzaskliwemi bachorami. Gdy skrzypnęły drzwi od sieni, Szlomowa odwróciła twarz od ognia i wielce uprzejmy uśmiech rozjaśnił jéj rumiane i zaokrąglone oblicze.
— Oto gość! — zawołała do wchodzącego mężczyzny — ny gość! Już my kopę lat nie widzieli pana Topolskiego dobrodzieja w naszéj oberży.
— Dobry wieczór pani Szlomowéj — odpowiedział Topolski, zdejmując futro. — Zziąbłem potężnie! bądź łaskawa i przyrządź coprędzéj herbaty, a tymczasem daj mi kieliszek staréj wódki dla rozgrzania się, i memu furmanowi także! — Zbliżył się do ognia, a Szlomowa wołała na miszurysa, aby coprędzéj nastawiał samowar. Sama zaś przysunęła gościowi krzesło przed ogień, postawiła przed nim mały stoliczek i zaczęła szukać w szafce staréj wódki.
— A zkąd to pan dobrodziéj wraca? — spytała, brzęcząc szkłem w szafie.
— Z powiatowego miasta, pani Szlomowo; opłacałem tam podatki i załatwiałem inne majątkowe sprawy.
— Aj! Aj! to pan aż sześć mil ujechał w taki mróz!
— A w gorszą jeszcze zamieć! — dodał Bolesław.
Szlomowa postawiła przed nim butelkę i kieliszek.
— Powiedz mi, pani Szlomowo — mówił Bolesław, nalewając trunek do kieliszka — co to za kobieta w taką okrutną niepogodę siedzi tam na saniach przed waszą oberżą?
Szlomowa dziwnie się uśmiechnęła.
— To młoda pani Snopińska! — odrzekła.
Ręka Bolesława, niosąca do ust kieliszek, zadrżała.
— Pani Snopińska? z Niemenki? — zapytał, jakby nie wierząc własnym uszom.
— Aha! — odparła twierdząco żydówka.
Bolesław postawił na stole nietknięty kieliszek. Milczał i spuścił oczy. Szlomowa patrzyła na niego z wyrazem, w którym łączyła się życzliwość i ciekawość.
— Et — ozwała się po chwili — on sam siedzi u nas na sali już z pół godziny, a ona tam marźnie na saniach biedaczka!
I pokiwała głową z politowaniem.
— Jakto! — zawołał Bolesław — mąż jéj jest tutaj i pozwala na to, aby ona tak długo wystawioną była na taki chłód, wicher i zamieć!
Twarz jego, blada przed chwilą, zapałała.
— Ny! — ozwała się Szlomowa — co pan chce? już on taki! Jak zobaczył światło w oknach naszéj sali, to i zaszedł, a jak zaszedł, to i wyjść trudno!
Bolesław zaczął chodzić po izbie. W téj chwili nie wyglądał już na zziębniętego człowieka.
— Ależ to okropne! — mówił do siebie — tak obchodzić się z żoną w półtora roku po ślubie, cóż to będzie daléj!
Szlomowa prowadziła za nim wzrokiem, w którym wyrażało się poczciwe współczucie i dosłyszała ostatnie wyrazy Bolesława.
— Ny — rzekła — co będzie daléj? ja panu powiem: źle będzie. Ten pan Oleś, to strasznie pusty człowiek! Z początku niby to dobrze było: wziął się do gospodarstwa i zdawało się, że ustatkuje się, ale krótko było tego dobrego; już z pół roku, jak znów zaczął bywać u nas na sali, po dawnemu grać w bilard, a nawet już i w karty zaczyna. My ze Szlomą nie kontenci z tego, bo choć to dla nas zarobek, jak panowie bawią się na sali, ale dość jest na to kawalerów i bogatszych panów, niż ten pan Oleś. A żonatemu to już i wstyd, i grzech żonę porzucać i dom przytém. Panią Snopińską my znali od dziecka i złego jéj nie życzym, ny, ale co my na to poradzim... oberża dla wszystkich stoi... A czy on tylko tutaj bawi się... my choć żydzi, a wiemy o wszystkiém. No, już i u pani Karliczowéj znów zaczął bywać, a dziś to i żonkę do niéj powiózł...
— Jakto? on znowu u pani Karliczowéj bywa? — zawołał Bolesław, stając nagle na środku izby.
— Coś więcéj jak rok po ożenieniu się nie bywał — ciągnęła żydówka — ale w przeszłym miesiącu piérwszy raz pojechał, a potém prędko drugi raz...
Oczy Bolesława zaiskrzyły się, zacisnął zęby i znowu szerokiemi krokami chodził po izbie.
— Biedna! biedna! — mówił z cicha do siebie.
Zbliżył się do okna, chciał spojrzéć przez nie na stojące u wrót sanie, ale szyby zamarznięte były.
— Ona zaziębi się i zachoruje! — rzekł znowu do siebie i, nie odwracając twarzy, dodał głośno:
— Czemuż pani Szlomowa nie poprosi pani Snopińskiéj, aby weszła tymczasem do karczmy?
— Prosiłam, ale nie chce; mówi, że mąż zaraz wróci i pojadą! On tam do północy będzie siedział i nie przypomni o żonie.
Bolesław nie odwracał twarzy od szyb zamarzniętych: upłynęło parę minut, a wiatr na dworze zdawał się wzmagać, uderzał o ściany karczmy i ciskał o okna ostrym śniegiem, który dźwięczał po szybach.
Szlomowa patrzyła na odwróconego od niéj Bolesława i kiwała głową z politowaniem: nagle wiatr zadął z hukiem podobnym do grzmotu i piskliwie a przeciągle zajęczał pod oknami.
Bolesław poniósł rękę do czoła.
— Nie, to nad siły moje! ja nie przeniosę, aby ona tam dłużéj była! — zawołał, zapominając obecności Szlomowéj i, pochwyciwszy czapkę, bez futra wybiegł z izby.
Przed wrotami oberży sanie stały ciągle na jedném miejscu: konie parskały od wiatru dmuchającego im prosto w oczy, furman tupał nogami, stojąc na przodzie, kobieta siedziała na saniach z twarzą ukrytą w zarękawku. Bardzo snadź zatopiona była w myślach, bo nie słyszała kroków zbliżającego się Bolesława.
— Pani Wincento! — rzekł on, stając tuż przy saniach; Wincunia drgnęła i twarz podniosła, z piersi jéj wyrwał się słaby wykrzyk.
— Dobry wieczór pani! — rzekł Topolski, a głos jego, wielkim może wysiłkiem woli, brzmiał całkiem spokojnie.
— Dobry wieczór panu — odpowiedziała Wincenta tak cicho, że zaledwie ją dosłyszéć można było.
— Wysiądź pani z sań i wejdź do ciepłéj izby — rzekł Bolesław, bez żadnych wstępów, łagodnie ale prawie nakazująco.
Wincenta milczała parę sekund, potém odpowiedziała z widocznym wysiłkiem:
— Mąż mój zaraz wróci.
— To dobrze, ale tymczasem wejdź pani do oberży, inaczéj przeziębniesz i zachorujesz; — tym samym głosem rzekł Bolesław.
Wincenta nie odpowiedziała tym razem, zdjęła chustkę, która okrywała jéj głowę, rzuciła ją na sanie i z widoczną ciężkością, jak każdy, czyje członki mocno są zziębnięte, zstąpiła z sań na ziemię. Bolesław podał jéj ramię, milcząc, wprowadził ją do izby, pomógł zdjąć futro i kaptur i wskazał krzesło, przed ogniem stojące, potém zwrócił się do Szlomowéj.
— Herbaty! coprędzéj! — rzekł.
Wincenta usiadła, Bolesław stanął naprzeciw niéj, oparty o wysoki mur komina.
Milczeli kilka minut i patrzyli na siebie. Może dopatrywali w sobie zmian, jakie zajść w nich mogły przez kilkanaście krótkich, ale tak ważnych w ich życiu miesięcy. Od chwili rozstania nie widzieli się ni razu: Bolesław nie bywał nigdzie; mogli się byli spotkać i zobaczyć u wejścia lub wyjścia z kościoła, ale Bolesław przyjeżdżał tam od onéj pory zwykle późno, wtedy, gdy wszyscy już byli zebrani na nabożeństwie, modlił się u progu i odjeżdżał przed końcem nabożeństwa.
Wincenta zmieniła się bardzo: nie było to już dziewczę, ale kobieta, nie Wincunia ale Wincenta. Zdawało się, że urosła trochę, a zarazem wyszczuplała; cera jéj nabrała przezroczystéj delikatności, właściwéj kobietom uczuciowym i słabym fizycznie; oczy były mniéj błyszczące, a powlokły się wilgotnym, przyćmionym połyskiem; zamiast warkoczów nad czołem, włosy jéj tworzyły z tyłu głowy misterne zwoje. Wyraz jéj twarzy stracił całkiem dawną naiwność i swobodną wesołość, ale jaśniał teraz w oczach całą rozbudzoną a pojętną myślą i zawisał nieokreślonym smętkiem na ustach. Znać było, że przez czas ubiegły dojrzewała stopniowo: z jedwabnych pieluch gąsienicy stawała się motylem o rozwiniętych skrzydłach ducha; była i mniéj piękną, i piękniejszą niż dawniéj; ludziom bardzo wesołym nie mogła-by się podobać, smutnym nieco — przypadła-by odrazu do serca. Chociaż nie wydawała się nieszczęśliwą, nieokreślony smętek oblekał całą jéj osobę, objawiał się w powolnych ruchach, przeciągłém spojrzeniu i przezroczysto bladéj twarzy; ubiór jéj był piękny, nie ledwie wytworny, składał się z czarnéj jedwabnéj, bardzo długiéj sukni i leciuchnéj białéj koronki, przypiętéj na włosach szpilkami o złotych gałkach.
Bolesław zmienił się téż nieco, ale mniéj od Wincuni. Cera jego pobladła téż trochę; między brwiami powstała jedna podłużna zmarszczka, któréj dawniéj nie było; w spojrzeniu uprzednią rzewność, która się w nim przebijała niekiedy, zastąpiło poważne, smutne nieco, zamyślenie. Znać było, że duch jego skąpał się w długiém tajemném cierpieniu i w cichych samotnych rozmyślaniach, ale zarazem cała jego postać nacechowana była spokojem człowieka, będącego w zgodzie z sobą samym, logicznie i wytrwale dążącego do raz obranych i umiłowanych celów. Węgierska czamarka, ozdobami przypominająca strój rycerski, uwydatniała męzką siłę jego postaci, tak samo pełnéj ładu i dbałości, ale i ścisłéj prostoty, jak dawniéj.
Oboje patrzyli na siebie długo i milczeli: zdawało się, że w twarzach i postaciach swoich wzajem czytają historyą dni, przebytych w rozłączeniu.
Szlomowa postawiła na stole dwie szklanki herbaty i dyskretnie usunęła się do przyległéj stancyi.
Bolesław piérwszy przerwał milczenie.
— Dawno nie widzieliśmy się z panią — rzekł z uśmiechem, w którym znać było trochę wysilenia.
— Półtora roku — odrzekła Wincunia — teraz mamy koniec Lutego, a ostatni raz widzieliśmy się...
— Dwudziestego ósmego Lipca — dokończył Bolesław.
To jakby umyślne przywołanie na usta daty, pamiętnéj w życiu ich obojga, wyraźnie wypłynęło z serc ściśniętych. Wincunia spuściła oczy, Bolesław spojrzał machinalnie w płomień i brwi jego ściągnęły się na chwilę, jakby poczuł ból nagły. W mgnieniu oka rozpogodził twarz znowu i ozwał się, usiłując nadać głosowi ton potocznéj rozmowy:
— Szlomowa mówiła mi, że państwo wracają od pani Karliczowéj.
— Tak — odpowiedziała Wincunia.
— Jakże się pani podobała pani Karliczowa przy bliższém poznaniu?
Tym razem brwi Wincuni ściągnęły się, lekki rumieniec przebił się przez bladą jéj cerę. Milczała chwilę, wahając się z odpowiedzią, w końcu wyrzekła zwolna:
— Niesympatyczna!
Z głosu jéj, który zadrżał, i z wyrazu twarzy, Bolesław musiał wiele rzeczy wyczytać i odgadnąć. Błyskawiczném mgnieniém stanął mu przed oczyma jeden z obrazków przeszłości, owa chwila, w któréj, na Adampolskiéj zabawie, ujrzał Wincunię i panią Karliczową, stojące z obu stron Alexandra, jak dwa sprzeczne, porywające go duchy. Przypomniał sobie także, iż jedna nazwała siebie płomieniem a druga zefirem, i pomyślał, że teraz obie te kobiety stanęły zapewne naprzeciw siebie do walki, niby te fatalistyczne, wybrane wówczas przez nie, sprzeczne żywioły natury. Myśl ta bolesną strzałą mózg mu przeszyła; jego Wincunia, jego idealna i czysta narzeczona, dziecię jego ducha, kobieta, z którą, lubo rozłączony na wieki, czuł się na wieki zaręczony, w walce z taką istotą, jak pani Karliczowa, zbrukaną w bezmyślném, pełném kapryśnych miłostek i poniżającéj bezczynności życiu?! Ta jasnowłosa, przezrocza, wiotka i słaba kobieta, jaką miał przed sobą, w walce z tamtą, namiętną, czarnooką, płomienną, i w walce o człowieka, w którego ręku leżała cała jéj przyszłość, szczęście lub zaguba! Wszystkie wspomnienia i marzenia dawne, cała dobroć jego serca, litość, gniew głuchy, zawrzały w nim razem, ale nie objawiły się na twarzy żadnym widocznym znakiem. Przeciwnie; Bolesław uśmiechnął się i rzekł tonem zwyczajnéj rozmowy:
— Państwo macie podobno mnóztwo znajomości w sąsiedztwie? Możesz więc pani do bliższych stosunków wybrać te tylko, które jéj są sympatyczne.
— Nie wiele mam czasu i chęci oddawać się towarzyskiemu życiu — odparła Wincunia i dodała z głębokim wyrazem: — mam córkę!...
— A! — rzekł przeciągle Bolesław i w głosie jego zadrgał po raz piérwszy ton ostry i gorzki, a zarazem oczy sposępniały, usta okrążyły się bolesnym wyrazem. Ale krótko to trwało; przywołał zwykłą spokojność na twarz i rzekł:
— Tak, wiem, słyszałem, że pani masz córkę.
— Śliczna dziecina! — z zapałem matki zawołała Wincenta. Wzrok Bolesława, wpatrzony machinalnie w ogień, zamglił się wyrazem niezmiernéj żałości. Powściągnął ją bardzo prędko i, przenosząc spojrzenie na Wincentę, rzekł:
— Z całego serca życzę pani, abyś była szczęśliwą matką i żoną.
I wyciągnął do niéj rękę. Wincenta podała mu swoję i poczuła uścisk jego dłoni, ten uścisk ciepły, drgający tętnem serca, jakim różnił się on od innych ludzi, i stanęła przed nią przeszłość cała, ze wszystkiemi wspomnieniami i węzłami, które ją niegdyś łączyły z tym człowiekiem, odtrąconym przez nią, a tak serdecznie życzącym jéj szczęścia... oczy zaszły łzą...
W téj chwili skrzypnęły drzwi od sieni i ukazał się na progu człowiek, odziany w pretensyonalną liberyą, osypaną teraz śniegiem.
— Czego chcesz, Pawełku? — spytała go Wincenta.
— Proszę pani — odpowiedział furman z odcieniem zuchwałości w głosie, który znamionował nie zupełną trzeźwość — człowiek nie pies i dłużéj nie ustoi na takim chłodzie, a do tego i konie rwą się i nie chcą...
Wincenta wydawała się przez chwilę zakłopotaną, a we drzwiach przyległéj izby zjawiła się Szlomowa i rzekła:
— Jeżeli pani pozwoli, pójdę, przypomnę mężowi pani, że pani czeka tutaj i konie stoją na zimnie.
— Dobrze, moja pani Szlomowo — odrzekła, a zwróciwszy się do furmana, powiedziała mu, aby wrócił pilnować koni, a wnet pan ukończy swe interesa ze Szlomą i pojadą.
Szlomowa wstąpiła na wschody, prowadzące na facyatkę; im daléj szła, tém głośniejszy gwar rozmów, śmiechów i śpiewów bił w jéj uszy. Otworzyła drzwi od sali i zatrzymała się przez chwilę na progu, uderzona widokiem, który przedstawił się jéj oczom.
Na środku bilardu stał barczysty i wysoki Franciszek Siankowski, głową dotykając prawie sufitu, z kieliszkiem napełnionym w ręku. W koło niego stało w różnych pozach z dziesięciu mężczyzn młodych i średniego wieku, między któremi był Alexander Snopiński, także z kielichami podniesionemi w górę; wyraźnie była to owacya, czyniona solenizantowi.
— Niech żyje Franuś! — ozwał się rozgłośny okrzyk w chwili, gdy żydówka drzwi otwierała; po nim nastąpiła wrzawa, śmiech, koncepty, wykrzykniki, nad któremi panował gruby głos Franusia, prawiącego jakąś przemowę, w kształcie podziękowania.
Szlomowa, któréj wejścia nikt nie słyszał, zbliżyła się do Alexandra i pociągnęła go za połę surduta.
— Czego chcesz? utrapiona Szlomowo! — zawołał, oglądając się, Snopiński.
— Przepraszam pana — rzekła żydówka — ale żona pańska czeka na dole w izbie i konie stoją...
Wszyscy umilkli na chwilę, Alexander pochwycił się za głowę.
— O, dla Boga! — zawołał — zapomniałem!
Postawił kieliszek na bilardzie i rzekł do towarzyszy:
— No, bywajcie zdrowi! muszę jechać!
— Jakto! porzucasz nas! — zawołało kilka głosów — tak prędko? za nic nie zgodzimy się na to!
Kilka rąk ujęło go za ramiona.
— Bójcie się Boga!.. żona!.. — zaczął z zakłopotaną miną Alexander.
Homeryczny śmiech wybuchnął. Franuś, stojący ciągle na bilardzie, zaczął złośliwie kiwać głową i zaintonował basem piosenkę: Wilczysko się ożeniło, uszy opuściło! Śmiech zdwoił się, a przytém coraz więcéj rąk trzymało Alexandra za poły i ramiona.
— Nie puścim! nie puścim! — wołano ze wszech stron.
— Jabym dalibóg chciał z wami pozostać, ale cóż z żoną zrobię? — tłómaczył się Alexander.
— Ny, może państwo zanocują w oberży? — ozwała się Szlomowa.
— Bój się Boga, Szlomowo! o milę od domu nocować...
— Mnie spytaj się! — krzyknął Franuś, zeskakując z bilardu — dam ci radę: odpraw żonę do domu a sam zostań z nami!
— Złoty Franuś! kochany Franuś! jedyny do rady! — zawołało kilka głosów.
— A cóż? może i zrobię tak? — rzekł Alexander, namyślając się.
— Zrób tak, zrób Snopiński! — wołano. — Cóż się stanie twojéj żonie, gdy sama odjedzie? Przecie konie masz spokojne i furmana dobrego! zresztą tak blizko...
— Sprobuję — rzekł Alexander i wybiegł z sali, a za nim w pogoń zabrzmiała śród śmiechów hulaszcza pieśń towarzyszy:
„Wilczysko się ożeniło,
Uszy opuściło!”
— Nie opuściło! zobaczycie, że nie opuściło! — odkrzyknął im ze wschodów już Alexander, i pędem wbiegł do izby na dole.
Tak był zajęty i zakłopotany, że z razu nie spostrzegł Topolskiego, który stał pod oknem o kilka kroków od Wincuni; podbiegł do żony i, biorąc ją za rękę, rzekł śpiesznie:
— Przepraszam cię, moja duszko, że tak długo czekałaś na mnie, ale prawdziwie nie mogłem wrócić prędzéj, i teraz, gdybyś sama odjechała do domu, było-by bardzo dobrze, bo mnie tu...
— Ależ ja obawiam się jechać w taką noc sama — łagodnie przerwała Wincenta, ze zdziwieniem patrząc na męża.
— Czegoż się masz obawiać, moja droga? Pawełek doskonale wozi.
— Ale nie zupełnie dziś trzeźwy... — zarzuciła Wincenta.
— Imaginacya! — zawołał Alexander i w téj saméj chwili wzrok jego upadł na twarz Topolskiego.
— Pan Topolski tutaj! jak się pan ma! — wyrzekł z lekkiém zakłopotaniem i nagła myśl błysnęła mu w oczach.
— Co za szczęśliwy traf! — zawołał. — Wszak państwo jadą w jednę stronę! Pan zechce towarzyszyć mojéj żonie do Niemenki? nie prawdaż? Bo widzisz pan, ja mam tu tyle interesów...
Bolesław wystąpił z cieniu.
— Jeżeli pani życzy sobie tego, z chęcią ofiaruję się jéj na towarzysza podróży — rzekł do Wincenty z poważną grzecznością; ale Wincenta powstała z krzesła, iskra energii i żalu błysnęła w jéj oku.
— Dziękuję panu — odrzekła — jeżeli mąż mój nie może mi towarzyszyć, pojadę sama. W istocie cóż mi się stać może! — I zmierzała ku swemu futru.
— Przepraszam panią — z powagą ozwał się Bolesław — ale na to, abyś pani jechała sama w noc tak burzliwą i z nie zupełnie trzeźwym furmanem ja znowu nie pozwolę. Jest tu nas obok pani dwóch mężczyzn, i skoro jeden nie może, drugi powinien strzedz pani od wszelkiego niebezpieczeństwa.
Szczególny nacisk położył na wyraz powinien i zarazem surowy wzrok utkwił w twarz Alexandra. Snopiński spuścił oczy i zdawał się przez chwilę zakłopotany, ale wnet, odzyskując zwykłą śmiałość i przytomność umysłu, zawołał:
— Nieoceniony pan jesteś, panie Topolski! bardzo panu będę obowiązany za przysługę, jaką nam obojgu wyświadczasz...
I wyciągnął dłoń do Bolesława. Ale Topolski udał tak zajętego podaniem futra Wincuni, że gest Alexandra został bez odpowiedzi.
Po chwili wszyscy troje wyszli przed wrota oberży, a za nimi wysunęła się téż z latarnią osłonięta chustką Szlomowa; Bolesław rzekł z cicha do Alexandra:
— Rozkaż pan swemu furmanowi usiąść na moje sanie, a żonę pańską ja sam powiozę.
Snopiński odezwał się do furmana, pocałował żonę w rękę i wbiegł do oberży, a za nim wróciła Szlomowa, postękując na zimno. Alexander jednym susem był już na wschodach do facyatki, i kiedy na nie wstąpił, razem z hukiem wiatru doleciał go z jednéj strony śmiech i śpiew hulających towarzyszy, z drugiéj dzwonek sań, uwożących jego żonę. Przystanął i zamyślił się na chwilę; lekki wyrzut i niezadowolenie z siebie samego odbiło się na jego ruchoméj twarzy, ale w mgnieniu oka rozpogodził ją, poskoczył i z piosnką na ustach wszedł na salę.
Na świecie nocna burza huczała ciągle; wicher leciał z północy, szalał po polach, szumiał, huczał, przycichał chwilami i zrywał się znowu ze zdwojoną gwałtownością, a nie znajdując żadnéj opory na gładkiéj równinie, porywał mgłę śniegową, tworzył z niéj bryły, tumany i gnał je wściekle, to rozsypując w proch drobny, kolczaty, to zbijając w masy chmurzyste i lecąc z niemi daleko, szeroko, aż pod odległe ściany lasów, o które rozbijał się, grzmiąc, jęcząc, wzdychając, jakby zjednoczonemi piersiami mnóztwa olbrzymów.
W górze sklepienie całe oblokło się szarą oponą, niby jednolitym, na jakimś olbrzymim warsztacie utkanym, obrusem; ani jednéj gwiazdy nie było, dziwne jakieś szelesty płynęły nizko po ziemi, z pod nieba huk zdawał się spadać potężną gammą, przeraźliwe jęki przeszywały powietrze i w dali kończyły się westchnieniami, zdającemi się wychodzić z łona zmęczonéj i szamotanéj ziemi.
Śród tego zamętu wzburzonych żywiołów, śród téj dzikiéj muzyki rozszalałéj natury, Bolesław wiózł Wincunię. Traf oddał ją raz jeszcze w opiekę jemu. Milczeli oboje, konie postępowały z trudnością śród coraz wzrastającego nawału śniegu, dość prędko jednak pociągały za sobą sanie, zachęcane niekiedy głosem Bolesława. Jakie były wówczas myśli tego człowieka, który, po długiém rozłączeniu, znalazł się znowu z tak bardzo ukochaną przez się kobietą, sam na sam, pośród przestrzeni, pełnéj przerażających odgłosów, pod chmurném niebem, na którém nie było nawet ani jednéj gwiazdy, coby na nich patrzéć mogła? Czy w piersi jego wrzała taka sama burza, jaka wstrząsała przyrodą? Czy dawne uczucia ostygły w niéj i teraz już nie dotykały strun jego serca?
Czy człowiek ten udawał spokój, czy był spokojnym w istocie? Trudno było odgadnąć, ale ile razy wicher rozpędził chmury na kawałku nieba i tuman śniegowy rozpadłszy się po ziemi przezroczystém zostawił powietrze, Wincunia widziała wyraźnie postać jego, silnie trzymającą lejce i, zda się, samę jednę spokojną śród burzy ogólnéj. Niekiedy spostrzegała profil jego twarzy: była ona bladą i surową; parę razy zwrócił się ku niéj, poprawiał futro, pokrywające jéj nogi i pytał, czy jéj nie zimno. Głos jego był całkiem spokojny; Wincuni wydało się, że obok spokoju dźwięczała w nim pewna niezwykła mu surowość; przytém Bolesław mówił cicho i z trudnością. Czy głos jego głuszony był wrzawą wichrów? Czy tłumiła go wrzawa wewnętrznéj jego burzy? A jakież były myśli Wincuni, która ujrzała siebie znowu z tym samym człowiekiem, co wypielęgnował jéj dzieciństwo, ukształcił jéj ducha, ukochał ją i w ręce jéj złożył swoje szczęście, a którego ona odrzuciła, oddaliła od siebie i tak długo nie widziała? Smutne musiały być te myśli, bo młoda kobieta pochyliła głowę i znowu ukryła twarz w futrzany zarękawek, a Bolesławowi wydało się, że, razem z szelestem lecącéj po ziemi śniegowéj kurzawy, dosłyszał za sobą odgłos westchnienia. Nie obejrzał się jednak, tylko, gdy rozstąpiła się chmura, pędząca z przodu, twarz jego ukazała się bardziéj jeszcze bladą, bardziéj surową niż była.
Niekiedy tracili drogę śród zamieci, Bolesław powstrzymywał konie, zsiadał z kozła i, odnalazłszy ślady sań, które utorowały drogę, wracał na swoje miejsce. Wincunia zwróciła się raz ku niemu i rzekła:
— Mój Boże, jak się też pan dla mnie utrudza! — Bolesław nic nie odpowiedział: Wincuni zdało się, że po ustach jego przemknął dziwny jakiś uśmiech.
Raz, po odnalezieniu straconéj drogi, Bolesław nie usiadł od razu na swoje miejsce, stanął przy saniach i zaczął wsłuchywać się w burzę.
— Nie prawdaż, pani — ozwał się po chwili — że te huki i grzmoty wiatrów, to jakby odgłosy olbrzymich walk, przekleństw i szamotań się milionów ludzi, dochodzące ze wszystkich stron świata.
— A te dalekie jęki i westchnienia podobne są do narzekań ludzi, płaczących po swém utraconém szczęściu — odrzekła cichym głosem Wincunia.
Bolesław żywo zwrócił ku niéj głowę; zdawało się, że jakieś słowo, jakiś wykrzyk miał wyrwać się z ust jego; nic jednak nie rzekł, prędko usiadł na swojém miejscu i zawołał na konie.
Pod gajem błysnęły światełka. Dojeżdżali już do Niemenki.
— Jesteśmy u kresu naszéj podróży — rzekł Bolesław i w kilka chwil potém oboje stanęli na ganku Niemenkowskiego domu; sanie Bolesława tuż za nimi wyjechały na dziedziniec.
— Spodziewam się — rzekła Wincunia — że pan wstąpisz do mnie choć na chwilę i rozgrzejesz się ciepłą herbatą.
— Nie pani — odpowiedział Bolesław — nie jestem bynajmniéj zziębnięty i muszę śpieszyć do domu...
Ton jego był stanowczy.
Wyciągnął rękę do Wincuni na pożegnanie, ona mu swoję podała i zdziwienie odmalowało się na jéj twarzy. Mimo wielkiego chłodu, dłoń Bolesława była rozpalona; spojrzała na twarz jego, na którą padało światło świecy, stojącéj w oknie... wydawała się ona zupełnie spokojna.
W kwadrans potém, stary Krzysztof, który dnia tego spodziewał się już powrotu swego pana, otwierał przed nim drzwi Topolińskiego domu i, śmiejąc się głośno z radości, pomagał mu zdejmować futro.
Nagle urwał się śmiech na ustach poczciwego sługi, w oczach jego odmalował się przestrach.
— Chryste Panie! — zawołał — a co to panu takiego? Czy nie chory pan, broń Boże!
Bolesław był niezmiernie blady, oczy mu pałały gorączkowo i drżenia nerwowe co moment przebiegały po ciele.
— Nic mi nie jest, kochany Krzysztofie — rzekł stłumionym głosem — przeziąbłem trochę.
— Ot, tak! ja mówię, że te podróże zimą, to zawsze na złe wychodzą: siądź-że pan przy ogniu, zaraz herbaty przyniosę.
I stary zaczął krzątać się po pokoju, gderząc i mrucząc.
— Niczego mi nie potrzeba, mój poczciwy Krzysztofie — rzekł Bolesław — herbaty pić nie będę, zostaw mnie samego.
Krzysztof, pokręciwszy się jeszcze po pokoju i pogderawszy, wyszedł, wprzódy jednak położył na stole przed krzesłem, na którém zwykle siadał Bolesław, list zapieczętowany.
Po wyjściu sługi, Bolesław rzucił się na krzesło, ukrył twarz w obu dłoniach i ciężko westchnął. Okropny przymus, jaki zadawał sobie przez dwie godziny, wyczerpał na chwilę jego siły. Maska obojętności, jaką z ogromnym wysiłkiem woli włożył był, opadła, i gdy ujrzał się sam, wrażliwa jego natura dopominała się o swe prawa. Dzisiejsze spotkanie wstrząsnęło całą jego istotą. Wszystkie wspomnienia odżyły w wyobraźni, wszystkie przebolałe uczucia zawrzały w sercu, odnowiły się, wzmogły. Wincunia ukazała się jemu stokroć piękniejsza, niż dawniéj, opromieniona dojrzałością ducha, który przeglądał w jéj spojrzeniu, światlejszy, wyraźniejszy, niż wprzódy, urocza smętkiem i słabością fizyczną, uwydatniającą się w jéj przezroczystéj cerze i wiotkiéj postaci. On w sercu swém nie zachował do niéj najmniejszego żalu, ale gdyby i została w niém była jaka kropla goryczy, dziś wszystko jéj przebaczył, o wszystkiém zapomniał, widział tylko, że na drodze jéj życia stało widmo nieszczęścia i czuł, że kocha ją, kocha ją więcéj jeszcze niż dawniéj, z siłą zdwojoną rozłączeniem i trwogą o jéj przyszłość, kocha ją do ostatnich granic możebności.
Duch jego ugiął się na chwilę, zbuntowany przeciwko losowi. Podniósł głowę i ukazał twarz, zalaną wyrazem boleści graniczącéj z rozpaczą. Machinalnie wpatrzył się w pismo, leżące przed nim na stole, a im dłużéj patrzał, tém świetlejszy promień rozjaśniał posępne chmury, nagromadzone na jego twarzy. W końcu rzekł z cicha, z niewysłowionym wyrazem moralnéj pociechy:
— Od Andrzeja!...
Otworzył list i przebiegł go oczyma przy żywém świetle kominkowego ognia. Im daléj czytał, tém większe uspokojenie rozlewało się po jego twarzy: rozpacz uprzednia znikała z oczu, a zastępował ją zwykły mu łagodny smutek. Oparł głowę na ręku, położył papier przed sobą i wpatrywał się w pismo przyjaciela.
Usta jego poruszały się powoli cichym szeptem, niby powtarzając zmęczonemu sercu słowa zachęty i pociechy, czerpane z kartki leżącéj przed oczyma.
Długi list pana Andrzeja kończył się słowami:
„Pamiętaj o tém, że nie jesteś u kresu cierpień życiowych. Jakichkolwiek doświadczałeś już boleści i jakiekolwiek spotkają cię daléj, zawsze przyjdą po nich inne jeszcze i inne, i do nich masz gotować duszę twoję. A choćby one niezmierne były, choćby się wydawały większemi, niż siły twoje, nie rozłączaj się nigdy z myślą, że nie wolno ci ugiąć się pod niemi. Głęboko zapisz w twéj pamięci wyraz nie wolno. Pospolity on i twardy na pozór, ale tkwi w nim prawda i powinność, które mają stać na straży twego życia. Cierpienia twoje do ciebie należą, praca twoja, myśl i działalność są własnością ogółu. Zrywając je dla jakichkolwiek osobistych przyczyn, rozmijając się z niemi lub zwalniając je choć na chwilę, popełnisz kradzież, bo odbierzesz ogółowi wyniki twojéj siły duchowéj, do których on ma prawo. Będziesz wiele cierpiał, ale nie przestawaj być mężnym; stopy twe pokrwawią się na kamienistéj drodze życia, ale stawiaj je niemniéj śmiało i ciągle na przód, a idąc tak z ciężkością lecz wytrwale, nie patrz na ciasny kraniec własnego widnokręgu, ale okiem myśli wybiegaj w świat szeroki i obejmuj go taką miłością, która zagoi rany twego serca i tłumem wysokich uciech napełni twoję samotnią, z któréj znikły marzone przez cię uciechy.”
Noc była głęboka, gdy Bolesław pisał do pana Andrzeja odpowiedź na list otrzymany przed chwilą:
„Tak, zacny przyjacielu, nie jestem u kresu moich cierpień i bodaj, że nigdy kresu one miéć nie będą. Byłem smutny ale spokojny, dziś spotkałem Wincunię i znowu burza zawrzała we mnie. Przestawałem być panem siebie, rozpacz wparła się do mych piersi przemocą, i kto wié? może długo, może nigdy, nie odnalazł-bym siły mego ducha, gdyby nie słowa twoje, które znowu powitały mię w chwili boleści. Przyszedłeś z niemi w samę porę, dzięki ci za to! Spotkałem cię po-raz piérwszy w porze szczęścia i pogody, a daléj postępuję z bratnim twym duchem po drodze niespodziewanych cierpień. Śród niéj idziesz obok mnie w roli sumienia i rozumu, wspierając mię, ile razy się ugnę, przypomnieniem powinności i serdecznie umiłowanych celów mego życia. Przed dwiema godzinami byłem zgnębiony, zrozpaczony, pełen strasznych skarg wewnętrznych i zwątpień; po odczytaniu listu twego i długiém rozmyślaniu nad jego treścią, stałem się do tyla przytomnym i władającym sobą, że mogę ci, zacny i mądry przyjacielu, choć pobieżnie opowiedziéć o sprawach, które zajmowały mię najmocniéj w ostatnich czasach.
„Dziś powróciłem z powiatowego miasta, gdzie uzyskałem nareszcie pozwolenie na wzniesienie w X. szpitala dla chorych chłopów i żydów i umieszczenie przy nim stałego lekarza. Szpital ten, zbudowany i urządzony z jednorazowych składek, zebranych w całéj okolicy od ludzi bogatych i oświeconych, będzie utrzymywany daléj kosztem klas, które będą z niego korzystały. Inicyatywę do tego zakładu dał nasz zacny proboszcz, ja poparłem u sąsiadów myśl jego i utworzyliśmy w tym celu rodzaj komitetu, złożonego z kilku ludzi najoświeceńszych w okolicy i najbardziéj dbałych o dobro powszechne, w celu jak najlepszego ułożenia planu całego przedsięwzięcia, obrachowania jego kosztów i t. d. Muszę téż dodać, że do małego tego obradującego zebrania, za moją przyczyną i namową, został wezwany młody Alexander Snopiński. Sądziłem, że szlachetna myśl obudzi w nim szlachetne popędy, i ten piérwszy krok na drodze publicznego działania wprowadzi go na dalszą drogę poważnych dążeń. Z razu wydało mi się, żem się nie omylił. Zajął się był żywo naszemi projektami i obradami, złączył się z niemi gorliwie i muszę przyznać, że rzucił nam nawet parę światłych i trafnych myśli. Z niewypowiedzianą przyjemnością patrzyłem na to, ciesząc się w duchu nad wyraz, że jeden z członków towarzystwa, do którego należę, i to mąż kobiety, o któréj przyszłość dbam więcéj niż o własną, zaczyna nabierać zacnych i poważnych zamiłowań. Niestety! radość ta krótko trwała.
„Pan Snopiński, gorliwy i ochotny na piérwszych posiedzeniach naszego małego komitetu, na trzeciém był roztargniony, na czwartém znudzony zupełnie; na piąte już nie przybył wcale i w końcu uchylił się całkiem od zajęć naszych. W człowieku tym są dobre popędy, ale niéma dostatecznie wyrobionéj siły do zmienienia ich w stałe dążenia zasady. Podaną mu dobrą myśl chwyta z razu gorączkowo, ale prędko ostyga i umysł jego, nawykły do próżnowania, nuży się wkrótce i zwraca ku lekkim przedmiotom, do których przywykł, lub całkiem usypia. Zdolności nawet bardzo żywych i energicznych mu nie brak; to nawet, czego nie umié i o czém pojęcia nie ma, zdaje się odgadywać siłą intuicyi i wrodzonego sprytu; ale te niepospolite zdolności przytłumione są grubą warstwą zaniedbania. Myśl jego porównać można do niezmiernie urodzajnego, ale opuszczonego pola: im więcéj w niém soków żywotnych, tém bujniéj i gęściéj porastają na niém chwasty; niekiedy rozkwita śród nich kwiat piękny, świadczący o sile gruntu, ale wnet usycha i opada, zagłuszony chwastami.
„Studyowałem tego człowieka z całą mocą mojéj przenikliwości, ilem razy go spotkał; zaprawdę! nikt mi nie odmówi prawa do tych studyów, bo oprócz tego, że jest on moim rodakiem, a zatém, wedle mnie, jednym z braci moich, w ręku jego jeszcze leży przyszłość istoty, którą ze wszystkich ludzi najgoręcéj ukochałem! Otóż przyszedłem do wniosku, że gdyby człowiek ten był inaczéj wychowany, miał szerszą wiedzę i poważniejsze przyzwyczajenia, mógł-by posiadać niepospolity umysł i energią działania w moc wrodzonych zdolności i wielkiéj siły żywotnéj, która w nim leży. Dziś zdolności te zwróciły się ku fraszkom i dogadzaniu samemu sobie, siła wewnętrzna stworzyła gorączkowe rwanie się ku hulaszczym rozrywkom i zmysłowym uciechom. Dziś głównemi wadami jego są: samolubstwo i rozpasane w próżniactwie, bezładne obyczaje. Chyba cud jaki zbawić go i na dobrą drogę wprowadzić zdoła. Jeżeli cud się nie stanie, jest on zgubionym człowiekiem... a ona? Przejrzałem ją dziś do głębi i wiem z pewnością, że już cierpiéć zaczyna i miéć objawienia swéj smutnéj przyszłości. Groźna ta dola jéj stanowi największą część żalu mego i cierpienia.
„Daj Boże, abym się mylił, ale widzę przed nią stanowcze i nieuniknione nieszczęście: on jéj już nie kocha... jeśli to uczucie, które miał dla niéj — szał zmysłów i fantazyą młodzieńczą — można było kiedy zwać miłością... Zdaje mi się jednak, że i te cienie miłości już zniknęły i wkrótce żona stanie się mu ciężarem — kulą u nogi... Oprócz tego zrujnuje się on majątkowo niechybnie; zamierza podobno stawiać dom nowy, który w zmniejszeniu ma być wystawiony na podobieństwo pałacyku pani Karliczowéj w Piasecznéj. Niemenka runie pod ciężarem téj miniatury mieszkania bogatéj pani; zresztą powozy, goście, meble z Warszawy, a gospodarstwo zaniedbane... w przeszłym roku nic prawie z pól nie zebrano... Wincunia po-raz drugi zagrożona jest nędzą... ha! ja tu jestem i po-raz drugi oddalić od niéj potrafię to ciemne widmo; ale jakże uchronię ją od cierpień moralnych, niepokojów domowych i od zawodów rozczarowania, których posępny wschód widziałem dziś w jéj chorobliwo przezroczystéj cerze i smętném spojrzeniu? To już nie jest w méj mocy, a gdy o tém myślę... braknie mi na chwilę sił do kreślenia tych wyrazów spowiedzi przed tobą, jedyny mój przyjacielu...
„Trzeba jednak, abym ci opowiadał daléj o losach naszego przedsięwzięcia; znasz serca ludzkie, więc nie zdziwisz się, że do opowiadania tego wmieszał się wykrzyk bolesny serca i gorące wspomnienie kobiety... Choć rozłączony z nią na zawsze, z nią jestem ciągle i widzę ją nieustannie przed sobą, a widzenie to nie szkodzi mi, bo postać jéj umieściłem w najpromienniejszéj sferze moich myśli i celów. Idąc więc ku niéj, dążę ku nim; zresztą, niech osobiste bóle i miłości mieszają się co chwila z ową warstwą szerokich pojęć i uczuć, o których mówiliśmy z sobą kiedyś, niech tylko nie rozmiękczają jéj gruntu.
„Tak tedy po kilku posiedzeniach, stanowczo obmyśliliśmy i ułożyli plan szpitalu, a następnie przedstawiliśmy go wszystkim sąsiadom i wezwaliśmy ich do składki. Ta część dzieła poszła z niespodziewaną łatwością. Tym razem przedstawienie dobroczynnego planu odbyło się w liczném zebraniu, w domu Siankowskich. Komitecik nasz mnie wybrał na mówcę i tłómacza swych myśli. Opowiedziałem, jak mogłem, o korzyściach i potrzebie zakładu, a gdy skończyłem, z wielkiém zdziwieniem ujrzałem łzy w oczach starych, a zapał we wzroku młodych sąsiadów. Zaczęli mię ściskać i całować, wyprawili mi małą owacyą, a następnie wszyscy sięgnęli do kieszeni. Ogólna summa składki przeszła wszelkie oczekiwanie: nie było między nami wcale bogatych ludzi, ale było nas wielu, a jak mówi przysłowie „gromada to wielki człowiek!” W czasie, gdy każdy składał swój dar na tacy, postawionéj w tym celu na stole przez córki gospodarza domu, pilnie obserwowałem fizyognomią dających, aby zbadać wewnętrzne pobudki, skłaniające ich do dawania. Największa liczba była tych, którzy kładli pieniądze z chwilowego popędu, zapału, rozczulenia: ci dawali średnią summę. Po nich było jeszcze wielu dających przez próżność i chęć pokazania jawnego dostatków swych lub filantropii: ci dawali więcéj od piérwszych.
Najmniejsza liczba była tych, którzy składali ofiary z gruntownego przekonania o ich użyteczności, ale ci dawali najwięcéj, więcéj nawet niżby w istocie wymagały ich środki.
Alexander Snopiński położył na tacy najznaczniejszą summę i spojrzał przelotnie na wszystkich, czy widzą wielkość jego daru. Miałem ochotę powiedziéć mu, aby lepiéj dał mniéj, ale położył pieniądz swój tak, iżby tego nikt nie widział. I komu innemu powiedział-bym to może z powodu starszego wieku i dobrych chęci, ale względem Alexandra słowa moje mogły-by ujść za osobistą urazę, a więc chybić celu. Wincuni nie było na tém zebraniu; podobno od czasu, jak została matką, rzadko wyjeżdża z domu, i w istocie dziś to po-raz piérwszy ją spotkałem...
Koniec końców, plan był ułożony, pieniądze zebrane i pozwolenie Władzy gotowe. Na wiosnę, to jest za miesiąc, dom szpitalny zacznie budować się w X. Muszę dodać, że hrabina X., zawiadomiona przez swego plenipotenta, przysłała rozporządzenie, aby drzewo na tę budowę wzięte było z jéj lasów, a pani Karliczowa, podobno za wstawieniem się Alexandra, w porze, gdy projektem naszym gorączkowo był zajęty, ofiarowała swoich domowych płatnych przez nią rocznie rzemieślników.
Tak więc, za jakie pół roku, zakład rozpocznie swoje czynności. Niezmierne dobro spłynie ztąd na okolicę. Dotąd biedni ludzie chorują i umierają prawie zawsze bez lekarskiéj pomocy, co więcéj, wzywają ratunku znachorów i czarownic, którzy popychają ich ku śmierci i zaciemniają ich umysł mnóztwem guseł i wiarą w czary. Teraz każdy chory żyd lub włościanin będzie mógł udać się do szpitala, gdzie znajdzie obszerne izby, zdrowe powietrze, pokarm odpowiedni, lekarstwo i doktora. Doktor ten, oprócz tego, będzie obowiązany, z pomocą dwóch felczerów, objeżdżać okolicę i przestrzegać zachowywania przepisów hygieny. Jeżeli trafimy na człowieka pracy i przekonań, mam nadzieję, że potrafi on może wlać w nizkie warstwy ludowe zamiłowanie czystości i porządku, które stanowią główną rękojmią publicznego zdrowia. Dwory szlacheckie odniosą téż niemałą korzyść ze stałego pobytu w X. lekarza, gdyż dziś zmuszeni jesteśmy, w razie choroby, posyłać po niego o mil kilka. Ułożyliśmy jednak, że piérwsze tylko wzniesienie zakładu ma być kosztem dobrowolnych ofiar spełnione, a następnie chorzy płacić będą za pobyt swój w szpitalu. Postanowienie to wynikło z przekonania, że jałmużny na nic się nie przydały, chyba w razie zupełnego i stwierdzonego ubóztwa, a zbawienniéj jest, jeśli każdy zapracuje sobie, tak na życie w zdrowiu, jak na otrzymanie ratunku w chorobie. Z tém właśnie będzie najtrudniejsza sprawa! Jak tu wmówić chłopom, aby nie wierzyli znachorom i płacili za lekarstwa? żydom, aby się powierzyli chrześcijańskiéj opiece? Na szczęście kapłan nasz ma wielką wziętość u piérwszych, a ja, nie wiem jakim sposobem, natchnąłem szczególniejszą ufnością ku sobie drugich, do tego stopnia, że nieraz, zamiast do rabina, przychodzą do mnie, abym ich sądził w ich sprawach, co mię niekiedy serdecznie rozśmiesza. Mam więc nadzieję, że gdy do nas dwóch dołączy się jeszcze kilku ludzi dobréj woli i wiary, propaganda nasza pójdzie żwawo i dobrze i zdołamy przekonać tych biedaków, że lekarstwa, przygotowane w aptece, są tysiąckroć skuteczniejsze, niż czary i zamawiania bab, że doktor więcéj umié, niż znachor, i że w porządnéj, czystéj izbie szpitalnéj, człowiek łatwiéj wyleczonym być może, niż w dymnéj chacie. Dla powodzenia naszych w téj mierze przedstawień, liczę bardzo na doktora, który na wiosnę ma już przybyć do X. dla stałego tu zamieszkania. W klasie specyalistów łatwiéj o ludzi przekonania, bo sama nauka już je w nich wlewa; a gdy doktor do przekonań głębokich dołączy jeszcze gorące serce i miłość dla ludzi, to już pewno będzie to mocna i wielka dusza, która wiele dokazać zdoła.
„Ta walka z ciemnotą, którą nam stoczyć przyjdzie, więcéj mię smuci, niż przestrasza. Że dokażemy swego, rękojmią nam jest szczera chęć nasza i silna wola, ale sam fakt jest niezmiernie smutny. W naszym-to więc, oświeconym niby, wieku, są jeszcze miliony ludzi, którym, z największym trudem przychodzi wmawiać pożytek najelementarniejszych prawideł, prawideł hygieny i ekonomii społecznéj; ludzi, którzy nie mają najmniejszych pojęć o dobrodziejstwach nauki, przeciwnie lękają się jéj i wolą opłacać oszustów, których zwą czarodziejami, niż lekarzy, mogących im przyjść z rzetelną pomocą! Te myśli nasuwają mi marzenia o szkółce ludowéj, która-by obok szpitala stanęła, i o nauczycielu wiejskim, który-by rozjaśniał umysły młodego pokolenia, w czasie, gdy doktor zajmował-by się leczeniem ich fizycznych cierpień...
„Świetne to marzenie, za niém postępują inne i inne jeszcze i końca niéma tym pragnieniom, jakie się tworzą w sercu dla dobra tych, którzy na wspólnéj ze mną ziemi mieszkają...
„Ale nie czas jeszcze, trzeba wprzódy jedno dzieło przyprowadzić do końca, a potém dopiéro brać się do drugiego; gdy wiele rzeczy razem się rozpoczyna, żadna nie będzie spełnioną, jak należy: rozwagi, wytrwałości i cierpliwości...”