Pompalińscy/Część trzecia/Rozdział I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Pompalińscy
Wydawca Redakcya „Przeglądu Tygodniowego“
Data wyd. 1876
Druk Drukarnia Przeglądu Tygodniowego
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część trzecia
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ TRZECIA.
ROZDZIAŁ I.

Jakkolwiek hr. Światosław Pompaliński nie wyglądał bynajmniej na gorącego zwolennika gwarnych i tłumnych zebrań, ani też na człowieka z sercem spragnionem serc i towarzystwa swych bliźnich, w obszernym, wspaniale urządzonym gabinecie jego, poranki nie upływały cicho i samotnie. Owszem, w przedpołudniowych godzinach bywało tam zazwyczaj pełno ludzi, nie z prostemi przecież wizytami grzeczności, ale z najrozmaitszemi interesami przybywających. Jacy to bywali ludzie? Różni bardzo, lecz zawsze wyższą obdarzeni naturą i za wyższemi celami goniący, jakoto: fundatorowie, protektorowie i członkowie najrozliczniejszych w mieście istniejących towarzystw i instytucyi filantropijnych, nowo zjawiający się na horyzoncie stolicznym, zatem niewypróbowani jeszcze artyści muzyczni, poeci bez wieńców chwały na skroniach lecz z niezmiernie kunsztownie a malowniczo wyrysowanemi wieńcami na okładkach utworów swych, „własnym kosztem“ wydawanych; malarze którzy w mozolnym pochodzie swym ku szczytom powodzeń dostatecznie przez talent i fortunę nie wspierani, dzielniejszego szukali wsparcia u wpływowych a możnych lubowników sztuki, wydawcy dzieł kosztownych, drogą prenumeraty w świat wychodzących, a prenumeratorów wysoko w świecie położonych żądni, i t. d.
Że hrabia Światosław był przez całe upłynione swe życie wielkim lubownikiem i znawcą sztuk pięknych, nikt sprawiedliwy zaprzeczyćby temu nie mógł. Wykwintna natura jego, jak też może i niezaspokojone w zupełności warunkami istnienia potrzeby umysłu i serca (krążyły bowiem po świecie wieści, jakoby stary hrabia miał istotnie serce), znajdowały rozkosz i ulgę w melodyjnych tonach muzyki, w tragicznych lub lirycznych obrazach, nasuwanych mu przed oczy malarstwem i poezyą. Nic też dziwnego że z nałogu choćby, lub przez ostatki dogorywających w piersi dawnych uczuć, zajmował się on i teraz losem tak kapłanów sztuki, jak dzieł które oni światłemu sądowi jego i możnej protekcyi poddawali. Dla czego przecież pozwalał oblegać się licznym bardzo i niemniej wymagającym przedstawicielom filantropii miejscowej i nietylko wysłuchiwał szeroko wykładanych mu planów ich, ale do urzeczywistnienia planów tych hojnie pieniędzmi i stosunkami swemi dopomagał? trudniej to już zrozumieć. Czy widział w tem dobry sposób wynoszenia na coraz wyższe i rozgłośniejsze stanowisko rodowego imienia swego, a przez to loicznego już prowadzenia wciąż dalej dzieła, któremu poświęcił znaczną część swego żywota? czy może wybór tego właśnie środka, tej właśnie imię podnoszącej dźwigni, odpowiadał skrytym i tlejącym też pod popiołami poszeptom sumienia jego i popędom serca? Wszystko to być mogło i było najpewniej, w każdym przecież razie najmniejsza nie zachodziła wątpliwość, iż tłumne owe poranne wizyty, staczane rozmowy, prośby wysłuchiwane, rachunki sprawdzane i pieniądze wyliczane na dłonie liczne, które się po nie wyciągały, nietylko nie ożywiały hrabiego zbawiennie i przyjemnie, ale nużyły go, wyczerpywały i wtrącały na długie potem chwile, w stan zdwojonej apatyi i bezsilności. Ujemny wpływ ten przez filantropijne i artystyczne konferencye i starania na hrabiego wywierany, wybijał się mu na twarz zmnożoną ilością zmarszczek, przezroczystszą i zimniejszą niż kiedy powierzchnią bladych źrenic, wyraźniejszem opuszczeniem się w dół warg uwiędłych, zdradzające pomimowoli zapewne hrabiego, zniechęcenie głębokie i głęboko również tajone, lecz utaić się nie dające, smętne ze wszech rzeczy ziemskich szyderstwo. I teraz także, siedząc przed wielkiem biórem swem, stary hrabia martwą źrenicą przypatrywać się zdawał rozrzuconym na biórze przedmiotom: szczegółowo rysowanym planom zamierzanych jakichś dobroczynnych gmachów, cienkim książeczkom otwartym na pierwszych stronnicach, śród których na czele szumnej dedykacyi, wielkiemi literami wydrukowane jaśniało jego imię, sążnistym rachunkom przedstawionym mu przez członka jakiegoś stowarzyszenia, mającego na celu uszczęśliwienie ludzkiego rodu, jakiejś głowie nakoniec pastelami wymalowanej, a pozostawionej mu w kształcie hołdu zapewne, a bardziej może w guście owych węzełków dla odświeżania pamięci na chustkach zawiązywanych, przez ostatniego z gości, chudego i bladego młodzieńca, który w tej chwili właśnie, z teką wypchaną rysunkami pod ramieniem, po cichych a nizkich ukłonach, wysuwał się za drzwi. Zdawać się mogło na pozór, że stary hrabia przypatrywał się tym śladom i pamiątkom chwalebnie a pracowicie przepędzonego ranka. Byłto przecież tylko pozór, który znikał po bliższem przyjrzeniu się wyrazowi jego twarzy, W oczach jego nie świeciło żadne uczucie, żadna myśl wyraźna nie malowała się na czole, białe chude ręce, bezwładnie spoczywały na poręczach fotelu. Po chwili, dzwonkiem na biórze stojącym przywołał kamerdynera swego, który wiedząc już snać o co chodziło, przybliżył się i podał mu swe ramię. Stary hrabia wsparty na najemnem tem ramieniu, z ciężkością przebył całą długość pokoju i zajął zwykłe miejsce swe przy malachitowym kominku. Wkrótce nogi jego owiniętemi były jak zazwyczaj grubemi zwojami flaneli do lamparciej skóry podobnej, a spracowany i pracą znużony pan, z lekkiem westchnieniem ulgi, rozciągnąwszy się na długim, nizkim fotelu, przymknął nieco powieki, jak zdawaćby się mogło komuś co nań patrzył, dla tego głównie, aby na chwilę przynajmniej przestać patrzeć na świat i wszystko co na nim żyło i było.
Nie długo przecież trwała chwila ta spokoju i ukojenia. Kamerdyner zaanonsował jw. hrabiego Augusta Pompalińskiego. Hr. Światosław wyrzekł zwykłym swym, zimnym głosem: prosić! i tylko po pewnem lekkiem bardzo, nerwowem drgnięciu otwierających się jego powiek, poznać można było iż nadchodząca wizyta, nie sprawiała mu najlżejszej przyjemności.
Dnia tego hr. August inaczej wcale wyglądał niż wtedy, gdy za mojem łaskawem pośrednictwem, czytelnik miał zaszczyt poznać go po raz pierwszy. A naprzód nie miał on na sobie archeologicznego munduru, co jedno już stanowić mogło nie mylną oznakę, iż nie chodziło tym razem o żadną radosną i tryumfalną uroczystość rodzinną. Co więcej, ubiór hrabiego z bardzo wykwintnych zresztą materyałów sporządzony, taki miał zupełnie pozór, jak gdyby go hrabia przywdziewał pośpiesznie, niedbale, z roztargnieniem, z myślą zwróconą ku jakiemuś dalekiemu, a ciemnemu punktowi. Ciemny ten punkt jakiś, który widocznie pojawił się był na wiecznie dotąd pogodnym horyzoncie życia hr. Augusta, odźwierciedlił się też i w oczach jego, czyniąc je mniej wesołemi, bardziej jakby nieśmiałemi niż zwykle. Gdy przebywał pokój, aby zbliżyć się ku siedzącemu u kominka bratu, chód jego nie odznaczał się tą pewnością siebie, tą kawalerską prawdziwie swobodą i, rzec nawet można, zamaszystością, która wśród otaczającej go ludności wielkiego świata, nadawała mu piętno pewnej, dość wybitnej oryginalności. Owszem, dnia tego kroki hr. Augusta ciche jakoś były, nierówne, przytem i gęste faworyty jego, zamiast jak zwykle bywało, symetrycznie a wspaniale rozkładać się w kształt wachlarzy, zwisały po obu stronach pulchnych policzków, niby niedbale przez ogrodnika opatrzone gałęzie płaczącej brzozy, a wśród gęstej, czarnej jak węgiel czupryny, ukazywały się tu i owdzie, niewidzialne dotąd a wielce kompromitujące srebrnawe pasemka, smutne świadectwa roztargnienia, z jakiem dnia tego, hrabia spełniać musiał czynność zabarwiania tej części swego organizmu.
Tak, hr. August był widocznie zmartwionym i stroskanym, srodze stroskanym. Zdawać się też mogło, że do niezwykłego mu moralnego nastroju tego, mięszało się dziś także w mocnej dozie, zmięszanie. Ostatnie to uczucie silniej nawet niż smutek i troska, wybijało się na powierzchowność tego, boleśnie snać losem dotkniętego, człowie... pana.
Myliłby się przecież, ktoby sądził że hr. August wnet po powitaniu serce swe przed bratem otworzy i braterskim oczom ukaże nurtującą je troskę. Nie. Hartowne dusze zwierzają się niełatwo. Być może także, iż tym razem, zwierzenia były drażliwej nieco natury i z trudnością tylko przebijać się mogły z myśli na usta.
— Bonjour, comte.
— Bonjour, Auguste.
Młodszy hrabia usiadł na poblizkiem fotelu, wkrótce jednak powstał i wsparty o gzyms kominka, z wielką uwagą przypatrywać się zdawał żarzącym się zlekka węglom.
— Eh bien, zaczął nakoniec podnosząc głowę, comment vous porter vous, comte? jakże się dziś czujesz, hrabio?
— Comme toujours! jak zwykle! brzmiała jednostajnie zawsze odpowiedź hr. Światosława.
— Bo co do mnie... co do mnie... jestem dziś cóś niezdrów!
Z temi słowami hr. August usiadł znowu na fotelu. Nie upłynęło jednak kilkanaście sekund, gdy powstał znowu i stanął przy kominku w uprzedniej postawie. Widocznie, było mu dziś trudno usiedzieć, lub ustać długo na miejscu.
— Cieszę się, zaczął po chwili, cieszę się bardzo... lękałem się trochę o zdrowie twe, drogi bracie!
Było to już właściwością wszystkich prawie członków rodu Pompalińskich, że w chwilach zmartwienia lub wzburzenia, zapominali o wzajemnem tytułowaniu się po francuzku.
— Dla czego lękałeś się o zdrowie moje, Auguście, zagadnął gospodarz domu, dla tego tylko jak się zdawało, że gospodarzowi domu trzeba przecież zawsze cośkolwiek mówić do gościa, chociażby gościem tym był brat rodzony.
— No tak... myślałem przecież... Cezary przyjechał dziś w nocy... mówił mi o tem Bartolome. Myślałem że rozmawiałeś z nim o tym nieszczęśliwym maryażu projektowanym i że mogła zajść jakaś... chose... jakaś scena.
Hr. Światosław wzruszył lekko ramionami.
— Wiesz dobrze, Auguste, że ja scen żadnych nie znoszę i nigdy z nikim ich nie miewam. Jakakolwiek zresztą scena z Cezarym wydaje mi się zupełnem niepodobieństwem.
— Tak... zapewne! Ten nasz kochany, biedny Cezary, mówi zwykle tak mało i jest tak lękliwym, tak łagodnym... tsllement craintif... docile... mais, enfin... jakżeście z sobą mówili... jakże się znalazł?..
— Nie znalazł się zupełnie, zwolna i niedbale wymówił hr. Światosław, bom go wcale nie wzywał do siebie i nawet, jeżeli zechce przyjść do mnie, nie przyjmę go przez dni kilka...
— Comment? ze zdumieniem zapytał młodszy hrabia, wszakże, comte, przyrzekłeś nam solennie...
— Co przyrzekłem tego dotrzymam. Ale nie lubię utrudzać się daremnie. Tym razem zaś jestem pewny, że pani hrabina z pomocą labego i Mścisława, powstrzymają dostatecznie romantyczne zapędy Cezarego, a gdyby się to im nie udało, co zresztą jest prawie niepodobnem, eh bien! wtedy już ja będę w rezerwie...
— Dyplomatycznie! bardzo dyplomatycznie! spróbował uśmiechnąć się hr. August, ale uśmiech zamarł szybko na strapionem jego licu, a myśląc widocznie wcale o czem innem, dodał machinalnie prawie:
— Gdyby jednak p. hrabinie nie udało się powstrzymać romantycznych zapędów tego biednego Cezarego...
— Jest to rzeczą prawie niemożliwą, przerwał hr. Światosław. Cezary ubóstwia swą matkę...
— Et entre nous, lęka się jej straszliwie, spróbował znowu uśmiechnąć się młodszy hrabia. Bo też, mówił dalej, pani hrabina, pomimo charakteru swego słodkiego, bardzo słodkiego... malgré son extrême douceur... umie być czasem energiczną...
Wyrzekł to i na twarzy brata badał wrażenie, jakie słowa jego wywrzeć na nim mogły. Ale twarz hr. Światosława nie zdradzała wrażenia żadnego.
— Przyznać też trzeba, ciągnął hr. August gładząc zwolna boleśnie zaniedbane dnia tego faworyty swe, przyznać też trzeba, że hrabina Wiktorya nie jest zupełnie szczęśliwą matką.
— Pour quoi? zapytał hr. Światosław podnosząc na brata oczy.
Braterskie to spojrzenie zmięszało znowu hrabiego Augusta, który pod wpływem błogich dlań wspomnień o hrabinie, zaczynał już był odzyskiwać trochę swej zwykłej pewności siebie...
— Eh bien! rzekł po chwilowym namyśle, wszyscy to przecież widzą, Mścisław ma wprawdzie wiele zalet, mnóstwo zalet, ale... c’est un monceau de glace... to szyba lodu... przytem tak młody jeszcze, a już chorowity... znużony życiem... Cezary znowu... mais... entre nous, il est complétement bête, ce pauvre Cesar!
Przeszywający, szyderski acz błyskawicznie szybki promyk przerznął zimną powierzchnią źrenic hr. Światosława.
— Jeżeli oto idzie, wyrzekł z bladym uśmiechem, je trouve, znajduję... że Cezary nie jest wcale głupszym od wielu innych młodych ludzi... być może nawet iż w gruncie rzeczy... au fond... jest on od wielu rozsądniejszy...
— Vous dîtes? co mówisz hrabio? z wyrazem głębokiego zdumienia na twarzy i pochylając się nieco ku bratu, wymówił hr. August. Pierwszy to raz w życiu, słyszał on kogoś przypuszczającego, że młodszy syn hr. Wiktoryi, mógł być w gruncie... au fond... rozsądnym. Nie chciał wierzyć uszom własnym.
— Vous dîtes? powtórzył.
Ale zamiast bezpośredniej odpowiedzi, otrzymał od brata wzajemne pytanie:
— Quelles nouvelles... jakież wiadomości mamy dziś od hrabiego Wilhelma?
Hr. Wilhelm to właśnie, czy też wiadomości od niego otrzymane, stanowić dziś musiały zmięszaną i stroskaną stronę istoty hr. Augusta, bo usłyszane zapytanie głębokim rumieńcem zabarwiło i tak już dość rumianą twarz jego.
— Oui, oui! wyjąkał, il y a du nouveau... są wiadomości...
Hr. Światosław nie zdawał się spostrzegać boleśnego zakłopotania brata, jakkolwiek nieruchome i nic nie mówiące źrenice, bez zmrużenia powiek tkwiły w jego twarzy.
— II faut que je Vous avoue... muszę ci się przyznać, drogi hrabio, że jestem nawet cokolwiek zmartwiony.
— Uważam to, wtrącił chłodno brat starszy. Le jeune comte... młody hrabia nie myśli zapewne o nawróceniu się na drogę umiarkowania...
— Bah! wybuchnął nakoniec hr. August, Wilhelm i umiarkowanie, to dwa przeciwległe bieguny ziemskie... Wyborne porównanie, dodał gładząc swe faworyty, uczynił je niedawno w angielskim klubie Książe Amadenu, mówiąc o mnie: smutek i nasz nieoceniony hr. August, to dwa przeciwległe bieguny ziemskie... Tak; przez całe życie zachowałem swobodę humoru i chlubię się tem... je m’en vente... nie idzie za tem, abym nie zachowywał umiarkowania w rzeczach... w rzeczach... chose... ważnych, majątkowych...
— C’est vrais; byłeś hrabio zawsze dość oględnym, nie do tego stopnia, aby powiększać fortunę swą, ale do tego przynajmniej, aby ją nie trwonić...
— Oui, mon frère. Nie strwoniłem fortuny... wiesz o tem dobrze... nie zbierałem kapitałów, ale dóbr moich nie odłużałem...
— Do czasu... zaczął hr. Światosław.
— Eh bien! do czasu w którym Wilhelm pozwolił sobie przed parą laty zadłużyć się w Brukselli i Paryżu na owe 100,000 franków, o których wiesz, comte...
— Wiem, pamiętam... zahipotekowałem sumę tę na Aleksińskich fabrykach...
— Za co będę ci wiekuiście wdzięcznym, drogi bracie. Umarłbym chyba ze wstydu, gdyby mi przyszło żądać pożyczki gdzieindziej jak u ciebie...
— Eh bien! eh bien! wyrzekł starszy hrabia czyniąc ręką gest oznaczający, iż radby już był przerwać rozmowę.
— Ale teraz... zaczął hr. August ze spuszczonemi oozami... mais maintenant... Wilhelm mi pisze że... chose... potrzebuje znowu...
— Ile? krótko zapytał hr. Światosław.
— Une somme ènorme... summa ogromna... jak na moje przynajmniej fundusze... Wiesz sam, kochany hrabio, jak ciężkie przebyliśmy czasy i jaką klęską stało się dla finansów moich, zamknięcie jednej z fabryk Aleksińskich...
— Zamknięcie to, które nastąpiło w skutek nie przysłania z zagranicy przez hr. Wilhelma, nowych machin...
— Oui. Wilhelm martwi mię... prawdziwie martwi... jakkolwiek przyznaj sam hrabio, że gdyby nie ta nieszczęśliwa passya do tracenia pieniędzy, byłby z niego, un jeune homme accompli...
— Masz słabość wyraźną do jedynaka swego, Auguście.
Hr. August podniósł na brata oczy, z których zmięszanie i stroskanie, ustąpiło na chwilę przed ciepłem, żywem światłem.
— C’est mon unique enfant.... jest to moje jedyne dziecię, odparł zcicha i... i taki podobny do swojej matki. Nieprawdaż hrabio, że Wilhem jest żyjącym portretem mojej biednej, nieodżałowanej Berty....
— Dla której, gdy żyła, nie pałałeś zbyt widocznie gorącemi affektami, a której po śmierci jej dopiero, namyśliłeś się żałować gorzko i wytrwale... zwolna i chłodno wymówił brat starszy.
— Bóg widzi jak gorzko i wytrwale żałuje tej pięknej, dobrej a tak wcześnie zgasłej kobiety, bardzo już cicho szepnął hr. August, a na pochylonej twarzy jego malował się szczery, istotny smutek.
— Mais Vous êtes lugubre, aujourd’hui... jesteś dziś ponurym, hrabio! uśmiechnął się blado hrabia Światosław. Któż z nas w swem życiu nie żałował czegokolwiek? mnie i tobie jednak, Auguste, pora już wielka zaprzestać żalów wszelkich i cenić wszystko co się w życiu przytrafia według istotnej wartości życia... to jest, niżej zera...
— Vous avez complètement raison, cher frère, bywają jednak wypadki... chose... okoliczności... które zatruwają nam swobodę humoru.
— Do wypadków takich zaliczyć należy listy pisywane przez młodego hrabiego...
— Przez Wilhelma... dokończył hr. August. Eh bien, oui, cher comte. List ostatni zasmucił mię... bardzo mię zasmucił...
— I cóż nam opiewa list ten? zapytał brat starszy.
Hr. August sięgnął do kieszeni tużurka i wydobył z niej złożoną w kształt listu ćwiartkę welinowego papieru.
— Czy zechcesz, comte, być pobłażliwym dla mego... dla mego... pour mon pauvre enfant?
W głosie jego dźwięczała, a w oczach malowała się prośba.
Podawał bratu list od syna otrzymany z wyraźną nieśmiałością. Ale hr. Światosław nie wyciągnął ręki po pismo synowca.
— Pardonnez-moi, rzekł, czytanie utrudza mię... Bądź tak dobrym Auguście i list ten przeczytaj głośno.
Twarz hr. Augusta oblała się znowu gorącym rumieńcem. Niespokojnie poruszył się na fotelu, na którym przed chwilą był znowu usiadł i powoli, bardzo powoli rozwijał list synowski, którego głośne odczytywanie stanowiło dlań widać, nieprzyjemną bardzo, przerażającą niemal perspektywę.
Hr. Światosław nie spuszczał zimnych i nic wcale nie mówiących oczu swych ze zmięszanej i głęboko stroskanej twarzy brata. Po ustach jego bladych i wązkich, igrał zaledwie dostrzegalny uśmieszek.
— Słucham cię, Auguście, wyrzekł po chwili.
Odezwaniem się tem przyciśnięty do muru, hr. August, jąkając się i zniżonym głosem, czytać zaczął co następuje:
„Cher papa! Ani wyobrażenia mieć nie możesz o tem, jak cudownem miastem jest Florencya. Nigdy tu jeszcze nie byłem, a dla czego teraz jestem zamiast być w Londynie? Mógłbym zapewne, jak mówią żaki w szkołach, dusić wilka i... zachorować na piersi, znaleźć się, naprzykład w pierwszym stopniu suchot gwałtownie południowego klimatu wymagającym, a wstręt śmiertelny uczuwającym do mglistego nieba angielskiego, pod którym wyrabiają się machiny z najdoskonalszemi pod słońcem kółkami i śrubkami i przechadzają kobiety z największemi na kuli ziemskiej nogami i najbrzydszemi lokami. Mów sobie co chcesz, cher papa, ale ja w angielskich pięknościach, dopatrzeć nie mogłem nigdy żadnej piękności. Kibicie ich w zadziwiający sposób przypominają mi flety, barwa włosów popielcowego śledzia, a loki nastręczają mi niezbędnie myśl o pijawkach. Nikt zaś z pewnością nie wie lepiej od ciebie, cher papa, czego wartą jest sztukamięsa bez ostrego sosu, poncz bez dobrego rumu, koń bez silnych nóg, sztos bez śmiałego partnera i kraj — bez pięknych kobiet. Ale — wracam do niespodzianej mej bytności we Florencyi. Nie mam cienia innych suchot, prócz chwilowych, jak ufam, suchot kieszeni. Poprostu, jadąc do Londynu i po drodze zatrzymawszy się w Hamburgu, spotkałem przy trente et quarente, Jasia Rondondońskiego, poznaliśmy się bliżej, polubiłem go, a że jechał do Włoch i ja się z nim zabrałem. Dla czegóżby nie, zresztą? podróż wabiła, a towarzystwo miłego chłopca, było jedną jej więcej przyjemnością. Widzę, cher papa, jak czytając o nowym towarzyszu moim, mówisz z niezadowoleniem: Rondondoński, mais c’est de la roture! c’est un homme de rien! Być może! ale taka już moja natura, że jest mi to zupełnie, najzupełniej obojętnem czy kto pochodzi ad Adama lub Bartka, czy w herbie ma orła lub dudka. Byleby był miłym i wesołym towarzyszem — niczego więcej od niego nie wymagam i z pewnością nie zapytam go nigdy, czy miał prapradziada i kto jego matkę urodził. Bo koniec końcom, pardonnez moi, cher papa, ale rozsądkiem moim, rzecz tę rozważając, przyszedłem do przekonania, że każdy a każdy człowiek na świecie musiał mieć pradziada i każdego matkę któśkolwiek rodzić musiał. N’est ce pas! Widzę już że masz wielką ochotę mię łajać — ale nie bardzo się tem martwię, bo wiem doskonale, że ochota ta długo nie potrwa. Un tout petit baiser, cher papa, et revenons à nos moutons.“
„Szalenie tu wesoło. Powiadają że odkąd dwór tu przebywa, miasto zyskało dużo na przepychu i wesołości. Jaki ruch na ulicach! co za głosy w teatrach! Na każdym kroku świecą ci w oczy i śpiewają w uszy kawiarnie i rajskie ogródki! A kobiety!.. Nie, cher papa, kto Włoszek nie znał, nie znał kobiet. Oczy jak czarne gwiazdy, włosy jak królewskie korony, uśmiechy jak kielichy pieniącego się szampana, nózie na ćwierć łokcia długości... najwyżej! Jestem też ciągle za domem, a raczej za hotelem i znajduję że doprawdy życie jest piękną, nadzwyczajnie piękną rzeczą, szczególniej gdy kto jak ja ma młodość, zdrowie, dobry humor i najlepszego, najpobłażliwszego pod słońcem papę!“
„A! zapomniałem o jednej jeszcze rzeczy zupełnie niezbędnej! Trzeba mieć także pieniądze, ogromnie dużo pieniędzy! Ja zaś przyjeżdżając do Florencyi miałem ich bardzo mało, cóś około dwóch tysięcy talarów, które wyratowałem był w Hamburgu z toni czarnego i czerwonego morza. Osądź sam cher papa, czy może ktokolwiek z fraszką taką egzystować długo? Ja przynajmniej nie mogłem, i kilka dni nie upłynęło, gdy byłem już complétement à sec. Cóż byś zrobił, cher papa, na mojem miejscu? naturalnie pożyczyłbyś? I ja tak zrobiłem. Jaś Rondondoński miał tu na szczęście stosunki dawne i podzielił się niemi ze mną. Nowożytny jakiś Schyllok udzielił mi ze swej kassy cóś jakby, na naszą monetę rachując, około stutysięcy złotych. Musiałem mu przecież wydać cyrograf na sumę dwa razy prawie większą. Cóż czynić? znajdowałem się w ostateczności i byłbym mu nawet funt mięsa z pod serca mego, jako procent przyobiecał, byleby tylko — módz żyć. Módz żyć! zrozumiesz cher papa, cały urok tego wyrazu! Va, toi aussi, avec ta soissantaine bien sonnée, gdybyś tu był jak ja i jak ja widział wszystko co tu jest, ta serais bien capable de mainte frédaine! Et ça coûte! ça caûte! oh! ça coûte!
„Tak więc jestem tu corps et âme niewolnikiem nowożytnego Schylloka. Sois si bon, cher papa, i wyzwól mię z ziemi Egiptu i z domu niewoli. Jakkolwiek bowiem ziemia to rajska i niewola błoga, trzeba będzie przecież wracać do domu, tembardziej że i Jaś wyjeżdża wkrótce, a ja tu bez niego będę jako wróbel na dachu. Jeżeli zechcesz cher papa, do wymienionej powyżej sumy dodać jeszcze jakie sześć albo i ośm tysięcy rubli, uczynisz mi tem wielką przyjemność. Pomiędzy Florencyą i Warszawą jest Wiedeń... a czem jest Wiedeń i czy można ominąć go bez serdecznego pocałunku, sam już wiesz o tem cher papa, bo i ty kiedyś byłeś w Arkadyi!
„Wiem, wiem, wiem! słyszę wszystko co mi mówisz! tak! tak! zgadzam się! potwierdzam! tu as raison! tu as mille fois raison! Ale... Florencya tak piękna, a jam tak... wesoły, a tyś, cher papa, tak dobry! Mam szczere postanowienie zostania świętym, w dowód czego gdy tylko wrócę do kraju, je ferai ma fin. Ożenię się. Oui. Ożenię się i to z każdą młodą osobą, którą mi sam wybierzesz, cher papa! Nie będę wymagającym. Chcę tylko żeby była młoda, piękna, wesoła (to koniecznie), żeby pięknie grała i śpiewała (przepadam za muzyką i nie pojmuję bez niej dozgonnej towarzyszki życia), żeby przepadała za mną i ubierała się według prawideł obowiązujących kobietę dobrze wychowaną. Co się tyczy kwestyi pradziadowej, tę pozostawiam zupełnie twej przezornoności, cher papa, warując tylko, aby przyszła moja żona rodziła się z pięknej matki i dystyngowanego ojca, bo uważałem zawsze że z raroga i czupiradła rodzi się — potwór. Pieniądze nie zaszkodzą, a nawet wolałbym, aby pradziad był niepewny lecz milion dobrze ugruntowany!
„Cher papa, niech bankier twój telegrafuje coprędzej do bankiera florenckiego o wypłatę koniecznej mi sumy, za co przyrzekam milion razy pocałować cię, cher papa i naopowiadać ci tyle pociesznych z teraźniejszej podróży mej historyjek, że aż twe stare numizmaty i unikaty, trząść się będą w szafach od śmiechu.“
Im dalej hr. August list ten czytał, tem więcej ożywiał się, ośmielał i rozweselał. Dobry humor syna spędzał mu chmury z czoła, a oczy napełniał wyrazem dumy, tkliwości i radości. Skończywszy czytanie, tryumfującym prawie wzrokiem spojrzał na brata i zawołał:
— Eh bien, comte! powiedz sam! możnaż nie ubóstwiać tego dobrego, miłego chłopca?
— Oui, zupełnie obojętnie odparł starszy hrabia, ale te czterdzieści tysięcy!.. ça sonne assez haut.
Wyrazy te przywróciły zupełnie hr. Augustowi pamięć o twardej prozie życia. Wstrząsnął głową i powtórzył smutnie:
— Oui! ça sonne — terriblement haut!
Milczeli chwilę obaj. Hr. Światosław grzebał w węglach złoconym haczykiem.
— Jestem w dość przykrem położeniu! zaczął powoli bardzo i ze spuszczonemi oczami hr. August. Gotówki na razie niemam. Prosić o pożyczkę kogoś... kogoś... rzecz przykra... Nie lubiłem nigdy wdawać się ze światem finansowym. Są to żydzi... parwenjusze i jak tylko komuś z nas wyrządzą jakąś tam bagatelną przysługę, zaraz już chcą bratać się z nami... bywać u nas... i gotowi są mówić nam par ty... Chybaby Aleksin albo Dębowlę w banku zastawić... ale znowu byłby to proceder długi... Wilhelm zaś czekać nie może, żadnym sposobem nie może. Nigdy się to jeszcze nie zdarzyło, aby prosił mię o cokolwiek i czekał długo. Cet excellent enfant, zmartwiłby się tem bardzo i zresztą im dłużej by czekał, tem więcejby tam zagranicą stracił. To widoczne, n’est ce pas? Obdzierają go ludzie, eksploatują niezawodnie. Zbyt dobre ma serce, ja mu to zawsze mówię. Ale tak to bywa w młodości. Serce na dłoni i kieszeń otwarta dla całej tej hołoty, która oblega zwykle un jeune homme riche et communicatif. Myśmy sami byli młodymi, cher comte, i powinniśmy umieć wybaczyć młodości. Il faut que la jeunesse se passe, n’est ce pas? Chciałem cię więc, kochany bracie, prosić o radę...
Tu hr. August umilkł. Przy ostatnich wyrazach czarne okrągłe oczy jego wlepione w twarz brata przybrały wyraz niemal błagalny. Hrabia Światosław niedbale upuścił z ręki złocony haczyk i zwracając na brata spojrzenie, wymówił bardzo powoli, w sposób oznaczający głębokie znużenie.
— Po co tu długie przedmowy, Auguście. Chcesz zapewne abym ci pożyczył summę przez młodego hrabiego żądaną...
Twarz hr. Augusta oblała się szkarłatem, po chwili jednak zajaśniała nadzieją.
— Byłeś zawsze najlepszym bratem, cher comte... wyjąkał, jesteś głową i wsparciem całej naszej rodziny,..
— Eh bien! Eh bien! przerwał starszy hrabia, o cóż idzie? po co tu tak długo mówić? Dla mnie to zupełnie wszystko jedno, gdzie umieszczam moje kapitały... nie jem ich przecież i nie piję, a ewikcya na Aleksinie i Dębowli, jeszcze pewna... Przedostatni wyraz hrabia wymówił z naciskiem.
Brat jego z rozpromienioną już twarzą powstał z fotelu.
— Merci, rzekł z wylaniem, merci, cher frère! Nie wątpiłem ani na chwilę we wspaniałomyślność twego serca i w twe przywiązanie do... do... chose...
Wyraz wielkiego niesmaku wybił się na bladą, zoraną twarz starego hrabiego.
— Wspaniałomyślność! wymówił, przywiązanie! co za szumne wyrazy! Mais Vous faites des phrases, Auguste, i zdaje mi się jakbym miał przed sobą jakiegoś członka towarzystwa dobroczynności, albo muzycznego artystę, od którego pięćdziesiąt biletów na koncert kupiłem! O czem tu tak wiele mówić? Napiszę dziś do mego bankiera, aby telegrafował do bankierów florenckich o wypłatę młodemu hrabiemu 35,000 rubli. Procent mi płacić będziecie taki, jaki mam z papierów, a prawnemi ceremonjami niech tam jutro zajmie się Cegielski.
Hr. August rozczulony i nad wyraz uszczęśliwiony, mrucząc cóś niewyraźnego, pochwycił rękę brata, ale hr. Światosław coprędzej wycofał końce białych, chudych swych palców z uścisku pulchnej dłoni braterskiej i niezmiernie już znudzonemi oczami rozglądając się po pokoju, rzekł:
— Radzę ci jednak Auguste, abyś do młodego hrabiego telegrafował... Niech natychmiast wraca do kraju...
— Ale naturalnie... naturalnie... on sam zresztą uczyni to niezawodnie...
— Zapewne, po opłaceniu bowiem Schylloka, zostanie mu niewielka sumka... Uczyniłeś nierozważnie, bardzo nierozważnie, Auguste, posyłając zagranicę młodego hrabiego po machiny... puściłeś wilka do owczarni...
— Chciał jechać... koniecznie chciał jechać!.. tak mię o to prosił, że croyez moi cher comte, odmówić mu nie mogłem...
— Stosunek twój z synem, Auguste, jest bardzo sentymentalnym, z bladym uśmiechem zauważył stary hrabia, uważaj tylko, comte, aby się to dla was obu źle nie skończyło...
— Jakim sposobem? z zupełnie szczerem zdziwieniem zapytał August.
Hr. Światosław zlekka i niedbale wzruszył ramionami i odpowiedział zwolna:
— Młody hrabia ma lat 27 i zrobił już przeszło 100,000 rubli długu... Ja sam będę już miał na Aleksinie i Dębowli ośmdziesiąt tysięcy. Trzydzieści tysięcy winni jesteście Cezaremu...
— Oh! ce pauvre Cesar! na co mu pieniądze? poczeka aż się Wilhelm ożeni, i...
— Pardon, wymówił żywiej nieco hr. Światosław, dług Cezarego ma pierwszeństwo przed moim. Ja majątku mego nie zabiorę do grobu, który blizki już... blizki... Cezary zaś... kto wie? może porozumnieć wkrótce i dopomni się o swoją własność, a w takim razie oddacie mu ją natychmiast, cher comte... tak, natychmiast! chybabym ja już nie żył...
— Eh bien! eh bien! zawołał hr. August, który stopniowo odzyskiwał całą swą pewność siebie, sto dwadzieścia tysięcy... nie przyprowadzi to nas przecież do bankructwa... Bliżej przyjrzawszy się, Wilhelm tracił co prawda, ale nie tak znów wiele doprawdy... wcale niewiele...
— Ca ira! wymówił stary hrabia, uderzając zlekka po węglach złoconym haczykiem.
Hr. August zaczął znowu niespokojnie kręcić się na krześle. Spoglądał co chwilę ku oknu i upewniony już co do pomyślnego obrotu sprawy, z którą tu przyszedł, myślał widocznie o tem, jak wesoło było na widnym, osłonecznionym świecie, a jak smutno w dusznym i przyciemnionym gabinecie jego brata, jak przyjemną dziś będzie przejażdżka konna w Ujazdowskie aleje i jak smacznem śniadanie, które po przejażdżce, z gronem wesołych towarzyszów i z szumnym akompanjamentem szampana, nastąpi.
Hr. Światosław spoglądał od chwili do chwili na brata, który załatwiwszy interes swój, bardzo widocznie całą istotą swą wyrywał się w dal jasną i wesołą. Blady, wzgardliwy nieco uśmiech, przewinął się mu po ustach, bruzdy na czole jego drgnęły, Bóg tylko wie jaką myślą wstrząśnione. Zadzwonił na kamerdynera swego i kazał podać sobie przyrządy do pisania.
O! z jakże zmienioną powierzchownością hr. August opuszczał wspaniale urządzony, lecz sztywny bardzo i posępny nieco gabinet swego brata! Postawa jego była znowu wyprostowaną, głowa wysoko podniesioną, oczy błyszczały mu najczystszem światłem nieskazitelnie wesołego humoru, a pulchne rumiane usta, wśród rozpościerających się już w kształt wachlarzy czarnych bokobrodów, uśmiechać się zdawały z rozkoszą i miłością do wszystkich czarów i powabów życia. U początku wschodów włożył do pugilaresu drogocenny list do bankiera ręką brata nakreślony, poczem z piosenką na ustach zbiegłszy do wielkiej, wspaniałej sieni, miał już wyjść na ulicę i wskoczyć w oczekujący nań elegancki karykiel, gdy nagle, myślą jakąś tknięty, stanął i zamyślił się chwilę. Nie! nie przyszła jeszcze dnia tego błoga dla hr. Augusta chwila, w której swobodnie już i ze spokojnem sumieniem, mógłby on rzucić się w objęcia rozrywek i przyjemności życiowych! Pozostawał mu do spełnienia jeden jeszcze obowiązek. Raz jeszcze zająć się on musiał ważną i zwłoki niecierpiącą sprawą rodzinną! Tam zaś gdzie chodziło o spełnianie obowiązków, to jest o troskliwe czuwanie nad pomyślnym rozwojem i niepokalanym honorem spraw rodzinnych, hr. August był człowiekiem wytrwałym i niezłomnym. Pomimo więc że na świecie słońce świeciło tak jasno i pięknie, dzwoneczki szlichtad tak wesoło brzęczały, ulubiony wierzchowiec rżał tam kędyś w swej stajni z tęsknoty, za opóźniającym się dnia tego swym panem, a śniadanie zdala, zdala tak ponętnie woniało, hr. August nie przekroczył jeszcze progów pałacu swego brata, lecz zwracając się do lokaja, który go ku drzwiom odprowadzał, wymówił:
— Dowiedz się, mój kochany, czy hrabia Cezary jest u siebie?
— JPan Hrabia Cezary znajduje się obecnie w apartamentach JPani Hrabiny, odpowiedział sługa.
Hr. August zamyślił się głęboko. Z synowcem widzieć się dziś chciał, musiał koniecznie. Ale — miałże dla tego oddawać wizytę tak miłej mu bratowej? Było to pytanie, które go przejmowało dreszczem. Czegóż jednak, w sercu mężnem, nie dokaże poczucie obowiązku!
— Idź na górę, rzekł po namyśle hr. August do lokaja, i dowiedz się czy pani hrabina przyjmuje moją wizytę.
Po dwóch minutach, lokaj zbiegał już ze wschodów i z głębokim ukłonem mówił.
JPani Hrabina prosi!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.