<<< Dane tekstu >>>
Autor Nikołaj Gogol
Tytuł Rewizor z Petersburga
Podtytuł czyli podróż bez pieniędzy
Wydawca Adam Kaczurba
Data wyd. 1882
Druk Drukarnia Anny Wajdowiczowej
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ревизор
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT V.
(Pokój ten sam).
SCENA  I.
HORODNICZY — ANNA — MARYA I KWARTALNY.
Horodniczy.

A co moja żono! czy myślałaś kiedy o podobnym szczęściu? Co za bogata partya! wyznaj otwarcie: że tobie nawet we śnie nic podobnego się nie zamarzyło. — Z prostej Horodniczyny, w mgnieniu oka zostać... fiu wielką damą! i spokrewnić się z Jaśnie Wielmożną familią!

Anna.

Nie. Już ja oddawna o tem wiedziałam. Dla ciebie to wydarzenie zdaje się być osobliwem, bo jesteś prostak, nie widziałeś nigdy porządnych ludzi.

Horodniczy.

Jakto nie widziałem? ja sam jestem porządnym. Niech kaci porwą! Co z nas teraz za ptaszki; górnolotne! nie prawdaż Anulku?... Teraz to zadam pieprzu wszystkim tym, którzy na mnie podawali skargi i donosy. Ej, jest tam kto? (Kwartalny wchodzi) A, to ty Swistunow. Zwołać wszystkich kupców. Ja im dam skarżyć się! widzisz ich kanalie... poczekajcież gołąbeczki! „Teraz to ja wam stanę kością w gardle.“ Zanotować każdego który chodził na mnie ze skargą, a najwięcej tych pisarczuków co im bazgrali prośby. Ogłosić wszystkim, ażeby wiedzieli, jakie dziś szczęście Bóg zsyła na dom Horodniczego, bo wydaje swoją córkę, za takiego urzędnika, jakich mało na świecie; który jest w stanie tutejszych mieszkańców przepędzić, w turmę zasadzić, lub zrobić z nimi co zechce. — Oznajmić wszystkim a wszystkim, ażeby o tem całe miasto wiedziało. Krzycz na całe gardło, każ tarabanić, walić we dzwony; „Kiedy bal! to bal!“ (Kwartalny odchodzi) Nie prawdaż Anuleczku, co? — Powiedzże mi moja duszo, cóż teraz z nami będzie? gdzie mamy mieszkać? tu, czy w Petersburgu?...

Anna.

Naturalnie, że w Petersburgu. Tu w żaden sposób zostać nie możemy.

Horodniczy.
Tak, tak, w Petersburgu, chociaż nie źle byłoby i tu mieszkać. Mnie się zdaje, że teraz moje Horodniczostwo, precz do czarta! — nie prawdaż Anuleczku, co?
Anna.

Naturalnie. — Co tam, to Horodniczostwo!

Horodniczy.
Jak sądzisz Anuleczku, ja myślę, że teraz będę już mógł bezpiecznie lepsze miejsce schwycić; dlatego: że nasz przyszły zięć jest za pan brat ze wszystkiemi ministrami, i bywa na cesarskich pokojach. — On może mię posunąć tak wysoko, że czasem i w generalitet wlezę. Jak myślisz Anuleczko, mogę ja być generałem?
Anna.

Dla czegóż nie! możesz i bardzo możesz.

Horodniczy.
Ach! co to za rozkosz być generałem! Wstęga przez plecy!.. a jaka wstęga lepsza, Anuleczku? czerwona, czy błękitna?
Anna.

Ma się rozumieć, że błękitna.

Horodniczy.

Oho widzisz, czego jej się zachciewa!... tymczasem dobra będzie i czerwona. Wiesz że ty Anulku, dlaczego ja chciałbym koniecznie zostać generałem?... oto dlatego, że gdy przypadkiem zdarzy się gdziekolwiek jechać, to zaraz feldjegry i adjutanty skaczą obok ciebie, za tobą i przed, tobą! A na stacyach pocztowych, nikomu nic nie dadzą; wszyscy ciebie tylko czekają: a to same tytularne figury; kapitanowie i horodniczowie; a ty sobie ani dbasz, tylko siedzisz w powozie i gładzisz wąsy. Jesteś zaś na ohiedzie u jakiego gubernatora, to horodniczy stoi tam gdzieś z daleka! He, he, he! (zachodzi się ze śmiechu) To bardzo pociągające!

Anna.

Tobie zawsze głupstwa się podobają. Powinieneś być bacznym na to: że odtąd twój sposób myślenia, należy zupełnie odmienić, gdyż twojemi znajomemi będą: nie, lada jaki sędzia, z którym ty jeździsz szczwać zające, albo jakiś tam Ziemienika; ale przednie, osoby w znaczeniu i z najlepszem wychowaniem, jako to: hrabiowie, książęta... Dlatego ja się bardzo boję o ciebie: bo ty wybąkniesz czasem takie słówko, którego nikt w żadnem wyższem towarzystwie nie usłyszy.

Horodniczy.

Tak i cóż? słówkiem przecież nikogo nie skaleczysz.

Anna.

Dobrze to jest: dopókiś był horodniczym i żył w tej mieścinie, wszystko tobie uszło; ale w stolicy, to zupełnie co innego.

Horodniczy.
W rzeczy samej, prawda — mówią: że w Petersburgu, tak smaczne są ryby, że gdy je jeść zaczniesz, to aż ślinka pociecze.
Anna.

W twojej głowie tylko same ryby! — ja chcę koniecznie, ażeby dom nasz był pierwszym w całej stolicy, aby pokoje moje były przepełnione najdroższemi pachnidłami, ażeby każdy wchodzący mrużąc oczy powiedział: (czyni to i wącha) Ach! jak tu przyjemnie!






SCENA  II.
CIŻ I KUPCY.
Horodniczy (do wchodzących kupców).

A! jak się macie ptaszki!

Kupcy (kłaniając się).

Zdrowia życzymy ojcze!

Horodniczy.

A co gołąbeczki, jak tam idzie handel? Co, samowarniki, arszyniki przeklęte! skarżyć się, he? Protokanalie, archibestyje! skarżyć się! Co? „wszystko zabiera!“ myśleliście może, że waszym słowom uwierzy i do turmy zapakuje!... A czy wiecie wy? łajdaki, do stu par djabłów! wiecież wy, że...

Anna (przerywając).

Ach i mój Boże! mój Antolku, jakich ty nieprzyzwoitych słów używasz!

Horodniczy (z gniewem).

E! co tam, ja nie o tem teraz myślę!... Wiecież wy, że tenże sam urzędnik, przed którym mię oskarżyliście, żeni się z moją córką? he?... a co? na to powiecie? — Teraz ja was wszystkich tak wezmę w kluby, że ani jednego włoska w waszych brodach nie zostanie!... Złodzieje! wy tylko oszukujecie tutejszych mieszkańców... Rabusie! zrobi który z nich, podrad ze skarbem, na sto tysięcy... okpi, odrwi, dostawując zgniłe sukna, a potem kanalia ofiaruje za to dwadzieścia arszynów. — O! gdybym ja to był wprzód wiedział, że mi tak odpłacicie, wszystkich bym z góry powywieszał! — Brzuch swój naprzód wystawi i mówi że on kupiec; nie rusz go. Ja, powiada, i szlachcicowi w niczem nie ustąpię!... Szlachcic!... ach, wy chamy! — Szlachcic uczy się nauk: jeżeli go i sieką w szkołach, to dlatego, żeby był dobrym obywatelem, stał się użytecznym dla bliźnich i kraju, a ty co?... ty zaczynasz twój zawód od filuteryi, frantostwa... ciebie gospodarz twój bije za to, że nie umiesz oszukiwać! — Wypasie brzuch, naładuje kieszeń i już myśli że ważna figura... ptfu!... na twoją ważność!.. dlatego że szesnaście samowarów w dzień wypijasz, masz być ważnym?

Kupcy (kłaniając się).

Winniśmy, winni — Antoni Antonowiczu.

Horodniczy.

Skarżyć się?... a kto ci pomógł odrwić, kiedyś budował most i podałeś drzewa na dwadzieścia tysięcy, wówczas kiedy go nie było więcej jak na sto rubli? he?... ja pomogłem. A ty koźla brodo, o tem zapomniałeś? Gdybym był chciał, jużbyś dawno siedział w Sybirze. Milczysz? he?!

Abdulin (pada na kolana).

Jak Bóg w niebie winienem. Nas zły duch opętał. Już zarzekamy się nie iść nigdy ze skargą. Wszystko co zechcesz panie, gotowi jesteśmy wykonać, tylko się nie gniewaj.

Horodniczy.
Tylko się nie gniewaj!... teraz tarzasz się u nóg moich, dlatego żem was zwyciężył: a gdyby choć cokolwiek wierzch był z waszej strony, tobyś ty mnie kanalio wciągnął w same błoto i jeszcze kamieniem przywalił.
Kupcy (bijąc pokłony na kolanach).

Nie gub nas biednych Antoni Antonowiczu!

Horodniczy.

Teraz, nie gub! a przed tem co było? Jabym was wszystkich do turmy!.. (machnął ręką) Ale Bóg kazał przebaczać! Wstańcie, dosyć już tego i nie jestem mściwy; tylko teraz! patrzcie żeby było inaczej! Ja wydaję moję córkę, nie za jakiego prostego szlachcica. Patrzajcicż! ażeby powinszowanie było przyzwoite, nie dość na tem, ażeby zbyć jaka fraszką, lub głową cukru, rozumiecie? — No, ruszajcie z Bogiem!

Kupcy (odchodzą).





SCENA  III.
CIŻ, LIAPKIN — ZIEMLENIKA — później ROSTAKOWSKI.
Liapkin (jeszcze we drzwiach).

Mam że wierzyć, kochany panie Antoni? Do twojego domu nadzwyczajne szczęście zawitało.

Ziemlenika.

Mam honor powinszować tak nadspodziewanego szczęścia. Serdecznie mnie to ucieszyło, gdym się o tem dowiedział (całuje w rękę Annę i Maryę).

Rostakowski (wchodząc.)

Winszuję ci panie Antoni; niech Bóg przedłuża wiek twój i tej młody pary. Niech was licznem potomstwem obdarza, od wnucząt aż do prawnucząt. (całuje rękę Anny i Maryi).






SCENA  IV.
CIŻ — KOROPKIN Z ŻONĄ — LIULIUKOW.
Korobkin.

Mam honor złożyć im powinszowanie. (całuje w rękę Annę i Maryę).

Żona Korobkina.

Ach! z serca wam winszuję, tego nowego szczęścia.

Liuliukow.

I mnie niech będzie wolno powinszować, panu!... pani!.... (całuje w rękę Annę, potem robi miny szyderskie do publiczności — do Maryi) I pani!... (całuje ją w rękę i znowu robi takież same miny).






SCENA  V.
(Wiele gości w surdutach i frakach zbliżają się najprzód do Anny, później do Maryi całując ich w rękę i szepcąc coś z ukłonami).
BOBCZYŃSKI I DOBCZYŃSKI.
Bobczyński.

Mam honor powinszować.

Dobczyński.

Mam honor powinszować.

Bobczyński.

Nowego szczęścia!

Dobczyński.
Nowego szczęścia!
Dobczyński.

Nowego szczęścia!

Bobczyński (do Horodnickiego).

Panu!...

Dobczyński (j. w.)

Panu!...

Bobczyński (do Anny.)

Pani!...

Dobczyński (także.)

Pani!... (razem zbliżają się do Anny i uderzają się łbami całując ją w rękę).

Bobczyński (do Maryanny).

I pani, panno Maryo!... mam honor powinszować. (całując ją w rękę) Pani zostajesz najszczęśliwszą istotą; będziesz nosić złotem haftowane suknie, pożywać delikatne potrawy, i trawić chwile najweselsze...

Dobczyński (przerywając).

I pani, panno Maryo! mam honor powinszować. (całując ją w rękę) Niech ci Bóg da bogactwo, dukaty i synka, ot tak... maleńkiego, (pokazuje ręką) któregoby można było na dłoni posadzić, i któryby tylko krzyczał: ua, ua, ua!






SCENA  VI.
(Jeszcze kilku gości wchodzi i całują ręce tak jak uprzednio )
CIŻ I CHŁOPOW Z ŻONĄ.
Chłopow.

Mam honor...

Żona Chłopowa (bierzy naprzód i mówi prędko do Anny).

Winszuję, winszuję pani. (całują się) Ach! jakżem uradowana — powiedziano mi: że pani Horodniczyna wydaje za mąż córkę. Ach mój Boże! mówię do mojego męża: Czy słyszysz Łukaszu, co za szczęście spotyka naszych dobrych przyjaciół!... i tak zostałam tem zachwyconą; że z wielką niecierpliwością śpieszyłam osobiście okazać wam moje radość. Chwałaż Bogu pomyślałam sobie, pani Horodniczyna oczekiwała ciągle jak najlepszej partyi dla swojej córki, a teraz właśnie przeznaczenie tak zrządziło, jak sobie życzyła. I w istocie, tak byłam tem uszczęśliwioną, żem mówić nie mogła z radości, i rzewne łzy roniłam. Mąż mój odzywa się do mnie; czegóż to moje życie tak niemiłosiernie płaczesz? ach! Łukaszeczku, mówię, ja sama niewiem; a łzy tak jak z fontanny lały się na posadzkę.

Horodniczy.

Siadajcież panowie! bardzo proszę. Ej Michałek! przynieś więcej krzeseł, (goście siadają).






SCENA  VII.
CIŻ, CZASTNY PRYSTAW I KWARTALNI.
Czastny Prystaw.

Mam honor powinszować Jaśnie Wielmożnemu panu: szczęścia i nowych pomyślności w jak najdłuższe lata.

Horodniczy.
Dziękuję, dziękuję! proszę siedzieć, panowie! (goście siadają.)
Liapkin.

Opowiedzże nam panie Antoni, od początku aż do końca, wszystkie szczegóły tego romansu, prosimy!

Horodniczy.

Jest to nadzwyczajne wydarzenie, tok dzieła szczególny: oświadczył się sam osobiście.

Anna.

A to w sposobie pełnym najgłębszego uszanowania, i najwyższej delikatności. Pani! mówił do mnie z czułością, nie wzracam żadnej uwagi na to: że nie jesteś Księżną lub Grafinią; ale jedynie przez wzgląd na twoje pani dostojność, i na rzadkie przymioty duszy twej córki: proszę cię o jej rękę, a jeżeli będziesz tak nielitościwą...

Marya.

Ach mamo! on to do mnie mówił.

Anna.

Cicho! ty nic jeszcze nie rozumiesz, zatem nie mieszaj się do tego co do ciebie nie należy! — Czy uwierzysz pani, mówił dalej, ja dla tego jedynie błagam cię o twoją rękę, czyli o rękę twej córki, że jej anielskie wdzięki wprawiły mię w zachwycenie, i przejęły serce moje najwyższem uczuciem. — Gdy się tak czule wyrażał, chciałem mu powiedzieć: że to jest dla nas wielkim i niezasłużonym zaszczytem.. natenczas on, padł w milczeniu na kolana, i głosem rozpaczy rzekł: „Ach! pani! nie żądaj mojego nieszczęścia! jeżeli nie uczynisz zadość mojej prośbie, oto zaraz w twoich oczach, życie sobie odbiorę.

Marya.

Doprawdy, mamo, on to mnie mówił.

Anna.

Tak, zapewne... i o tobie także: ja tego nie przeczę.

Horodniczy.

I okropnie nas przestraszył. „Zastrzelę się! mówił, na śmierć się zastrzelę!“

Wielu z gości.

No, proszę!

Liapkin.

W istocie, to rzecz szczególna!

Chłopow.

Oryginalna! widać że tak chciało przeznaczenie.

Ziemlenika (n. s.)

Takiej szarej gąsce, to szczęście samo w rękę lezie.

Liapkin.

Jeżeli chcesz panie Antoni, więc z największą chęcią odstąpię ci tego charta, którego targowałeś.

Horodniczy.

Mnie teraz nie charty w głowie.

Liapkin.
Kiedy ci się ten nie podoba, to możesz sobie wybrać innego.
Żona Korobkina.

Ach! kochana Horodniczyno, tak jestem uradowana; z waszego szczęścia, że nie możesz sobie wyobrazić.

Korobkin.

Gdzież teraz przebywa nasz dostojny gość, czy nie możnaby wiedzieć?... Słyszałem że odjechał.

Horodniczy.

Tak, na jeden dzień tylko, za nader ważnym interesem.

Anna.

Do swojego stryja, po błogosławieństwo.

Horodniczy.

Tak jest, tak; prosić go o błogosławieństwo — lecz jutro... (kicha — życzenia jednogłośne przytomnych) Bardzo dziękuję!... Lecz jutro będzie tu z powrotem.. (znowu kicha jednogłośnie życzenia, między któremi słychać inne głosy jak to:

Czastnego Prystawa. Razem.
Życzę zdrowia JW. Panu!
Bobczyńskiego.
Sto lat i worek dukatów!
Dobczyńskiego.
Sto chat i dwieście konsolacyi!
Liapkina.
A bodajeś pękł!
Żona Korobkina.
Niech cię piorun trzaśnie!
Horodniczy.

Najpokorniej dziękuję! I nawzajem, tegoż samego każdemu z was życzę.

Anna.

Zamyślamy odtąd mieszkać w Petersburgu. Bo przyznać potrzeba, że tutejsze powietrze, za nadto już wiejskie!... I bardzo dla nas nie zdrowe. Przytem, mąż mój otrzyma tam rangę generała.

Horodniczy.

Tak, prawdę mówiąc, panowie! chciałbym serdecznie zostać generałem.

Chłopow.

O! daj to Boże!

Rostakowski.

Wszystko to jest w mocy Boga!

Liapkin.

Wielki okręt, wielka woda! według stawu grobla!

Ziemlenika.

Według zasług, chwała!

Liapkin (n. s.)

Dokaże sztuki, gdy w rzeczy samej zostanie generałem! — Jemu generalstwo tak przystoi, jak cielakowi siodło! Nie, jeszcze to widłami pisano. Tu są godniejsi od ciebie, którzy dotychczas nawet nie myśleli o generalstwie.

Ziemlenika (n. s.)
Widzisz go już i na generała lezie! czego dobrego, a to być może, (obracając się do Horodniczego) Wówczas, panie Antoni dobrodzieju, nie zapomnij i o nas.
Liapkin.

A jeśli się coś wydarzy, naprzykład jaka potrzeba w sprawach, nie chciej nam odmawiać swojej pomocy.

Korobkin.

Na przyszły rok, zawiozę mojego starszego syna do stolicy, dla kończenia nauk; chciej być panie! jego protektorem, i zastąp sierocie miejsce ojca.

Horodniczy.

Z mojej strony, gotów jestem wszystko uczynić.

Anna.

Ty, Antolku, nigdy nieodmawiasz, wszystko obiecujesz. Nie będziesz miał czasu nawet i myśleć o tem. Jakże można, tak siebie obarczać podobnemi fraszkami?

Horodniczy.

Dlaczegóż nie, moja duszko? kto tylko chce, wszystko może.

Anna.

Może łatwo to mówić.

Żona Korobkina (do innych gości).

Słyszycie państwo, jak nas proteguje?

Żona Chłopowa.

To nie nowina, ona taką zawsze była; wiemy o tem dobrze: posadź ją za stół, to ona jeszcze i nogi...






SCENA  VIII.
CIŻ I POCZTMAJSTER.
Pocztmajster.

Ach panowie, przychodzę wam objawić rzecz bardzo zadziwiającą.

Horodniczy.

Cóż takiego? słuchamy.

Pocztmajster.

Ale nie wiem jak tu zacząć: okoliczność tak dziwna, że....

Goście.

To coś bardzo ciekawego — mów pan, mów prędzej.

Pocztmajster.

Przychodzę do domu, i zastaję na poczcie list tego urzędnika, który raczył wszystkie nasze zakłady obejrzeć. Na kopercie było zaadresowano jakiemuś tam Trapiczkinu w Petersburga: przy ulicy pocztamtskiej. Skorom wyczytał pocztamską ulicę, strętwiałem w momencie. Myślę sobie, to niezawodnie o mnie coś pisze. Zapewnie się skąd dowiedział: że ja czasem przez ciekawość lubię jaki list przeczytać; i w tejże samej chwili, jakaś moc niewidoma, pokusiła mię rozpieczętować.

Liapkin.

Jak to! ten sam list?

Horodniczy.

Jakim czołem?... (wszyscy przerażeni).

Pocztmajster.
Ja również, tak jak i wy teraz, tą myślą przerażony, z wielkiem strachem położyłem list na stole, i chciałem już zawołać pocztyliona, dla odprawienia szatafetę. Lecz gdym się cokolwiek od stołu oddalił, znowu coś magnetycznego pociągnęło mnie ku niemu. W jednym uchu szepcze rozpieczętuj! w drugim, nie rozpieczętywuj! rozpieczętuj: nie rozpieczętywuj. Z jednej strony jakby mnie kto w rękę szturkał, z drugiej mówi: ani się waż! zginiesz jak mucha! — Tak może z minut dziesięć walczyłem sam z sobą nie wiedząc co przedsięwziąść: nakoniec zdecydowałem się rozpieczętować!
Horodniczy.

I pan śmiałeś?

Pocztmajster.

Dalibóg rozpieczętowałem! lecz z taką trwogą, jakiej nigdy nie doświadczałem. Kazałem przymknąć okiennice, sam własnoręcznie zatknąłem wszystkie szparki. Lecz skorom palce na laku położył, ogień przejął wszystkie moje członki, a gdym pieczęć rozłamał, uczułem dreszcz i zimno, jakby krew we mnie zamarła! — Kiedym nareszcie dobył już ten list nieszczęsny, nie pamiętałem wówczas, gdzie i na którym świecie byłem. Wargi moje i zęby tak strasznie drgały, żem przez całą godzinę jednego wiersza nie mógł przeczytać.

Horodniczy.

Jak pan się odważyłeś rozpieczętować list, tak ważnej i pełnomocnej osoby?

Pocztmajster.

W tem też to i sztuka... że on nie jest ani ważną, ani pełnomocną osobą.

Horodniczy.

Czemże więc jest, według pańskiego zdania?

Pocztmajster.
Ani to, ani owo. — Djabeł go wie kto on taki!
Horodniczy (z zapalczywością.)

Jak pan śmiesz to mówić? wiedz o tem, że ja każę wziąść go do aresztu.

Pocztmajster.

Kto? pan?

Horodniczy.

Tak, ja.

Pocztmajster.

Za krótkie ręce.

Horodniczy.

A wieszże mój panie, że tenże sam urzędnik żeni się jutro z moją córką? — I że ja jak tylko zostanę generałem, to cię w Sybir zapakuję.

Pocztmajster.

Ach, mój panie Antoni, nie unoś się tak bardzo! Co tam Sybir! Sybir! od nas daleko. Oto lepiej przeczytam ci ten list tajemniczy. Panowie pozwolą?

Wszyscy.

I owszem... Czytaj pan. czytaj.

Pocztmajster (czyta)

„Maja dnia... i t. d. — Doniosłem ci już o tem, kochany mój Trapiczkin, jak mnie ograł w Penzie pewien piechotny kapitan. Mój oberżysta chciał mnie już zawlec do turmy. A do ojca nie śmiałem nic pisać, bo u niego zawsze jedna i ta sama piosneczka: rózgi i rózgi. Byłem w położeniu bardzo smutnym, gdy nareszcie, los mój odmienił się w jednej chwili: mieszkam teraz w domu horodniczego, hulam, bawię się i przepędzam czas en bons mots. Żona jego i córka, obie nie są dla mnie obojętne. Nie wiem nawet do której się wprzód udać; lecz najlepiej podobno będzie zacząć od matki, bo do córki przystęp może być nieco trudniejszym, a mamunia jeszcze niczego i w jednej chwili gotowa się po uszy zakochać. Sam zaś Horodniczy, jest to człowiek najuczciwszy, patryarchalnie gościnny, ale głupi jak siwy baran!!!

Horodniczy.

Nie. To być nie może! tam tego nie ma.

Pocztmajster (pokazując pismo).

Czytaj pan sam!

Horodniczy (czyta).

„Jak siwy baran“... to być nie może, to pan sam napisałeś.

Pocztmajster.

Jakżeżbym ja mógł to napisać?

Ziemlenika.

Czytaj pan dalej.

Chłopow.

Tak jest, czytaj pan dalej.

Pocztmajster (czyta dalej).

„Sam Horodniczy, jest to człowiek najuczciwszy, patryarchalnie gościnny, ale głupi jak siwy baran....“

Horodniczy.

Niech djabli porwą! Jeszcze powtarza.

Pocztmajster (czytając dalej).

„No... hm... hm, hm... jak siwy baran. Pocztmeister także dobry człowiek...“ (przestaje czytać) No, tu i o mnie także niegrzecznie się wyraża.

Horodniczy.
Nie, niech pan czyta!
Pocztmajster.

Na cóż to?

Horodniczy.
Nie, do sto djabłów! kiedy czytać, to czytać. Czytaj pan wszystko!
Ziemlenika.

Pozwól pan, ja dokończę. (Kładzie okulary i czyta) „Pocztmeister, także dobry człowiek; nadzwyczajnie podobny do naszego departamentowego stróża Nikity; i ani wątpić, jest taki sam łotr i pijaczyna.“

Pocztmajster (do publiczności).

A to przebrzydły młokos, którego tylko wysiec rózgami, i nic więcej!

Ziemlenika (czyta dalej).

„Oprócz tego, kurator szpitalów, jakiś tam“ e. e. et... (jąka się).

Korobkin.

Czegóżeś się pan zatrzymał?

Ziemlenika.

Nie wyraźny charakter... wreszcie widać, że ten co to pisał jest hultaj i ladaco!

Korobkin.

Pozwól pan mnie; moje oczy dobrze widzą. (chce odebrać list).

Ziemlenika (nie daje).

Nie, to miejsce można opuścić; a tam dalej dość wyraźnie pisano.

Korobkin.
Daj pan, daj! już ja będę wiedział.
Ziemlenika.

Przeczytać, to ja i sam przeczytam, (patrząc w list) dalibóg! wyraźnie.

Pocztmajster.

Nie, nie; wszystko trzeba czytać!

Wszyscy.

Tak, tak. Oddaj pan list! — Niech pan Korobkin czyta.

Ziemlenika.

Zaraz, zaraz... (oddaje list) tylko palcem zakryją. (zakrywa list palcem) Oto, tego tylko pan nie czytaj, a resztę wszystko można.

Wszyscy (przystępując do czytającego).
Pocztmajster.

Wszystko pan czytaj!

Korobkin (czyta).

„Oprócz tego kurator szpitalów jakiś tam Ziemlenika; wyobraź sobie osła w jarmułce z ogromnymi uszami...“

Ziemlenika (do publiczności).

Cóż tu tak dowcipnego! Bóg wie co: Osioł w jarmułce! nie ma w tem prawdopodobieństwa. — Czy widziano gdzie osła w jarmułce?

Korobkin (czytając dalej).

„A od inspektora szkoły, strasznie śmierdzi cebula....“

Chłopow (do publiczności).

Dalibóg, nigdy nawet do gęby nie brałem cebuli.

Liapkin (n. s.)
Dzięki Bogu, że przynajmniej o mnie nic nie pisze.
Korobkin (dalej czyta).

„Oprócz tego jakiś tam sędzia...“

Liapkin (n. s.)

Otóż masz! (głośno) Panowie, ja sądzę, że list jest nie co za długi. Na ten raz dość będzie i tego.

Chłopow.

Nie, ja chcę wszystko wiedzieć.

Korobkin (czyta dalej).

„Jakiś tam sędzia Liapkin — Tiapkin, szczególny mauvais ton..“[1] (zatrzymując się) To musi być francuzkie słowo.

Liapkin.

A djabli go wiedzą, co ono znaczy!... Jeżeli oszust, to jeszcze dobrze, a może być co gorszego.

Korobkin (czyta dalej).

„Słowem: straszny gap. — Sądząc po mojej fizyognomii wzięli mnie za wojennego generała gubernatora. Ja z mojej strony nie źle ich podskubałem — jesteś redaktorem pism, zmiłuj się więc, umieść ich gdzie w jakiem dziełku i okrytykuj porządnie. Bywaj zdrów, drogi przyjacielu. Idąc za twojem przykładem, sam odtąd zajmę się literaturą. — Smutno bracie, tak żyć: szukam posiłku dla duszy, a poziome pospólstwo mnie nie rozumi. Chcę więc nakoniec zająć się czemś wyższem. Pisz do mnie do Saratowskiej gubernii, do majątku Podkatiłówki.“ (przewraca list i czyta adres) „Wielmożnemu panu, Janowi Triupiczkinu w S. Petersburgu, przy ulicy Pocztamtskiej, w domie pod N. 27 na trzeciem piętrze.“

Żona Korobkina.

Co za nadspodziana i bezprzykładna konfuzja!

Horodniczy.

Ach! jestem zgubiony, zarznięty, zabity! Nic nie czuję, nic nie widzę. Posłać za nim w pogoń!.. wrócić, wrócić go tu natychmiast! (macha ręką).

Pocztmajster.

Gdzie tam już wrócić! Jakby z umysłu, kazałem Smotrytielowi dać najlepszą trójkę; a nadto jeszcze; posłałem na piśmie zalecenie, do wszystkich pocztowych stacyj mojego okręgu, aby go co najprędzej ekspedyowano. — O! wolałbym był żeby mnie wprzód pioruny!...

Liapkin.

Niech go tam djabli wezmą! — Dowiedźcie się panowie, że on u mnie pieniędzy pożyczył.

Ziemlenika.

I u mnie także, trzysta rubli.

Pocztmajster (wzdychając).

Ach! i u mnie sto rubli.

Bobczyński.

A od nas z panem Piotrem wziął czterdzieści asygnacyjnych i trzy grzywienki srebrem.

Liapkin (rozstawiając ręce).

Jakże nam panowie? można było do tyla się zapomnieć.

Horodniczy (bijąc siebie w czoło i w plecy).
Jakże ja? nie, jakże ty! stary głupcze! zgrzybiały, siwy baranie! mogłeś tak haniebnie dać się w pole wywieść. Trzydzieści lat już służę; żaden kupiec, żaden podradczyk, w niczem nie mógł mnie podejść; największych łotrów odrwiwałem; najzręczniejszych filutów, nawet takich co cały świat okraść gotowi, łowiłem na wędkę; trzech gubernatorów oszukałem!... A teraz... jeden wietrznik, młokos, u którego na brodzie mleko jeszcze nie obeschło, tak zadrwił ze mnie! — Ruszaj, łapaj ścigaj! i daj go tu!...
Anna (do męża).

Jakto? to nie uchodzi, to być nie może!... przecież on już był zaręczony z naszą Maryą.

Horodniczy (z gniewem i żalem).

Nie widziszże jeszcze: iż u niego wszystko to było: tylko wiatrem? — Najrozpustniejszy filut, niech go jasny piorun trzaśnie!... Otóż sprawdziło owo przysłowie: że gdy kogo chce Bóg ukarać, najrzód mu rozum odbierze. I cóż w nim jest tak osobliwego, żeby go aż można było wziąść za tak ważną znakomitą figurę? Niechajby miał w sobie coś przynajmniej takiego co wzbudza w ludziach szacunek, uszanowanie; a to djabli wiedzą co: jakiś wyschły gilbas; chudy jak widelec. — I jakim to się sposobem stało? kto pierwszy doniósł mi o tem, kto powiedział: że to jest urzędnik, przysłany do nas dla rewidowania?

Ziemlenika.

Kto doniósł, kto powiedział! Oto ci dwaj gagatki! (wskazuje na Dobczyńskiego i Bobczyńskiego).

Bobczyński.

To... to... to... nie ja — jam nawet o tem nie myślał.

Dobczyński.

Ja także nic nie mówiłem, zupełnie nic...

Ziemlenika.

Wy, nie kto inny.

Chłopow.
Rozumie się, że wy. Naprzód wpadliście tu z traktyeru jak waryaci, krzycząc na całe gardło: znaleźliśmy go, przyjechał, przyjechał Rewizor, który pieniędzy nie płaci.... prawda że nie płaci, ale pożycza... Niech was djabli porwą! mieli kogo znaleźć!
Horodniczy.

Naturalnie, wy miastowi nowiniarze, przebrzydłe spleśniałe plotki.

Ziemlenika.

Idźcie do piekła! z waszym Rewizorem i waszemi nowinami.

Horodniczy.

E! przeklęte grzechotniki! włóczą się tylko po mieście, rozsiewają baśnie i trwożą wszystkich!... sroki krótkoogoniaste!

Liapkin.

Obrzydłe kapcany!

Chłopow.

Szlafmyce dziurawe!

Ziemlenika.

Stare pantofle! (wszyscy ich obstępują do koła).

Bobczyński.

Dalibóg! to nie ja, to pan Piotr.

Dobczyński.

Eh nie; to nie ja, to pan Piotr.

Bobczyński.

Ale nie, ty wprzódy!...






SCENA  IX. I OSTATNIA.
CIŻ I ŻANDARM.
Żandarm (do Horodniczego).

Przybyły za Najwyższym rozkazem urzędnik z Petersburga, żąda natychmiast widzieć pana u siebie; stanął w tutejszej oberży.

(Wszyscy wydają okrzyk zadziwienia i zostają w osłupieniu z otwartemi gębami, wyciągniętymi szyjami, etc. etc. Niema scena. Kortyna zapada).
KONIEC SZTUKI.






  1. Przypis własny Wikiźródeł mauvais ton (fr.) — zły ton, złe maniery.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Nikołaj Gogol i tłumacza: anonimowy.