<<< Dane tekstu >>>
Autor Nikołaj Gogol
Tytuł Rewizor z Petersburga
Podtytuł czyli podróż bez pieniędzy
Wydawca Adam Kaczurba
Data wyd. 1882
Druk Drukarnia Anny Wajdowiczowej
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Ревизор
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
AKT IV.
(Pokój ten sam. Świeca na stole.)
SCENA  I.
LIAPKIN — ZIEMLENIKA — SZPEKIN — CHŁOPOW — DOBCZYŃSKI I BOBCZYŃSKI (wchodzą na palcach z ostrożnością w pełnej formie, w mundurach. — Cała ta scena odbywa się półgłosem).
Liapkin.

Prędzej, prędzej panowie, stawajcie w kółko — on zapewne niezadługo wyjdzie. Otóż ta tak. (Wszyscy szykują się w półkole). Ty panie Pietrze przejdź na tę stronę, a ty panie Pietrze stań tutaj. (Oba Piotrowie przechodzą na palcach) Tak, dobrze — teraz wszyscy, wyciągnąć się po wojennemu, bo widzicie, konieczność wymaga tak mu się przedstawić. (ogląda wszystkich i odchodzi na środek) A wiecie co, że patrząc z daleka, jest w nas coś wojskowego. (Słychać w pokoju Chlestakowa, odkrząkiwania i plucie. Urzędnicy się trwożą).

Ziemlenika.

Widać że się już przebudził.

Liapkin.
Strudzony.
Szpekin.

Nie ma co mówić, wczoraj dość się wygadał. Jak panowie sądzicie? mnie się zdaje, że z tego wszystkiego co on tu mówił, ledwie jest połowa prawdy.

Liapkin.

Gdzie zaś! podhulał nieco i skłamał trochę. Nie jest to żadnym błędem; to się zdarzy każdemu człowiekowi. Za to u niego każdy wyraz jakby odważony, wszystko szło z rozwagą. Przypuśćmy nawet że podhulał, ale dlaczego, i na co podhulał to zapewne nie bez celu.

Szpekin.

Dobrze, żeśmy dla niego ze śniadaniem wystąpili — Chleba i soli już skosztował, więc nam szkodzić nie zechce; nawet sam się już z tego wygadał, o czem z początku mówić nie chciał.

Ziemlenika.

Jednak radziłbym panowie, nie zasypiać i nie trzymać rąk w kieszeni. A jeżeli on teraz przespawszy się, zacznie znowu po swojemu, cóż wtenczas będzie? Ja się obawiam. Nasz Horodniczy, o! to stary filut: on go już musiał sam na sam, czemkolwiek zaspokoić; tylko nic nam nie mówi.

Chłopow.

A co panowie myślicie — to wszystko być może.

Liapkin.

Wiecież co, a gdyby mu tak... (pokazuje gestami).

Ziemlenika.

Podsunąć, co?

Liapkin.

Tak.

Szpekin.
Djabelnie niebezpieczno.
Ziemlenika.

A jakże to zrobić?

Liapkin.

Ot tak najlepiej; zrobić wprost składkę, w guście podarku, lub ofiary na rzecz jakiego towarzystwa; jego zaś prosić, ażeby przyjął na siebie obowiązek.. Ale i to, niech djabli wezmą; niebezpieczno!

Szpekin.

Lepiej po prostu, oto tak: że niby przez pocztę zostały tu nadesłane pieniądze, nie wiadomo dla kogo; a ponieważ właściciela nie znaleziono: więc go się zapytać, czy czasem te pieniądze nie do niego należą.

Ziemlenika.

To, to, to! da on panu za to: „nie wiadomo dla kogo nadesłane.“ Patrzaj, żeby cię tylko przez pocztę, nie odesłał gdzieś daleko.

Liapkin.

Najlepiej tak będzie: że niby w naszem mieście, umarł bogaty kupiec zostawiwszy testament, a po testamencie...

Ziemlenika.

No i cóż po testamencie?

Liapkin.

Koma, czyli przecinek. Zacząłem był tak gładko, a końca ani weź znaleść.

Ziemlenika.

Płynął, płynął, a przy brzegu utonął. Nie, takie rzeczy nic w taki sposób działać się zwykły. Powiedzcież mi panowie, po co tu przybyliśmy z całym naszym szwadronem? a to ty, panie Liapkin, wymyśliłeś: ażeby się po wojennemu prezentować. Moje zdanie, przedstawić się każdemu po osobno, tak na cztery oczy, i tego... co tam będzie potrzeba; żeby nawet uszy nie słyszały. Otóż to tak, w porządnym towarzystwie, zawsze się robi!... a gdy już jeden wprzódy popróbuje, to później wszystkim nam będzie wiadomo, jak należy postąpić.

Szpekin.

Ma słuszność!

Liapkin.

I owszem, spróbujmy. Tobie panie Ziemlenika, ponieważ w twoim szpitalu, nasz dostojny Wizytator, już chleba zakosztował; tobie mówię, najwłaściwiej będzie naprzód się sprezentować.

Ziemlenika.

Dla czegóż mnie? ja myślę czy nie będzie przyzwoiciej, ażeby pan Szpekin, jako pocztmajster.

Szpekin.

Na cóż ja? nie równie lepiej panu Liapkinowi, jako sędziemu pokoju.

Liapkin.

Liapkinowi, Liapkinowi! wszyscy na Liapkina! czemuż nie panu Chłopowemu, jako kształcicielowi młodzieży?

Chłopow.

Nie, panowie, ja nie mogę. Jestem tak delikatnie wychowany, że gdy rozmawia ze mną osoba, choć jedną rangą wyższa odemnie, to już moja dusza na ramieniu, a język jakby w pantoflach. Nie, panowie, uwolnijcie mnie od tego, na honor uwolnijcie.

Ziemlenika.

W samej rzeczy, z której bądź strony uważając, nikomu nie jest tak zręcznie wziąśc się za to, jak tobie panie Liapkin. U pana za każdym słowem, to Cyceron siedzi na języku.

Liapkin.
Co pan znowu zmyślił jakiegoś tam Cycerona!... że czasem zawlókłszy się, gdzie rozprawiam o kłótniach domowych, albo o jakiem gończem szczeniątku...
Wszyscy (przystępując do niego).

I o babilońskiej wieży!... nie, panie sędzio! nie opuszczaj nas, bądź naszym ojcem! nie, panie Liapkin!...

Liapkin.

Odczepcie się, panowie!

(W tejże chwili słychać stąpanie i kaszlanie w pokoju Chlestakowa. Wszyscy razem śpieszą na wyścigi do drzwi środkowych chcąc wyjść i przyciskają jeden drugiego).
Bobczyński (krzycząc pół głosem).

Oj! panie Pietrze, panie Pietrze! nastąpiłeś mi na nogę

Ziemlenika (także).

Odstąpcie panowie, pozwólcież choć duszy wyjść z grzesznego ciała: na miazgę mię ścisnęli!

(Wszyscy wydają przerywane okrzyki Aj! aj! w końcu wypierają się przez drzwi środkowe).





SCENA  II.
Chlestakow (sam)
(Wychodzi ze swego pokoju z zaspanemi oczami)

Zdaje się, że chrapnąłem trochę. Skąd oni nabrali tyle materaców i pierzyn?... Rozkosznie spałem, ażem się spocił. Musiano jednakże na wczorajszem śniadaniu, podsunąć mi coś bardzo mocnego sznapsa, lub coś podobnego, bo dotychczas w głowie mam jakieś stukanie. — No jak uważam, to z przyjemnością czas tu pędzić można. Bardzo to lubię! to po mojemu! Na tym punkcie jestem dziwakiem — nie wiem jak drugim, ale mnie takie życie, niezmiernie się podoba. Nie potrzebuję nic więcej, jak żeby na mnie zwracano uwagę, starano się ugościć; i żeby to wszystko czyniono ze szczerością, otwartością, jak mówią od serca, nie zaś z jakiegokolwiek interesu. — Ale córeczka Horodniczego wcale nie szpetna; no i mamunia także, możnaby jeszcze... Niewiem dla czego, ale szczerze mówię, że podobne życie bardzo mi się podoba.






SCENA  III.
CHLESTAKOW I LIAPKIN.
Liapkin (wchodzi zatrzymuje się i mówi do siebie).

Boże! wspieraj mnie! dozwól mi wyjść stąd w całości! — Kolana moje nieustannie dygocą. (Przystępuje i mówi głośno, a wyciągnąwszy się przytrzymuje ręką szpadę) Mam honor przedstawić się: sędzia tutejszego powiatowego sądu, kolleski Asesor, Liapkin — Tiapkin.

Chlestakow.

Proszę siedzieć. To pan jesteś sędzią.

Liapkin.

Z ośmiuset afirmatiw zostałem wybrany na trzecie trijenium z woli Dworzaństwa; i dotychczas spełniam ten obowiązek z całą gorliwością.

Chlestakow.

A czy korzystna to służba?

Liapkin.

Za dziewięć lat, przedstawiony zostałem do krzyża św. Włodzimierza 4 klasy, z potwierdzenia samejże zwierzchności.

Chlestakow.
Ja bardzo lubię krzyż Włodzimierza. Anny 3 klasy nie tyle mi się podoba. Za nadto już, jakto powiedzieć, pospolity: każdy go nosi, nawet naczelnicy stołu.
Liapkin (n. s.)

No, sposób już wymyśliłem — ale Bóg wie, czy mi się uda! Serce moje kołacze! ułożyłem sobie: rzucić nieznacznie na ziemię, niby to niechcący; a potem się schylić dla podjęcia. Ale djabli wiedzą, jak tego dokazać. Aj!.... (gubi paczkę Assygnat na ziemię) już upadły... Boże! ratuj mię!... (schyla się podjąć pieniądze).

Chlestakow.

A co tam?... (przysuwa cokolwiek krzesło).

Liapkin (n. s. ledwie żywy).

O Boże! jużem zgubiony! już jestem pod sądem! i wóz już po mnie zajechał!

Chlestakow.

Co to pan zgubiłeś?

Liapkin.

Jakieś tu assygnacye upadły; rozumiałem, czy nie z pańskiego stołu. (n. s.) No, teraz już zginę niezawodnie.

Chlestakow.

Pozwól pan, ja zobaczę — być może, że one są moje. Ja przez rozrzutność, często gubiłem pieniądze. A zwłoszczykowi, to nie raz przez omyłkę, zamiast pięćdziesiątki, złotego pół imperyała dałem.

Liapkin.
Ja sądzę, że to są pańskie Assygnaty... (n. s.) No, śmiało śmiało!
Chlestakow.
Zdaje się, więcej trzystu rubli. Nie wiem prawdziwie... zresztą może to być; nigdy nie liczę moich pieniędzy. A jeźli ich czasem zabraknie, to wszystko jedno — pożycz mi pan te pieniądze, a ja mu one później z wdzięcznością odeślę.
Liapkin.

Zmiłuj się pan i takiem przyjęciem można człowieka uszczęśliwić.

Chlestakow.

Najdalej za dwa tygodnie, odeszlę panu z majątku, co do grosza.

Liapkin (wstaje chcąc odejść).

Na co to? ja poczekam. Niech się pan nie trudzi. Jeżeli bym jeszcze mógł się w czem przysłużyć... to proszę tylko rozkazać.

Chlestakow.

Dobrze, dobrze, pan już wychodzi?

Liapkin.

Nie ośmielę się, zabierać panu czasu przeznaczonego na tak ważne zajęcie.

Chlestakow.

Żegnam pana i wszak się jeszcze zobaczymy?

Liapkin.

Gotów jestem stawić się, za pierwszym rozkazem, (n. s. odchodząc) Chwałaż Bogu! nasza wygrana!

Chlestakow (po jego odejściu).

Dobry człowiek z tego pana sędziego.






SCENA  IV.
CHLESTAKOW — SZPEKIN.
Szpekin (wchodzi wyciągnięty przytrzymując szpadę).
Mam honor przedstawić się: Pocztmajster, nadworny sowietnik Szpekin.
Chlestakow.

A, najuniżeniej dziękuję, za łaskawe, mnie odwiedzenie. Ja bardzo lubię przyjacielskie towarzystwa. Proszę siedzieć! — Czy pan ciągle tu mieszkasz?

Szpekin.

Tak jest.

Chlestakow.

Podoba mi się tutejsze miasteczko. Prawda, że nie bardzo ludne, ale nic to! przecież to nie stolica. Nie prawdaż, że to nie stolica?

Szpekin.

Istotna prawda.

Chlestakow.

To tylko w stolicy można żyć bon ton — i nie widać tam tych gęsi prowincyonalnych. Jak się panu zdaje, nie prawdaż?

Szpekin.

Tak w istocie! (n. s.) A! on, jak uważam, nie jest dumny; o wszystkiem się rozpytuje.

Chlestakow.

Jednakże i w małem miasteczku żyć szczęśliwie można?

Szpekin.

Tak w samej rzeczy!

Chlestakow.

Według mego zdania, trzeba tylko do tego szczerej otwartości, dobranego towarzystwa, żeby się szanowało, serdecznie kochało — nie prawdaż?

Szpekin.

Bardzo sprawiedliwie.

Chlestakow.

Kontent jestem z tego, że pan jednego ze mną zdania. Ja to lubię, to mój charakter. (zagląda mu w oczy i mówi do siebie) E, poproszę tego pocztmajstra, ażeby mi także pożyczył! (głośno) Czy wiesz pan, jaki fatalny wypadek zdarzył mi się w tej podróży? wyekspensowałem wszystko i jestem bez grosza. Nie mógłbyś pan, pożyczyć mi cokolwiek?

Szpekin.

Wiele pan rozkaże?

Chlestakow.

Tak z jakich dwieście rubelków; a ja panu jutro z majątku odeszlę.

Szpekin.

Natychmiast. (szuka, w kieszeni i wyjmuje assynaty).

Chlestakow.

Bardzo dziękuję — trzeba panu wiedzieć, że ja w drodze nic sobie nie żałuję — bo dla czegóż mam sobie żałować. Nie prawdaż?

Szpekin.

Istotna prawda. (wstaje z uszanowaniem) Nie ośmielę się dłużej niepokoić pana moją przytomnością... muszę się dowiedzieć, czy czasem nie zaszło co nowego na poczcie.

Chlestakow.

Dobrze — żegnam pana, żegnam! (po odejściu pocztmajstra zapala cygaro) No, pocztmajster także dobry człowiek. Grzeczny, usłużny. Przyznam się, że nadzwyczaj lubię takich ludzi, z którymi można jasno się tłumaczyć.






SCENA  V.
CHLESTAKOW I CHŁOPOW.
(Który się zaledwie we drzwiach daje widzieć — za drzwiami słychać głos przytłumiony. „Czego się lękasz.“)
Chłopow (wyciągając się nie bez strachu i przytrzymując szpadę).

Mam honor przedstawić się: Inspektor szkoły tytularnej Sowietnik Chłopow.

Chlestakow.

A! zmiłuj się pan! siadaj, siadaj, bardzo proszę. Czy nie chcesz pan cygarka? (podaje mu cygaro).

Chłopow (n. s.)

Otóż masz! tegom się nigdy nie spodziewał. Brać, czy nie brać.

Chlestakow.

Bierz pan, bierz — to przewyborne cygaro. Wprawdzie nie takie jak w Petersburgu. Tam, panie paliłem po 25 rubli secina — takie smaczne, że aż się obliźniesz jak wykurzysz. Oto jest ogień, pal pan (podaje mu świecę).

Chłopow (próbuje zapalić i znowu się droży)
Chlestakow.

Nie z tego końca pan palisz.

Chłopow (ze strachu upuścił cygaro i machając ręką mówi n. s.)

Niech djabli porwą! zgubiło mię to przeklęte tchórzostwo!

Chlestakow.

Pan, jak widzę nie lubisz cygara. A ja przeciwnie, nie mogę żyć bez tego, to moja słabość. Także i na conto kobiet, w żaden sposób nie mogą być obojętnym. A pan jakie lepiej lubisz: blondynki czy brunetki?

Chłopow (znajduje się w bardzo wielkim kłopocie i nie wie co odpowiedzieć).
Chlestakow.

Nie, powiedz pan otwarcie: blondynki czy brunetki?

Chłopow.

Nie mogę wiedzieć...

Chlestakow.

Nie, nie wymawiaj się pan. Ja chcę koniecznie poznać jego gust.

Chłopow.

Ośmielam się więc... (n. s). Sam nie wiem co mówić, w głowie mi się przewróciło.

Chlestakow.

Aha, nie chcesz pan powiedzieć. Zapewne już jaka brunetka, serduszko mu zajęła. Przyznaj się pan, zajęła?

Chłopow (milczy).
Chlestakow.
O, o! zaczerwienił się! a widzisz! dla czegóż pan nie powiesz?
Chłopow.

Stchórzyłem, Wielmo... Jaśnie Wiel... Jaśnie Oświe... (n. s.) Straciłem język!

Chlestakow.
Stchórzyłeś?... o! w moich oczach jest coś takiego co strach wzbudza, tak coś magnetycznego, nie prawdaż? Rzadko która dziewczyna wytrzyma, jeśli ja się na nią spojrzę — nie także?
Chłopow.

Tak, w istocie.

Chlestakow.

Czy słyszałeś pan o tem: że fatalny wypadek zdarzył nu się w tej podróży; wyekspensowałem się do kopiejki. Nie mógłbyś pan pożyczyć mi cokolwiek?... A ja panu jutro z majątku odeszlę

Chłopow (chwytając się za kieszeń, mówi do siebie).

Oto będzie sztuka, jeżeli nic nie ma! — Jest, jest!... (wyjmuje i drżąc podaje asygnacye).

Chlestakow.

Ślicznie dziękuję!

Chłopow.

Nie ośmielę się dłużej utrudzać pana moją wizytą.

Chlestakow.

Upadam do nóżek!

(Chłopow prędko wybiega).





SCENA  VI.
CHLESTAKOW — ZIEMLENIKA.
Ziemlenika (wyciągnięty podtrzymując szpadę).

Mam honor przedstawić się: Kurator tutejszych szpitalów, nadworny Sowietnik Ziemlenika.

Chlestakow.
Witam pana — proszę siedzieć.
Ziemlenika.

Miałem ten honor i zaszczyt oprowadzić pana i przyjąć jego dostojną osobę, w powierzonych mojemu dozorowi szpitalach.

Chlestakow.

A... tak, pamiętam. Pan bardzo dobrzo ugościłeś mię swojem śniadaniem.

Ziemlenika.

Chętnie poświęcam moje usługi, dla dobra kraju.

Chlestakow.
Lubię dobrą kuchnią, to jest moja słabość. Powiedz mi pan proszę, zdaje mi się, że wczoraj jego figura była nieco niższą, nie prawdaż?
Ziemlenika.

To wszystko być może. (milczenie) Mogę śmiało wyznać, że nic nie oszczędzam i gorliwie spełniam moję służbę. (przysuwa się bliżej ze stołkiem i mówi półgłosem) Ale tutejszy pocztmejster, zupełnie nic nie robi: wszystkie akta są w wielkiem zaniedbaniu, pakiety się zatrzymują... racz pan sam się o tem przekonać. Sędzia powiatowy, który tu był przed mojem przyjściem, także nic nie robi, jeździ tylko na polowanie za zającami, i w sali sądowej psów utrzymuje. — Muszę jeszcze wyznać, a to jedynie dla dobra kraju, że chociaż on jest moim krewnym i przyjacielem, ale najgorzej się prowadzi. Jest tu jeden obywatel Dobczyński, którego pan raczyłeś już widzieć; otóż, jak tylko ten Dobczyński wyjdzie gdziekolwiek z domu, to nas; pan sędzia, szmyk! i już jest przy jego żonie. Na to przysiądz jestem gotów. Racz pan tylko zobaczyć dzieci: ani jedno z nich do Dobczyńskiego nie podobne; ale wszystkie, a szczególnie maleńka córeczka, to wykapany sędzia.

Chlestakow.

No proszę pana! a jam się tego nigdy nie spodziewał.

Ziemlenika.

A inspektor tutejszej szkoły... Ja nie wiem, jak mogła zwierzchność powierzyć mu tak ważny obowiązek. — On jest gorszym od Jakobina; wpaja w młodzież tak niebezpieczne zasady, że trudno wyrazić. Jeżeli Pan każe, to ja to wszystko podam na piśmie.

Chlestakow.

Dobrze! chociażby na piśmie. — To mi sprawi wielką, przyjemność. Lubię bardzo, w chwili smutnej, przeczytać co wesołego. Jakaż pańska godność? Ciągle zapominam.

Ziemlenika.

Ziemlenika.

Chlestakow.

A, tak, Ziemlenika! Powiedzże mi pan, czy masz dzieci?

Ziemlenika.

Jakże, pięcioro; dwoje już dorosłych.

Chlestakow.

Proszę, to szczęście! — A jakież są ich imiona?

Ziemlenika.

Mikołaj, Jan, Elżbieta, Aleksandra i Józefina.

Chlestakow.

To dobrze.

Ziemlenika.

Nie ośmielę się utrudzać pana dłużej; mam więc honor...

Chlestakow (odprowadzając go).

Żegnam. Najśliczniej panu dziękuję, za jego przyjacielską wizytę. Zmiłuj się pan, odwiedzaj mnie częściej... tak wolniejszym czasem; bardzo proszę! (odszedł ode drzwi i znowu się wraca krzycząc za nim) Ej! panie, panie! jakże tam? wszystko zapominam, jak się pan nazywa?

Ziemlenika.

Ziemlenika.

Chlestakow.

Zmiłuj się panie Ziemlenika, zobacz, czy nie masz przy sobie z jakich 300 rubelków; pożycz mi je na czas jak można najkrótszy... w drodze wszystko wyekspensowałem.

Ziemlenika.

Mam (daje mu).

Chlestakow (obejrzawszy).

No proszę, jakby obliczona. Upadam do nóg! sługa uniżony! Bardzo panu dziękuję.






SCENA  VII.
CHLESTAKOW, BOBCZYŃSKI I DOBCZYŃSKI.
Dobczyński.

Mam honor przedstawić się: Mieszkaniec tutejszego miasta Piotr, syn Jana, Dobczyński.

Bobczyński.

Obywatel: Piotr, syn Jana, Bobczyński.

Chlestakow.
A, tak, ja panów już widziałem, (do Dobczyńskiego) Pan, zdaje się wtenczas upadłeś. Cóż, jakże się ma jego nos?
Bobczyński.

Bogu dzięki! zagoił się, zupełnie się zagoił.

Chlestakow.

To dobrze, że się zgoił. Cieszę się z tego... (odrywając mowę) Pieniędzy nie ma u pana?

Bobczyński.

Pieniędzy? jakto?

Chlestakow (mocno i żywo).

Na pożyczkę; tak z tysiąc rubelków nie więcej.

Bobczyński.

Tak wielkiej sumy, dalibóg, nie mam. Może jest u ciebie panie Pietrze?

Dobczyński.

Ja przy sobie nie noszę, dla tego, że moje pieniądze złożone są w prykazie.

Chlestakow.

No, kiedy nie ma tysiąca, to choć sto.

Dobczyński (szuka po wszystkich kieszeniach).

U mnie wszystko 40 assygnacyjnych. Czy nie ma u pana Piotra?

Bobczyński.

Poszukaj tylko dobrze panie Pietrze. Prawa twoja kieszeń jest rozprutą: czy nie zapadły gdzie przez dziurę.

Dobczyński.
Nie, nie ma nawet i w dziurze, oprócz drobiazgu, trzech grzywienek srebrem.
Chlestakow.

To dla mnie wszystko jedno: kiedy nie ma sta, wezmę choć 40. I to na trzy dni tylko, a potem panom zwrócę. (Przyjmuje pieniądze).

Dobczyński.

Ośmielam się zanieść moję malutkę prośbę, w jednej bardzo delikatnej sprawie.

Chlestakow.

Cóż to, co?

Dobczyński.

Oto rzecz tak się ma: starszy mój syn urodzony jeszcze przed ślubem...

Chlestakow.

A!...

Dobczyński.

To się tylko mówi, ale on jest moim własnym synem, i urodził się w taki sposób, jakby już było po ślubie; bo wszystko to, jak należy umocniłem później prawym związkiem małżeńskim. Otóż chciałbym, ażeby on już został moim prawym synem, i nazywał się tak ja! ja, Dobczyńskim.

Chlestakow.

Dobrze, niechaj się tak nazywa; to można.

Dobczyński.

Jabym pana nieutrudzał; ale szkoda chłopca, taki żwawy, roztropny malec i wielkich nadziei — deklamuje na pamięć różne wiersze a jeśli znajdzie gdzie nożyk, to natychmiast nim wystruga maleńkie drążeczki tak zgrabnie, jakby najlepszy mechanik. Pan Piotr może to zaświadczyć.

Bobczyński.
Tak, wielkich zdolności chłopak.
Chlestakow.

Dobrze, dobrze, ja się o to postaram; będę o tem mówił w Petersburgu... i bądź pan pewnym że wszystko pójdzie dobrze; ja powiem to ministrowi... (obraca się do Bobczyńskiego) a pan nie masz mi nic do powiedzenia?

Bobczyński.

A jakże, mam i ja najpokorniejszą prośbę.

Chlestakow.

W czem takim?

Bobczyński.
Oto prosiłbym, gdy już będziesz Pan w Petersburgu, ażebyś oznajmił wszystkim Magnatom, Senatorom i Admirałom, że w takiem to mieście, mieszka Piotr Iwanowicz Bobczyński. Czy pan powiesz, że tu mieszka Piotr Iwanowicz Bobczyński?
Chlestakow.

Bardzo dobrze.

Bobczyński.

A gdyby nawet przyszło panu spotkać się z samym cesarzem, to i jemu pan powiedz: Najjaśniejszy panie, w takim to mieście mieszka Piotr Iwanowicz Bobczyński.

Chlestakow.

Bardzo dobrze!

Dobczyński.

Racz pan przebaczyć, żeśmy się ośmielili utrudzać go naszemi prośbami.

Chlestakow.

Nic to, nie. Bardzo mi przyjemnie... (odprowadza ich).






SCENA  VIII.
CHLESTAKOW (sam).

Tu jednakże jest wielu urzędników. Teraz zaczynam się domyślać; niezawodnie sądzą, że ja wiele znaczę w Petersburgu. Moja fizyonomia jak uważam, zrobiła na nich wielkie wrażenie... I w samej rzeczy, mogłem się im wydać niepospolitym człowiekiem, bo dla prowincyonalnych figur, ujrzeć przejeżdżającą, osobę ze stolicy, z innem zupełnie wychowaniem i w modnej stołecznej odzieży; w tem jest coś czarującego. — Ale zobaczmy też, wiele mamy pieniędzy. (liczy) Sto, dwieście... ach, jakaż zatłuszczona!.. pięćset... siedemset!.. oho! więcej tysiąca!... tysiąc sto, tysiąc dwieście... No, nie zły kusz. Teraz panie piechotny Kapitanie! wpadnij tylko w moje ręce, dam ci się we znaki!... Jednakże to szlachetnie z ich strony, że mi pożyczyli tyle pieniędzy, nie ma co mówić, jest to czyn bardzo chwalebny! o tem warto napisać do mojego przyjaciela Trapiczkina, mieszkającego w Petersburgu; jest on autorem a razem i redaktorem różnych pism peryodycznych — niechaj więc między innemi i ich wyszydzi porządnie. Ej! Józef! daj tu atramentu, pióra i papieru. (Józef wygląda ze drzwi bocznych i mówi. „Zaraz, zaraz“) Muszę donieść mu o wszystkiem. Oh, to satyryk! jakich mało na świecie... wyszydzić, wyśmiać, oczernić; to jest jego żywioł.. A co za dowcip, do zadziwienia! taki uszczypliwy, że i ojcu rodzonemu nie przepuści. Jednakże lubię pieniądze.






SCENA  IX.
CHLESTAKOW I JÓZEF (z atramentem i papierem).
Chlestakow.

No i cóż łotrze?... widzisz, jak ugaszczają? (zaczyna pisać).

Józef.
Tak, chwała Bogu! tylko wie pan co?
Chlestakow (pisząc).

Cóż?

Józef.

Wyjeżdżajmy ztąd co żywo. Dalibóg już czas, i bardzo czas.

Chlestakow (pisząc).

Dla czegóż to?

Józef.

Tak sobie. Niech ich wszystkich Bóg ma w swojej opiece. Pohulaliśmy tu przez dwa dzionki, to i dosyć na tem. Na co z niemi długo przestawać! rzuć pan ich! bo czasem być może, że kto drugi nadjedzie. Dalibóg panie! ruszajmy. A koniki tu są paradne: tak nas poniosą, że aż miło!

Chlestakow (j. w.)

Nie, mnie się chce jeszcze tu do jutra pomieszkać.

Józef.

Do jutra! dalibóg panie jedźmy lepiej dziś. Chociaż nam tu bardzo dobrze: lubią nas, poważają, szanują; ale zawsze lepiej wcześnie i z honorem wyjechać... Widać ze wszystkiego, że oni pana wzięli za kogoś drugiego. — Ojciec nawet pański, będzie się gniewał, że w drodze tak długo bawisz... Do prawdy, panie! takbyśmy drapnęli aż by się zakurzyło. A koników tu danoby nam pięknych! (klaszcze gębą).

Chlestakow (j. w.)
No, dobrze już, dobrze. Odnieś tylko wprzódy ten list na pocztę, i razem odbierz podorożne. Ale patrzaj, żeby konie były jak można najlepsze. Powiedz jemszczykowi, że mu dam dobry trynkgield, niech tylko pędzi tak jak z feldjegrem, i w drodze śpiewa piosnki narodowe!.. (dalej pisząc) Wyobrażam sobie, co na to powie, mój Trapiczkin; on taki dowcipniś...
Józef.

Ja panie, odeszlę lepiej ten list przez tutejszego człowieka, a sam wezmę się do pakowania rzeczy, ażeby czasu napróżno nie tracić.

Chlestakow (pisząc).

Dobrze. Przynieś tylko świecę.

Józef (wychodzi i następujące słowa mówi za sceną.)

Ej! bracie! słuchaj! odniesiesz list na pocztę, i powiesz Pocztmejstrowi, żeby go przyjął bez pieniędzy; powiedz także, ażeby natychmiast przysłano nam trójkę koni, samych najlepszych, kuryerskich, rozumiesz? a za prochonne pan mój nie płaci bo jedzie za skarbowym interesem. Tylko żywo, jak można najprędzej, bo inaczej, pan mój się rozgniewa. — Stój!... jeszcze list nie gotowy.

Chlestakow (j. w.)

Ciekawa jednak rzecz, gdzie on teraz mieszka, czy na pocztamtskiej ulicy, czy też gdzie w mieście. On tak jak ja, lubi często przenosić się z miejsca na miejce, a nigdzie nie płacić. Napiszmy więc na los szczęścia: przy ulidy Pocztamtskiej. (składa list i adresuje).

Józef (ze świecą).
Chlestakow (pieczętuje — w tej chwili słychać za drzwiami głos Dzierżymordy).
Dzierżymorda (za sceną).

Gdzie leziesz, brodaczu! mówię ci: że nie wolno wchodzić!

Chlestakow (daje list Józefowi)
Na, masz, odnieś!
Abdulin — głosy kupców (za sceną)

Puszczaj pan! nie możesz nas zatrzymywać. Przyśliśmy tu w ważnym interesie.

Dzierżymorda (j. w.)

Idźcie sobie, idźcie! nie przyjmuje! spi! (hałas się powiększa).

Chlestakow.

Cóż to jest?.. Józef! zobacz co tam za hałas?

Józef (patrzy w okno).

To jacyś kupcy, chcą tu wejść, ale ich kwartalny nie puszcza. Machają papierami, zapewne pana chcą widzieć.

Chlestakow (podchodzi do okna).

A co, moi kochani!

Abdulin (za sceną)

Przychodzimy pod twoje stopy. Rozkaż królu przyjąć nasze prośby.

Chlestakow.

Puścić ich! — Józef, powiedz im niech tu wejdą.

Józef (odchodzi.)
Chlestakow (przyjmuje przez okno prośby, rozkłada jedną z nich i czyta.)

„Jaśnie Wielmożnej Światłości Panu Finansowu od kupca Abdulina“.. (mówi) djabeł wie, co to? nigdy o takim urzędzie nie słyszałem!






SCENA  X.
CHLESTAKOW I KUPCY (z koszem wina i głowami cukru.)
Chlestakow.

A co, moi kochani?

Kupcy wszyscy.

Czołem bijem, łaskawy panie!

Chlestakow.

Czegóż to chcecie?

Kupcy.

Nie gub nas, królu! — skrzywdzeni jesteśmy, i nie wiemy za co.

Chlestakow.

Przez kogo?

Abdulin.
Przez tutejszego Horodniczego. Ah! takiego Horodniczego króleczku, nigdzie jeszcze nie bywało. — On z nami tak postępuje, że nawet opisać trudno. Postojami już nas zupełnie zamorzył. Męczy i krzywdzi bezustannie. Nieraz schwyciwszy za brodę, mówi: „Ah ty Tataryn“!... Dalibóg aż żal bierze!... Gdybyśmy go czemkolwiek obrazili, to jeszcze nie mówię — ale to my, widzi Bóg, co on tylko zechce, święcie wypełniamy: każdy z nas (wiedząc już dobrze, że inaczej być nie może,) podaruje mu coś pięknego na suknię dla żony i córki; tego się nie żałuje, nikt z nas przeciwko temu i słowa nie mówi. Ale cóż, jemu wszystko mało. Nieraz przyjdzie do sklepu, i co tylko jest pod ręką to wszystko zabiera; sukna sztukę zobaczy, zaraz mówi: „E, mój kochany, to dobre sukno: zanieś go do mnie.“ Nie ma co robić, musisz nieść; a w sztuce będzie arszynów z pięćdziesiąt.
Chlestakow.

Czy to być może? ach! jakiż on niegodny!

Abdulin.

Dalibóg! takiego Horodniczego, nikt z nas niepamięta. Nie mówię już o tem: że bierze coś delikatnego, ale nawet najgorszą rzeczą nie wzgardzi. Oto naprzykład, te proste śliwki, które już od siedmiu lat w sklepie moim leżą, a których nawet mój czeladnik jeść nigdy nie chce; on zawsze całą garść chwyci ich do kieszeni. A gdy nastaną jego imieniny, t. j. na Ś. Antoniego, starasz się mu wybrać co tylko jest najlepszego w handlu, niczego nie skąpisz nie, on chce jeszcze więcej: mówi że i na Ś. Onufrego także są jego imieniny. Cóż robić? nosimy mu prezenta i na Onufrego.

Chlestakow.

A to prawdziwy rozbójnik!

Abdulin (wzdychając.)

Ach!... a sprobój mu się w czemkolwiek sprzeciwić, wpakuje ci do domu cały półk na postój. Zawoła cię do siebie, każe drzwi zamknąć i mówi: ja kochaneczku, bić ciebie nie będę; bo to jest prawem zabroniono; ale nakarmię cię śledziami.

Chlestakow.

Ach! co to za łotr! takiego warto wysłać prosto na Syberyą.

Abdulin.

A już gdzie zechcesz królu, to go prowadź, tylko żeby od nas jak można najdalej. Nie pogardzaj ojcze nasz, chlebem i solą. Pozdrawiamy cię cukrem i winem.

Chlestakow.

Nie, tak źle o mnie nie myślcie; ja żadnych wziątków nie biorę. Ale jeżeli mi dacie, tak sposobem pożyczki, jakich ze 300 rubli to zupełnie co innego: to mógłbym od was przyjąć, z warunkiem oddania.

Abdulin.

Całem sercem dobrodzieju i Ojcze nasz (dobywają pieniądze). Ale co to znaczy trzysta — weź pięćset, a tylko nam dopomóż.

Chlestakow.

I owszem, na pożyczkę: to ja wezmę od słowa.

Abdulin (podając mu na srebrnej dużej tacy pieniądze.)

To już bądź łaskaw dobrodzieju, weź razem i tacę.

Chlestakow.

No, cóż robić, wezmę i tacę. (Kupcy się kłaniają).

Abdulin.

Za jednym razem przyjmij łaskawco i cukier.

Chlestakow.

O nie; tego ja przyjąć nie mogę.

Józef.

Jaśnie Wielmożny panie! dla czego nie bierzesz? weź pan! w drodze wszystko się przyda. Dajcie tu głowy i kosz! co macie dawajcie! wszystko skonsumujemy. A co tam jest jeszcze? powrozek! dawaj go ta, i powrozek w drodze potrzebny, — złamie się wóz, lub coś podobnego, to będzie czem związać.

Abdulin.
Tak już zmiłuj się Jaśnie Oświecony Panie, chciej nas mieć w swojej opiece, bo jeśli ty nam nie dopomożesz, to już nie więcej nie pozostania, tylko kamień u szyi uwiązać, lub się gdzie powiesić.
Chlestakow.

Nieodmiennie, nieodmiennie. Ja się o to postaram. (Kupcy z pokłonami odchodzą).

Głos kobiety (za sceną).

Nie, ty nie śmiesz mnie zatrzymywać! Ja na ciebie, przed nim samym skarżyć się będę. Ty mnie nie kułakuj tak mocno!

Chlestakow.

Kto tam znowu? (podchodzi do okna). A, czegóż chcesz matulku?

Głos kobiety (j. w.)

Miłosierdzia twego panie proszę! racz mię królu wysłuchać.

Chlestakow (do okna).

Puścić ją!






SCENA  XI.
CHLESTAKOW I POSZLEPKINA.
Poszlepkina.

Ach! królu i panie zmiłuj się nademną!

Chlestakow.

Któż ty jesteś?

Poszlepkina.
Ślósarka, ojcze mój, mieszczanka tutejsza Petronela Poszlepkina.
Chlestakow.

Czegóż chcesz odemnie?

Poszlepkina.

Litości proszę: na Horodniczego czołem biję. — Daj Boże jemu wszystko złe, żeby ani on, ani jego dzieci, ani brat ani ciotka, w niczem żadnego sporu nie mieli.

Chlestakow.

Cóż on przewinił?

Poszlepkina.

Oto, mojemu mężowi, kazał głowę ogolić i oddać w rekruty, chociaż na niego jeszcze kolej nie przypadła. Ten nic dobrego żeby on świata Bożego nie oglądał. Nawet podług prawa nie powinien był go zdawać, bo jest żonaty.

Chlestakow.

Jakże on mógł to zrobić?

Poszlepkina.
Zrobił rozbójnik, zrobił: żeby go Bóg ciężko skarał na tym i na tamtym świecie! Należało wziąść szewskiego syna, bo to jest pijak, ladaco. — Ale rodzice jego dali mu bogaty prezent, tak on i przylgnął do syna kupcowej Panteleowej; a Panteleowa także posłała jego córce trzy sztuki płótna, więc on dalejże do mnie. Na co tobie mąż, powiada, on ci na nic nie potrzebny. Ja to sama lepiej wiem, czy on mi potrzebny lub nie, to moja rzecz. Nikczemnik przebrzydły! chociaż twój mąż powiada, dotychczas nic jeszcze nie ukradł, to wszystko jedno — prędzej czy później kraść będzie niezawodnie — jego i bez tego, na przyszły rok miano wziąść w rekruty. I zostawił mnie bez męża. Co teraz robić? któż się nademną zlituje! Rozbójnik ten! żeby on z całym swoim rodem nigdy szczęścia nie oglądał!
Chlestakow.

Dobrze, dobrze matko. Ruszaj już ja mu to wszystko.... ruszaj z Bogiem! (wyprowadza staruszkę).

Poszlepkina (odchodząc).

Nie zapomnij, ojcze mój! bądź litościwym.

Chlestakow.

Dobrze, dobrze! (z okna wysuwają się ręce z prośbami). A kto tam jeszcze? (do okna) Niechcę, niechcę! nie przyjmuję! (odchodzi od okna). Dojedli mi już do żywego — Józefie! nie wpuszczaj nikogo

Józef (krzycząc w okno).

Idźcie już, idźcie! teraz nie czas! jutro przyjdziecie! (odchodzi).






SCENA  XII.
CHLESTAKOW I MARYA.
Marya (wychodząc z drzwi bocznych).

Ach!

Chlestakow.

Czego żeś się pani tak przestraszyła?

Marya.

Nie, jam się nie przestraszyła.

Chlestakow (z przymileniem).
Ach pani! mogęż się ośmielić zapytać gdzie pani miałaś się udać?
Marya.

Prawdziwie; żem nigdzie iść nie chciała.

Chlestakow.

A dla czegóż jesteś pani, tu, w tem pokoju?

Marya.

Sądziłam, że znajdę tu moję mamę...

Chlestakow.

Nie, ja radbym wiedzieć, dla czego pani nigdzie iść nie chciałaś?

Marya.

Może przeszkodziłam, Pan byłeś zajęty ważnemi sprawami.

Chlestakow (z przymileniem.)

Oczy pani ważniejszemi są nad wszystkie sprawy. Pani nie mogłabyś mnie w niczem przeszkodzić — przeciwnie, sprawisz mi wielką przyjemność.

Marya.

Pan się po stołecznemu wyrażasz.

Chlestakow.

Tak, przed najpiękniejszą w świecie osobą. Czy nie raczysz pani usiąść? siadaj pani, bardzo proszę, patrzeć nie mogę na stojące osoby. — Dla pani potrzeba tronu a nie krzesła.

Marya.

W istocie, nie wiem... mnie i na krześle dość jest wygodnie.

Chlestakow (oglądając chusteczkę którą ona ma na szyi).
Co to za śliczna chusteczka!
Marya.

Pan żartujesz. Chcesz się tylko naśmiać ze skromnej parafianki.

Chlestakow.

Ach jakżebym pragnął być pani chusteczką, by objąć mojem ramieniem jej liliową szyjkę.

Marya.

Nie rozumiem o czem pan mówisz. — Jaka dziś śliczna pogoda.

Chlestakow.

Usteczka twoje pani, śliczniejsze są od samej pogody.

Marya.
I znowu... Czy nie lepiej będzie: ażebyś mi pan na pamiątkę, napisał w Sztambuchu jakiekolwiek wierszyki. Pan bez wątpienia, musisz ich wiele umieć?
Chlestakow.

Dla ciebie pani, gotów jestem wszystko uczynić. — Rozkaż tylko, jakich wierszy potrzebujesz?

Marya.

Jakiekolwiek, tylko żeby były nowe i ładne.

Chlestakow.

To dla mnie fraszka, ja ich wiele umiem na pamięć.

Marya.

No, zadeklamujże mi pan, naprzykład te, które masz w Sztambuchu napisać.

Chlestakow.
Na cóż jeszczo deklamować? Ja i tak napiszę.
Marya.

Ach, ja lubię słuchać wierze.

Chlestakow.

W mojem archiwum jest ich dużo i różnych. Wreszcie kiedy pani chcesz koniecznie to jej wyrecytuję naprzykład ten tryolecik:

Dziewczę! chcę cię pocałować,
Bo masz buzię bardzo ładną;
Ale proszę się nie chować.
Dziewczę! chcę cię pocałować,
Nie mogę tego darować;
Tylko proszę, nie bądź zwadną:
Dziewczę! chcę cię pocałować
Bo masz buzię bardzo ładną.

(Przysuwa się do niej z krzesłem, ona się odsuwa)

No, i wiele innych, których na prędce nie mogę przypomnieć. Ale najlepsze ze wszystkich, są te:

Wszystko to, co człowiek się ubiega,
Z nienacka z czasem upływa —
Każdy z nas jaśnie to prawo postrzega
Że chwila chwilę porywa.
Lecz miłość moja która z serca płynie.
Nigdy dla ciebie nie zginie.

(Znowu się przysuwa, lecz ona się odsuwa z krzesłem).
Marya.

Miłość! ja nie rozumiem co to jest miłość... nigdy o niej nie słyszała.

Chlestakow (znowu się przysuwa).
Na co pani odsuwasz swoje krzesło? nie lepiejże siedzieć blizko, jak przyjaciel z przyjacielem.
Marya (odsuwa się.)

Dla czegóż blizko? można i z daleka; to wszystko jedno.

Chlestakow (przysuwając się).

Kiedy wszystko jedno więc można i blizko.

Marya (odsuwa się).

Ale dla czegóż to?

Chlestakow (znowu się przysuwa).

Pani się tylko zdaje, że blizko; wyobraź pani sobie, że jesteśmy z daleka od siebie... Ach! pani byłbym niewypowiedzianie szczęśliwym, gdybym cię mógł do serca mojego przycisnąć.

Marya (patrząc w okno).

Co to jest? zdaje się że coś przeleciało? Sroka czy jaki inny ptaszek?

Chlestakow (całuje ją w czoło i patrzy w okno).

To sroka.

Marya (wstaje z nieukontentowaniem).

Ach! tego już nad to... Taka zuchwałość!... (chce wyjść).

Chlestakow (zatrzymując ją).
Przebacz pani! uczyniłem to z gorącej miłości; doprawdy z miłości!
Marya.

Pan mnie uważasz za taką parafiankę...

Chlestakow (zatrzymując ją ciągle).

Z miłości, dalibóg z miłości. Ja tak tylko żartowałem. Nie gniewaj się pani!... oto na kolanach błagam cię o przebaczenie. (pada na kolana).






SCENA  XIII.
CIŻ I ANNA.
Anna (wchodzi z bocznych drzwi, a widząc Chlestakowa u nóg Maryi, klaska w ręce mówiąc z zadziwianiem).

Co widzę?!

Chlestakow (n. s. wstając).

Zjedzże djabła!

Anna (do Maryi).

Co to jest? hę! gdzieś ty to widziała?

Chlestakow (raptem pada na kolana).

Ach! mamunio droga! jestem zakochany, śmiertelnie zakochany! — Proszę cię o rękę Maryi.

Anna.
Jakto? mój Boże! możeż to być?... tak prędko, i jeszcze na kolanach!
Chlestakow.
O rękę Maryi proszę! a jeżeli ty mamuniu! na to nie zezwolisz, w oczach twoich umrę, skonam, zastrzelę się! na tem samem miejscu na śmierć się zastrzelę!
Anna.

Czy to we śnie, czy na jawie?... jeszcze z zadziwienia przyjść do siebie nie mogę.. nigdy nie śmiałam myśleć nawet o podobnem szczęściu. Pan powinieneś się był ożenić z jaką księżniczką lub grafianką.

Chlestakow.

O, to dla mnie wszystko jest jedno! Ja się nie ubiegam za grafiankami. Jeżeli pani nie uczynisz zadość mojej prośbie, to nie możesz sobie nawet wyobrazić, co ze mną się stanie. — Przysięgam ci na słowo honoru! żem gotów na wszystko: u mnie umrzeć jest niczem.

Anna.

Ach! mój Boże! pan mnie przestraszasz! — Życie sobie odebrać, a jeszcze w tak straszny sposób!... Wstań pan! już się zgadzam, chętnie się zgadzam!.... Ach! tylko wstań! wstań pan proszę.

Chlestakow (wstając).

Ach! teraz jestem naj... (n. s.) I ta również apetytna! (raptem bierze się do Anny) Ach! jakże jestem szczęśliwy, że nakoniec mogę...






SCENA  XIV.
CIŻ I HORODNICZY.
Horodniczy.

Jaśnie Wielmożny panie! miej litość! nie gub mię!

Chlestakow.

Co panu jest?

Horodniczy.

Oto: tutejsi kupcy, skarżyli się na mnie przed Jaśnie Wielmożnym panem. Lecz na Boga przysięgam! że to wszystko co oni mówili, ledwie o połowę jest prawdą. Oni to raczej oszukują i obdzierają ludzi. — Slósarka zaś nagadała: jakobym ja, jej mężowi głowę ogolił, to jest fałsz, nie goliłem, na honor! nie goliłem, ona sama ogoliła.

Chlestakow.
No, no... uspokój się pan, ja im nic nie wierzę.
Horodniczy.

Nie wierz. Jaśnie Wielmożny panie! nie wierz! To są wierutni łgarze, łotry, jakich święta ziemia jeszcze nie nosiła.

Chlestakow.

O! tak, bez czci, bez wiary; ja to od razu z ich oczu poznałem.

Anna.

Wieszże ty Antolku! jaki zaszczyt nas spotyka?... Oto Jaśnie Wielmożny pan, prosi o rękę naszej Maryi.

Horodniczy.

Co, co, co?.. oszalałaś duszko?... Nie miej jej tego za złe Jaśnie Wielmożny panie! ona to czyni przez wrodzoną głupowatość; takąż była i jej matka.

Chlestakow.

Nie, ja na seryo proszę o rękę waszej córki. Jestem w niej rozkochany.

Horodniczy.

Nie śmiem wierzyć Jaśnie Wielmożny panie.

Chlestakow.

Mówię to nie żartem. I jeżeli pan nie zechcesz zezwolić, to zrobisz mię najnieszczęśliwszym z ludzi.

Horodniczy.

Dotąd nie śmiem wierzyć; nie godni jesteśmy takiego zaszczytu.

Chlestakow.
Ulituj się panie! nie chciej mnie do rozpaczy przywodzić. Jeżeli mi nie oddasz ręki swojej córki, gotów jestem na wszystko.
Horodniczy.

Nie mogę wierzyć: Jaśnie Wielmożny pan żartuje.

Anna.

Ach! jakiż z ciebie bałwan! przecież ci mówią...

Horodniczy.

Nie mogę wierzyć.

Chlestakow.

Raz ostatni proszę: oddaj mi pan rękę swojej córki, gdyż powtarzam, żem gotów na wszystko. A kiedy się zastrzelę, wówczas pan będziesz sądzony.

Horodniczy.

Ach, mój Boże! ja nie nic przewiniłem ani duszą ani ciałem. Nie chciej się gniewać Jaśnie Wielmożny panie! rób ze mną co ci się podoba! ale w mojej głowie, teraz... sam nie wiem co się zrobiło. W jednej chwili zostałem takim głupcem, jakiego dotąd na świecie nie było.

Anna.

No, dalejże! pobłogosław:

Chlestakow (podchodzi do niego z Maryą.)
Horodniczy.

Boże błogosław! ale ja nic nie jestem winien.

Chlestakow i Marya (całują się.)
Horodniczy (patrząc na nich.)

Co u djabła... czy ja dobrze widzę?.. (przeciera oczy) Tak. w samej rzeczy, całują się — doprawdy się całują. Tak jakby był prawdziwym narzeczonym! ach! jakież to szczęście do nas zawitało!






SCENA  XV.
CIŻ I JÓZEF.

Konie już gotowe.

Chlestakow.

A! dobrze; zaraz.

Horodniczy.

Pan odjeżdża?

Chlestakow.

Tak, jadę.

Horodniczy.

Przecież, to jest... zdaje się... Pan raczyłeś sam, namienić coś o weselu.

Chlestakow.

Tak, ja tylko na jeden dzień jadę do mojego stryja; jest to człowiek majętny, który nie daleko ztąd nie mieszka — A jutro niezawodnie, będę tu z powrotem.

Horodniczy.

Nie ośmielimy się go zatrzymywać, w nadziei szczęśliwego powrotu.

Chlestakow.

O! ja jestem punktualny. Bywaj zdrowa najdroższa Maryo, jedyny przedmiocie moich cierpień! smutno, choć na czas krótki rozstawać się z wami! Bywaj zdrowa, duszo moja! (całuje ją w rękę.)

Horodniczy.
Czy niepotrzebujesz pan czego na drogę? Zdaje się, że żądałeś pieniedzy?
Chlestakow.

O nie, na co. (pomyślawszy nieco) A wreszcie, nie zawadzi.

Horodniczy.

A wiele?

Chlestakow.

Cokolwiek. Dałeś mi pan wówczas, zdaje się dwieście... to jest, nie dwieście ale szczerze mówiąc, czterysta; ja nie chcę korzystać z pańskiej omyłki. — Otóż chciej i teraz dać mi takąż sumę, ażeby było równo ośmset.

Horodniczy.

Zaraz, natychmiast. (wyjmuje z pugilaresem.) Oto są! a do tego, jakby umyślnie samemi nowiusienkiemi bumażkami.

Chlestakow.

A, tak. (bierze i rozpatruje assygnaty) Wyśmienicie! mówią że to oznacza nowe szczeście, kiedy kto bieże nowe bumażki.

Horodniczy.

Tak, w samej rzeczy.

Chlestakow.

No; teraz bywajże mi zdrów mój kochany teściu! mocno mnie zobowiązałeś swoją gościnnością: wiele ci jestem winien. I jeżeli mam prawdę wyznać, lecz nie bierz to za komplement, ale nie doznałem nigdy w życiu podobnego przyjęcia. Bądź zdrowa mamuuiu! Żegnani cię Maryo!... Czekajcie mnie z powrotem; może być, że jutro znowu się zobaczymy. (Wychodzi — za nim wszyscy)






(ZA SCENĄ.)
Głos Chlestakowa.

Bywaj zdrowa Maryo! żegnam cię mój aniele!

Głos Horodniczego.

Jakto? to pan prosto na prekładnych jedziesz?

Głos Chlestakowa.

Tak, już ja do tego przywykłem. Mnie głowa boli od ressorów.

Głos Jemszczyka.

Tpr...

Głos Horodniczego.

To przynajmniej pozwól pan zasłać czemkolwiek, chociażby dywanem. Jeżeli mu się podoba, to każę natychmiast podać?

Głos Chlestakowa.

Nie, nie potrzeba... na co to! a wreszcie, każ pan niechaj dadzą dywan.

Głos Horodniczego.

Ej! Awdota! ruszaj do składu: i przynieś co żywo dywan; ale ten najlepszy z niebieskim dnem, perski! prędzej!...

Głos Jemszczyka.

Tpr...

Głos Horodniczego.

Kiedyż więc pan rozkaże, czekać na siebie?

Głos Chlestakowa.
Jutro lub pojutrze niezawodnie.
Głos Józefa.

A! to dywan? daj go tu; ot tak.. tak kładnij!... teraz daj tu z tej strony siana.

Głos Jemszczyka.

Tpr...

Głos Józefa.

Tu, tu; z tej strony!... tak!... jeszcze!.. teraz dobrze. Miękko będzie siedzieć! (bije ręką po dywanie) Teraz niech pan siada!

Głos Chlestakowa.

Bywaj zdrów kochany panie teściu!

Głos Horodniczego.

Żegnam Jaśnie Wielmożnego pana.

Kobiece głosy.

Szczęśliwa droga! panie Aleksandrze! do widzenia!

Głos Chlestakowa.

Do widzenia mamuniu!

Głos Jemszczyka.

Ej! wy! pajdi!!... (Dzwonek za sceną dzwoni kortyna zapada.)

Koniec Aktu IV.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Nikołaj Gogol i tłumacza: anonimowy.