Pamiątki JPana Seweryna Soplicy, cześnika parnawskiego/Zamek kaniowski

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henryk Rzewuski
Tytuł Zamek kaniowski
Pochodzenie Pamiątki JPana Seweryna Soplicy, cześnika parnawskiego
Wydawca Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Data wyd. 1926
Druk Księgarnia Wilhelma Zukerkandla
Miejsce wyd. Złoczów
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
Artykuł w Wikipedii Artykuł w Wikipedii


XXV.
ZAMEK KANIOWSKI.

Żadna rzecz ludzka nie jest doskonałą, a co tylko ludzie wymyślą, to inni ludzie ulepszyć mogą, albo li, co często bywa, zepsują. Lecz te rzeczy, co już w obyczaj weszły, częstokroć takim poddlegają zawisłościom, że bez zbytecznej zarozumiałości przyganiać im nie można. Wiele jest na świecie rozmaitych narodów, a każdy z nich podlega pewnym prawom, krępującym go bez wątpienia, ale razem zabezpieczającym byt jego. W tych wszystkich prawach jest i wielki stosunek i wielka odmienność. Stosunek w tem wszystkiem, co się odnosi do wyobrażeń, danych człowiekowi wprost od Boga, różnica we wszystkich względach jedynie ludzkich. Jak to bywało, mówiono o dekretach, że niektóre z nogami, to jest nabiegane, drugie z rękoma, to jest po prostu opłacone; a przecież najwięcej takich, co wedle Boga i sumienia, bo inaczej nie byłoby sprawiedliwości między ludźmi. Toż i o prawach powiedzieć można: są między niemi takie, które oczywiście dla osobistych a chwilowych okoliczności napisanemi były i te wylęgły się w czasach, kiedy już prawodawstwo wątlić się zaczęło, kiedy u prawodawców uczucia już i serca do głowy przenosić się zaczęły. Ale każdy naród jeżeli zechce się opatrzyć, przekona się, że wszystkie jego starożytne prawa wedle Boga napisane były. Nie wiele pokładam ufności w prawie świeżo utworzonem, ale co się dotyczy tych, co już przeszły przez probierczy kamień czasu, dla nich jestem przejęty głębokiem uszanowaniem, tak dalece, że chociażby i dziwacznemi się zdawały, zaraz przychodzi mi na myśl, że muszą się odnosić do jakich okoliczności, które gdyby wiadome były, przekonałyby o ich mądrości i właściwości. Prawo jest historyą narodu, i taką, która zaprzeczeniu nie podpada; nie taką jak dzieje, które mogły się wydarzyć lub nie; albo pozwólmy, że się wydarzyły rzeczywiście, jakaż pewność, że ten, co je opowiada, zachował czystą prawdę bez nadwątlenia jej ozdobami? Czy raz bywało, że z kilku nawet naocznych świadków jednego zdarzenia, każdy je po swojemu opowie: jeden wspomina o okoliczności takiej, drugi o innej, która pierwszą zbija — domyśl się wtedy, czyja prawda? Ale w prawach niema obłudy, z nich jak oliwa z wody, na wierzch wychodzą obyczaje narodów, i to jest właśnie prawdziwa historyą. Wyrzucają naszemu dawnemu prawodawstwu, że nie było w niem środków wykonawczych i dość sprężystych, czem prawe równano do pajęczyny, w której mucha się wikła, a bąk ją przebija. Nie przeczę, by nie miało być coś gruntownego w tym zarzucie, ale nigdzie jeszcze nie usnuto pajęczyny na bąka, wszędzie bieda z bąkami. Każdemu narodowi można powiedzieć z ruska po polsku: Kruty ne kruty hołowoju neboże, ne dokażesz, żeby chudemu pachołkowi było to samo, co panu. Choćbyś się pozbył wszystkich panów, wkrótce się oni znowu pokażą. Alboż co jesieni pszczoły nie wybijają swoich trutniów co do nogi, a przecież na wiosnę znowu ich pełno. W czasie sejmu czteroletniego my wszyscy się zapalali do tego, co się wówczas we Francy i działo: jak to było pięknie równością naszą szlachecką całkowity naród obdarzyć, króla osądzić, dworaków się pozbyć, uwolnić się od wszystkich tych, co dotąd ciężyli na równości obywatelskiej; jednem słowem wytępić szerszenie i bąki, żeby tylko zostały same muchy, na które pajęczyna prawa jest dostateczna. Śliczna myśl, a długo li ona była stateczną? Z pomiędzy much niektóre powyrastały tak, że już stały się ogromniejszemi od tych bąków, które się naprzykrzyły. Wszystko się wkrótce odnowiło, i król i dwór i magnaci, a co wygnano wszystkiemi drzwiami, oknami wróciło. To kiedy po upłynionych latach Francya przyszła do naszej Litwy, był to dla nas czas wielkich nadziei, ale który zrodził nam tylko nowe nieszczęścia, bo przeciw nam był mocarz silny i przezorny, a za nami przyjaciel nieszczery i nieroztropny. Otóż wtedy napatrzyłem się na kozery francuskie. Taki co przed kilkunastu laty bił się za równość ziomków, tak spyszniał, że ani dostąpić do niego. Będąc członkiem komisyi centralnej w Grodnie, z urzędu mego musiałem codziennie odnosić się do francuskiego gubernatora. Jak mówiono, był on kiedyś blacharzem, co mu nie krzywdę, ale owszem zaszczyt przynosiło; bo któżby miał mu za złe, że męstwem i zasługami do wysokich dostojeństw się wyniósł. Ale co to była za duma! co za nadętość! Obwiniają naszych magnatów, że byli wyniosłymi! Oj! wolałbym z najdumniejszym naszym magnatem rok przebyć, niż godzinę z podobnym gubernatorem. Nie taję mojego wyznania: może byłoby dobrze, by żadnego nie było magnata. Zgoda! piszę się na to, i krwią własną podpiszę! Od pastucha do senatora niech wszyscy będą równi. Ale mają li być koniecznie magnaci? Niechże będą przynajmniej tacy, których krew z wielkich przodków na nich się zlała. Uchowaj nas Boże od podpanków, od takich, co lubo teraz możni, lecz ich dziadowie w palce chuchali dla ogrzania się w zimie; bo im świeższe u nas szlachectwo, tym więcej cuchnąca duma. Alboż to nie widzimy codziennie, że ekonomskie syny dzisiaj więcej nosa do góry zadzierają, niż dawniej senatorskie dzieci? Dawniej magnat był dumny, ale względem równego mu magnata; względem szlachty i sług był poufałym i braterskim. Teraz syn ekonomski, czy tam wnuk, gdy się dodrapie przestronnego dziedzictwa, ani patrzy na zacnego człowieka, pokrzywdzonego losem; nie ma upokorzenia, któregoby względem niego nie ważył się dopuścić. Ale niechno się pokaże rosyjski, czy to gubernator, czy jenerał albo i jaki ziomek silny, potężny w służbie tego rządu, a wnet tak się przed nim uniży, tak się spłaszczy, takiemi nadskakiwaniami jego uwagę ku sobie skłoni, żeśmy o tem nigdy i wyobrażenia nie mieli. Szlachcic z zaścianka, w łatanej opończy, dla zapewnienia sobie kawałka chleba, co go nie codzień jadł do sytości, pewnie nie tyle się płaszczył przed księciem wojewodą wileńskim, ile teraz marszałek lub prezydent przy obszernym majątku przed lada zwierzchnością obecną, żeby wypodlić sobie ćwierć łokcia wstążki. Słabe były środki wykonawcze w naszem prawodawstwie: dajmy, że tak było rzeczywiście, cóż stąd za wniosek? Że obywatele źli byli? Owszem musieli być bardzo cnotliwi, kiedy prawodawcy na ich charakter jedynie się spuszczali. Bywały czyny dowodzące przemocy magnatów, ale nie myślcie by to wszystko było prawdą, co teraz o nich mówią. Niejednemu się zdaje, że u nas były ciągłe najazdy, że magnaci nie mieli innej rozrywki, tylko batożenie szlachty, że gwałt był ciągłym stanem narodu. Czyż to wszystkiemu wierzyć, co ludzie mówią? W całej Wielkopolsce ani słychu było o najazdach, toż samo w Małopolsce; na naszej Litwie przez całe moje życie trzy tylko było wypadki, że pan szlachcica najechawszy, ukrzywdził. Nasz książę napadł był w karczmie na pana Zarembę i jego skrzywdził; JW. Tyzenhauz, podskarbi wielki litewski, panu Turowi przez jedną noc wszystkich poddanych na swoje grunta przeniósł i tak chałupy i dwór sprzątnął, że gdzie była wieś, zostało same orne pole. Był głośny proceder między JW. Żabą, wojewodą połockim, a panem Hutorowiczem, osiadłym szlachcicem, którego tenże JW. Żaba pięć lat więził okutego w piwnicy, że aż po pas broda mu urosła. Otóż i wszystkie gwałty litewskie przez lat dwadzieścia; a jeśli szlachta między sobą się powadziła i przyszło do uczynków, toć to już nie prepotencya; na całym świecie ludzi siebie krzywdzą, i na to jest prawo. A ktoby tam urzędy stanowił, gdyby ludzie żyli jak anieli? A i te czynności, o których nadmieniłem, na sucho nie uszły. Nasz książę pięćdziesiąt tysięcy musiał bezwarunkowo zapłacić panu Zarembie, a taki dwanaście niedziel wieży personaliter wysiedział w Nowogródku. Z panem Tyzenhauzem gorzejby się stało, gdyby go nie był zakwitował z procederu pan Tur, wziąwszy za to kamienicę na Antokolu i ustępstwo starostwa sutorowickiego, na co JW. podskarbi przywilej panu Turowi od króla wyrobił. A na JW. Żabę wypadł dekret grodzki, w którym rozdział 2. artykuł XXVIII. statutu litewskiego z całym rygorem do niego zastosowany został. To ledwo wyłamał się z niego w trybunale, sowicie wprzód zagodziwszy pana Hutorowicza, by mu w tym wyrobku nie przeszkadzał. Sprawą więcej dwóchkroć go kosztowała, chociaż i strona powoda była zaspokojoną i sam książę wojewoda wileński zjechał na trybunał, by za przyjacielem forsować. O żadnej innej prepotencyi magnata względem szlachcica nie słyszałem, a pewnie po aktach ciągle szperając, a z ludźmi obcując, nic takiego przedemną by się nie utaiło. Ukraina była jedyną częścią rzeczypospolitej, w której podobne bezprawia nie były rzadkie. Tam było kilku panów możnych, a szlachty nadto mała liczba, by im jakąś przeciwwagę położyć. Nawet w tej małej liczbie szlachty osiadłej na Ukrainie ledwo dziesiąty był prawdziwym szlachcicem, reszta z poddanych dworskich, co ich panowie z Wielkopolski i z Krakowskiego lub z Podlasia wywieźli, którzy po polsku mówiąc, a w usługach pańskich jakiegoś grosza nazbierawszy, przeszli powoli do roli dziedzicznej czy zastawnej; i tak wdarli się cichaczem do szlachectwa, nim go sobie i potomkom zabezpieczyli, korzystając z pozwolenia danego królowi konstytucyą 1766 roku, która to konstytucya samowolnie rozciągniętą nad jej wyraźne brzmienie, nie mało pieniędzy ukraińskich do kasy króla Stanisława przywabiła. Komuż nie znany pan Potocki, starosta kaniowski, na którego rachunek nakarbowano wszystkie gwałty, jakie przez półtora sta lat może robiły się na Rusi, a bez wątpienia, że i on sam nie mało ich napłakał. Ale i on pod pewnym względem służy za dowód, że u nas była sprawiedliwość. Wszakci on żadnego szlachcica nie zabił, tylko gęsto sypał plagi na tych, do których coś upatrzył, co nie było trudno, bo był chimeryk. Przecie miliony miał po rodzicach, posiadał starostwa intratne, grosza na przepych nie marnował, owszem był wielkim gospodarzem: żadnemu panu trzy wsi nie przynosiły tyle, ile mu jedna; a po śmierci nie wiem czy dwakroć sto tysięcy na jego synowca spadło. Ile bowiem batogów sypnął był jedną ręką, tyle potem tysięcy drugą na zagojenie pierwszych dawał. A wieleż to na Ukrainie liberbaronów na dziedzictwo wyszło z łaski jego batogów? To tu razu jednego powiedział pewnemu szlachcicowi, co mu naprzykrzał się w karczmie:
Ne ma hroszyj, ne budu byty.
Wszyscy słyszeli o staroście kaniowskim, a ja byłem mu osobiście znany, nawet miałem z nim interes, z którego powodu cały tydzień służyłem mu w Kaniowie, i mogę się pochwalić że najmniejszej przykrości z jego strony nie doświadczyłem. Owszem tyle okazał się dla mnie łaskawym i łatwym w interesie, że daj Boże moim wnukom każdy ich interes podobnie kończyć. Moja bytność w Kaniowie nastąpiła z następnego powodu:
Książę Wiśniowiecki, hetman wielki litewski, którego córka jedynaczka była matką naszego księcia, miał starostwo kaniowskie, nadane jeszcze od króla Augusta starego. Tam jako zwyczajnie na Ukrainie, zastał same pustki. Ale w przeciągu swojego władania wymurował zamek, wystawił folwarków, młynów: zabudowań co niemiara, a co po jego śmierci sukcesorowie poszukiwali swojej należytości w rzeczypospolitej; że kiedy później to starostwo dostało się panu Potockiemu, on wziął na siebie obowiązek zaspokojenia księżny Radziwiłłowej. Za wstawieniem się przyjaciół interes został ukończonym. Jeszcze księciu wojewodzie wileńskiemu residuitatis zostawało u pana kaniowskiego czternaście tysięcy, które się zawiodły z powodu zamieszek krajowych od śmierci Augusta III. Książę pan Wróciwszy z Ołyki do Lublina, po ukończonym interesie z książętami Lubomirskimi, przypomniał sobie, że mu się jeszcze coś należy od starosty kaniowskiego, a chcąc mi łaskę wyświadczyć za moje usługi, darem darując, ostąpił mnie tych czternastu tysięcy, dodając:
— Panie kochanku! Waszeć teraz na Rusi, ruszajże sobie do Kaniowa po pieniądze, abyś z gołemi rękoma nie pokazywał się żonce, której od waści kłaniać się będę.
Padłem do nóg mojemu JO. panu. Czternaście tysięcy wtedy był piękny grosz, a nawet i teraz, ktoby ich na drodze znalazł, nie szczędziłby rąk swoich do ich podniesienia. Ale jak zaczęli mi ludzie mówić o dziwactwach pana starosty, że zamiast monety srebnej, nie trudno w Kaniowie o rzemienną, nie małom się nafrasował. Ale powiedziałem sobie:
— Naprzód, panie Sewerynie! Czyż już dla wilka nie iść do lasu, choć skóra w strachu? Ojciec dzieciom czternaście tysięcy dla strachu nie opuści, chybaby już oczu nie pokazać miedzy ludźmi.
Postanowiłem tedy, odebrawszy list od księcia pana do pana starosty, nazajutrz puścić się w podróż. Pan Bartłomiej Chodźko napierał się być moim towarzyszem, ale mnie na to nie namówił, bym szedł z żarem do prochowni. Cały wieczór na pokojach miną nadrabiałem, ale w sercu była wielka niespokojność, tak, że przed wyjazdem na intencyę pomyślnej podróży opatrzyłem się przenajświętszym sakramentem w kolegiacie ołyckiej i uczyniłem ślub, że po odtrąceniu wszelkich wydatków, z całej kwoty, co ją odbiorę, opłacę dziesięcinę w połowie kolegiacie, a w połowie siostrom miłosierdzia w Nowogródku. A lubom wiedział, że pan starosta wówczas znajdował się w Kaniowie, puściłem się jednak ku Podolu, a to, żeby przypomnieć się JW. Potockiemu, podczaszemu litewskiemu, u którego kilkakrotnie byłem na ordynansie w czasie Konfederacyi barskiej. Ba! omal że nie zabrał mnie wtedy z sobą do Stambułu, co mi się bardzo podobało, bo który młodzian nie rad jak najwięcej świata przebiedz. Ale wola Pana Boga była, bym w swoim kraju służył, bom tak na malignę zapadł był, że JW. podczaszy bezemnie wyjechał. Lecz mogłem sobie pochlebiać, że jakiś wstęp mam do jego osoby.
Pojechałem więc do Morafy, raz dla złożenia czołobitności ziomkom poświęconemu panu, po wtóre, że on zasługami swojemi mógł być uważanym za głowę domu Potockich; chciałem się więc ubezpieczyć w Kaniowie jego listem do pana starosty. Jakoż chociaż tuzin lat i więcej minęło, jak mnie widział ostatni raz pan podczaszy, od razu mnie poznał, nazwał mnie po chrzestnem imieniu, i tak łaskawie mnie przyjął, że padłem mu do nóg, łzami się zalawszy. Z wielką czułością wypytywał mnie o JO. księciu, moim panu, i o innych magnatach litewskich, z którymi miał przyjaźń, a których od dawna nie widział, bo od sejmu podziałowego zamknął się był w Morafie i zajmował się gospodarstwem, usunąwszy się od życia publicznego, w którem wedle jego przekonania nie godziło mu się być czynnym. I tyle okazał się dla mnie łaskawym, że chociaż zostawał w obojętności względem pana starosty kaniowskiego, z powodu iż ten świeżo kazał był powiesić żyda z Morafy, nie odniósłszy się do niego — jednak własną ręką napisał za mną list instancyonalny, co mi go przed wyjazdem wręczył pan Wirski, marszałek dworu, a niegdyś jak ja konfederat barski. Pan Wirski przyjął mnie był na swoją kwaterę i przez dwie doby, com przebył w Morafie, miałem u niego wszelką wygodę. Nie był mu tedy tajny mój interes z panem starostą, a że go znał dobrze i sam bywał nieraz świadkiem jego dziwactw, różne dał mi informacye o trybie życia, jakie on przybrał. Szczególnie mnie radził, bym nie ważył kołami zajeżdżać przed jego zamek, ale konno przybyć, gdyż pan starosta zaraz się kwasi na szlachcica, co nie będąc chorym, ani zgrzybiałym, pozwala sobie podobnych zniewieściałości. Utrzymywał albowiem, że w Polsce temu tylko pojazd godziwy, kto ma krzesło w senacie lub trybunale, albo miejsce na ławach poselskich: dając z siebie przykład, że będąc tylko starostą, podróże chociażby najdłuższe, wierzchem odbywał. Tak więc listami, radami, a najwięcej ufnością w Bogu opatrzony, puściłem się do Kaniowa dnia 4. sierpnia, w wigilię Najświętszej Panny Śnieżnej. Nie omieszkałem kupić po drodze w Niemirowie terlicę kozacką z całym moderunkiem, a miałem w lejcu klacz skarogniadą, która w potrzebie nie gorzej pod siodłem chodziła, i szczęśliwie po czterech dniach podróży, już po zachodzie słońca, zajechałem do żydowskiego domostwa na przedmieściu kaniowskiem. A nazajutrz raniuteńko wysłuchałem mszy świętej u OO. Bazylianów. Do południa nachodziwszy się po mieście i namedytowawszy, kazałem chłopcu klacz okulbaczyć i w imię boskie ruszyłem na niej wprost do zamku. Przed bramą spostrzegłem trzy słupy z uszami żelaznemi do zawiązywania przy nich koni. O! tu pan Wirski zapomniał mnie oświecić, że ja samym tylko instynktem uniknąłem napaści. Jeden słup był karmazynowy, drugi biały, a trzeci czarny; przy pierwszym uwiązałem klacz, i dobrze mi się udało, bo jakem się później dowiedział, ten słup był dla szlachty, drugi dla chłopów, trzeci dla żydów, a jak kto wybierze słup niewłaściwy swojemu stanowi, a pan starosta to spostrzeże, temu już bieda, zwłaszcza jeżeli podochocony. Że to była sobota, pan starosta ten dzień suszył i żadnego mocnego napoju nie używał, o czem się dowiedziałem u Bazylianów: więc miałem dobrą nadzieję o pierwszem spotkaniu, a wziąłem na siebie mundur albeński, do którego noszenia świeżo byłem upoważniony. Uwiązawszy tedy kobylinę u szlacheckiego słupa, poszedłem na dziedziniec, gdzie zastałem wychodzących z kaplicy zamkowej i rozpierzchających się po dziedzińcu dworzan i sług kaniowskich; kilku zostało tylko przed kaplicą z czapkami pod pachą, a jeden miał głowę nakrytą, którego po tem samem można było poznać, że to był sam pan starosta. Chociaż wzrostu nikłego, a chudy i ogorzały jak cygan, było coś odznaczającego się w jego obliczu, coś okazującego, że był nawykłym do dawania rozkazów, a jeszcze więcej do tego, by je natychmiast spełniano. Z dworzan otaczających go żadnego nie było, coby go przynajmniej głową nie przenosił, a szczególnie jeden bliżej niego stojący, do którego właśnie w tej chwili przemawiał i można było zaraz poznać, iż się zaszczyca ściślejszą poufałością pana, był i ogromnej tuszy i olbrzymiego wzrostu. Przecie gdyby nawet pan starosta wraz z nimi głowę miał odkrytą, anibym się wahał domyśleć, że on nad nimi wszystkimi panuje. Poznać pana po cholewach. Jego czupryna czarna i kędzierzawa, u spodu podgolona, długim spadała kudłem niżej prawego ucha, więcej z kozacka, niż z polska. Małe oczy czarne błyszczały jakby jaszczurcze w twarzy, po której kilka szramów świadczyło, że w burdach swojego własnego łba nie szczędził, a najgłębsza kresa, co mu lewy policzek na dwie części ledwo nie równe przedzielała, jakem się później dowiedział, była pamiątką tego najpoufalszego dworzanina, z którym rozmawiał, a który tem, iż go przemógł, zaskarbił sobie szczególne pańskie względy. Wszyscy dworzanie byli odziani porządnie, nawet nie bez jakiegoś przepychu. Ale on sam miał na żupanie płótno domowej roboty, z pod którego wyglądały karmazynowe hajdawery, długą kurtkę granatową z potrzebami, a żupan był opasany rzemiennem łykiem, przy którym wisiała ogromna szablica. Właśnie zapałał mu lulkę kozaczek, mający za pasem nahaj w srebrną skówkę oprawny. Zbliżyłem się ku niemu i nizko skłoniwszy się, zabierałem do opowiedzenia siebie; ale jak utkwił we mnie wzrok swój, zmierzywszy mnie wprzód od głowy do pięty, zmieszał mnie zrazu, tak, że zapomniałem języka w gębie. Zaraz wszelako przyszedłem do siebie, jak się odezwał pan starosta:
— Co to waszeć, jak widzę, albeńczyk, a co nam z Litwy przynosisz?
Odpowiedziałem śmiało: — Mam listy do JW. pana, które dadzą mi wstęp do mówienia o interesie — i dobywszy z zanadrza list z Morafy, złożyłem go w jego ręce. Ale ledwom wspomniał Morafę, nadstawił marsa.
— To znowu wymówki za żyda co go w Kaniowie powiesili; pan podczaszy za żydem się ujmuje jakby za rodzonym bratem; aż albeńczyka na mnie sprowadził. A wiesz waszeć że to Kaniów? Jeśli z Morafy przyjeżdżasz, to musisz wiedzieć, że Boćki do pana podczaszego należą i że ja stamtąd co roku kilkadziesiąt nahajów sprowadzam.
Tu wziąwszy nahaj od kozaka:
— Widzisz wrszeć timor Domini alias pióro, ja miewam we zwyczaju, że na listy z wymówkami odpisuję nim na skórze tych, co mi je oddają.
Tu się obruszyłem jakby nie było, a nadto dobrym czułem się szlachcicem, bym dał sobie mówić o batogach.
— JW. starosto! — powiedziałem śmiało — może na Ukrainie we zwyczaju, nahaj za pióro‘ a skórę szlachecką, za papier uważać. Ja jestem dworzaninem księcia wojewody wileńskiego, od niego w swoim interesie przyjeżdżam, o czem list od JO. mojego pana przekona. O żadnym żydzie morafowskim nie wiem, tylko JW. podczaszego o list instancyonalny prosiłem do JW. pana, i dostałem go, bo mnie znał JW. podczaszy, kiedyśmy razem nie nahajem ze szlachtą, ale szablą z wrogiem wojowali. Ja jestem litewskim szlachcicem, a do tego albeńczykiem, i mam przy sobie pałasz, który moją skórę przegrodzi od batogów. A jeżeli mnie liczbą rozsiekacie, znajdą się koledzy moi, którzy choćby w zamku kaniowskim, po mojej śmierci nawet, odszukają mojej krzywdy.
Wypogodził oblicze swoje pan starosta, a obróciwszy się do poufałego dworzanina:
— »Oto nawiżennyj Lytwak, czortaby nałykaw,« widzę żeś prawdziwy albeńczyk, panie bracie. Samopas gotoweś mnie najechać w moim zamku. »Mospane Lopuckij! proczytaj-no, czoho choczet’ wid nas pan podczaszyj.«
Odczytał głośno ogromny dworzanin list pana podczaszego, w którym żadnych nie było wymówek, tylko za mną instancya w nader chlubnych o mnie wyrazach, których się ani spodziewałem, ani na nie zasłużyłem.
— »Dobre bratku, dobre, pomirym sia: na szczo nam z soboju wojowaty« — i podał mi rękę, którą, z uszanowaniem pocałowałem. — »Dawaj no teper pyśmo kniazia Radziwiłła.«
List był krótki, w którym mój książę prosił o łaskawe przyjęcie swego sługi. Pan starosta z przymileniem powiedział:
— Proszę, panie bracie, rozgośćcie się w moim domu, nie puszczę waszeci od siebie, pokąd tydzień nie upłynie. Dziś sobota, »wodu pju jak sełezeń,« ale jutro upijem się z tobą, »bo ty dobra detyna« i zuch, a do tego sługa (tu zdjął czapkę) JO. księcia wojewody wileńskiego. To pan nad pany, »koły ty jeho dworianyn, to ty ne hirszyj za mene,« jabym sam u niego służył.
Na to pan Łopuski:
— A jużci tego nie pozwolim! Tamto litewski pan, a pan nasz pan; nam szlachcie służyć, a wam równym sobie panom panować.
— »Pokiń, pokiń pane Łopuskij, daleko kucomu do zajacia. Kołyb ja wsich moich ludej i żydów z ich żinkamy i dit’my w kuczu nahromadyw, i połowyny ne bułoby toho, szczo on towko maje w swojej milicji; a szczo za dwir jeho! marszałok bilszyj pan za mene.« Wiesz waszeć, mospanie Soplico, że przed kilkunastu laty całe półrocze przesiedziałem u waszego pana w Nieświeżu! Widzisz tę kresę, co ją mam na łbie? To pamiątka po panu Ignacym Wołodkowiczu. »O! se buw mołodec i z rodu takoho ne baczyw; buwało sableju jak sokieru rubaju aż triski litajut.« Powadziłem się był z panem Józefem Rejtenem i dwa palce jemu odrąbałem, a pan Wołodkowicz ujął się za nim:
— A no ze mną, mospanie kaniowski!
— »Dobre, każu, poborimsia; ale jak daw meni po hołowi, wsi nebesni zwizdy mohbym porachowaty, to my pisle toho tak sia polubyły, szczo bez sebe żyty ne mohły. Oj! kołyb ja buw tohda w Nowohorodku, jak jemu konczyna prychodyła, sej proklatyj pip anyb jeho łyznuw; szczoż robyty, ja za nym płakaw jak detyna, szist’ nedil pyw deń i nicz, a smutku ne moh zabuty.« A waściń książę, oto ale pan! W koronie tylko podpanki, »nema z kim żyty!« Mospanie Soplico! przepraszam żem waszeci z razu źle przyjął; ale jakeś mnie oddał list pana podczaszego, anim się mógł spodziewać, że i od waszego księcia mnie drugi przynosisz. Myślałem że znowu mnie łaje, bo gniewa się na mnie podczaszy, a sam osądź, czy nie mam słuszność. Kiedy wasz książę przed nieprzyjacielem uchodził Podolem na Wołoszczyznę, ja w Buczaczu zacząłem zbierać szlachtę i kozaków: już było wszystko gotowem do boju. A żyd cyrulik, »sobacza wira,« który miał przystęp do mnie, o każdym moim kroku donosił jenerałowi Zagrajskiemu, który stał z komendą w Płoskirowie. Ja o niczem nie wiem, »aż tu nyszczeńkom prijszły wrahi do Buczacza, mene uchopyły, potaszczyły do Kijowa i trymały zapertoho poki ne buło uże po wsim. To za teje, jak wpade w moji rukij jakij żyd, ne pytaju sia zwidki, a widdaju za swoje.« Jakiś żyd pokazał się w Kaniowie na Mikołę i zaczął moich chłopów w kupki ogrywać, a czort wiedział, że on z Morafy. Ja na niego magdeburgię sprowadził i żyda powiesili. Wielkie święto! A pan podczaszy do mnie z wymówkami. Ja sześć bryk kazałem naładować żydami śniatyńskimi i buczaczkimi i te wszystkie bryki przewrócić na dziedzińcu morafskiego zamku. Za jednego żyda »widdaju bilsze sto, a odczepy sia.« A pan podczaszy jeszcze gorzej się rozgniewał i taki wypalił do mnie list, »że kołyb to ne buw Potockij, jak i ja, tob ja jemu. — Ałe pokińmo o tym. Pane Łopuskij, szczoby pan Soplica u nas wsiu maw wyhodu.« Bo to radziwiłłowska czeladka. A teraz, panie bracie, powiedzno w jakim interssie do mnie przyjechałeś?
— Niech się nacieszę jeszcze JW. panem, o interesie będzie pora mówić; jak się rozgoszczę, to o wszystkiem objaśnię. Dziś sobota, pan zwykłeś dziś suszyć, i mnie sługę swojego na zbawienną drogę naprowadzisz; przy kielichu jutro gładziej pójdzie, a tylko panny o wodzie rozprawiają.
— Prawdziwy albeńczyk: i zuch, i mądry. »Kołyb ta subota szwydsze mynuła, szczoby z Łytwakom pobawyty sia.« W Nieświeżu tęgo piją; albo ja tam pół roku nie siedział? Jak się też powodzi panu Leonowi Borowskiemu?
— Zdrow, panie! zawsze wesół i w łaskach u JO. mojego pana.
— Albo on tego nie wart, »se hołowa! Jemu kanclerom buty; a jak pje, ja neho z desiat’ raz porywaw sia, ne można buło rady daty, tak mene buwało położyt, szczo ni ruku ni nohu pidniaty ne mohu,« a pan Leon tylko się śmieje i mówi: Śpij nieboże, śpij — i szuka świeżego, żeby z nim dopić. Co to mospanie półgarnca wina duszkiem w żywot wieje, »ani oddochne, kołyb on do Kaniowa pryjichaw, toby ja jeho jak korola pryniaw.« Mospanie Soplico, z najsławniejszym próbowałem się: pijało się ze Swiejkowskim, podstolim wołyńskim, i z Janikowskim, co to ma przysłowie »quinque dyabłów,« i z Branickim, kiedy jeszcze był łowczym koronnym, i z Łahodowskim, co kielichem całą Wielkopolską rządzi; »wsio drań pry Borowskim.« I książę wojewoda wileński dobrze pije, ale daleko mu do niego. Na całej Koronie i Litwie jeden tylko Konarzewski, co obok niego stanąć może, »oj! se mołodyj czołowik, ałe krepkij także,« a prócz Konarzewskiego jak świat szeroki, niema równego Borowskiemu. To mospanie, kiedy pan Ignacy mnie nakiereszował, doktor nadworny księcia pana obwiązał mnie głowę, krew puścił i wymógł na mnie, żem się na Najświętszą Pannę zaklął, iż póki mnie nie pozwoli, wodę tylko pić będę i nie wyjdę z kwatery. Tęskno mi było w ciupie, modlił się człowiek, modlił, aż się przemodlił. Przyjaciele i sam książę pan z łaski swojej mnie nawiedzali. A ja im mówię:
— Dla miłości Pana Boga, bawcie się u mnie; choć mi pić nie wolno, niech przynajmniej się napatrzę jak drudzy piją.
A książę pan zaraz posłał po Borowskiego, bo bez niego zabawia nic warta. A mnie przyszedł koncept do głowy:
— Panowie! — odezwałem się — doktor każe mnie pić wody jak najwięcej; zafarbujcie mnie wodę, oszukamy pana Leona, a będzie potem śmiech, że będąc słabym, przecież przepiłem go.
Na to książę wojewoda:
— Dobrze, panie kochanku; ale czy doktor pozwoli waści tyle wody nażłopać?
Właśnie doktor był przytem, doktor Moryson, który jak wiesz, nie był od kielicha.
— I owszem — odezwał się — niech pan starosta zdrów pije wodę, ile się wieje, a ja sam zajmę się jej zafarbowaniem.
Jak przyszedł pan Leon, wszystko było na pogotowiu i zabawa się zaczęła. Piwniczy wszystkim nalewał wina, a mnie wody: gładko szło, już wszyscy byli podochoceni, tylko pan Leon zawsze świeży do kielicha. A ja piję wodę a piję, ledwo trzcina w brzuchu nie wyrosła; nareszcie takem się odął, że ani sposobu wytrzymać. Patrzę na Morysona i oczami modlę się do niego, by mi pozwolił aby jeden kielich wina wypróżnić, bo dalej pęknę. Domyślił się doktor czego chcę, i wyszedłszy, zrobił porządek, by mi prawdziwego wina przynieśli. Ale jak mi go nalano w kielich, a ja go do ust przybliżył, pan Leon mnie za rękę:
— Nie uchodzi drwić z ludzi, panie starosto, czemś zaczął, tem kończ.
Domyślił się jucha — ja w prośby; spuścił mnie od dalszego picia wody, ale wina pić nie pozwolił ani kropelki.
— Nie porywaj się z wodą na wino, śpij teraz i swoją wodę wypoć, a jak doktor da ci indult, służę na gołe łby, bez tych figlów studenckich.
Wszystkim śmiech, a mnie wstyd, ale odtąd już nigdy głowy przed panem Leonem nie nakrywałem.
— Po tej gadce przybliżyli się do pana starosty jego kapelani, których miał dwóch: dominikana i bazyliana; nawet szczególnie ruski obrządek miłował. Ja, by się nie naprzykrzyć, poszedłem sobie z panem Łopuskim, który mnie odprowadził do naznaczonej mi kwatery, i kobyłę kazał wziąść na obrok pański, a wózek zostawiłem z chłopcem na gospodzie, bo taki nie dowierzałem panu staroście, by nie była jakaś napaść, jak się dowie, że pozwalam sobie wózka. Roztasowałem moje mizerye na kwaterze, ale nie długo w niej siedziałem, bo dano mi znać, że pan starosta każe sobie służyć na obiad. Na tym obiedzie i wstawszy od stołu, ciągle był zajęty mną chudym pachołkiem, wszystko mnie wypytywał o znajomych mu Litwinach i nie było mowy, tylko o życiu nieświezkiem. I było tego dobrego do wieczora, który się jednak bez burzy nie obszedł. Bo woźny trzy pozwy położywszy na ekonomii, a któremu już kilkakrotnie udało się ujść z Kaniowa bez szwanku, gdyż gęste pozwy sypały się na pana starostę — jakoś nie wywinął się i wpadł w ręce kozaków, którzy mu relacye gotowe wytrzęśli. Biedny woźny sto nahajów dostał, a nie dwieście wedle obyczaju kaniowskiego, bo na jego szczęście to było w sobotę, a na cześć Najświętszej Panny w dniu tym pan starosta zawsze pół kary odpuszczał. Można było uważać, że przy końcu dnia JW. gospodarzowi bardzo się ta sobota przykrzyła i że niecierpliwie wyglądał niedzieli, aby co prędzej popieścić się z kielichem. Zakończył nareszcie sobotę, ale w taki sposób, że nawet zakonnicy jego otaczający mogli być wielce zbudowani. Bo i koronki odmówił, i godzinki niepokalanego poczęcia śpiewał, i to z całym dworem, a tak gorliwie, że sto rózeg kazał dać jednemu ze swoich paziów za to, że ziewnął podczas jednej antyfony. A jakeśmy się porozchodzili do wczasu, ledwom mógł zasnąć na kwaterze, bo aż do północy wszystkie dzwony kaniowskie kołysały się na cześć Najświętszej Panny in gratjam soboty. W panu staroście była wielka mieszanina pobożności i chimer.
Nazajutrz jako w niedzielę, za przykładem pana, goście, dwór, czeladź i poddaństwo jak się zebrali w kościele na jutrznię, to dopiero aż po sumie z niego wyszli, a wszystko się modliło gorąco. Dałby pan starosta temu, coby w prawo i lewo okiem rzucał, bo chociaż sam modlił się z wielką skruchą, ciągle klęcząc, co chwil kilka patrzał, czy wszyscy obchodzą się przyzwoicie. Obaj kapelani kazali, jeden po polsku, drugi po rusku; jedli oni chleb pański, ale dlatego nie oszczędzali pana starosty: pełno było w kazaniu dla niego nie wątróbek, jak to ludzie mówią, ale głogów i cierni. Jeszcze dominikan z daleka mu jakoś przymawiał; ale bazylian po prostu siepał, bez ogródki piorunował naprzeciw pijaństwu, popędliwości, nieludzkiemu obejściu się z podwładnymi, tak, że choć nazwiska nie wymieniał, właśnie jakby palcem go wytykał. Pan starosta jakby nie o nim, tylko głową kiwa, oczy mrużąc, do »Sanctissimum« obrócony i w piersi się bije kułakiem. Może komu z tego był śmiech, ale ja się budowałem i wielkie powziąłem uszanowanie dla pana starosty, za to że tak poczciwie wierzył. A czemu, powie kto, nie tak dobrze czynił, jak dobrze wierzył? To źle bez wątpienia, ale gdyby taka wiara była jak uczynki, to byłoby jeszcze gorzej. Co złego, temu przyganiajmy; lecz czemu nie pochwalić, co jest dobrego?
Po nabożeństwie była sesya ekonomiczna, na której sam starosta jak zwykle zasiadał, o wszystkiem wiedział; nic bez jego rozkazów się nie robiło. To był zawołany gospodarz, a nie tylko dyspozytorowie nagromadzili się, ale i ciwunowie, których tam przysiężnymi zowią, a każdego wysłuchał i badał, tem łatwiej, że po ukraińsku mówił jak diak. A kozacy z nahajem stali przed oknami kancelaryi, gotowi sypać plagi na znak pański. Jakoż nie obeszło się bez kilku egzekucyi. Strach się malował po twarzach wszystkich oficyalistów. Jedna z pomiędzy wielu egzekucyi dnia tego, chociaż boląca, nieco mnie rozśmieszyła. Przed kilkoma tygodniami pan starosta był przedał certum quantum pszenicy Filipinom kaniowskim. Otóż w jednym folwarku dyspozytor zniósłszy się z przysiężnym, kilkanaście korcy czelnej pszenicy w poślad wmieszał i sobie zabrał w moc ordynaryi, bo że w tym roku jarzyna chybiła w Kaniowsczyźnie, poślad pszenny w miejscu owsa przyjmowali ordynaryusze. Ale pan starosta, co wszystkiego zawsze doszperał przez swoich kozaków, po nitce dobrał się do kłębka; rozgniewał się tedy okropnie i krzyknął na kozaków, by położyli dyspozytora. Ale ten zaczął się wymawiać swojem szlachectwem, że nie jest on z takich, co ich najwięcej na Ukrainie i Wołyniu, co to tylko szlachcic alias, ale że on jeszcze z dziada i pradziada ma zasługi w domu Potockich. A trzeba wiedzieć, że pan starosta zawsze miał wzgląd na szlachectwo, o którego rzetelności był przekonany. Zaraz się opamiętał:
— Otoś mnie zagadł! Prawda synu, prawda, tyś szlachcic, twój ojciec był towarzyszem w mojej chorągwi. »Byty ne budu, ałe koły ty szlachtycz, na szczo kradesz, a takij niezabud’ budesz maty!«
Kazał położyć dyspozytora, a na nim przysiężnego, i temu dwieście nahajów odliczono, tak, że szlachcic służył chłopowi za ławę. A jak obaj wstali, przysiężnemu powiedział:
— »Pamiataj, — sobaczyj synu, szczoby z ekonomom ne zmawlaty sia na szkodu pańsku; szlachtycz sia wykpyt, a tobi bude bida; teperki pokłony sia ekonomowi i podiakuj jemu, szczo on pozwoływ tobi na nymłeżaty.« A waćpana, panie szlachcicu, proszę dziś do siebie z innymi na obiad.
Było tam jeszcze rozmaitych kawałków, ale Bóg świadek, że w tem wszystkiem było silne wyobrażenie sprawiedliwości. Sesya ekonomiczna skończyła się przed samym obiadem. Wszyscy poszliśmy do stołu za panem starostą. Co było na sesyi, to było, ale po niej każdego uprzejmie zaprosił, tak, że kilkadziesiąt osób siedziało za stołem. Mnie niedaleko siebie posadził, piwniczy nam wino nalewał, a na szarym końcu stał miód w dzbankach na stole, ale tak obficie, że każdy mógł się opić jak bąk: jakoż uważałem, że nikt tam swojego gardła nie oszczędzał. A pan starosta już po sztuce mięsa rozpoczął zdrowia kolejnym kielichem. Pierwsze zdrowie było mojego pana, JO. księcia wojewody wileńskiego, po którego spełnieniu za danem hasłem wszystkie armaty kaniowskie huknęły, oraz inne zdrowia spełniano, ale bez wiwatów. Wszystkich mu znanych Litwinów pił zdrowie i kazał mi za powrotem moim ich uwiadomić, jak zachowuje ich pamięć, a szczególnie, by księciu wojewodzie oświadczyć, że nigdy w nim nie przestanie mieć gorliwego i poświęconego sługi, który żadnej nie opuszcza okoliczności, aby uczcić tego wielkiego męża, któremu równego ani świat, ani korona polska nie wydały. To był prawdziwie dzień świetny dla naszej Litwy. Gdyby cała mogła być obecna tej uczcie, takby się rozrzewniła jak ja, który w jej imieniu ze łzami dziękowałem i odpijałem wdzięczność za to zachowanie, co jej syny uskarbili sobie na Ukrainie, a którą wynurzał jeden z najznakomitszych magnatów tej strony od nas oddalonej. Byłem przejęty uczuciami najgłębszej wdzięczności, po pierwsze za cześć kilkakrotnie wynurzoną JO. księciu wojewodzie wileńskiemu, panu i dobroczyńcy, którego smaczny chleb od tylu lat jadłem, a którego szczodrota i wówczas wstęp mi dała do zamku przemożnego pana, gdzie byłem przyjęty nie jak sługa równego jemu magnata, ale jak przyjaciel. Bo powinny nawet lepiej niż ja nie mógłby być ugoszczonym. Powtóre, za tę zaszczytną pamięć, co ją serce pana starosty kaniowskiego zachowało, o tylu Litwinach zacnych, po większej części i z mojego województwa, a z którymi wychowałem się i kolegowałem, a nawet wprost za siebie samego kilkakrotnie musiałem dziękować. Bo nie tylko, że jedna kolej obeszła za szczęśliwe powodzenie szlachty w. księstwa litewskiego, do którego grona mam zaszczyt należeć, i to wyznaję bez obawy, by mnie o chełpliwość posądzono; ale pan starosta pił zdrowie bandy albeńskiej, co mnie jeszcze bliżej dotykało, bo jakem wspomniał, świeżo byłem przypuszczony do tego towarzystwa, którego barwę ciągle w Kaniowie na sobie miałem. A nakoniec pan starosta — niech go za to Pan Bóg stokrotnie i na tamtym świecie błogosławi — mnie chudego pachołka zdrowie stojąc spełnił, jak wszystkich innych. Bogiem i ludźmi się świadczę, że tak było, a nie inaczej; a ja klęcząc, spełniłem kielich dziękczynny, i nie taję się, żem mu kolano ucałował.
Już dawno było po obiedzie, a my pijem a pijem, a pan starosta tak wylany, nie tylko dla mnie, którego się usadził odkryć szczególnymi względami, ale i dla oficyalistów swoich, tych nawet, co ich ofukiwał na sesyi. A jaki miły w opowiadaniu! Ciągle coś wesołego miał do mówienia.
— Mospanie Soplico! — mówił mnie — ogadano mnie przed światem, żem tyran na szlachtę. Broń mnie waćpan przed ludźmi. Wszak ja sam szlachcic, a podły ptak, co swoje gniazdo paskudzi. Byłeś świadkiem, że chociaż tak uniosłem się na ekonoma, skoro tylko się złożył szlachectwem, dałem mu pokój, i choć okradł mnie, na sucho go puściłem. Prawdziwemu szlachcicowi nigdy w skórę nie dałem, chyba nie wiedziałem o jego zaszczycie, natenczas ignorans peccavi. A że mnie dekretami obsypano, nie dziw, bo tutejsi sędziowie takiego samego szlachectwa, jak ci, którym skórę rozpruwszy, musiałem ją moją kieszenią nadłatać. Kruk krukowi oka nie wykole. »Ot teper jak ekonomska dytyna nad namy panuje; kto w Boha wiryt i ne wiryt, to szlachtycz.« Kiedyś to szlachectwo nasze było zaszczytem nad zaszczytami, »a nyni tak ho Poniatowskij zasmerdyw, szczo sorom do szlachectwa pryznawaty sia. Bih mene sudyt, a lude nechaj breszut.« Waćpan sobie nie wyobrazisz, co to się dzieje w naszej Ukrainie. Mam sąsiada »Wołyneckoho«, dorobił się dziedzictwa, ale »ladaszczo«; jak zaczął mnie dokuczać, cierpliwości nie stało: to karczmy stawił mnie na podryw, to w grunta kaniowskie się worywał, to zające szczuł na mojem polu. »Ja jemu raz każu: — Oj! mosanie Wołyneckij, odczepy sia, bo dohrajesz sia. — Nakonec na mojej zemli ja jeho uchopyw i piatsot tam kazaw mu nasypaty hde potribno, a win jak sia wyłyzaw, na mene z pozwom do horodu.« Ja tłumaczę się, że on popowicz, i stawiam ludzi, »szczo jeho bat’ka znały; ale i sudia i pidsudki takohoże rodu, szczo i win, i szlachectwo protiw Bohu mu pryznały«, i wieżę kazali mi wysiedzieć, że musiałem pięćdziesiąt tysięcy zapłacić, a tak »mojeju krywdoju podiliły sia.« Zgubić mnie chcieli. Ja tu szlachtę robię jakby jaki hetman: komu dam w skórę, ten zaraz i szlachcicem się robi, a potem za moje pieniądze zostaje osiadłym. »Od Kaniowa aż po Skwyru kto didycz, to szlachtycz mojej roboty.« Jeszcze za to na mnie psy wieszają, taka to tutaj wdzięczność, że ich na ludzi kieruję. »Meni ne hroszyj żal«, ale kraju; my szlachtą stali, a jak szlachectwo się spaskudziło, obaczysz, że i kraj upadnie. »Szczoż robyty: jakij pan takij kram.« Co tylko złego, to od Poniatowskiego wyszło. Pojedźno do Warszawy, a obacz kim się otoczył. Aż ksiądz Naruszewicz, który choć wiersze pisze, przecie dobry szlachcic, a nawet waszego księcia koligat — to on, lubo zausznik króla, nie może wytrzymać i mawia: Czy król myśli papiernie zakładać, że tak zbiera gałgany? Warszawa gorsza niż Sodoma, same farmazony i lutry. »Boha ne bojat sia, a taki teper senatory i dygnitary, szczoby kołyś ny ktob ich na ekonomow newziaw.« Pan Potocki, chorąży koronny, »didycz Humańszczyzny, kołyś meni każe«: — Bracie kaniowski, już waszeć dawno starostą; pojedź do Warszawy, żeby nowe krzesło do domu Potockich przybyło. — A ja mu na to: »Uwa! a szczoto ja soroci z pod chwosta wyliz, szczoby mene Poniatowskij meży senatory posadyw. Chwałyty Bohu z jeho łaski nyczoho ne maju i ne budu maty. Buczacz i Śniatyn, to mojeho bat’ka pracia, a starostwo kaniowskie daw meni neboszczyk Sas, szczo ałe buw korolem. Bude z mene, żinki i dityj ne ma i ne budet«, do śmierci wystarczy, a krewni, choć nic nie znajdą, z siebie bogaci; na co tłusty połeć smarować! —
I tak piliśmy i gawędziliśmy cały tydzień, jaka z tem się oświadczył na wstępie pan starosta; a przyznam się, że choć zabawa miła i umiałem cenić poufałość magnata, rad byłem, że tydzień się: kończy, bo zdrowia nie dalejby nie stało, co nocy iść do wczasu bez przytomności, a nazajutrz toż samo powtarzać. Dopiero w piątek odważyłem się mówić o moim interesie, bo już w dniu tym był koniec zabawom, gdyż w sobotę pijatyki nie było a w niedzielę zaraz po mszy ś. miałem opuścić Kaniów. Pan starosta nie tylko że się nie zasępił, ale z uprzejmem obliczem przyznawszy mi wszelką słuszność, powiedział:
— Jeszcze dziś się pobawim, a jutro skończym interes.
I w samej rzeczy nazajutrz, że nie było pieniędzy w kasie, dał mi prosty skrypt, którym do kapitalnej sumy dołączył najskrupulatniej wszystkie zaległe procenta, z których gdy część odstąpiłem panu Łopuskiemu, ten gotówką spłacił mnie sumę. A tak z kabzą napełnioną wróciłem do żonki, wedle słów JO. mojego pana, do którego pan starosta własną ręką przezemnie napisał list nie krótki, choć pisać nie lubił. Jeszcze na »nezabud« darował mnie smycz chartów personatów, co każdy z nich pojedynczo wilka chwytał. Te charty były głośne na całej Litwie, a ich gniazdo lubo u mnie się zwiodło, dotąd jednak w psiarni radziwillmontskiej się zachowuje.
Nikt nie jest bez ale, i pan starosta za życia nie był świętym. Ale że miał dobre serce, że był gorliwym katolikiem, że było w nim wiele wspaniałomyślności, jest to prawda, o której wątpić nie mogłem. Wprawdzie wiele złego o nim słyszałem, ale wiele dobrego sam widziałem i doświadczyłem. Bynajmniej nie zadziwiło mię, jakem się dowiedział, że w lat kilka potem skończył życie w Poczajowie w wielkiej świątobliwości i że prostaczkowie pobożnie nawiedzają jego zwłoki.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Henryk Rzewuski.