Płodność (Zola)/Księga czwarta/III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Émile Zola
Tytuł Płodność
Wydawca Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego
Data wyd. 1900
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Fécondité
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Ubiegło dwa lata i znowu przybyło Mateuszowi i Maryannie dziecko, tym razem dziewczę. Jednocześnie z pomnożeniem się rodziny, powiększyła się także ferma Chantebled na zachodzie płaskowzgórza o mokradła, które trzeba było usunąć i bijące tam źródła opanować. Teraz więc była cała ta spłazina gruntów, wynosząca około stu hektarów ziemi nabytą; dotąd wyrastały na niej tylko nędzne rośliny, dziś wzięta w uprawę dawała bogate żniwa. Zaś nowe źródła spożytkowane, skanalizowane na wszystkie strony, dążyły roznosić dobroczynne życie, użyźniając piaszczyste stoki. Było to niezaprzeczone zwycięstwo życia, płodność rozprzestrzeniająca się pod wpływem promieni słońca, praca tworząca wciąż, praca bez wytchnienia, pomimo przeszkód i bólu, wyrównywająca straty, wlewająca co moment w żyły świata, coraz więcej siły, zdrowia i radości.
Tym razem Séguin który w ciągłych interesach, jakie z nim Mateusza łączyły, pierwszy naglił go do nabycia nowych dzierżaw a nawet nakłaniał go, by wziął za jednym zamachem resztę włości: lasy i błonia, prawie dwieście hektarów. Znajdując się w ciągłych tarapatach pieniężnych, proponował mu sprzedaż tanio i pod korzystnemi warunkami. Ale bardzo oględny Mateusz nie przyjął tego, zachował trzeźwość potrzebną, aby nie odstępować od z góry powziętego zamiaru powiększania fermy etapami i pod naciskiem potrzeby, w miarę możności. Przy tem, nabyciu całych błoni, ciągnących się wzdłuż toru kolejowego na wschód, stawała w drodze ważna przeszkoda: na dwie części przedzielała błonia fatalna kilkohektarowa enklawa Lepailleur’a właściciela młyna, który nigdy zeń żadnych nie ciągnął korzyści. Dlatego też Mateusz, mając do wyboru grunta, wziął resztę leżących od zachodu gruntów szlamistych, dodając, że błonia chętnie nabędzie później, skoro młynarz odprzeda swoją enklawę. Czuł bowiem, że ten ostatni tak mu zazdrościł i tak go niecierpiał od czasu ciągłego powiększania się fermy, że trudno było z nim traktować o kupno enklawy, bo pewną była odmowa. Séguin się żachnął, twierdził, że młynarza rozumu nauczy i pochlebiał sobie, że zdobędzie enklawę za darmo, skoro tylko się w to wmiesza. Zapewne nie tracąc nadziei, że wraz z tą parcelą sprzeda i resztę, uparł się,chcąc koniecznie widzieć Lepailleura i zawrzeć z nim umowę, przed podpisaniem kontraktu sprzedaży górnych gruntów.
Minęło kilka tygodni. Gdy wreszcie Mateusz przybył do pałacu na Aveuue d’Aautin dla podpisania umowy, nie znalazł tam Séguina, chociaż go Séguin sam listownie na owo rendez vous zawezwał. Służący, zostawiając go samego w ogromnym salonie pierwszego piętra, oznajmił, że pan z pewnością wróci niebawem, ponieważ polecił prosić go aby zaczekał. Nie siadając tedy, gość chodził i rozglądał się, uderzony atmosferą powolnej ruiny, w której odnajdywał obecnie ten wspaniały apartament, podziwiany dawniej tak bardzo, pełen drogocennych materyj, zbiorów różnych cacek, bronzów i wspaniałych ram. Cuda te jeszcze się tam znajdowały, ale w zaniedbaniu i opuszczeniu zupełnem, które je przytłaczało i ćmiło; teraz były to już wyszłe z mody, wzgardzone i zjedzone przez kurz fantazye. W ciągłych nudach, właściwych ograniczonym mózgom, które pożera wyłącznie chęć błyszczenia i doprowadzania do ostatnich granic chwilowych szaleństw, zrezygnował Séguin szybko, z przybranej roli amatora dzieł sztuki, roli, która go tak mało bawiła. Afektował więc początkowo wielki interes dla nowych sportów, wyuzdanej szybkości, później zaś powrócił do swego jedynego prawdziwego zamiłowania, do koni. Zapragnął mieć stajnię a ekscentryczna próżność, z jaką to czynił przyśpieszała jeszcze jego ruinę. Olbrzymią fortunę, którą napoczęły kobiety i karty, dobijały konie. Mówiono, że grywał teraz na giełdzie, aby łatać dziury a także z próżności, by nadać sobie pozór wpływowego człowieka, któremu ministrowie dają wskazówki. W miarę zaś, jak się powiększały straty, pod grozą blizkiego upadku, ubywało coraz więcej wykształconego eklektyka i moralisty dyskutującego bezustanku ze Santerrem o literaturze i fiilozofii społecznej, aż wreszcie pozostał tylko zgorzkniały dekadent i modny pesymista, schwytany we własną pułapkę, który roztrwonił i złamał do tego stopnia swe życie, że w końcu stawał się w swej rozpaczliwej nienawiści życia, coraz to prawdziwszym rękodzielnikiem zepsucia i śmierci.
— Ach! myślałam, że to dzieci!
I uśmiechając się do gościa, pomimo swej pomyłki, udając, że przychodzi uporządkować papiery na stole, służącym Séguinowi za biuro, weszła z miną pani domu, chcącej przed obcym zaznaczyć swe prawa nadzoru i kontroli.
Mateusz znał ją, widząc od roku już, jak się rozpościerała i komenderowała, podczas gdy Walentyna okazywała coraz to więcej wstrętu do zajęć domowych. Nazywała się Noną i była niemką, nauczycielką. Walentyna przyjęła ją przedewszystkiem na to, aby czuwała nad dziećmi, po oddaleniu Celestyny, która, zapoznawszy się z pewnym listowym, mimo swej przebiegłej ostrożności znów zaszła w ciążę, tym razem nieszczęśliwie, bo nie udało jej się nawet ukryć swego stanu. Zresztą Nonę przyprowadził sam Séguin, który okazawszy się brutalnym przy oddaleniu panny służącej, krzycząc głośno na skandal i demoralizacyę swoich dwóch córek, wziął Nonę, perełkę, którą ukradł, jak mówił, jednej ze swych przyjaciółek. Wkrótce było dla wszystkich jasnem, że stała się jego kochanką; prawdopodobnie wprowadził ją na to do swego domu, aby ją z tem większą łatwością posiadać a szczególniej trzymać w niewoli; bo zdawał się być bardzo dotkniętym jedną z tych chorobliwych zazdrości, któremi miotany, rzucał się jeszcze dziś z zaciśniętemi pięściami na swą żonę, pomimo, że już wszelkie stosunki małżeńskie między niemi ustały. Rosła i piękna blondyna, co prawda zdawała się usprawiedliwiać najgorsze przypuszczenia, tak zmysłowe były jej usta, tak naiwnie bezwstydne oczy, taką cała postać tego wspaniałego zwierzęcia, śmiejącego się zdradziecko i głupio.
— Pan zapewne czeka na pana Séguina — rzekła wreszcie — wiem, że panu naznaczył, dziś spotkanie, najniezawodniej zaraz powróci.
Mateusz studyujący ją z wielkiem zajęciem, postanowił wyciągnąć na słowa.
— Wyszedł zapewne z panią Séguin — odparł. Wiem, że często wychodzą razem.
— Razem, oni! — zawołała — śmiejąc się w sposób najnietaktowniejszy jak na nauczycielkę, bardzo pan źle poinformowany! Nigdy nie chodzą razem... Przypuszczam, że pani jest na kazaniu, lub może i gdzieindziej.
I czelna, drwiąca, zaczęła się znowu kręcić po pokoju, jak gdyby chciała przywrócić tam trochę porządku a chodząc, ocierała się swemi spódnicami o gościa, wiedziona instynktywną potrzebą zaofiarowywania się mężczyźnie, skoro tylko pozostała z nim samnasam.
— Ach, cóż to za dom — ciągnęła dalej półgłosem, niby do siebie. Jaki ten biedny pan opuszczony!... Byłoby daleko lepiej, gdyby pani nie była zajętą od świtu do zmroku!
Walentyna zajętą! — żeby odczuć całą ironię tych słów, trzeba było tak jak Mateusz wiedzieć, że od sześciu miesięcy pochłoniętą była szczęściem nawiązania znowu stosunku z Santerrem, zerwanego od lat trzech blizko. Teraz odważała się nawet przyjmować go w mieszkaniu małżeńskiem, zamykała się wtedy na klucz, zatrzymując go w swym małym saloniku całe popołudnia; pewno o tem, co oni razem robili, o tych ważnych zajęciach, mówiła tak drwiąco nauczycielka. Santerre, zdobywszy Walentynę pieszczotliwością, w chwili gdy mu się ona niezbędną zdawała dla jego powieściopisarskich sukcesów, odepchnął ją później w sposób dziki i nielitościwy, z brutalnym egoizmem, skoro mu przestała być potrzebną a nawet zdawała się go żenować. Zrozpaczona owem zerwaniem, zadziwiła wtenczas przyjaciółki gorliwością religijną, praktykując tak jak dawniej w domu matki, wśród tych antyków, gorący katolicyzm. A jednak nie wyrzekła się swobody w postępowaniu, której się nauczyła w kołach otaczających męża, zdobywała się chyba tylko na okazywanie tem większej przesady w bezrozumnej nietolerancyi, czyniąc nowe szaleństwa w imię Pana Boga. Równie jak muzyka Wagnera i religia katolicka była przestarzałą i niemodną, potrzeba jej było krwawego zjawiska Antychrysta, któryby zmiótł grzechy świata. Mówiono sobie, że wzięła innego kochanka, ale na to nie było dowodu. Séguin, dla którego religia była pewnym rodzajem wytworności, zbliżył się na chwilę do niej, ujęty jej pobożnością, posuwając pojednanie aż do rozpoczęcia religijnych praktyk. Ale natychmiast odnowiły się małżeńskie swary, bardziej obraźliwe niż dawniej i już bez możliwości pojednania. Powziął więc myśl odkąd Nona zagarnęła go całego, wprowadzić pewien spokój do domu, zapraszając dawnego swego przyjaciela Santerre’a, z którym spotykał się w klubie. Rzecz cała odbyła się zupełnie gładko. Filistrujący wraz z rosnącem powodzeniem powieściopisarz, doszedł bowiem do przeświadczenia, że wyciągnąwszy z kobiet wszystko, czego się od nich mógł spodziewać, powinien się albo ożenić, albo też rozgospodarować, jak w swojem, w cudzem gniazdku. Wzdragał się jeszcze przeciwko małżeństwu tak z zasady, jak i z osobistego doń wstrętu. Miał równie jak Séguin lat czterdzieści jeden, Walentyna zaś liczyła trzydzieści sześć, czyż nie czas więc było ustatkować się, nie czas pomyśleć o jednym z owych trwałych i pewnych stosunków, które tolerować zwykł pobłażliwy świat? Ona zaś, mój Boże! bardziej się nadawała od innej, wiedział przecie, że jest bogatą, mającą wpływy a teraz nawet pobożną, łączyła więc wszystkie wymagane warunki. Tak tedy wśród grożącej miny ukształtowały się stosunki domowe w ten sposób, że ojciec związał się z nauczycielką, matka z przyjacielem domu a troje dzieci rosło dziko pod grozą katastrofy.
Nagle, odezwał się przeraźliwy krzyk a równocześnie usłyszał zdziwiony Mateusz ogromny hałas bieganiny, do pokoju wpadła z impetem Andrea i uciekając w przestrachu przed goniącym ją Gastonem, powtarzała;
— Nono! nono! on mnie chce ciągnąć za włosy!
Miała włosy bardzo piękne, delikatne, matowe, swawolnie okalające jej ładną główkę dziewczęcą; dziesięcioletnia zaledwie, miała już wygląd małej kobiety, pełnej słodyczy i cichego wdzięku, starszy zaś od niej o cztery lata brat, był wysmukły i suchy jak ojciec; na piegowatej jego twarzy o ostrych rysach, widniały pod nizkiem, zdradzającem ciasny upór czołem, oczy stalowo niebieskie. Dogonił ją wreszcie i targnął gwałtownie za włosy.
— Ach, niegodziwiec! zawołała szlochając — nie pozwól mu, Nono — i przytulała się do sukien nauczycielki.
Ale Nona odepchnęła ją z wymówką.
— Milcz, Andreo! zawsze pozwalasz się bić, to nieznośne.
— Ja nic do niego nie mówiłam, czytałam — tłómaczyła, płacząc dziewczynka. Przyszedł, wyrwał mi moją książkę, potem rzucił się na mnie, więc zaczęłam uciekać.
— Ona jest tak głupia, że nigdy nie chce się bawić — odrzekł powoli Gaston — z przedrzeźniającym uśmiechem. To tylko dla twego dobra ciągnę ciebie za włosy, to je przedłuża.
Nauczycielka poczęła się śmiać z nim razem, znajdując to bardzo zabawnem. Zawsze przyznawała mu racyę i pozwalała być władcą nad siostrami, tolerując nawet pobłażliwie figle, które jej samej stroił, kładąc naprzykład zimną rękę pod stanik na plecy, lub wskakując nagle na ramiona.
Mateusz był tem zdarzeniem zdziwiony a nawet trochę oburzony, gdy wszedł doktór Boutan. Mała Andrea, lubiąca go za jego wesołość i dobroduszność, pobiegła ku niemu i już pocieszona nadstawiała czoło do pocałunku.
— Dzień dobry, moje dziecię, czekam na waszą matkę, która telegrafowała do mnie dziś rano i która, jak się zdaje, nie powróciła jeszcze. Zresztą przybyłem nieco wcześnie... Ach! kochany panie Mateuszu i pan tutaj?
— Tak, oczekuję pana Séguina.
Ścisnęli sobie serdecznie ręce, poczem doktór, spojrzawszy zukosa na Nonę, zwrócił się do niej i zapytał, czy pani Séguin jest chorą, że go zawezwała telegraficznie. Nona odpowiedziała sucho, że nie wie. A gdy pytał dalej, dowiadując się o Łucyę, czemu jej niema w towarzystwie Andrei i Gastona, odparła:
— Łucya leży w łóżku.
— Co! w łóżku! A więc to Łucya jest chorą?
— Nie, chorą nie jest.
Doktór spojrzał na nią znowu swemi bystremi oczami, które zdawały się chcieć przeniknąć nawskroś jej duszę i przestał wypytywać.
— Dobrze więc, będę czekał.
Wreszcie Nona odeszła, wyprowadzając ze sobą Andreę i Gastona i popychając ich trochę przed sobą; była zmieszana, zaniepokojona owym badawczym wzrokiem, który jej nie opuszczał i nie odłączał się od niej i dzieci powierzonych jej pieczy, póki nie wyszli z pokoju.
Boutan zwrócił się znowu do Mateusza; chwilę stali tak naprzeciwko siebie, milcząc. Obaj wiedzieli, obaj kiwali głowami. Aż wreszcie doktór odezwał się pierwszy półgłosem:
— No i co pan mówisz na tą pannę? Mnie, mój kochany panie, przebiega zimny dreszcz, gdy na nią spojrzę. Czy pan przyjrzałeś się jej ustom i oczom, które, mówiąc nawiasem, są bardzo piękne? Jeszcze nigdy nie zdarzyło mi się widzieć zbrodni, tak wyraźnie się wychylającej z tak pięknego ciała... Miejmy nadzieję, że się mylę!
Znowu zaległo milczenie. Zaczął chodzić po pokoju a gdy wreszcie wrócił na dawne miejsce, zrobił gest, jak gdyby wyrażający bezradność, jak gdyby mówiący i po za obrębem tych murów o smutnej katastrofie, grożącej zagładą całemu temu domowi.
— To było nieuniknione, pan przewidziałeś i obserwowałeś przebieg upadku, czyż nie?... wiem, że się ze mnie śmieją, że mnie mają za łagodnego maniaka, za medyka specjalistę, któremu pokoju nie dają rzadkie przypadki, jakie leczy. Ale cóż pan chcesz? jeżeli mimo to nie zrażam się, to tylko dlatego, iż przekonany jestem, że mam racyę... Naprzykład, co się tyczy Séguinów, czyż to nie jasne, że wszystkie nieszczęścia wyniknęły z pierwotnych okpiwać natury, z zepsucia, jakie ogarnęło powoli męża i żonę, tak zawzięcie upierających się, aby nie mieć więcej dzieci? Odtąd, rzec można, małżeństwo poczęło się rozprzęgać, niechcący, bezwiednie, jednak przyszło na świat jedno przez zapomnienie i oto zaraz mężem miota szalona i głupia zazdrość, żona opuszczona, oddana na pastwę kaprysom wszystkich upadków. Zobopólne cudzołóztwo było nieuniknionym końcem takich natur, denerwujących się i zatruwających wzajemnie w zażartej ze sobą walce i otoczonych najzgubniejszemi światowemi podnietami. Dziś rozłączenie jest już zupełnem, węzły rodzinne zerwane, kochanka pana i przyjaciel pani domu, zakwaterowani przy domowem ognisku. Blizka ruina, oszukiwanie się wzajemne, zawsze i wszędzie to brudne kłamstwo, które się rozpościera i rośnie i które praktykują teraz wszyscy czworo... Wściekłość mnie ogarnia, naprawdę! A jeżeli mówię to panu, to dlatego, że to mi sprawia ulgę, choć wiem, że nie mówię panu nic nowego.
Pomimo wrodzonej słodyczy niecierpliwił się, mówiąc a głos jego cichy nabierał dziwnej wyrazistości i energii.
— Wielki hałas podnoszą zewsząd z powodu naszej nowoczesnej newrozy, naszego zwyrodnienia, naszych coraz to słabszych dzieci, które nam rodzą kobiety chore, cieleśnie zrujnowane i histeryczne. Ale obok licznych innych, mniej ważnych przyczyn, oszukiwanie jest pierwszą i najważniejszą, która nieraz gubi życie u źródła! Ależ to oszukiwanie powszechne, rozmyślne, uparte, sławione na wsze strony, rujnuje nas przedwcześnie i w końcu zgubi zupełnie!... Pomyśl pan tylko, bezkarnie oszukiwać nie można żadnego organu. Wyobraź pan sobie żołądek, żywiony ciągłemi mamidłami, którego soki poruszaneby były wciąż przez niestrawne przedmioty, nie dające żadnego pola trawieniu. Każda funkcya nie odbywająca się normalnie, staje się przyczyną trwałych zaburzeń. Denerwujesz pan kobietę, zadawalniając u niej tylko spazm miłosny, dochodzisz sam tylko do zaspokojenia pożądania, będącego jedynie przynętą w akcie zapłodnienia, nie godzisz się na zapłodnienie, które jest celem, jest nieodzownem, koniecznem. I chcesz pan, aby w tym oszukanym, sponiewieranym i od przeznaczenia swojego odwiedzionym organizmie, nie pojawiły się wielkie zaburzenia i znieprawienia potworne i zepsucie!... Dodać trzeba do tego, że jeżeli mąż oszukiwał naturę, to kochanek oszukuje ją jeszcze lepiej. Jest to jakby ciągły szturm. Skoro obawa przed dzieckiem nie powściąga już apetytów, organ zostaje oddany na pastwę łatwej, powtarzającej się wciąż i wyczerpującej rozkoszy. Znam wypadki zdumiewającej brutalności i rozbestwienia. Zapewne, że nie myślę wymagać od mężczyzn powściągliwości zwierząt, mających swoje peryody miłosne. Ale trzeba, aby dziecko nie było tak bezlitośnie eliminowane, żeby mu pozwolono kiełkować od czasu do czasu, aby przywrócić skasowaną funkcyę. Ileż to kobiet chorych, zdenerwowanych, złamanych oszukańczemi manewrami, widziałem jak przychodziły do zdrowia przez brzemienność! A ileż innych znowu w dawne wpadło cierpienia, jak tylko na nowo nie chciały żyć życiem takiem, jakiem się żyć powinno! Bo pamiętaj pan, że wszystko zależy właśnie na tem. Zgwałcona natura buntuje się. Im więcej się oszukuje, tem więcej zepsucia, tem bardziej osłabia się ludność, tem większa degeneracya. Aż wreszcie dochodzi się do naszej sławnej nowoczesnej newrozy, do naszego bliskiego fizycznego i moralnego bankructwa. Tylko spójrz pan na nasze kobiety, porównaj je pan z sążnistemi kumoszkami dawnych czasów. Nasze bezpłciowe, drżące, szalone kobiety, ależ to my je czynimy takiemi, naszemi praktykami, naszą sztuką, literaturą, naszym ideałem nielicznej rodziny, poświęconej szalonej ambicyi złota i władzy. Śmierć dzieciom, to znaczy także śmierć niewiastom, śmierć nam samym, śmierć wszystkiemu, co jest radością, zdrowiem i siłą!... Powiedz pan tylko, czy czułeś kiedy rozkład jakiej warstwy społecznej wyraźniej, aniżeli w tym domu, w tym salonie, pełnym rzadkich cacek i przerafinowanego zbytku? Nie patrzysz pan tutaj na wielki dramat współczesnej demoralizacyi. zniechęcenia do życia, rozmyślnej i głoszonej jako panaceum niepłodności? Pocóż żyć, jeżeli każda rodząca się na świat istota, to jeden nieszczęśliwy więcej? Oszukiwanie się spełniło swoje dzieło zniszczenia, swary małżeńskie zrujnowały domowe pożycie, mąż idzie w jedną stronę, żona w drugą a tymczasem to troje biednych dzieci, w rękach tej dziewczyny, niby nauczycielki, rośnie dziko, wystawione na najgorsze niebezpieczeństwa. Ach, nieszczęśliwe biedactwa, ich najbardziej mi żal, wejść tu nie mogę, aby mi się nie ścisnęło serce!
I ciszej ciągnął Boutan dalej, opowiadane, jak bardzo lubi małą Andreę, taką ładną, taką łagodną i odmienną, że sama matka, żartując, nieraz oskarżała Catiche, jej mamkę, że swojem mlekiem spokojnego wiejskiego bydlęcia przemieniła ją w swoją, bo zkąd taka odmienna od reszty rodziny i zawsze taka cicha, uśmiechnięta i nie oburzająca się na ciągłe psoty i prześladowania brata. Gaston zaś wcale mu się nie podobał, brutalny i mało inteligentny, był jeszcze więcej zdegenerowany od ojca, bardziej uparty, bardziej oschły, zasklepiony w egoistycznem przeświadczeniu o swej wyższości, której nawet dyskutować nie pozwalał. Ale najbardziej zaciekawiała doktora Łucya, mająca lat dwanaście, była to dziewczynka szczupła, blada i delikatna, o jasno blond włosach, blado niebieskich romansowych oczach. Dojrzawszy nadzwyczaj wcześnie, zachorowała przerażona i zrewoltowana cieknącą krwią, która ją czyniła kobietą. Odkąd więc wyprowadził ją z choroby, badał z zainteresowaniem u niej nadzwyczaj ciekawe obawy, zwiększający się coraz większy wstręt do cielesnych uciech, pewien rodzaj przedwczesnego mistycyzmu, którego polot unosił jej wyobraźnię do dziwacznych marzeń o aniołach i dziewicach nadziemskiej białości i czystości. Wszelkie rojące się życie, mrowisko, rój pszczół, gniazdo ptaka z nagiemi jeszcze pisklętami, wzruszało ją i dotykało boleśnie, przyprawiając prawie o mdłości. Mawiał więc żartem, że ona naprawdę była córką pesymizmu rodziców, przez swą odrazę i wstręt do wszelkiego żywego, ciepłego i brzemiennego ciała.
Ale w tej chwili weszła Walentyna, wpadając swoim zwyczajem niby wiatr do pokoju, zawsze zapóżniona, zawsze przestraszona jakimś niespodziewanym przypadkiem. Mając trzydzieści sześć lat, zdawała się jeszcze młodą, jakby lata po niej przechodziły bez śladu, tak samo szczupła, taka żywa, jak w chwili urodzin Andrei, miała takie same poskręcane blond włosy i taką samą delikatną i pociągłą twarzyczkę. Więcej szczęśliwa od innych, zdaniem doktora zdawała się tylko wysuszać i szczupleć pod wpływem ogarniających ją płomieni zepsucia.
— Dzień dobry panu, panie Froment, dzień dobry, doktorze... Ach, panie doktorze, przepraszam jaknajmocniej. Wystaw sobie pan, że poszłam do kościoła św. Magdaleny, aby usłyszeć początek nauki księdza Levasseura, obiecując sobie, że się wysunę na czas, aby zdążyć na dane panu rendez-vous i patrz pan, ze wszystkiem o panu zapomniałam, tak silnie opanował mnie kaznodzieja, ale to zupełnie, zupełnie! tak, że nic ze mnie nie pozostało.
Na samą myśl omdlewała jeszcze i oczy jej się ćmiły. Mimo to, szanowny ojciec wydał jej się nie dość gorący, nazbyt wchodzący w kompromis z nowożytnemi ideami, dlatego, że przypuszczać się zdawał możliwość pogodzenia religii z nauką.
Boutan przerwał jej z uśmiechem.
— Czy bóle newralgiczne, na które pani cierpi powróciły?
— O nie, nie! nie jestem chorą!... To nie dla siebie fatygowałam pana doktora, lecz dla Łucyi, która naprawdę mnie niepokoi. Zupełnie już nie rozumiem tego dziecka. Wyobraź sobie pan, że dziś rano nie chciała wstać z łóżka! Gdy mi o tem powiedziano, poszłam do niej; z początku nie odpowiadała mi wcale, odwróciwszy się do ściany. Potem na wszystkie moje pytania, powtarzała wciąż jedno i to samo dziesięć i dwadzieścia razy bez żadnych objaśnień, że chce wstąpić do klasztoru, miała przytem twarz bladą jak chusta i oczy w słup... I cóż pan sądzisz o tym nowym napadzie?
— Ale — rzekł doktór — czy nic się nie zdarzyło dzisiejszej nocy, lub wczoraj wieczorem;
— O ile wiem, nic, ani w nocy, ani wczoraj wieczorem. Wieczór przeszedł bardzo spokojnie, byłam sama w domu, nie wychodziłam wcale; a gdy przyszedł wcześnie przyjaciel nasz Santerre na szklankę herbaty, schroniłam się z nim razem do mego saloniku, aby nam dzieci nie robiły hałasu nad głową... Przypuszczam, że się położyły spać o zwykłej porze.
— Czy mała spała dobrze, czy się nie skarżyła na co w nocy?
— Tego nie wiem; nie zdaje się być cierpiącą. Nie przypuszczam nawet, by była chorą, bo pan pojmuje, że inaczej nie wyszłabym dziś po południu, gdybym miała choć cień obawy o jej zdrowie. Jednakże chciałam się pomimo to poradzić pana, panie doktorze, tak bardzo zdumiewa mnie jej upór, nie chce wcale wstać z łóżka. Chodźmy do jej pokoju, doktorze, złajaj ją pan ostro i postaw tem odrazu na nogi.
Teraz powrócił i Séguin. Wysłuchał ostatnich słów powiedzianych przez żonę, ścisnął w milczeniu rękę doktora, który udawał się za Walentyną do pokoju małej. Potem zwrócił się do Mateusza, tłómacząc się przed nim:
— Niech mi pan wybaczy, panie Froment, że pozwoliłem panu czekać. Koń mi zachorował, dzielny wyścigowiec, na którym wielkie budowałem nadzieje. Koniec końcem, wszystko źle idzie... Mówmy więc o naszym interesie, który także zupełnie mi się nie powiódł.
I wykrzyknął przeciw Lepailleur‘owi, który za kilka hektarów wrzosowiska, za swą nieszczęsną enklawę zażądał tak wygórowanej ceny, że wobec tego wszelkie targi stawały się niemożliwe. Młynarz dał zresztą poznać tłumiony swój gniew, z powodu tryumfu Mateusza na rozległych, nieuprawnych polach, na których od wieków porastały ciernie, gdzie głowę byłby dawniej dał, że żaden kłos nie urośnie, kołysały się teraz bujne żniwa. Wściekał się z gniewu i tembardziej nienawidził ziemię, tę niesprawiedliwą macochę, która tak twardą była dla niego, syna chłopów, taką łaskawą dla tego mieszczucha, przybłędy, który zjawił się nie wiedzieć zkąd, aby wszystko zmienić i przeinaczyć. I z szyderczym uśmiechem rzekł, że te kępy warte teraz złote góry, odkąd zjawili się czarodzieje, którzy zbożu każą rosnąć na kamieniach.
— Pan wiesz, że się sam do niego pofatygowałem. Zgłosił się on do mnie niegdyś, proponując mi za tanie pieniądze swój kawałek wrzosowiska, naturalnie nie zgodziłem się na to, mając już wtenczas zamiar pozbycia się majątku. Więc teraz nie mógł się powstrzymać od drwinkowania, chcąc mi dać poznać moją głupotę. Byłbym go był spoliczkował... Ale ma teraz córeczkę?
— Tak, małą Teresę — odrzekł Mateusz z uśmiechem, który nie schodził mu z ust podczas całego opowiadania Séguina, tak pewnym był, że rezultat musi być ujemnym. — Przed rokiem przytrafiło mu się owo nieszczęście, jak on to nazywa. I jeszcze dotąd nie uspokoił się. Nasamprzód wywarł swą złość na żonie, potem na całem społeczeństwie, na wszystkich świętych, nawet na Pana Boga. To człowiek próżny i mściwy.
— Zupełna racya, zapewne uraziłem go też, nie rozpływając się w zachwytach nad jego synalkiem, Antosiem, który w dwunastym roku życia, jak mi się zdaje, ukończył szkołę w Janville, odgrywając w niej rolę cudownego dziecka.
Mateusz wciąż się zlekka uśmiechał.
— Tak, naturalnie! nie dziwię się teraz wcale pańskiemu niepowodzeniu. Gdy im razu pewnego radziłem oddać Antosia do szkoły rolniczej, oboje rodzice o mało mnie nie pobili. Marzą o tem, by go wykierować na pana.
Koniec końcem, interes nie udał się i Séguin był niepocieszony, tracił bowiem przez to nadzieję, aby Mateusz odkupił tego roku inne grunta, oprócz reszty, mokradeł na płaskowzgórzu, ku zachodowi. Akt cesyi był już gotowy, więc podpisali go. Pozostawały tedy jeszcze do nabycia dwa kompleksy, nasamprzód prawie sto hektarów lasu ku Lillebrune a potem całe błonia, sięgające aż do Vieux-Boury, które enklawa Lepailleur’a odgraniczała od już nabytych, jałowych gruntów.
— Szkodal! byłbym panu dał na dogodniejszych warunkach, byłbyś pan zyskał — mówił Séguin, zdradzając tem przytłaczające go kłopoty pieniężne — ale wiem, że pan jesteś bardzo ostrożny i jeżeli postanowiłeś czekać i nie kupować, chyba w razie potrzeby, po nowych tryumfach, pana nie przekonam. Więc życzę tylko wiele szczęścia, bo to i w moim leży interesie.
Wzajemny ich stosunek był zawsze bardzo poprawnym, choć zimnym, podawali sobie właśnie ręce, gdy drzwi otworzyły się, wpuszczając nowego gościa, nie anonsowanego wcale przez służbę.
— Ach, to pan — rzekł obojętnie gospodarz domu, myślałem, że pan jesteś na próbie sztuki przyjacielą pańskiego Maindrona.
Mówił to do Santerre’a, który wchodził uśmiechnięty, z miną znużoną człowieka zręcznego i faworyzowanego przez szczęście. Powodzenie rozsadzało go, utył, lecz jego ciemne oczy pozostały pieszczotliwe a zawsze dobrze utrzymana broda zakrywała złośliwe usta. Był jednym z pierwszych między literatami, którzy przeczuli bliskie bankructwo buduarowych romansów, śliskich awantur, rozgrywających się w mieszkaniach kawalerskich, poszedł więc śladami Walentyny i jej religijnego obłędu i pisał historye, w których było dużo, o nawróceniach, o tryumfie katolickiego ducha, odradzającego świat; choć mu to nie przeszkadzało tembardziej pogardzać ludzkim gminem.
— Ach, sztuka Maindrona — odrzekł — nie masz pan pojęcia, co to za marnota! Naturalnie znowu cudzołóztwo, ależ to obrzydliwe w końcu! Prawie nie do uwierzenia, że się na to nie oburza publiczność, karmiona taką strawą i chyba nasi smutni psychologowie, niosący w tak smętny sposób stare społeczeństwo na cmentarz, musieli je do reszty znieprawić i zarazić zgnilizną, że w takiem kona błocie... Ja przynajmniej nie zmieniłem się, trzeba się trzymać w karbach, by powściągnąć swe chuci. Bóg zniszczy wreszcie ten świat dla powszechnego szczęścia.
Widząc, że Mateusz patrzał na niego ze zdumieniem, bo pamiętał zapewne jeszcze jego dawną rolę wyfrakowanego powieściopisarza, który przewodził temu szalonemu tańcowi i był grabarzem tego dystyngowanego i wyzyskiwanego przez siebie świata, uciął krótko, dodając:
— Tak pięknie na dworze, więc uciekłem z teatru, mam na dole powóz, czy pojedzie pan ze mną na wystawę pastelistów?
— Ach, nie, nie, mój kochany, co do mnie, w żadnym razie — rzekł Séguin ze zwykłą swobodą — pańscy pasteliści mnie zabijają... Ale może pan namówi Walentynę.
I gest, który tym słowom towarzyszył, oddawał mu żonę z ufnością męża, który o niczem nie chce wiedzieć. Z dziesięć razy byłby już zabił Walentynę, miotany straszną zazdrością i posądzający ją o przeniewierstwa ohydne. A przytem, bez żadnego rozumnego powodu, wbrew wszelkiej logice, zawsze tolerował jej stosunek z Santerre’m: zapewne więc Santerre nie liczył się; albo może nie mając początkowo pewności co do prawdopodobnego między nimi stosunku, pogodził się później z faktem dokonanym. A odkąd powziął świetną myśl wprowadzenia kochanka do swego domu, aby tem swobodniejszym być samemu, pozwalał mu przybywać o każdej porze, rozgaszczać się jak u siebie, wychodzić i wracać z żoną zawsze razem, przyczem wszyscy troje żyli w dobrych koleżeńskich stosunkach, śmiejąc się i rozprawiając z dumną wytwornością i z jakiemś rozpaczliwem, odartem ze złudzeń zacięciem.
— Nie myśl pan, że mi zależy na pastelistach... To, lub coś innego, wszystko jedno. Najważniejsza rzecz, żeby zabić popołudnie. Maindron zwalił mnie zupełnie z nóg swoim pierwszym aktem... Boże! co za ohydnie głupie bywają dni!
— Ach, gdyby tylko były głupie! — rzekł Séguin. — Syryusz mi zachorował, cała moja stajnia przez to zdezorganizowana, cały łańcuch nieszczęść, aż chęć bierze skończyć z życiem!
— Co, Syryusz chory naprawdę? Biedny mój przyjacielu, chcesz pan? zakończymy razem... Boć ja tylko wlokę, poziewając, moje życie!
— Ja zaś pluję na nie, womituję je. Tę wstrętność!
Na chwilę zapanowało milczenie, poczem Séguin począł znowu ospale.
— A więc żadne inne nieszczęście nie spadło na pana dzisiaj?
— Nie, dachówki mi jeszcze nie lecą na głowę. Ale i to przyjdzie.
— Miejmy nadzieję, że tak. I powiedzieć, że ta podła ziemia, ze swojem obrzydłem rojowiskiem żywych jestestw, obraca się, jakby nigdy nic... Mój Syryusz chory, ależ to koniec świata!
Mateusz znudzony powstał, zabierając się do wyjścia, gdy weszła służąca i gadając długo tłómaczyła, że pani prosi pana, aby zaraz przyszedł do pokoju panny Łucyi, bo panienka upiera się być niegrzeczną. Séguin ze swą ironiczną flegmą żartował dalej, prosząc obu mężczyzn, aby mu towarzyszyli i pomogli, jak mówił, przekonać tę małą kobietę o wszechwładzy męzkiej.
W pokoju Łucyi rozgrywała się dziwna scena. Dziewczynka, leżąc na plecach, zaciągnęła kołdrę aż pod brodę, trzymając ją mocno w swych drobnych zaciśniętych dłoniach, jakgdyby zamierzała stawiać opór i nie pozwolić się wyciągnąć z łóżka, którego od rana opuścić nie chciała. Widać było tylko jej drobną, bladą twarzyczkę, zmartwiałą, otoczoną splotami płowych, jakby wypełzłych z koloru włosów. Jej niebieskawe bezbarwne oczy wpatrywały się uporczywie, z wyrazem rozpaczliwej determinacji, w sufit. Gdy zobaczyła wchodzącą matkę z doktorem Boutanem, w oczach jej odbiła się niema boleść, ale nie poruszyła się, nie drgnęła, nawet lekki oddech jej chudej piersi nie podniósł kołdry; kilka minut leżała niby martwa, nie odpowiadając na stawiane pytania.
— Czyś chora, moje drogie dziecko? Mama twoja mówiła mi, że dziś rano nie chciałaś wstać z łóżka... Powiedz, co cię boli?
Zamiast odpowiedzieć, leżała ona martwa bez ruchu.
— Bądź grzeczną, dziecko, to bardzo brzydkoby było niepokoić rodziców uporem i nie pozwolić mi przynieść ci ulgi... Powiedz mi, co ci jest. Boli ciebie brzuszek? Pozostała martwa, nie otwierając ust, nie ruszywszy nawet palcem.
— Myślałem, że jesteś rozsądniejszą, moje dziecko, sprawiasz nam wszystkim wiele kłopotu... Jednak trzeba koniecznie, żebym wiedział, co ci jest, jeżeli mam ciebie leczyć.
I gdy tym razem doktór się zbliżył, chcąc ją wziąć za rękę, zaczęła drżeć na całem ciele, okazując tyle wstrętu i zaciskając tak szczelnie kołdrę około swej szyi, że nie chcąc jej zadawać gwałtu, zmuszony był wyrzec się zbadania jej pulsu.
Walentyna, oczekująca dotąd w milczeniu, wybuchnęła:
— Moja kochana, ty naprawdę nadużywasz naszej cierpliwości, to idyotyczne, skończy się na tem, że zawołam ojca, aby ci dał w skórę... Od rana nie chcesz wstać z łóżka i nie chcesz nam powiedzieć nawet, co ci jest. Gadaj przecież, wytłómacz się, byśmy wiedzieli, co o tem myśleć... Powiedz, czy ci kto dokuczył, czy chciałabyś się poskarżyć na kogo?
Gdy Łucya pozostawała w swojej martwocie, kazała matka idąc za radą doktora, zawołać nauczycielkę Norę, aby doktór mógł ją wypytać sam. Gdy okazała blondyna weszła do pokoju, zauważył u dziecka ten sam dreszcz wstrętu, jaki objawiła, gdy chciał jej dotknąć. Wyglądało to, jakby chciała cała zakopać się i zniknąć.
Nora zapytana, odpowiedziała stojąc w nogach łóżka ze zwykłem uśmiechem i nieświadomym bezwstydem, błyszczącym zawsze w jej pięknych oczach.
— Ależ ja nie wiem o niczem, panie doktorze, bo przecie nie ja układam dzieci do snu. Wczoraj wieczorem zdawała się Łucya być zdrową. Do łóżka położyła się zapewne o tej samej porze, jak zwykle, poszedłszy wprzódy powiedzieć dobranoc matce, która w małym salonie miała gościa... Ja, jak każdego wieczoru, weszłam tylko raz do jej pokoju, aby jej powiedzieć dobranoc... Cóż zresztą mam jeszcze powiedzieć panu, kiedy sama nic nie wiem.
Mówiąc, nie spuszczała swych wielkich oczów z dziewczynki, zupełnie swobodna i spokojna, z miną zarazem wyzywającą i pewną, że nic nie powie, że nic powiedzieć nie może. Jakaś wewnętrzna wesołość, jakby wspomnienie czegoś bardzo zabawnego, wykwitła wreszcie na jej wargach, które rozchylając się, ukazały jej białe, piękne zęby, rzekłbyś zęby młodej wilczycy. Skoro przygasłe spojrzenie dziecka, dotąd uporczywie zwrócone na sufit zsuwając się niżej, spotkało się z tym drwiącym i palącym wzrokiem, który na niem zaciążył, dziecię nie mogło tego przenieść i wybuchnęło spazmatycznym płaczem.
— Ach, niech mnie zostawią w spokoju, niech do mnie nie mówią, niech na mnie nie patrzą!... Chcę pójść do klasztoru! chcę pójść do klasztoru!
Był to krzyk przedwcześnie dojrzałej kobiety, która pozostawszy dzieckiem i zdjęta obrzydzeniem dla swojej płci, tak samo już dziś rano wołała. Teraz podnosiła ten krzyk ze zdwojoną żarliwością, bezustanku. W jej uporze, aby nie wstać z łóżka, nie pozwolić odtąd, żeby oglądano gołe jej ręce, była silna wola zagrzebania się, umarcia dla świata, unicestwienia całej swej cielesnej istoty, przejętej nienawiścią dla zmysłów. Pragnęła być samą nazawsze, nie czuć blizkiego ciepła jakiejś drugiej istoty, czuć nicość grobu, aby tylko ujść przed obrażającem ją życiem, nie czuć go wkoło siebie i w sobie.
— Chcę pójść do klasztoru! chcę pójść do klasztoru! Walentyna myśląc, że mała zupełnie straciła zmysły, posłała po Séguina, łając ją tymczasem bardzo po macierzyńsku i z wielką godnością.
— Ty mnie naprawdę wyprowadzasz z cierpliwości... Moje dziecko, w twoich latach zawcześnie jeszcze mówić o wstąpieniu do klasztoru, zdawaćby się mogło, jakbyś na około w rodzinie miała tylko powody samych smutków i cierpień. Co do mnie, zdaje mi się, że spełniałam zawsze moje obowiązki względem was i na szczęście nie mam sobie nic do wyrzucenia. Znasz dostatecznie moją religijność, wszczepiałam ci zawsze bojaźń i szacunek dla naszej świętej religii, wolno mi więc powiedzieć ci, że obrażasz Pana Boga, mieszając go do twoich kaprysów chorego dziecka... Nie można wstępować do klasztoru, jeżeli się nie jest posłuszną i Pan Bóg nie chce dziewczynek, które obrażają swe matki, od których zawsze tylko dobre odbierały przykłady.
Oczy Łucyi zatrzymały się teraz na oczach matki. W miarę, jak ta mówiła, rozszerzał jakiś przestrach te biedne, niewinne oczy, dotknięte boleśnie w namiętnem pragnieniu boskiej czystości, wzrok ten wyrażał głęboki ból zniszczonego szacunku, wyziębionego przywiązania, malowała się w nim cała biedna maleńka dusza dziecięca, której przywiązanie do matki wydarto.
W tej chwili właśnie wszedł Séguin w towarzystwie Santerre’a i Mateusza. Podczas gdy Walentyna opowiadała mu cały wypadek, odwołując się do jego ojcowskiej powagi, błąkał się w kącie jego ust lekki ironiczny uśmiech, jakby mówiący: „Cóż chcesz, moja droga? to wskutek twego złego wychowania mają niemądre kaprysy.“ Gdy matka skończyła, zwrócił się Séguin do doktora, który wzruszeniem ramion dał znak, że nic nie pomoże, bo mała nie pozwalała się zbadać. Popatrzał potem z upodobaniem na Norę, widząc, że i ona uśmiecha się z tej śmiesznej i niedorzecznej sceny i przed wydaniem wyroku zdawał się brać na świadka Mateusza, gdy Santerre nie lubiący scen drażliwych, dla miłego spokoju zapragnął zakończyć całą rzecz wesoło...
— Cóż, moja maleńka Łusieńko! więc to prawda wszystko, co twoja mamusia mówi? Nie, ona się myli, wszak tak, ty jesteś bardzo grzeczna... Posłuchaj, ja ciebie uściskam, ty uściskasz mnie i wszystko się skończy. Biorę na siebie, że tatko i mama ci przebaczą.
Śmiejąc się głośno, przybliżał się, wystawiając twarz naprzód. Ale Łucya wobec tego mężczyzny, wobec tej twarzy o wielkich, błyszczących oczach, grubych, zmysłowych wargach, na pół przysłoniętych wąsem, poczęła się rzucać gwałtownie i zmieszana strasznie, okazywała wielkie, z przestrachem połączone obrzydzenie.
— Nie zbliżaj się pan, ja nie chcę... Nie całuj mnie, nie całuj mnie pan! Santerre nie zważał na to i niby przekomarzając się, chciał ją pochwycić, myśląc, że w ten sposób zwalczy jej kaprys.
— Czemubym ciebie nie miał pocałować, Łusieńko? przecież całuję ciebie codziennie.
— Och, nie, nie! nie chcę tego więcej... Puść mnie pan, przez litość, och, nie! nie! nigdy i nie pan, nigdy, nigdy więcej!
A ponieważ nie zważał na jej krzyk, podniosła się, rzuciła w tył, uniknęła ust jego, jakby to było mające ją napiętnować rozpalone żelazo. Kołdrę, którą się otulała tak szczelnie dokoła szyi, odrzuciła teraz zmieszana w swej ucieczce, ukazując chude ramiona i wątłe ciałko formującej się kobiety. I prawie oszalała za wstydu i obrzydzenia, jęcząca i łkająca, drżała z przestrachu.
Zaś w chwili, gdy myślała, że już ją pochwyci, że już ją trzyma i całuje, wyrzuciły nagle jej zdławione obrzydzeniem usta ową hańbiącą tajemnicę, która już od rana czyniła ją zmartwiałą i milczącą, nie chcącą już dłużej żyć.
— Nie całuj mnie pan, nigdy, nigdy więcej!... Przecież widziałam pana wczoraj wieczorem w małym saloniku z mamą.. Ach! paskudztwo, paskudztwo!
Santerre zbladł i cofnął się. Wydawało się, że śmiertelne milczenie, mrożące wszystko, spada z sufitu. Wszyscy stanęli zdrętwiali, nie mając siły choćby gestem powstrzymać tego, co się stało, już nieuniknione© i nie do naprawienia.
Podrażniona i rozszalała z bólu Łucya, ciągnęła dalej.
— To Nora przyszła po mnie w chwili, gdy miałam zasypiać, by mi pokazać coś bardzo zabawnego... Nora wywierciła dziurkę we drzwiach, i bawi się, patrząc przez nią wieczorem... Myślałam, że Gaston swawoli z Andreą, więc poszłam bosemi nogami i w koszuli tylko. Ach! i co zobaczyłam, co zobaczyłam... Ach, jestem ogromnie nieszczęśliwą, ale niech mnie wyprowadzą ztąd, niech mnie wyprowadzą natychmiast do klasztoru!
Upadła znowu na łóżko, otuliła się cała kołdrą, jakby się chcąc zagrzebać w niej i odwróciła się do muru, nie chcąc nic widzieć, nic słyszeć. A skoro ustały wstrząsające nią długie kurczowe drgania, wydawała się znowu zupełnie martwą.
Oskarżenie publiczne z takich wychodzące ust, naprowadziło falę krwi do oczów Séguina, budząc w nim paroksyzm brutalnej zazdrości, która w jego głowie snuła chęci mordu i zemsty i już pomijając pogardliwie Santerre’a, zwrócił się do Walentyny, tak groźny, że Mateusz wraz z doktorem gotowali się być rozjemcami. Ale w tej samej prawie chwili widzieli, jak się opanowywał, jak drwiący uśmiech znowu wracał na jego wargi, gdy popatrzył na stojącą w nogach łóżka Norę, która trochę blada, dziwiła się, że dziecko śmiało rzecz całą opowiedzieć, przy tem wszystkiem zawsze imponująca i zawsze bezczelna. Sama tylko Walentyna odważyła się oburzyć i dać swemu oburzeniu wyraz w słowach, pełnych powagi i dumy, w których odnajdywała się jeszcze krew Vaugelade’ów, mimo znieprawienia, któremu uległa.
Podeszła ona do nauczycielki, mówiąc jej w twarz:
— To, coś pani zrobiła, jest ohydnem. Ostatnia z nierządnic, w najgorszym domu rozpusty, nie byłaby zdolną do podobnej nikczemności, aby kalać w tak nizki i głupi sposób niewinność dziecka, niweczyć wszelki szacunek, jaki winna córka matce. Albo jesteś niepoczytalną, albo ostatnią z łotrzyc... Precz ztąd, wypędzam panią.
Teraz dopiero Séguin, który dotąd jeszcze ust nie otworzył, raczył nareszcie wmieszać się i objawić swą wolę. Ze zwykłą swą uśmiechniętą miną, rzekł sucho.
— Przepraszam cię, kochana przyjaciółko, nie chcę pozbywać się Nory, ona pozostanie... Przecież nie przewrócimy domu do góry nogami i nie porzucimy naszych nawyknień, z któremi nam bardzo dobrze, za każdym razem, ilekroć ta głupia Łucya będzie miała jakieś przywidzenia nocne... Panie doktorze, proszę, daj jej na przeczyszczenie. A przedewszystkiem proszę żadnych wizyj i żadnych historyj z tysiąca i jednej nocy, inaczej rozgniewam się na seryo.
Skoro się Mateusz w towarzystwie doktora, który ograniczył się tylko na zapisaniu uspakajających środków, znalazł znowu na ulicy, zamienili długi uścisk dłoni w milczeniu. Zaś Boutan, siadając już do powozu, rzekł jeszcze:
— Wszak nie braknie niczego? nie jestże to ostateczna ruina, którą przepowiadałem przed chwilą? Społeczeństwo konające, nienawidzące normalnego i zdrowego życia! Masz pan tam wszystkie klęski, topniejąca fortuna, roztrwaniana codziennie, uszczuplona, skalana i sponiewierana rodzina! I najgorsze szkaradzieństwa przyśpieszają jeszcze zgniliznę która wszystkiemu kres położy, dwunastoletnie dziewczynki już chorobliwie mistyczne, histeryczki, które przed czasem ogarnia wstręt do wszelkiej płodności, wzdychające do cielesnego unicestwienia w klasztorze!... Ach, na ładnej znajdujemy się pochyłości, iż nieszczęśliwi naprawdę wzdychają do końca świata!
W Chantebled Mateusz z Maryanna zakładając podwaliny bytu, budując, rodzili. I w ciągu dwóch lat ubiegłych stanęli na nowo jako zwycięzcy w tej odwiecznej walce życia przeciwko śmierci, powiększając wciąż rodzinę i przysparzając urodzajnej gleby, co było treścią ich istnienia, ich radością i siłą. Żądza posiadania się ogarniała ich jako płomień, zapładniała ich ta boska żądza, dzięki sile miłości, sile dobra i zdrowia, które posiadali; reszty zaś dopełniały ich energia, ich spokojna wytrwałość w pracy, koniecznej tworzycielce i przewodniczce świata. Ale nie bez walki osiągnęli w ciągu tych dwóch lat zwycięstwo. W miarę powiększania się włości, rósł obrót kapitałów i powiększał kłopoty. Jednakże zaciągnięte na samym początku długi zostały spłacone i mogli teraz wreszcie odstąpić od uciążliwego systemu asocyacyi, spłacanych z zysków, którego się trzymali pierwotnie. Obecnie była tylko jedna głowa rodu, jeden patryarcha, pragnący na włości ugruntować swoją rodzinę i nie mieć innych pomocników i spólników, oprócz swoich dzieci. Dla każdego z nich zdobywał więc nowe pola, tworzył niejako dla swojego małego ludku ojczyznę. Chociażby kilkoro z dzieci rozproszyło, się później i poszło w świat, to zawsze pozostałyby tam korzenie rodziny, pozostałoby to wszystko co przywiązuje serce i żywi. Jakiemż stanowczem rozprzestrzenieniem się było naprzykład owo nabycie reszty mokradeł, dozwalające wziąć pod uprawę całe płaskowzgórze, mające przeszło sto hektarów obszaru! Mogło więc znowu urodzić się dziecko, żywność była już dlań, gotową, na chleb powszedni dla niego rosło już zboże. A skoro ukończono melioracye, ujęto resztę źródeł, wydrenowano i zorano ziemię, cała ta wielka zielona przestrzeń, obiecująca jak okiem zasięgnąć bogate żniwo, przedstawiała następnej wiosny wspaniały widok. Była to zapłata za wszystkie łzy, za wszystkie troski i zgryzoty ciężkich dni początkowej pracy.
W parze z przysparzaniem dobytku przez Mateusza szły w ciągu tych dwóch lat porody Maryanny. Była ona nietylko dobrą gospodynią, pomocną w gospodarstwie, prowadzącą rachunki, zarządzającą domem, lecz oraz pełną wdzięku i ubóstwianą żoną, którą boska żądza zapładniała była matką, która urodziwszy dziecko i wykarmiwszy je, stawała się jego wychowawczynią i nauczycielką, dającą mu jeszcze swój rozum i serce. Zdatna matka i zdatna wychowawczyni — mawiał Boutan, uśmiechając się słodko. Wydać wiele dzieci na świat, to tylko właściwość fizyologiczna, którą wiele posiada kobiet; szczęśliwe są dopiero te kobiety, którym zdrowe warunki moralne pozwalają dzieci dobrze wychować. Wesoła i pełna skromności, dumną była z tego, że prowadziła swe dzieci tak, iż otrzymywała od nich wszystko słodyczą i wrodzonym swym wdziękiem. Wystarczało dla nich zadowolenie matki, tem ona nakazywała im posłuszeństwo była słuchaną, ubóstwianą, bo była bardzo dobrą, bardzo piękną i bardzo kochaną. Zadania zaś nie było wcale łatwem, bo miała już ośmioro dzieci a wzrastająca ich liczba utrudniała jej obowiązki. Jak we wszystkich innych sprawach, wprowadzała i tam rygor i porządek, używała starszych do czuwania nad młodszemi, udzielała każdemu cząstkę swej pełnej serca i pieczołowitości, powagi i wychodziła zwycięzko z największych trudności, rządząc się wobec wszystkich prawdą i sprawiedliwością. Najstarsze dzieci, Błażej i Dyonizy, mający już lat szesnaście i Ambroży, kończący czternaście, przechodzili z opieki matczynej pod ojcowską. Ale pięcioro pozostałych, zaczynając od jedenastoletniej Róży aż do dwuletniej Ludwiki, licząc w to Gerwazego, Klarę i Grzegorza, pomiędzy któremi było po dwa lata różnicy, otaczali ją zawsze taką samą gromadką a nowy przybysz zajmował tam za każdym razem miejsce pisklęcia, które już odlatywało z gniazdka, skoro mu odrosły skrzydełka. Przy końcu ubiegłych dwóch lat urodziła Maryanna znowu córkę Magdalenę, było to jej dziewiąte dziecko. Połóg był szczęśliwy; ale dziesięć miesięcy pierwej poroniła była, w skutek wielkiego zmęczenia przy pracy. Więc skoro Mateusz ujrzał ją znowu na nogach i uśmiechniętą, z ukochaną maleńką u piersi, objął ją i przytulił w płomiennym uścisku, tryumfując raz jeszcze wbrew wszelkim kłopotom i bólom. Więc znowu nowe dziecko, nowe bogactwo i potęga nowa, nowa siła rzucona na świat, nowa uprawna i urodzajna rola dnia jutrzejszego.
I było to zawsze toż samo wielkie i dobre dzieło, dzieło płodności, rozprzestrzeniające się przez ziemię i przez kobietę, pogromicielkę zniszczenia, stwarzającą wraz z każdem nowem dzieckiem nowe zasoby, która kochając, chcąc i walcząc, pracowała wśród bólu, dążąc wciąż do coraz potężniejszego życia, do coraz większych nadziei.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Émile Zola i tłumacza: anonimowy.