Ona (Zapolska, 1923)

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Ona
Podtytuł Szkic
Pochodzenie „One”
Wydawca Instytut Literacki „Lektor“ Sp. z o.o.
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ONA
SZKIC


Fragilite! ton nom est la femme.


Nie! stanowczo za wiele żądasz pan ode mnie. Jesteś zaręczony i prosisz o „jej“ fotografję, „jej“ portret — „jej“ sylwetkę. Ależ zapominasz pan, że przedewszystkiem zwracasz się do „niej“ samej, stąd może nastąpić stronniczość, która pana na błędne manowce sprowadzi. Zresztą, choćbyś pan poznał ciemną stronę medalu, na cóż się to przydać może? Piękny brylant błyszczy na serdecznym palcu twej wypieszczonej ręki, ten brylant, to kłódka, na którą zamknięto dalsze twe istnienie. Cofać się? — och! shocking...
A teraz słuchaj, skoro pragniesz tak bardzo dowiedzieć się, z czego jesteśmy złożone. Jednak, czy to będzie dla ciebie rzecz nowa? Masz przecież lat trzydzieści, — sądzę, że nie jedna „ona“ płakała na ciebie w kąciku...
„Ona“ — kobieta! starożytna Wenera lub Djana, pokutująca Magdalena lub św. Katarzyna, Brunhilda lub Mignon, Carmen lub pani Bovary — ten motyl różnobarwny, opiewany przez miljony pieśniarzy, krążący w legendach, bielejący w posągach, śmiejący się okrągłemi kształty z arcydzieł Rubensa, lub promieniejący boskością w Madonnach Rafaela, ta Fornarina i Beatrycze, ta Małgorzata Gauthier i bohaterka Gyp’a, ten ideał czysty, promienny nawet w swych błędach, ta ćma wiecznie koło światła krążąca, ten kwiat zawsze drżący nad przepaścią, ta jasność lub smutek życia, ten uśmiech lub łza, ta duma lub hańba mężczyzny, ten geniusz lub demon poety, ta poezja i proza, to szczęście i cierpienie, ta najwyższa doskonałość i ostatnie słowo Stwórcy — to „ona“.
Powiesz pan: to... apoteoza „jej“. Zważ przecież, że słowo „lub“ powtarza się przy każdym przymiotniku. Jestem sprawiedliwą. Mówię, że „ona“ jest uśmiechem lub łzą, i tak jest w rzeczywistości.
„Ona“, o której w tej chwili piszę, jest piękna i młoda. „Ona“ stara nie istnieje. Zapewne, jest to istota bardzo godna szacunku ze względu na siwe włosy, jeżeli ma dobry smak i ich nie farbuje, ale „ona“ stara to nie „ona“ rzeczywista. Dla mnie „ona“ to wiotka i wysmukła dziewczyna, lub promienna pięknością i urokiem kobieta, Frou-frou biegnąca z szelestem jedwabiu, lub Kleopatra płynąca na wyzłacanej galerze. Czyż można sobie przedstawić Frou-frou lub Kleopatrę starą? — Och! nie — to byłoby nadto brzydkie.
„Ona“ w dzieciństwie jest zwykle okrągluchną i milutką laleczką. Grymasi bezustannie i skarży się w nocy, że spać „nie umie“. Bawi się chętnie z chłopczykami i lubi się bić z nimi ukradkiem, czerwieniąc się przy tem jak mały kogucik. Walki te odbywają się tylko w dnie, w których „ona“ ma sukienkę starą lub zgniecioną. Skoro włoży nowe ubranie, nie wdaje się już z chłopcami, chodzi wolno, naśladując ruchy mamy, patrzy z góry na towarzyszów zabawy, a na wszystkie zaczepki wydyma maluchne usteczka z nieokreśloną pogardą. Kocha swe nowe sukienki na równi z mamą i choruje z boleści, gdy, przyszedłszy ze spaceru, rozbierać się musi. Na ulicy chwyta chętnie każde pochlebne o sobie zdanie, nadyma się wtedy jak mały balonik i stawia nóżki z góry, kręcąc śmiesznie główką. „Ona“ malutka jest „nią“ rzeczywistą.
„Ona“ pensjonarka — jest to śmieszny okaz bociana, ubranego w sukienkę wiecznie zakrótką, z powypychanemi łokciami. Pretensje do stroju znikają, i „ona“ zagłębia się po sam nos w nauce, której najczęściej nie rozumie. Po całych dniach skurczona nad książką, zatapia swe czerwone ręce w źle uczesane włosy i studjuje wnętrze Sahary, lub rozwiązuje zadanie algebraicznie z gorliwością, godną lepszej sprawy. Jest to stworzenie płaskie, żywiące się prawie powietrzem i rzeczami niejadalnemi, jako to: kredą, wapnem, piaskiem, węglem lub ołówkami. Jest wtedy nadzwyczaj obraźliwą i szuka bezustannych sprzeczek ze swymi braćmi, którym pragnie dowieść jak na dłoni, że umie więcej od nich i że ich greka i łacina nic nie znaczy w porównaniu z ogromem wiedzy, nabytej przez nią.
Powoli „ona“ się przetwarza. Zaczyna się rumienić bez istotnej przyczyny i więcej zwraca się ku nauce literatury niż fizyki lub geometrji. Nie jada już kredy i od czasu do czasu spogląda w niebo lub sufit, stosownie do miejsca, w którem się znajduje. Kształty jej się zaokrąglają, a łokcie przestają wypychać rękawy. Pod szyją zjawiają się niepokojące kokardy, a włosy przybierają melancholijny układ. Jest to zwykle czas obcięcia sakramentalnej grzywki. Powoli „ona“ przestaje się uczyć, pracuje niechętnie i szepce po kątach z koleżankami. „Ona“ jest wtedy zakochana — zwykle w profesorze botaniki lub historji. Naciera wtedy ręce gliceryną i sypia w rękawiczkach. Próbuje pisać dziennik, a do spowiedzi przygotowuje się z trwogą zbrodniarki, wątpiącej o otrzymaniu rozgrzeszenia. Jada mało i płacze często po kątach; lubi marzyć przedewszystkiem. Taka „ona“ to najmilsze i najbardziej niewinne stworzenie pod słońcem. Jest to kwiat rzeczywiście czysty, drżący, niezbrudzony. Domyśla się wiele, przeczuwa, układa zasłyszane przypadkowo zdania i wytwarza najdziwaczniejsze nieraz pojęcia o życiu i świecie.
Jest wiele rozrzewniającego w tej śmieszności, coś, co nas ogarnia na widok ślepego, błądzącego wśród nieznanej mu przestrzeni, lub w obecności chorego, niewiedzącego o swym bliskim zgonie. „Ona“ wtedy błądzi niepewna, wyciągając ręce do życia, uśmiechając się przez łzy, śpiesząc jak ćma do świecy. Gdy „ona“ włoży długą suknię, traci woń i barwę; zakwita wprawdzie i błyszczy, ale nie wabi śnieżną białością konwalji; pewną nogą stoi w przedsionku życia i śmiało wyciąga rękę, aby uchylić zamknięte podwoje. „Ona“ wie już wtedy, co jest pocałunek, co zdrada, co kłamana miłość. „Ona“ sama zawodzi, kłamie, zdradza... Gdybym była mężczyzną, kochałabym tylko pensjonarkę w drugiej fazie jej istnienia. „Ona“ na wydaniu przerażałaby mnie trochę.
Panna na wydaniu to rzeczywiście królowa stworzenia. Gdy piękna i bogata, a zna fałsz i obłudę świata, jest nielitościwie sarkastyczną i zarozumiałą nad wyraz wszelki. Wybiera sobie męża według woli i dysponuje materjał, z którego będzie zrobiona suknia ślubna. Czasy Halszki z Ostroga minęły dawno, dziś „ona“ sama stanowi o swym losie, głośno, z głową podniesioną wysoko, nieomylna w swym wyborze, pewna swego szczęścia. Czasem rodzice sprzeciwiają się — i „ona“ odbiera sobie życie.
Jest jedno miasto piękne, wesołe, pełne tonów walca i szumu błękitnych fal rzecznych; w tem mieście „one“ specjalnie odbierają sobie życie przez wyskoczenie z okna lub w inny równie zajmujący sposób. Tem miastem jest... Wiedeń. Jest to jego właściwość, tak jak pierwszego maja Praterfahrt. Czy melodja walca kołysze do tego stopnia rozmarzone głowy? czy błękit Dunaju ciągnie tak ku sobie? Nie można się dopytać, bo te „one“ śpią już spokojnie i żadna nie odkryje, co ją skusiło.
„Ona“ zakochana!
Już widzę, jak się pan uśmiechasz. Przypominam sobie mój własny wykrzyknik: „on zakochany!“
A przecież tu i tam zachodzi wielka różnica.
„Ona“ kocha często naprawdę. I rzecz dziwna, ta „ona“, której nikt nie podejrzewa o istotne uczucie, przywiązuje się istotnie, głęboko, kryjąc swą miłość z całą zazdrością skąpca, dając raj ukochanemu, a śmiejąc się maską obojętności dla obcych. Czy to mąż, czy kochanek, staje się dla niej świętością, a wdzięczność jej za pozwolenie tej niewolniczej miłości jest długotrwałą. „On“ pozwala się kochać, „ona“ korzysta z tego pozwolenia. Od dziecka potrzebuje miłości jak kwiat słońca, inaczej schnie i zamiera. Dzieckiem kocha matkę, lalkę, królika, sztuczną myszkę; pensjonarką przywiązuje się do nauczycielki i ulubionych ołówków lub książek; później kocha się w profesorach, braciach swych koleżanek, nakoniec w rozmaitych spotykanych mężczyznach, później w swych dzieciach; kocha wszędzie i zawsze, kocha pomimo przeświadczenia, że kochać nie ma prawa; tonie w tej miłości, rzucając się bez pamięci w przepaść; pali swe skrzydła, płacząc z bólu; a gdy odrosną, biegnie znów do płomienia, aby cierpieć za jeden uśmiech, by płacić tysiącem łez za jedną jaśniejszą chwilę.
„Ona“ i miłość — to synonim. Jej bez miłości przedstawić sobie nie można. Nawet stara panna kocha zwierzęta — i to jest najlepszym dowodem, że „ona“ bez miłości istnieć nie może. „Ona“ przez to jedno rzewne, serdeczne uczucie jest w stanie wszystko poświęcić, złamać swą przyszłość, zgnieść się samą, wyrzec się swego „ja“ — przestać być sobą.
Mężczyzna ma inne namiętności, które kierują jego postępkami, — „ona“ oprócz miłości nie ma innych czynników. Duma, pycha, chęć wywyższenia się, skąpstwo, honor — wszystko to niknie wobec jednego kochania, które ogarnia całe jej jestestwo.
I ta wielka potrzeba miłości, ten ogrom uczucia, wlanego w pierś kobiety, czyni z niej demona lub anioła, hańbę lub chlubę mężczyzny.
Miłość źle skierowana, źle odpłacona, wybucha niszczącym płomieniem i przetwarza ten kwiat promienny w ziejącą złem pochodnię. Złej „onej“ od kołyski niema, wszystkie błędy i zdrożności, które „ona“ popełnia, przyszły z braku rzeczywistego uczucia, a naprawić się dadzą jednem, serdecznem słowem, wyszeptanem w dobrej chwili, gdy łza drży w oku, a głowa oparcia szuka. Magdalenę zawiódł na pokutę łagodny głos Chrystusa i promienne jego spojrzenie. Gdyby nie ten głos, nie błękitne oczy, Magdalena błądziłaby bez końca, potrącana i pogardzana przez wszystkich. Brak miłości ją zgubił — a miłość ją zbawiła. Każda zbrodnia, popełniona przez kobietę, ma źródło w miłości. Gdy kocha, jakże wykwintną, poetyczną, pomimo namiętności, jest jej cała miłość! Ileż pieszczot! ileż słów miłych jak echo ludowej piosenki szepcą jej koralowe wargi! A gdy przestaje mówić i patrzy się tylko w twe oczy, jakże wymowną jest wtedy w tem milczeniu, ileż obietnic, wspomnień ogarnia cię pod urokiem tego spojrzenia!... Wtedy masz „ją“ rzeczywistą, łagodną, prawdziwie anielską. Uchwyć tę chwilę szczęśliwą, przemów do „niej“ serdecznie, a „ona“ stanie przed tobą w całym swym uroku i promiennej piękności. Kokieterję, nerwy, chęć błyszczenia — wszystko otrząśnie ze siebie jak jabłonka kwiecie — i poda ci rękę, pójdzie z tobą, gdzie zechcesz, nie pytając się o cel i koniec tej uroczej chwili, zasłaniając nawet przed tobą samym cierpienia, mogące wyniknąć z tej wspólnej wędrówki. Jeśli „ona“ nie dopatrzy w twem oku odpowiedniego uczucia, jeśli ta dobra chwila, w której mogłeś pochwycić za skrzydła anioła, przejdzie bez wrażenia, „ona“ stanie się wtedy udręczeniem twojego życia i może być twą hańbą, wstydem, cierpieniem, zamiast dumą, rozkoszą, uśmiechem.
„Ona“ błądząca bez miłości w sercu, a raczej bez przedmiotu, na któryby tę miłość skierować mogła, staje się rodzajem złej, trującej rośliny, której piękne purpurowe kwiaty mają we wnętrzu swojem jad zabójczy. „Ona“ odepchnięta lub zdradzona, jeśli ma duszę z hartowniejszego materjału ukutą, staje się złą i szkodliwą sceptyczką, a przynajmniej za taką uchodzić pragnie. Gdy zaś „ona“ jest dobrem, poczciwem dzieckiem, — płacze, dostaje spazmów, zużywa masę wody kolońskiej lub eteru, pudruje co chwila zaczerwienioną od płaczu twarzyczkę i posila się ukradkiem, aby otaczający ją sądzić mogli z braku apetytu o rozmiarze jej zmartwienia.
„Ona“ ma trzy wielkie wady.
Jest zazdrosną, nerwową i kokietką. Wszystkie te wady rodzą się wskutek miłości lub potrzeby tejże.
„Ona“ zazdrosna nigdy nie działa dla tych samych przyczyn, jakie pobudzają zazdrosnego mężczyznę. Podczas gdy w „nim“ gra głównie rolę obrażona miłość własna, „ona“ szaleje na myśl, że inna odbiera te same pocałunki i miłosne przysięgi, które dla niej samej są przeznaczone. „Ona“ w zazdrosnem cierpieniu nie czuje nigdy tej myśli, będącej główną podstawą zazdrości mężczyzny: „co świat na to powie?“ ale dręczy się wspomnieniem chwil rozkoszy, które przebyła, a które jej ta druga wydziera. Dlatego „ona“ zazdrosna nie lęka się skandalu. Obdarta wyrobnica, czy wielka dama, z pyszną obojętnością na śmiech lub żarty ludzi, robi „scenę“ zdrajcy, czując tylko w swem sercu ból, jaki czuć może tylko skąpiec, któremu zbrodniarze zbierane w pocie czoła skarby zabierają. Czerwona fala zasłania jej oczy; bez względu na miejsce, czas, niewłaściwość sytuacji, wybucha groźna, straszna jak rozjuszona lwica, broniąca wstępu do legowiska. Nieubłagana dla swej rywalki, piorunuje ją wejrzeniem, pełnem niewysłowionej pogardy, i rozszalała, nieprzytomna, nie czuje rzeczywistej śmieszności, w jaką sama popada.
Niestety! „ona“ zdradzona nigdy nie wzbudza współczucia, chyba gdy umrze z nadmiaru boleści. Czasem się to zdarza — jak mówiłam, — najczęściej w Wiedniu, ale i wtedy jeszcze następuje tradycjonalne wzruszenie ramionami. — „Umarła z zazdrości!“ nie, to nigdy nie sprawia efektu.
Zresztą, pan możesz nie obawiać się następstw swej znanej donżuanerji. Żyjesz wśród „towarzystwa“, a tam nie zdarzają się nigdy podobne melodramaty, zakończone śmiercią. Tam kończy się wszystko na mniejszej lub większej „scenie“, zabawnej dla widzów, a sprowadzającej pioruny na głowę wiarołomcy. Nawet dla mężczyzny jest to rzecz dość korzystna, gdy dwie „one“ walczą o jego osobę, prostując się w swych jedwabnych lub atłasowych stanikach i podnosząc wysoko drżące od wzruszenia główki, strojne w strusie pióra i brylanty. Wówczas tracą „one“ cały swój „cachet aristocratique“ — coś z usposobienia „Dames de la Halle“ odzywa się w drżeniu rąk, okrytych długą balową rękawiczką...
Ach! „du sublime au ridicule il n’y a qu’un pas!
„Ona“ z najwyższem wysileniem walczy, aby wydrzeć ukochanego swej rywalce; używa wszelkiej broni — obmowy, kłamstwa, anonimów, wymyśla najpotworniejsze historje, wszystko w chwalebnym celu utrzymania się w pozycji. Gdy nic poradzić nie może, usuwa się — i wtedy następuje w niej przemiana, o której wspomniałam przed chwilą. Staje się złą, niedowierzającą, mściwą; wabi, aby odepchnąć; popełnia nielogiczne okrucieństwa, karząc za cudze winy najniewinniejszych pod słońcem, lub płacze, spazmuje, chudnie, pudruje się do chwili, w której nagle ubiera się z największą kokieterją i wesoła, uśmiechnięta, zjawia się wśród świata, pytając prawie szeroko rozwartemi oczyma:
— „Co się stało? Dlaczego tak na mnie patrzycie?“
Z całą swobodą wita szczęśliwą rywalkę, z uśmiechem podaje rękę człowiekowi, za którym przed tygodniem wydzierała sobie całe pęki włosów, i prędko zaciera niekorzystne wrażenie, jakie wskutek swego braku taktu zrobić mogła. „Ona“ czasem zwycięża i na czas jakiś przykuwa powtórnie ulatującego ptaszka. Mówię „na czas jakiś“, i mam rację. „Ona“ nigdy nie zapomni uczynionej zniewagi, nie przez podrażnioną próżność, gdyż uśmiechów szyderczych nigdy nie bierze w rachubę, ale ten ból serdeczny nie może jej wyjść z pamięci. Czuje go ciągle, pali on, jak rana niezabliźniona, dlatego sama się odsuwa i odchodzi, pozostawiając swobodę człowiekowi, który lekkomyślnością swoją udręczył ją tak bardzo.
Czasem „ona“ w fazie takiej rozpaczy rzuca się z zapałem do praktyk religijnych. Chodzi do spowiedzi, nudzi księdza swemi wątpliwościami. Z szelestem jedwabiu pada na kolana w ocienionej kaplicy, i zakrywając upudrowaną twarz eleganckiemi rękami, szepce „mon Dieu!“ na rozmaite tony. Modlitwy te mają na celu ukaranie przeniewiercy i rywalki, a specjalnie tej ostatniej, i bywają przerywane brzękiem kluczy kościelnego, pragnącego zamknąć świątynię i udać się na piwo. Gdy przeniewierca nie wróci, a „ona“ nie znajdzie nowego, godniejszego przedmiotu swej miłości, może stać się fanatyczką i zachorować na tak zwaną „mania religiosa.“ Ubiera się wtedy czarno i szczypie się w rękę, aby nie zasnąć na konferencjach OO. Jezuitów. Mówi do grubej wędliniarki, należącej do bractwa „siostro“ i chodzi na procesje, trzymając ogromną świecę, kapiącą woskiem na podłogę kościoła. Zasusza się wtedy, traci cały urok kobiecości, przybiera postawę zakrystjana i przestaje być „nią“.
Oto do czego miłość doprowadza kobietę — rekrutuje całe oddziały dewotek i spotrzebowuje wielką ilość czarnego kaszmiru. Winnam dodać, że dewotka zwykle nie przestaje się... pudrować.
Ach! ten puder! ta Veloutina tak delikatna, biała lub różowa! Według mnie, Afrodyta nie ocknęła się z piany morskiej, ona wyszła z obłoków Veloutiny z puszkiem w ręku — cała wonna od pokrywającego ją pyłku.
„Ona“, wiecznie oblana tym śnieżnym potokiem, nie pojmuje życia bez pudru; wyrzecze się prędzej pożywienia, niż ulubionego article de toilette. Prosta sługa pomiędzy patelnią i moździerzem trzyma żółty papierek z etykietą aptekarską „Puder czysty, ryżowy“ — a kawałek waty świadczy, że blada cera Hani lub Kaśki jest wytworem sztuki, a nie natury.
Maluchne dziewczynki z najwyższym wysiłkiem drapią się na krzesła w chwalebnym celu dostania się do wysokości matczynej toalety i umaczania tam noska w puszce z Veloutiną.
Przejdźmy teraz do drugiej wady.
„Ona“ nerwowa!
Rzeczywiście, jest to plaga społeczeństwa. Gdybyś pan mógł zrozumieć, na ile nieszczęść, na ile łez, na ile niepokojów narażony bywa dom, w którym główna „ona“ cierpi na tę urojoną chorobę nerwów, — ile eteru, ile białych negliży, ile chustek do nosa, ile nadludzkich krzyków, spazmów, ile nadzwyczajnych śmiechów i łkań wydobywa się i zużytkowuje bezpotrzebnie wśród ścian takiego apartamentu, — wątpię, czy spoglądałbyś z takiem upodobaniem na swój pierścionek zaręczynowy. Szczęściem, narzeczona twoja jest zdrową, rumianą dziewczynką, ściskającą się do przesady gorsetem, co jedno tylko może sprowadzić „bicie serca“ i t. p. przypadłości. Radzę stanowczo gorsety z domu usunąć, jeśli pan lubisz spokój, a nie pragniesz odbywać podróży do Fürstenhofu i tym podobnych miłych zakładów kuracyjnych. Wytłómacz pan swej żonie, że Wenus, która dostała jabłko od Parysa, nie miała gorsetu i nie czyniła wrażenia osy. Greczynki kształtowały swe draperje według ciała. Jakże można poprawiać to, co piękne, to, co doskonałe, to, co jest najwyższą harmonią form?
Wątpię wszakże, czy cały ten wykład estetyki odniesie pożądany skutek. „Ona“ ściska się gorsetem z jakąś dziwną zaciekłością. Dręczy się, przechodząc istne tortury, mdleje, zabija w sobie matkę i wydaje na świat istoty blade, chorowite, ze ściśniętą klatką piersiową, prawie zgniecione wśród tych stalowych obręczy, któremi się „ona“ otacza. Ale to trudno, c’est plus fort qu’elle — „ona“ jest najczęściej nerwowa z braku zajęcia, z egzaltacji, zaczerpniętej z odurzających silnie perfum lub angielskich romansów, z mistycznej ciszy kościołów lub pełnych wykrzykników modlitw, które czyta wśród gorącej atmosfery majowego nabożeństwa.
Gdyby mężczyźni zechcieli obserwować, jak nieśmiało, z niepewnością dobrego przyjęcia, urządza „ona“ pierwszy atak nerwowy, a rozzuchwalona powodzeniem ośmiela się coraz więcej, przepełniając powietrze krzykami i wonią otrzeźwiających środków! Gdyby za pierwszym występem efekt pozostał chybiony, z pewnością nie byłoby dalszego ciągu i pani nie miałaby „swych nerwów“, czyniących dla męża domowe ognisko najnieznośniejszą instytucją pod słońcem, a dla kochanka miłosne ekstazy rodzajem odwiedzin w Kulparkowie. Zdaje mi się przecież, że gdybym była mężczyzną, znalazłabym środek przeciw owej smutnej epidemji, goszczącej w buduarach kobiet, a nawet w dortoir’ach pensjonarek.
Tym prostym środkiem byłoby... lusterko.
Rozszlochanej, rozspazmowanej, wykrzywionej, zeszpeconej kobiecie podsunąć pod oczy... zwierciadło. Niech spojrzy na te oczy nabrzmiałe, na tę twarz zmarszczoną konwulsyjnie, na grzywkę w nieładzie, a z pewnością przestanie wołać o pomstę do nieba. Zresztą, czy uważałeś pan, że wszystkie kobiety spazmujące ukrywają starannie twarz swoją? Wrodzona kokieterja nakazuje odwracać im się w chwili zeszpecenia. Masz pan najlepszy dowód, że owe „cierpienia“ nie wykluczają chęci podobania się. Ja nie znam się na podobnych atakach, nie „cierpiałam“ nigdy w ten sposób, ale sądzę, że to nie boli tak bardzo, gdy można myśleć równocześnie o swej piękności nadwerężonej. Gdy kobieta cierpi naprawdę — kryje się jak zwierz zraniony i obojętnieje dla swej powierzchowności. Nerwowe choroby nie wykluczają apetytu i... kokieterji. Ach! widzę, że pan oddychasz z zadowoleniem. Stoimy więc w obliczu tej najstraszniejszej zbrodni kobiecej, nieobjętej wprawdzie w siedmiu grzechach głównych, ani zakazanej przez Jehowę, gdy dawał Mojżeszowi instrukcje co do rodzaju niedozwolonych postępków wśród śmiertelników, wyprowadzonych z niewoli egipskiej.
Nie będę wszakże sprzeczać się, że kokieterja jest rzeczą bardzo zdrożną, ale zarazem... konieczną. Cóż warta „ona“ bez kokieterji? czyż nie jest raczej dowodem estetycznego poczucia to ciągłe dążenie do upiększania samej siebie? Każda kobieta przychodzi na świat kokietką — i ręczę, że Pallas Atene, wyskakująca z głowy Zeusa, musiała mieć hełm równie dobrany „do twarzy“ — jak obecna „ona“ kapelusz, strojny w pęki kwiatów, piór i motyli. „Ona“ kokietuje wszystko i wszystkich dokoła — mężczyzn, dzieci, zwierzęta, drugie „one,“ nawet samą siebie.
Zalotność staje się drugą nią, dąży jej śladami, owija się w fałdy jej balowej szaty, wsuwa się w czerwoną harasówkę, zdobiącą świtkę wiejskiej mołodycy, uśmiecha się z obnażonych nóżek malutkiej dziewczynki, kryje się wstydliwie w zasłonie panny młodej, drga w lekkich spódniczkach tancerek i zasypia na batystem krytych poduszkach umierającej suchotnicy.
Widziałam raz w klasztorze siostrę Marję Kalikstę, piękną, wysoką brunetkę, pochyloną nad cebrem wody i upinającą swój czarny kaszmirowy welon.
Zakonnica ta, której surowa reguła klasztorna zabraniała widoku zwierciadła, uśmiechała się do swego odbicia w przezroczu wody, przepełniającej ceberek. Nie wychodziła przecież nigdzie, nawet do parlatorjum, szła wprost do chóru na adorację. W chórze klęczały tylko siostry, posługaczki i neofitki. Czy dla nich siostra Kaliksta układała tak starannie swój welon?
Widocznie, że dla nich, bo ta zakonnica była pomimo grubej bielizny i niemodnej odzieży „nią“ w całem słowa tego znaczeniu. Kokietowała siostry spojrzeniem swych wielkich czarnych oczu i regularnemi fałdami welonu. Kobieta bez kokieterji traci cały powab, cały urok i staje się istotą bezpłciową.
Czasem kokieterja przybiera zatrważające rozmiary, przechodzi w stan chorobliwy. Objawia się zwykle nadzwyczajnem wpatrywaniem się w lustro, bezmiernem poprawianiem natury i prawie konwulsyjnym przewracaniem oczu.
Jeśli „ona“ jest rozumną i dowcipną, to cała komedja kokieterji jest bardzo miłem „flirtowaniem“, wiodącem do ołtarza, lub odwodzącem od niego. Kokietka ograniczona jest śmieszną, a czasem staje się nieznośną, nie umiejąc wyzyskać odpowiedniej chwili.
„Ona“ — umiejąca używać półświateł, półcieniów, półuśmiechów, półspojrzeń, półsłówek, jest czemś dziwnie pociągającem, tak jak ten kwiat, którego nie widzimy, a woń nas drażni i upaja. Taka „ona“ przykuwa nierozerwalnemi węzły nie serce, lecz fantazję mężczyzny. Przejdą lata, wiele innych kobiet przesunie się pomiędzy tymi dwojgiem, a „ona“ wiecznie stać będzie przed nim z całym urokiem kobiecości i ciągnąć wspomnieniem ku sobie. Silniejsze to węzły, niż przysięgi, składane u stóp ołtarza! Gdyby żony to wiedziały i chciały zrozumieć, czem przykuć można niestałe stworzenie, „mężczyzną“ nazwane!... Ale, na nieszczęście, „ona“ zamężna ekspensuje tyle kokieterji za domem — na balach, rautach, gonitwach, kursach, spacerach, a nawet w kościołach, że wraca do domu znużona, pragnąc spoczynku po tej ciężkiej pracy. Mężczyzna zaś chce bezustannie kąpać się w kokieterji kobiecej, na którą tak narzeka; nie znajdując jej w domu, śpieszy szukać jej po manowcach i stąd wytwarza się tak zwana „zaniedbana żona“ — łup dla seduktorów, próżniaków salonowych, wnoszących do rodziny niepokój, a często zniszczenie.
Kokieterja kobieca, w gruncie rzeczy wada powszednia, grzech nie nazbyt ciężki, ma czasem fatalne konsekwencje. Już w mitologji widzimy Herkulesa, gnuśniejącego u stóp zalotnej Omfali, a w Biblji — biednego Samsona, ostrzyżonego po żołniersku ręką kokietki Dalili. Księżna Falconieri gubi Andrzeja Rosveina. Choć, właściwie mówiąc, Herkules musiał być zmęczony, Samson śpiący, a Rosvein przyszedł na świat z zarodem suchot, które rozwinęły się podczas jego romansu z piękną księżną. Ileż to w zamian arcydzieł stworzyła ręka mistrzów, drżąca nerwowo pod wpływem zalotności kobiecej! Czyż mielibyśmy „Dziady“, gdyby panna Wereszczakówna nie kokietowała Mickiewicza? Jakkolwiek Dante przedstawia tak idealnie swoją Beatryczę, ręczę, że niejeden zalotny uśmieszek przesuwał się po ustach białej Monny Bice! Wszystkie „one“, te ideały poetów, rzeźbiarzy, malarzy, te natchnienia, płynące na szarych skrzydłach wieczoru, te czyste, klasyczne postacie, zakute snem w marmury, lub rzucone jaskrawą tęczą na płótno, te melodje, dźwięczące w pieśniach muzyków, wszystkie te „one“ promienne zjawiskiem, bogate w artystyczne pomysły, pełne fantazji i genialnych bezwiednych błysków — to kokietki doskonałe, wykształcone w szkole życia, lub naiwne w swej nieświadomości, to „Kleopatry“ lub „Małgorzaty“, to pięknie rozwinięte kobiety, lub smukłe, młodziuchne dzieweczki. Cicha, spokojna gosposia, Werterowski ideał miał nawet swą kokieterję, specjalną, ciężką, niemiecką, ale zawsze kokieterję. Zalotność jest bronią kobiety, ona nią walczy i zawsze zwycięża. Jest kokieterja szkodliwa, tak zwana „na zimno“ — wystudjowana, obmyślana. Ta rzeczywiście prowadzi za sobą złe następstwa, ale... pocóż ptaszki łowią się w tak sztucznie poplątane sieci? Czyż to trudno odróżnić zalotność, biorącą początek w uczuciu serdecznem, od kokieterji, osnutej na tle rachuby lub zemsty?
Są jeszcze drobne wady, które „ona“ obnosi po świecie z całą dezinwolturą doskonalej istoty. „Ona“ bywa złośliwą, lubi plotki, pisze anonimy, zjada masy cukierków, psujących jej ząbki, lubi czytać romanse i Heinego, nie rozumie nic a nic polityki, wtrąca się do rzeczy, które do niej nie należą, nosi olbrzymie tiurniury; często obiecuje kotyljona czterem danserom naraz, a wstaje rano z łóżka przez dwie lub trzy godziny, zamyślając się co chwila i kładąc napowrót. Są inne „one“, które pracują, zrywają się prawie ze świtem, naprawiają bieliznę dzieciom, idą na targ i pilnują obiadu. Takie „one“ się nie liczą. Mają ręce czerwone i noszą rękawiczki na trzy guziki. Te nie chorują na nerwy i nie sprowadzają zaburzeń kotyljonowych. Natomiast niosą spokój i pomoc mężowi i zajmują się wychowaniem dzieci.
Nie o te „one“ pytałeś się pan, wszak prawda? Chciałeś, bym ci dała sylwetkę „onej“, do której przywykłeś od kołyski, tej istoty strojnej w jedwab, adamaszek i koronki, owianej wonią fiołków lub japońskiego „Coryplopsisu“.
Takie „one“ nie cerują bielizny, nie chodzą na targ i nie noszą podzelowanych bucików, ale za to dzieci tych kobiet chowają się pod okiem płatnych sług i zadziwiają przechodniów przedwczesnem rozwinięciem zmysłu krytycznego i dezinwolturą, z jaką obnoszą zbyt krótkie sukienki. „Ona“ z towarzystwa stanowi zwykle krój płaszczyka swej córki lub kolor pończoszek syna, asystuje przy wieczornym pacierzu i sądzi, że w ten sposób wypełnia ważne obowiązki matki.
Później, gdy zmarszczka przybędzie, a świat odsunie od berła i prawa korony — „ona“ zaczyna baczniej spoglądać na drobne istotki, kręcące się po dziecinnym pokoju. Zapóźno, niestety! — dziecko to wosk, na którym odbijają się pierwsze wrażenia, i te wrażenia stanowią często o charakterze i późniejszych jego postępkach. Przysłowie o „skorupce“ zbyt częste znajduje zastosowanie...
Ale dosyć! — nie prosisz mnie pan o morały; żądasz szkicu, nie chcesz cieni. Niechże więc będzie szkic — życie samo cienie doda.
Niestety! oprócz drobnych wad, które wymieniłam, „ona“ swą wieczną potrzebą kochania, swą nieposkromioną fantazją, wreszcie burzliwą namiętnością staje się często występną, bardzo występną!
Czy pamiętasz pan, że kilka miesięcy temu, odpisując twej obecnej narzeczonej, radziłam jej, by brała „jego“ z lekkiej, nie tragicznej strony?
Co do kobiet, rzecz się ma przeciwnie.
Najpoczciwsza „ona“, traktowana lekko, staje się mimo woli i wiedzy tak zwaną „lekką kobietą“.
„One“ są tak dziwaczne, kapryśne, fantastyczne, że częstokroć romansik, rozpoczynany żartem, staje się namiętnością, wiodącą za sobą niepokój, a często... zbrodnię. Z „nią“ trudno trafić do ładu — nigdy nie wiadomo, co jutro przyniesie; opuszcza cię rozkochana do szaleństwa, a nazajutrz wita ozięble, dziwiąc się, że ją tak mocno za rękę ściskasz. Czasem wręcz przeciwnie. W kilka godzin „ona“ namyśla się i dochodzi do przekonania, że nie może żyć bez człowieka, z którym wczoraj zamieniła kilka kokieteryjnych spojrzeń. I pod wpływem jakiejś szalonej, niewytłumaczonej gorączki, rwie wszystkie węzły, druzgoce szczęście drugich, staje się przyczyną pojedynków, skandalicznych rozwodów lub potajemnych małżeństw.
Tak jest, niestety! „Ona“, ta doskonałość form, ten najpiękniejszy kwiat, to promienne zjawisko, niepowściągnioną namiętnością lub chorobliwą fantazją obala najsilniejsze zapory, łamie zuchwale przysięgi i z dziwną lekkomyślnością naraża życie i honor drugich. Co do honoru, ona ma dziwne pojęcie. Gdy mężczyzna potrzebuje szanować istotę, której swą przyszłość powierza, lub z którą choćby chwilowo serdecznie się łączy, „ona“ wyklucza potrzebę szacunku. Dla niej ideałem może być nawet kryminalista, — w szale miłości nie uważa na nieskażoność honoru wybranego. Jednej rzeczy nie daruje nigdy, to jest... śmieszności.
Znałam jedną „onę“, która ginęła z miłości za człowiekiem, nienależącym do swej sfery. Rodzice stawiali zapory połączeniu się dwojga kochanków, „ona“ mdlała i chodziła z twarzą spuchniętą od płaczu. Po kątach szeptano już o wykradzeniu, tajemnym ślubie i różnych innych środkach, używanych zwykle w romansidłach angielskich, gdy nagła nastąpiła w uczuciach panny zmiana. On przyszedł na schadzkę w krawacie szafirowym w białe grochy! Nie — stanowczo, był tak śmiesznym w tym dziwacznym krawacie, że o małżeństwie mowy być nie mogło. „Ona“ przestała zupełnie marzyć o zaślubieniu współwłaściciela wielce zresztą obiecującej firmy, a rodzina uniknęła mezaliansu wskutek owej nadzwyczajnej krawatki! „Ona“ jest nadzwyczajnie wrażliwa; źle dobrane suknie, zły fason kołnierzyka, niewłaściwe wyrażenie, śmieszne zachowanie się, nieumiejętność jeżdżenia konno, brak muzykalnego ucha, bigoterja, użycie złych perfum, matowe paznokcie, zależność, niewłaściwie użyta łza, zazdrość, zresztą tyle tysięcy drobnostek, działają na „nią“ w sposób zadziwiający. Są to szklanki zimnej wody, wylane na jej rozgorączkowaną główkę. Gdy mężczyzna staje się śmiesznym w jej oczach, przegrywa partję; nie pozostaje mu nic innego, jak usunąć się czemprędzej. „Ona“ przebaczy zbrodnię, nie waha się ująć rękę zbroczoną krwią zamordowanego, ale odwróci się z pogardą od człowieka okrytego śmiesznością. Jest wtedy nielitościwą, głuchą na wszystkie prośby, a chęć zemsty nurtuje jej piękną postać, zemsty za część śmieszności, która z jego osoby spada na jej ramiona. Pomimo wstrętu do owej śmieszności, sama okrywa się nią często i z dziwną lekkomyślnością, zwłaszcza w scenach zazdrości.
Mówiłam przed chwilą, że nie radzę panu zapatrywać się na kobietę z lekkiej strony. Przynajmniej nie na wszystkie i nie w każdej chwili. Często „ona“ z pozoru zawodzi; to, co rano stanowi delikatną piankę, pod wieczór staje się huraganem. Trzeba umieć rozróżniać gatunki „onych“, klasyfikować, dzielić na grupy, a przedewszystkiem umieć czytać między linjami. Czasem jeden tour walca może zgubić rodzinę, często znów nadzwyczajne niby uczucia prowadzą do spokojnego, cichego rozejścia, zakończonego przyjacielskiem uściśnieniem dłoni. Chwilowe rozdrażnienie nerwów, spowodowane odmówieniem przez męża nowego ekwipażu, może spowodować obietnicę pierwszej miłosnej schadzki, która ma stanowić rodzaj cichej zemsty nad skąpstwem mężowskiem.
„Ona“ — dźwigająca na swych alabastrowych ramionach tak wielką odpowiedzialność, jaką jest nieskażoność nazwiska, upada często pod tym ciężarem, nie dla braku sił wszakże, ale dla nieświadomości, którą udać się drogą, by nie zbłądzić wśród manowców.
„Ona“ idzie do ołtarza, wsłuchując się z upodobaniem w szelest jedwabnego trenu, wlokącego się za nią po zniszczonych dywanach kościelnych. Gdy wymawia słowa przysięgi, płacze dla zwyczaju, lub wpatruje się w złote nici, połyskujące na kapie schylonego nad nią kapłana. Czasem liczy świece na ołtarzu, lub odczytuje monogram, wyszyty na antypedjum. Powtarza słowa przysięgi cienkim głosem jak mała papużka, a gdy jest panną, powstrzymuje lekkie wzruszenie ramion przy zapytaniu: „nie ślubowałaś komu innemu wiary małżeńskiej?“
Jeśli sobie wyobraża, że kocha się w swym mężu, głos jej zniża się cokolwiek i brzmi głośniej przy obietnicy owej „wiary, miłości i posłuszeństwa“ aż do śmierci.
Czasem przy „posłuszeństwie“ „ona“ połyka ślinę, lub udaje z wielką przebiegłością kaszel dlatego, aby opuścić ten przykry wyraz, którego zastosować w życiu nie ma ochoty. Nie rozumie całej odpowiedzialności, jaką przyjmuje na siebie w tej chwili; nie wie, ile walk ze swemi nerwami, namiętnością wrodzoną, fantazją i skłonnością do bezustannej miłości staczać się zobowiązuje.
Wśród wysokich murów świątyni, w tej atmosferze wilgotnej, przesiąkłej zapachem płonącego wosku, w tych dźwiękach Veni creator, płynących pod ciemne łuki sklepienia — „ona“ stoi pozornie wzruszona; nieposzlakowana elegancją swej ślubnej tualety, wiążącą się na całe życie z nieznanym sobie człowiekiem, obowiązująca się przed Bogiem i ludźmi do najcięższych obowiązków, których łamać nie wolno bezkarnie, obiecująca to, czego dotrzymać często nie może, a czasem nie chce.
I oto „ona“ staje na straży domowego ogniska, odpowiedzialna za przyszłość swych dzieci; w sukni białego anioła wchodzi w próg domu, nad którego dachem widnieje napis, godny potępieńców:
Lasciate ogni speranza voi che v’entrate“.
A przecież ona nie wyrzeka się tej nadziei, i jeśli w mężu lub dzieciach nie znajdzie zadowolenia wiekuistej potrzeby miłości, idzie jej szukać poza domem, wlokąc za sobą nazwisko, które razem z wieńcem ślubnym włożono na jej głowę, szarpiąc w szmaty swą przysięgę wierności, oszalała, bezprzytomna, ginąc często w błotnistej przepaści, ściągana coraz niżej i niżej w pogoni za uczuciem serdecznem.
Są „one“, przeznaczone na zatratę, jak ćmy ginące w płomieniach; te „one“ są zwykle najweselsze, pomimo przeświadczenia o swem przeznaczeniu. Walcując, spadają w otchłań, a po nich zostaje pamięć jakiegoś przelotnego zjawiska. Czasem, spadając, pociągają za sobą całą rodzinę, ale mimo to nie zatrzymują się nad brzegiem mogiły. Fatalité, rien de plus!
„Ona“ czasem dla najdziwniejszych powodów idzie do ołtarza. Jedna z moich przyjaciółek wyszła za mąż w siedemnastym roku życia jedynie dla picia czarnej kawy i czytania Paul de Kock’a.
Tydzień miodowy przepędziła głównie na pochłanianiu niezliczonej ilości kawy i czytaniu rozrzewniającego romansu pod tytułem: „Żona, mąż i kochanek.“
Gdy zrozumiała wreszcie smak kawy i romansów Kock’a, żałowała bardzo, że została mężatką. Zapewne później piła czekoladę, wzięła się do poznawania stylu Emila Zoli, lub może... Kto wie, co robiła z życiem złamanem ta „ona“, którą rodzice mogli łatwo uchronić od przedwczesnego małżeństwa, dając jej dowolną ilość kawy i książkę, której treść z praktyki nieraz wśród salonów widziała.
Inna „ona“ pragnęła koniecznie nadzwyczajnych wzruszeń, a drabina Romea była celem jej marzeń.
Wynalazła czemprędzej młodzieńca, przypominającego trochę z powierzchowności kochanka Julji, i połączyła się z nim dozgonnym węzłem w kościele, natłoczonym od publiczności. Poczem dostała spazmów i groziła rozstaniem, jeśli prawy jej małżonek nie wkradnie się do jej apartamentu po sznurowej drabince, którą czemprędzej w sklepie nabyła.
„Ona“ była córką bogatych rodziców, posag wynosił poważną cyfrę — idealny Romeo nie myślał puścić tak pięknej zdobyczy. Zgodził się na dogodzenie fantazji żony i drabinka sznurowa zawisła z okna pierwszego piętra, a w oknie stanęła „ona“ w zachwycającej pozie.
Niestety! za czasów Romea nie było zapewne policjantów, porozstawianych w dyskretnem oddaleniu. Otóż taki policjant znalazł się nagle tuż koło sznurowej drabinki, i sprowadziwszy na ziemię nowoczesnego Romea, pomimo protestacji i pokazywania biletów wizytowych, zaprowadził go na tak zwaną „inspekcję“, gdzie rzecz się wyjaśniła.
„Ona“ doznała wrażeń, ale zapewne nie poprzestała na tak obiecującym początku. Nie wiem, co się dalej działo, wiem to wszakże, że mąż i drabinka zostali złożeni z urzędu i nie wykonywali głównych ról w nadzwyczajnych przygodach owej rozmarzonej „onej“.
I tyle, tyle innych przyczyn składa się na to nieszczęsne pójście za mąż, do którego „one“ dążą! A niejeden powód tak błahy i śmieszny, że rozpacz i śmiech porywa. Byłoby to nadzwyczaj komiczne, gdyby nie było tak smutne.
„Ona“ lekkomyślna jest zbrodniarką, mężczyzna lekkomyślny to seduktor! Co dla „niej“ jest występkiem, dla niego jest rodzajem chluby. „Ona“, wracając ze schadzki miłosnej, wnosi w dom wstyd i łzy — „on“ woń odmiennych perfum i jeszcze jedno zwycięstwo na polu miłości. Ainsi va le monde.
Czasem „ona“ dostaje nagle nieszkodliwej fiksacji i staje się uczoną. Czyta, czyta i czyta... W drobnej jej główce, pokrytej długiemi (!) włosami, powstaje chaos nieskończony. Nic nie rozumie. Czyta więc znów, robi notatki i znów czyta.
W trakcie tego paroksyzmu ucina zwykle włosy i kupuje nadzwyczajne biurko. Staje się literatką, filozofką i poetką.
Jeśli ubiera się dobrze i pomimo atramentu zachowuje wdzięk kobiecy, przebacza się jej nieszkodliwą chorobę; jeśli suknie jej cofają się co do mody, a forma ich przybiera zastraszający krój, zbliżający się luźnością fałdów do paltotów męskich, jeśli „ona“, dotknięta tą manją, zaczyna przybierać ton profesora i jego śpiczaste kształty, jeśli w jej alkowie nie płonie błękitnawe światełko lampy, przy której zwykle śpią rzeczywiste „one“ — och! wtedy uciekaj pan czemprędzej. To nie jest kobieta, to mieszaniec, zatracający dobrowolnie najpiękniejszy dar nieba — tę nieświadomość kobiecą, tak miłą dla mężczyzny, gdy drobna, kształtna główka nachyla się w pokorze przed jego wyższością umysłową, a oczy pytają, proszą co chwila o wytłumaczenie zanadto zawiłych kwestji.
Mężczyzna jest próżny, nie lubi, aby go upokarzano, pragnie, aby go podziwiano, dlatego tak często przywiązuje się do tak zwanych „gęsi“, to jest kobiet, czytających mało, a nie piszących prawie nigdy. Zresztą, cóż zbuduje „ona“, zrzekająca się dobrowolnie praw, od kołyski jej nadanych? Czyż „ona“ była kiedy geniuszem? Ach! niestety, nigdy!
„Ona“ może mieć talent, talencik — mówiąc właściwie, ale do potęgi męskiego geniuszu nie wzniesie się nigdy. Mężczyzna ma lepszą głowę — wyznajmy to szczerze, kobieta ma za to głowę stanowczo.. piękniejszą. Nie pomoże nauka, zaniedbanie w ubiorze, zadziwiające okulary i palenie papierosów.
Ach, bo „ona“ często pali papierosy!
Czy możesz pan sobie wyobrazić ideał piękności kobiecej, ten najdoskonalszy akord w hymnie, ogarniającym świat cały, słowem, Afrodytę grecką, płynącą na falach morza z papierosem w ustach?
Lub wejdźmy wyżej — błękitnooka Gretchen, siedząc przy kołowrotku, puszcza kłęby dymu z dezinwolturą studenta z piątej gimnazjalnej; przedstaw pan sobie idealną Ofelję, dobywającą eleganckie portecigarres, prosząc cię o „ogień“. Więcej nic nie dodam. To wystarcza.
Chcesz pan, ażebyśmy teraz uporządkowali trochę zdanie o „niej“ z tego bezładnego szkicu, z którego niewiele zapewne zrozumiałeś? Ale przypomnij sobie, że masz do czynienia właśnie z taką „oną“ i daruj brak porządku w opisywaniu innych „onych.“
Kobiecy rozum to ta latarnia magiczna w bajce, w której małpa pokazuje swym zgromadzonym gościom najcudowniejsze krajobrazy, przesuwające się na płótnie. Wszyscy się zachwycają, — jeden indyk wyznaje otwarcie, że nic nie widzi. Przyczyna? — oto małpa zapomniała „oświecić latarkę“.
Spodziewam się, że przez to pokorne przyznanie się do braku światła uzyskam pobłażanie i że pan wzamian zacytujesz mi zdanie „chez elle le désordre est un effet de l’art. Co przyjąwszy z uśmiechem, przejdźmy do porządku dziennego.
„Ona“ — istota doskonała w swej niedoskonałości, stała w niestałości i piękna istotną pięknością, jest stworzeniem najczęściej wzrostu średniego i bardzo tkliwego serca. Jest bardzo złośliwą lub apatyczną na wady drugich, woli jedwab niż wełnę i wody zagraniczne niż krajowe zakłady kąpielowe, w czem zresztą ma zupełną rację. Od młodości przeznaczona do spełniania ofiar i poświęceń, podejmuje się z chęcią roli anioła, jak również chętnie przybiera postać djabła. Kocha się zawsze i wszędzie, a miłość jej ma częściej rzewny, serdeczny charakter, a działa jako żywioł dobroczynny częściej niż destrukcyjny. Jest zwykle zarozumiałą, zwłaszcza na punkcie umiejętności ubierania się, i przepędza większą część dnia na wpatrywaniu się w lustro. Lubi słodycze i małe, skrzeczące pieski, kocha namiętnie swe dzieci, ale czasem w przystępie rozpaczy dusi je lub porzuca. Pokrzywdzona rzeczywiście przez ustrój społeczny, rzuca się jak lwica w klatce. Odważna do zadziwienia w niebezpieczeństwach, na które się naraża, prowadząc wiarołomną intrygę, drży na chrzęst odwodzonego kurka i wydaje krzyki na odgłos wystrzału. Żąda równouprawnienia z mężczyzną, niepomna o powinności wojskowej. Proszę sobie przedstawić robiącego plotki porucznika lub spazmującego dobosza!
„Ona“ nie lubi pamiątek i ma zawsze pełno kolizji, wynikłych wskutek porozrzucania miłosnych listów. Gdy „ona“ przejdzie straszliwą trzydziestkę, nie lubi światła dziennego i pokazuje się zwykle w sztucznem oświetleniu. Czuje piękno i rozumie artystyczny układ draperji, co nie przeszkadza jej nosić olbrzymiej tiurniury i dwupiętrowych obcasów. Na widok wspaniałego dzieła sztuki znajduje tylko jedno słowo: „ach, jakież to piękne“, i nie wdając się w rozprawę estetyczną, pojmuje czystość linji lepiej niż niejeden estetyk. Ma zwykle czarne lub niebieskie oczy, w których tkwi główne siedlisko jej kokieterji. Czasem te oczy bywają siwe lub piwne, ale kokieterja pozostaje ta sama.
Chętnie przebacza urazy, ale nie zapomina krzywd nigdy. Często mści się, wyrządzając sobie więcej krzywdy niż swej ofierze. Woli pisać listy niż telegrafować, i boi się strachów, o których rozmawia z dziwną pasją, zadowalając tem swą ciekawość i chęć poznania nieznanego. Zdradza często, ale starannie ukrywa tę zdradę, a w chwili wykrycia całą jej miłość posiada zwykle oszukiwany przez nią człowiek. Lubi dobre wychowanie i ogładę towarzyską, a mimo to potrzebuje być maltretowaną, i brutalność mężczyzny wprowadza ją w rodzaj ekstazy. Woli donżuanów, niż ludzi, niemających w swem życiu głośnych spraw miłosnych; jest w jej usposobieniu coś z natury owcy, biegnącej w przepaść dla tej logicznej przyczyny, że przed nią biegnie cały szereg innych.
Lubi kwiaty, ale niechętnie je pielęgnuje; choruje często, ale na balach i rautach jest niezmordowanie zdrową. Jest cierpliwą i wyrozumiałą, ale tylko dla siebie samej lub istot, które kocha. Umie doprowadzać mężczyznę do szaleństwa, ale często strąca go jednem słowem w przepaść. Nie lubi się fotografować, a mimo to fotografuje się bardzo często. Lubi widzieć kochanka, padającego na kolana lub całującego kraj jej szaty, ale przepada za człowiekiem, który udaje, że jej nie spostrzega.
Ma większe zaufanie do Matki Boskiej, niż do Pana Jezusa, i w alkowie najgorszej jawnogrzesznicy płonie maluchna, elegancka lampeczka przed obrazkiem Marji. W maju „ona“ uczęszcza gorliwie na majowe nabożeństwa i zaczyna równocześnie w tym miesiącu wiosenne romansiki, przybierające często zatrważające rozmiary. Boi się umarłych, ale przepada za pogrzebami. Po stracie drogich osób elegancka żałoba jest dla niej źródłem wielkiej pociechy.
Mówi nieraz bardzo dużo, ale z brakiem logiki. Słońce marcowe przeraża ją jak potwór, czyhający na jej płeć alabastrową, a piegi, występujące na scenę w lipcu, sprawiają boleść jej życia. Jeździ konno, pomimo dotkliwych męczarni, jakie jej podobne wstrząsanie sprawia.
Nie lubi kłusa, ale się do tego przyznać nie chce. Na koniach i winie nie zna się wcale, mimo to udaje, że sąd jej jest jednym z wytrawniejszych. Lubi, gdy piszą wiersze na jej cześć, co nie przeszkadza wyśmiewać się z autora i dowodzić, że właśnie w tym poemacie niema najmniejszego sensu.
Jest bardzo niedyskretną i nie umie dochować własnej tajemnicy. Lubi odbierać mężczyznę innej „onej“, ale sama nie oddaje swej zdobyczy tak łatwo i walczy o nią unguibus et rostro. Jest zazdrosną, kokietką, kłamie często i bez potrzeby; łakoma jak małe dziecko, opycha się łakociami do niestrawności; namiętna, pełna nadzwyczajnych pomysłów i niczem niepowściągnionej fantazji, ma w sercu nieprzebrane skarby poezji, miłości, poświęcenia i poczucia piękna.
Postawiona odrazu na piedestale, przeznaczonym na ołtarz uwielbienia, żąda tego uwielbienia, a w zamian daje serdeczność uczucia, które ogarnia świat cały. Miłość ta spływa z białych ramion kobiety i łagodnemi promieniami rozświetla ciemnicę życia. „Jej“ wady nikną w tym srebrnym blasku, przy którym schną łzy, milkną troski, a to, co boli, goi się tak szybko pod wpływem „jej“ słów, „jej“ spojrzenia, pod dotknięciem „jej“ miękkiej dłoni.
Dlatego, choć „ona“ ma wad tyle, choć nieraz zbrodnie powstają z jej przyczyny, choć sama przykłada rękę do zniszczenia i wali niebacznie szczęście i spokój całych rodzin, co mówię... krajów całych, pozostanie zawsze i wszędzie ideałem, rozsiewającym piękno w swej szkaradzie, spokój w niepokoju, który stwarza.
Przez Ewę ród ludzki z raju wygnany, przez „nią“ samą wchodzi do raju, który „ona“ w nagrodę wygnańcom otwiera. Złożywszy głowę na „jej“ piersi, zapomina się o reszcie świata, i cisza, niewysłowiony spokój ogarnia zmęczoną duszę. Bez „niej“ świat byłby pustynią, zniknęłoby słońce, ogrzewające ludzkość całą, zamarłby kwiat najpiękniejszy, wznoszący wysoko królewską koronę. Bez „niej“ — bez jej miłości, jej plotek, szelestu jej szaty, czystych linij jej ciała, woni używanych przez nią perfum, jej namiętności, ciszy jej alkowy, bez jej słodkiego głosu, jej nieprzebranego poświęcenia, nawet jej nerwów — zniknąłby geniusz, natchnienie poetów, bezczelność zbrodni i urok odpoczynku po pracy.
„Ona,“ pomimo ekscentrycznych mód i dążenia jej do emancypacji, pozostała zawsze najpiękniejszym tworem Stwórcy, zachowując wzdłuż bioder Hogartowską linję, bielejąca marmurem swych ramion, wysmukła, z pogodnem czołem, pokrytem ufryzowaną grzywką.
Dlatego zechciej pan przebaczyć „jej“ wiele, przynajmniej te przewiny, które ona tobie przebacza; uwielbiaj „jej“ piękność i otaczaj bezustanną miłością. — Wprawdzie „on“ kochać nie umie, ale „ona“ poprzestanie chętnie na dobrem udaniu tego uczucia. Inaczej, gdy, wprowadzając pod swój dach kobietę, nie dasz jej cieplarnianej atmosfery, w której „ona“ oddychać powinna, zamiast Anioła Stróża domowego ogniska, zamiast twej chluby i szczęścia, zamiast spokoju i łagodnej pieszczoty, w żonie swej, w matce swych dzieci, znajdziesz demona, niszczącego cię bezwiednie i wlokącego nieskazitelność twego nazwiska po bezdrożach, z których, niestety, powrót... niemożliwy.
Jeśli ci zbyt ciężka komedja miłosna, pamiętaj, jak potężnego sprzymierzeńca zsyła ci Bóg w twem dziecku.
Łagodnie, powoli, z rozsądkiem prowadź „ją“ do kołyski i tam wskaż „jej“ miejsce, które zajmować powinna. — „Ona“ kocha swe dzieci namiętnie, może tylko chwilowo zapomnieć o swych obowiązkach. Jakkolwiek efekt ten zużyto w wielu dramatach i nowelach, a przecież rzecz ta wiecznie nową zostanie. Dziecko ratuje nieraz matkę, zwłaszcza jeśli „on“ to dziecko z zapomnienia wydobywa.
Pamiętaj pan o tym niezawodnym środku i niech syn twój lub córka dopomogą ci do „jej“ a względnie twego ratunku.
Jeśli „ona“ miłości w domu nie znajdzie, pobiegnie jej szukać, obwołując wielkim głosem hańbę waszą wspólną. Gdy „ona“ jest tylko twoją kochanką, łatwiej ci przyjdzie powstrzymać ją od zdrady, gdy żoną — to sama myśl, że jest do ciebie na wieki przykutą, będzie ją skłaniać do zerwania pęt, w których stygnie jej gorąca dusza. Dlatego powinieneś pan być ciągle na straży i zadawać sobie przymus w udawaniu uczucia, którego „ona“ domaga się gwałtem od ciebie. Jeśli nie przez wzgląd na twe nazwisko, to choć przez wysokość cyfry jej posagu. Separacja to rzecz rujnująca!... A bon entendeur salut!

Lwów, dnia 15 czerwca 1885 r.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.