Ryta/Rozdział II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ryta |
Podtytuł | Powieść sensacyjna |
Wydawca | Bibljoteka Najciekawszych Powieści |
Data wyd. | 1930 |
Druk | Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Następne dwa dni spędził Otocki w podnieceniu niezwykłem...
Nadal nic nie pojmował...
W jaki sposób Ryta mogła się znaleźć w dwóch miejscach naraz? Im bardziej przypominał sobie szczegóły spotkania z nią w bramie, dochodził do wniosku, że się nie pomylił...
Znakomicie poznał dziewczynę. Zapamiętał nawet zły błysk jej oczu, który przez chwilę na nim spoczął...
Cóż więc to wszystko miało znaczyć?
Czyżby umyślnie osłaniała ją Vera. Czyżby Ryta splądrowawszy u niego mieszkanie udała się natychmiast do „grzesznicy“ — a ta zaręczyła, że bawi u niej oddawna?
Niezrozumiałe?
Jaką w takim razie byłaby rola Very w tej całej sprawie? Jaki miałaby cel w tem, aby osłaniać napół obłąkaną Stratyńską?
A jednak... osłania...
Jeżeli domysł jest słuszny — to Vera wie, zapewne daleko więcej o historji z walizką, niźli chce powiedzieć...
Lecz co oznacza tamta przygoda?... Przecież walizka zawierała śmiecie. Tak śmiecie! Toć nikt torby nie ruszył, a on z niej nic nie wyjmował...
Manja chorej umysłowo? A nuż Stratyńska nie jest chorą umysłowo a zachodzi tu jakiś splot tajemnic, którego on rozwiązać nie umie...
Klejnoty podmieniono gdzieindziej?
Poco uciekała z domu?
Niezrozumiałe...
Zaiste, oszaleć można...
Ach, Vera...
Tak, Vera jedna, gdyby zechciała, mogłaby na te mroki rzucić nieco światła...
Tymczasem...
Od ostatniej rozmowy, Vera niby unikała go umyślnie. Przyłapał ją, wprawdzie, nazajutrz w domu telefonicznie, lecz dowiedział się niewiele. Znów posłyszał te same zaprzeczenia i protesty, znów tłumaczyła usilnie, że się pomylił, że Stratyńska stanowczo od godziny znajdowała się u niej i że sprawy z walizką nie udało się jej dotychczas wyświetlić. Dalej nadmieniła, że prezes stwierdza kategorycznie, iż córka jego od powrotu z zagranicy spędzała wszystkie noce w domu i że poczuł się mocno nawet dotknięty podobnem posądzeniem. Wobec tego, wysnuć należy wniosek — zarówno za pierwszym, jak i za drugim razem, Otocki przyjął jakąś awanturnicę, czy też obłąkaną za Stratyńską, został wprowadzony w błąd niezwykłem podobieństwem.
Niechaj z głowy sobie wybije, aby nieznajoma mogła być Rytą...
Pozatem piękna pani dodała, iż wyjątkowo przez te dni jest zajęta, ale wszystkie „sprawy“ układają się dobrze i gdy tylko okoliczności zezwolą sama do Otockiego się odezwie...
Sprawy układają się dobrze...
Mimo zachęcających słów, Otocki poczuł rozczarowanie wielkie. Poprzednie przypuszczenia, uderzyły weń z dużą siłą. Jego Vera, namiętna, żywiołowa Vera przemawia tak oględnie, rozważnie...
Ma go dość i powoli wycofuje się z flirtu, czy też niemiłe jej są obecnie niektóre zapytania?
Nie chce, aby nalegał na zerwanie ze Stratyńskim, może nie chce, aby znów „nudził“ przygodą z Rytą...
Bo, że to była Ryta — przysiąc może!
Tu rozpoczynała się dręcząca, niepokojąca zagadka.
Czemu Vera kłamie? Czemu nie jest szczera? Czemu prowadzi niezrozumiałą grę?
Zarówno, gdy twierdzi, iż pragnie z nim się złączyć, porzuciwszy Stratyńskiego — jakoteż, gdy umyślnie „tuszuje“ wybryki Ryty...
I może postarałby się Otocki — choć z trudem — zapomnieć o „pięknej grzesznicy“ i w niej się „odkochać“, sam rozumiejąc, iż podobny stosunek nic dobrego przynieść nie może — gdyby nie ten drugi wzgląd — tajemniczość, złączona z tą całą przygodą.
W innych warunkach, zdobyłby się na tyle miłości własnej — że nie narzucałby się pierwszy... Lecz teraz, za wszelką cenę pragnął poznać prawdę...
To też, gdy przeszedł dzień i drugi — a Vera nie odzywała się doń ani słówkiem, postanowił rozmówić się z nią osobiście.
Nie przez telefon — odwiedzi kochankę w mieszkaniu...
Jeśli nawet natknie się na prezesa, lub kogoś niepożądanego — zawsze potrafi upozorować swą wizytę... A jedynie w cztery oczy, może uda mu się coś z Very wydobyć...
Nie namyślając się długo, bardzo podniecony, popołudniu podążył w Aleję Róż.
Very w domu nie zastał.
Służąca, z jakimś nieokreślonym uśmiechem oświadczyła mu, że pani wyszła rano, dotychczas jej niema i niewiadomo kiedy powróci.
Zły, wykręcił się na pięcie, zszedł ze schodków i w niepewności przystanął przed bramą.
Naprawdę jest nieobecna, czy też nie chciała go przyjąć?...
Jak wiadomo, Vera mieszkała na parterze. Zajrzał ciekawie w okna, ale opuszczone jedwabne zasłony, znakomicie kryły wnętrze.
Zaczeka i sprawdzi.
Umyślnie odszedł od kamienicy o parę kroków i zapalił papierosa.
Stał tak może z dziesięć minut, może kwadrans, gdy wtem pewien szczegół zwrócił jego uwagę.
Z bramy domu, w którym zamieszkiwała Vera, wynurzył się mężczyzna, rozglądając się niepewnie dokoła. Nie był to prezes Stratyński — ale na jego widok Otocki drgnął.
Drgnął i mało nie krzyknął głośno.
Och, poznaje go doskonale! Był to ten sam nieznajomy, który wówczas zjawił się, poszukując dziewczyny, w towarzystwie rzekomego przodownika. Wysoki, barczysty jegomość, o złej twarzy, podrażnionego buldoga. Czy wychodził od Very?
Choć na potwierdzenie tego przypuszczenia Otocki nie posiadał żadnych dowodów, bowiem ze swego punktu obserwacyjnego — nie mógł ustalić — skąd wyszedł nieznajomy — zbieg okoliczności był, zaiste, nadzwyczajny.
Kamienica, w której zamieszkuje Vera.. Buldog... walizka... Ryta...
Błyskawicznie w myślach skojarzył splot tych wypadków — i nagłe powziął postanowienie...
Zatrzyma nieznajomego — i natrze nań ostro... Zmusi do wyznania prawdy. Toć i ten szukał wówczas, jakoby zabranych kosztowności...
Mężczyzna tymczasem oddalał się powoli, spokojnie paląc cygaro, nie spostrzegłszy Otockiego.
Szybko pogonił za nim.
— Przepraszam! — zawołał.
Waryński — on to był bowiem, przystanął. Poznał również Otockiego, bo cień niezadowolenia przemknął po czerwonej i nalanej twarzy.
— O co panu chodzi? — burknął.
— Nie przypomina sobie pan mnie?
— Nie!
— Bardzo dziwne!
— Nic dziwnego nie widzę. Czem właściwie mogę służyć?
Otocki pojął, że przeciwnik zamierza się zapierać. To też patrząc mu prosto w oczy, wyrzekł stanowczo.
— Skoro panu nie dopisuje pamięć, to odświeżę niedawne wspomnienia! Raczył pan kiedyś złożyć mi wizytę...
— Ja?
— Moje nazwisko brzmi... Otocki.
— Otocki?
— Poszukiwał pan wówczas podobno obłąkanej! Wraz z panem zjawił się jakiś przodownik...
— A... a... — uderzył się Waryński nagle ręką w czoło.
Stary wyga postanowił zmienić taktykę. Zrozumiał, że wykręty nie doprowadzą do celu. Otocki rozzłości się, zawezwie jeszcze policję, a tego należało uniknąć.
— A... a... — powtórzył, przybierając uprzejmy wyraz twarzy... Teraz przypominam sobie znakomicie! Pan Otocki! Istotnie bardzo niemiła historja... Wybierałem się nawet do pana, aby go przeprosić za najście...
— Czy znalazła się... ta osoba?
— Hm... tak... Uciekła zupełnie gdzieindziej. Zbytecznie niepokoiliśmy pana.
— Sama powróciła, czy panowie ją odszukali?
— Nie.. nie sama... Myśmy ją odszukali...
— Gdzie?
— Przypadkiem... na ulicy...
— I walizkę?
— Kosztowności znalazły się przedtem... Posądziliśmy ją niesłusznie...
— Przedtem?
— Pokazało się, że napakowała do kufereczka bezwartościowych przedmiotów...
— Hm...
Otocki zamilkł na chwilę. To co posłyszał z ust „buldoga“ było zgodne z jego osobistemi spostrzeżeniami. Chodziło tylko o ustalenie tożsamości nieznajomej. Jeśli stwierdzi on jeszcze, że jest nią Ryta i zechce dalej odsłonić rąbek tajemnicy, to natrafił na dobry ślad.
— Czy wolno zapytać — począł — kim była ta osoba?
— Chodzi panu o jej nazwisko?
— Tak!
Waryński uczynił smutną minę. Zdołał się on przygotować na indagację i zamierzał obecnie „zmylić“ Otockiego całkowicie.
— Widzi pan — odparł — owa młoda panna jest prawdziwą zakałą rodziny! Lepiej będzie, o ile pan nie dowie się jej nazwiska... Tembardziej, że wywieźliśmy ją natychmiast z Warszawy...
— Wywieźliście z Warszawy? Niemożliwe...
— Niemożliwe? Czemu pan powątpiewa? Jestem opiekunem nieszczęsnej, wiem co mówię... I ja panu z kolei się przestawię! Waryński... Jan Waryński... do usług... Obywatel ziemski... czasowo zamieszkały w „Bristolu“..
Wszystko to pozornie odpowiadało prawdzie. W rzeczy samej Waryński zamieszkiwał w „Bristolu“, w rzeczy samej figurował tam na liście, jako obywatel ziemski...
Chcąc wyjść zwycięsko z nieprzyjemnego badania, inaczej postąpić nie mógł, niż postępował. Na poparcie swych słów, wyciągnął bilet wizytowy z kieszeni.
— Oto mój adres... Gdyby szanowny pan nadal wątpił...
— Ależ, bynajmniej, nie wątpię! — mruknął Otocki, oszołomiony „dowodami“ i niespodziewanie posłyszaną wieścią — tylko...
— Tylko?
— Wydawało mi się, że osobą, z którą uwikłałem się w taką dziwaczną przygodę, była...
— Była?
— Panną Stratyńską! — oświadczył mocno i dobitnie.
Lecz i to nazwisko nie uczyniło na Waryńskim najmniejszego wrażenia.
— Stratyńska! Nie znam!
— Córka tego bogatego prezesa.
— Ach! Prezes Stratyński! — udał, że sobie coś przypomina. — Skąd panu przyszło do głowy? Pomylił się pan...
— Pomyliłem się?
— Przysięgam! Zupełnie o kogo innego chodzi!
Mimo kategorycznego zaprzeczenia, Otocki mimowoli zabawił się w detektywa. Nie wiedział, kiedy wyrwał mu się okrzyk.
— Ale był pan u pani Very?
— Ver...y...
Zapytanie padło tak nagle, że „buldog“ mimo niezwykłej pewności siebie, na sekundę się zmieszał. Wnet jednak grał dalej komedję.
— Jakiej pani Very?
Ów lekki niepokój nie uszedł uwagi Otockiego.
Natarł.
— Pani Vera Gerlicz! Mieszka w tym domu!... — wskazał ręką na znajdującą się po drugiej stronie ulicy kamienicę.
Buldog spojrzał obojętnie na okna mieszkania Very.
— Nie mam pojęcia o kim pan mówi...
— Miałem wrażenie, że z tamtąd pan wyszedł...
— Naprawdę, nie rozumiem pana... Wyszedłem od znajomego.
— Hm... dziwne...
Waryński uznał za stosowne obrazić się.
— Powtarzam — burknął, znów przybierając swój zwykły, szorstki ton — nie rozumiem! Powiedziałem panu, jak się nazywam, gdzie mieszkam, przeprosiłem za niewłaściwe najście... A pan rozpytuje o ludzi, całkowicie mi obcych... To panna Stratyńska, to jakaś — pani Gerlicz...
— A czy wolno wiedzieć z jakiego komisarjatu był ten przodownik? — drugie niespodziewane pytanie zadał Otocki, nie przejmując się zbytnio „oburzeniem“ buldoga...
Cios został wymierzony celnie. Tu znajdował się punkt najniebezpieczniejszy całej sprawy. Lecz Waryński nie darmo był znakomitym życiowym graczem. Wybrnął z honorem.
— Ciekawi pana osoba przodownika? — mówił znów uprzejmie. — Otóż proszę zrozumieć... Nie chcę zdradzać nazwiska.. Biorę winę na siebie... Przodownik pomagał prywatnie, chodziło o drażliwą historję.... Nie mogłem wtajemniczać władz... Jeśli więc czuje się pan nadal dotknięty, służę całkowitą satysfakcją... Ale policjanta zostawmy w spokoju... Pojmuje pan moje stanowisko...
— Najzupełniej! — odparł Otocki, choć teraz dopiero spotęgowały się w nim podejrzenia. Lecz czuł, że nic więcej nie wydusi z „dziedzica“.
Tymczasem Waryński postanowił przerwać drażliwą rozmowę. Wyciągając rękę na pożegnanie, rzekł:
— Sądzę, że to co powiedziałem wystarczy panu, jako wyjaśnienie... Teraz muszę odejść... Śpieszę się bardzo... Gdyby zaś pan zechciał mnie kiedy odwiedzić...
— Nie omieszkam! — oświadczył pisarz, przymuszając się do grzecznego uciśnienia, wyciągniętej dłoni.
Waryński uchylił kapelusza i odszedł.
Próżno było zatrzymać „buldoga“. Zresztą, jakie mógł jeszcze zadać pytanie? Na wszystko tamten odpowiadał pozornie tak logicznie, iż nie było o co się przyczepić.
Dał wizytową kartę z nazwiskiem i adresem... Wytłomaczył nawet dziwną rolę przodownika.
A jednak...
A jednak Otocki znakomicie przypominał sobie ową scenę wtedy w mieszkaniu. Nie wiele brakowało a byliby się rzucili na niego. I dziś... Czemu nieokreślony błysk zmieszania przemknął w oczach dziwnego „opiekuna“, kiedy zagadnął o Verę?
Nie znał jej! Przypadkowo znalazł się w tym domu! Mimo to Otocki miał wrażenie, jakiś głos wewnętrzny szeptał mu wciąż — że Waryński właśnie u niej bawił.
Raz jeszcze spróbuje.
Raźnym krokiem przebył kilkanaście kroków dzielących go od kamienicy i śmiało zadzwonił do drzwi parterowego mieszkania. Od poprzednich odwiedzin upłynęło może pół godziny.
Znów wyjrzała pokojówka i znów z nieokreślonym uśmiechem, oświadczyła:
— Pani niema w domu?
— Chowa się przedemną! — mało nie krzyknął, lecz wnet się opanował i niby obojętnie zagadnął. — Panienko, czy niedawno tu nie przychodził jeden pan?
— Pan?
— Wysoki, barczysty, starszy, o czerwonej, nalanej twarzy?
— Wysoki, czerwony? — niepewnie powtórzyła subretka. — A... był... to jest nikogo nie było...
— Więc był, czy nie był? — twardo powtórzył.
— Nikt nie był! — stanowczo już teraz odrzekła dziewczyna.
— Czemu panienka początkowo mówiła inaczej?
— Pomyliłam się! To nie żaden wysoki pan zachodził, tylko ze sklepu służący przyniósł dla pani paczki.
— Hm... hm... służący...
— Co mam kłamać? A pan to jak ten policjant rozpytuje.
Otocki wzruszył ramionami.
— Wcale nie rozpytuję... Ot, umówiłem się z tym panem tutaj, mieliśmy wspólnie panią odwiedzić...
— Acha! — rzekłbyś błysk ironji przebiegł w jej oczach.
— Skoro go nie było, śmiało mogę odejść.
— A co mam powtórzyć?
— Że dwukrotnie zgłaszałem się w pilnej sprawie... Oto mój bilet... Nazwisko moje — Otocki! Panienka poprosi panią, aby zechciała do mnie zatelefonować, gdy powróci...
— Dobrze!
Jeśli dotychczas nieokreślone podejrzenia dręczyły Otockiego, po rozmowie ze służącą, wzmogły się one jeszcze bardziej.
Nie ulegało najlżejszej wątpliwości. Powiedziała nieprawdę. Czy Vera znajduje się w domu, czy też wyszła — tego Otocki stanowczo stwierdzić nie mógł. Ale natomiast teraz, już wiedział z całą pewnością, że do niej z wizytą wybrał się „buldog“. Może również jej nie zastał. Służąca otrzymała ścisłą instrukcję, ale zaskoczona niespodziewanem zapytaniem, wygadała się niechcący a później zaczęła kręcić.
— Tam do licha! Sprawa staje się coraz bardziej tajemniczą.
Otocki począł łączyć w swej głowie niezrozumiałe fakty. Vera twierdzi, że nie wie o niczem — a rozmawiała z prezesem o ucieczce jakiejś dziewczyny. Vera z wielkiem zdumieniem wysłuchuje opowieści o tajemniczej osóbce, która nocowała w jego mieszkaniu, — a jednocześnie zna jej „opiekuna“. Wpiera, że nie jest nią Stratyńska — a on Stratyńską poznał znakomicie. Wreszcie, gdy dokonano w mieszkaniu „rewizji“ — osłania Rytę — i Ryta natychmiast po włamaniu udaje się do „grzesznicy“ — aby tam sobie stworzyć „alibi“...
Jakąż jest istotna rola Very w tem wszystkiem? Za wszelką cenę pragnie zatuszować wybryki Ryty? Twierdzi, że go kocha, a wciąż nie jest z nim szczera? Et, taka i miłość! Jej służąca daleko większym cieszy się zaufaniem od niego! Bo ta panienka, gdyby zechciała, mogłaby napewno opowiedzieć dużo i o tym Waryńskim i o Rycie...
Szczególnie o Rycie! Bo tu leży najbardziej dręczący punkt zagadki. Otocki ani na chwilę nie wierzył Verze i nie dał się wprowadzić w błąd rzekomym „wyjaśnieniom“. Dziewczyna, którą spotkał w bramie w towarzystwie zawodowego złodzieja — była bezwzględnie Rytą!...
Oszaleć można...
Nie, on musi poznać prawdę...
Trapiony temi niewesołemi rozmyślaniami, szedł wprost przed siebie, nie oglądając się na nikogo, paląc w nerwowem podnieceniu papierosa za papierosem.
Mało obchodził go ruch i gwar uliczny, mało obchodzili go mijający przechodnie. Doszedłby tak do swego mieszkania, kierując się w tamtą stronę machinalnie, gdyby nagle drobna rączka kobieca nie uderzyła go po ramieniu.
Drgnął, przystanął i szeroko otworzył oczy ze zdumienia.
Przed nim stała Ryta. We własnej osobie Ryta Stratyńska.
— Pani? — wybełkotał.
Ona tymczasem uśmiechnęła się wesoło, nieco filuternie, jakby pomiędzy niemi nigdy nic nie zaszło.
— Dziwi to pana, że go zatrzymałam? — wybiegło z jej ust zapytanie.
Otocki, w rzeczy samej, nie wiedział, co mówić.
— Istotnie... — mruknął.
— Czemu?
— Powinna pani pojąć...
— Ja mam pojąć?...
— Chyba....
Teraz z kolei na twarzy Stratyńskiej odbiło się wielkie zdziwienie.
— Panie Otocki! — rzekła. — Jeśli, wbrew wymaganiom dobrego wychowania, pierwsza pozwoliłam sobie zaczepić pana na ulicy, to dla tego, że pragnęłam wyjaśnić pewną sprawę...
— Sądzę, ma pani wiele do wyjaśnienia!... — przerwał.
— Wiele?
— Bardzo dużo!
Skrzywiła się z niezadowoleniem.
— Zechce pan mi nie przerywać — głos jej zadźwięczał ostrzej. — Wciąż przemawia pan do mnie jakiemiś niezrozumiałemi ogólnikami, których nie pojmuję... Wtedy u pani Very na zebraniu, później przez telefon... Jakbyśmy się kiedykolwiek przedtem w życiu zetknęli... Nie rozumiem... Bawię przecież niedawno w Warszawie...
Drwiła z niego, czy też zręcznie grała komedję? Słuchał w milczeniu.
Ona zaś, teraz już wyraźnie podniecona, tłomaczyła dalej:
— Zastanowiło mnie mocno to wszystko! Aczkolwiek pani Vera starała się pańskie słowa w żart obrócić... Ale napomknienie o walizce... I dzisiejsze dziwne powitanie... Dlatego jestem rada, że pana spotykam... Proszę mi wyjaśnić te ciągłe zagadki...
Zaiste, tupet nadzwyczajny. To też Otocki roześmiał się głośno, wzruszył ramionami i rzucił.
— Jak długo będziemy grali komedję?
— Komedję?
— Pewnie! Bo jeśli pani są nie na rękę wspomnienia o niektórych wypadkach również z mojej strony je z pamięci wykreślę, ale pod jednym warunkiem...
— Wspomnienia? Warunki? — twarz Ryty to czerwieniała, to bladła.
— O ile pani zechce — dokończył spokojnie — opowiedzieć szczerze, co znaczyła ta cała historja i czego pani poszukiwała u mnie w domu.
— Historja? Ja u pana w domu?
Otocki porządnie już był zniecierpliwiony. Szorstko zawołał:
— Dość udawania!
— Kiedy... ja.. naprawdę...
— Nigdy pani u mnie nie była?
— Nie!
— Nie nocowała?
— Jak pan śmie!...
— Zostawmy obrazę na później! Nie pozostawiła walizki?
— Jakiej walizki?
— Żółtego, małego kufereczka! Aby potem zgłosić się z wielką awanturą, iż zginęła z niego biżuterja...
— Awantura? Biżuterja? — wzrok Stratyńskiej stał się błędny...
Lecz Otocki nie zwrócił na ten szczegół uwagi.
— Działo się to właśnie tego dnia, kiedy wieczorem spotkaliśmy się na zebraniu u pani Very... Później dokonała pani do spółki z jakimś drabem w mojem mieszkaniu włamania, zapewne przypuszczając, że przywłaszczyłem sobie biżuterję... Niestety! Przysięgam, wcale tam jej nie było...
Powieki Stratyńskiej szybko zaczęły się poruszać, a z pod nich na policzki spłynęły łzy. Otocki jednak nadal pozostał nieubłagany.
— Może zaprzestanie pani nareszcie wykrętów i przestanie wmawiać, żeśmy się nigdy nie spotykali...
Z jej ust wypadł tylko szept.
— Boże!
Machnął niecierpliwie ręką.
— Et! Widzę, że się nie dogadamy... Nie pozostaje mi nic innego, jak pożegnać panią... Proszę być spokojną, nie nadam sprawie rozgłosu...
Skrzywiwszy się pogardliwie i dotknąwszy lekko kapelusza, już miał wykręcić się i odejść, gdy ona pochwyciła go za ramię.
— Panie Otocki!
— Czem jeszcze mogę służyć?
Twarz miała mokrą od łez, a ciche łkania wstrząsały jej piersią. Na niezwykłą scenę poczynali z zaciekawieniem spoglądać przechodnie.
— Skręćmy w boczną ulicę! — mruknął, gdyż spotkał ją na Marszałkowskiej w pobliżu Pięknej. — Nie urządzajmy publicznego przedstawienia!
Posłusznie podążyła w ślad za nim. Kiedy znów mogli swobodnie rozmawiać, uniknąwszy niedyskretnych spojrzeń, dość ostro rzucił:
— Więc przyznaje pani...
Przystanęła znów, załamując z rozpaczą ręce.
— Ależ do czego mam się przyznać? Niech pan zrozumie... Historję, którą pan mi powtórzył, raz już słyszałam z ust pani Very... O tej nieznajomej... walizce... niezwykłem podobieństwie! Opowiedziała mi ją, po pańskiej telefonicznej rozmowie, gdy u pana dokonano włamania... Tylko dla tego zatrzymałam pana, że chcę wytłomaczyć!
— Próżne tłomaczenia!...
— Zaklinam, błagam, proszę... niech pan wierzy... Potworny zbieg okoliczności... To nie ja byłam!.. Co za ohydne posądzenie!... Jestem awanturnicą... złodziejką? Wstyd... hańba... Nie, nie przeżyję tego...
— Niestety...
— Panie! Nigdy nie kłamię! Nie umiałabym skłamać... Przysięgam, na co mam najdroższego... pan się pomylił... Ach, jakże jestem nieszczęśliwa...
Otocki, który dotychczas stał z pochyloną głową, gdyż przykrość sprawiała mu ta scena — drgnął nagle i podniósł na Rytę oczy. Uderzyły go dziwne akcenty szczerości, które po raz pierwszy posłyszał w jej głosie. Pamiętał Rytę dającą kłamliwe odpowiedzi, otaczającą się tajemnicą, złą, wściekłą — ale takiej, jak obecnie nie znał nigdy. Nawet wtedy, podczas pierwszej u niego wizyty, kiedy rozpłakała się, obrażona zbyt natarczywemi zalotami — daleka była od prośby, lub pokory. Grała w niej raczej dotknięta miłość własna — a nie chęć roztkliwienia Otockiego.
Twarz i ruchy nawet nie przypominały dawnej Ryty. Znikł wyraz dumy i zawziętości — a całe obejście cechowała łagodność.
Cóż to ma oznaczać?
Zrozumiał. Zresztą myśl, która, jak błyskawica przemknęła mu przez głowę potwierdzała tylko poprzednie przypuszczenia. Zrozumiał — i teraz dopiero pojął postępowanie Very.
Stratyńska bezwzględnie ulega czasowym napadom obłędu. Nie wie wówczas, co robi. Zmienia się nawet zewnętrznie całkowicie. Wygląda, jak furja. Jest zła, nieznośna, popełnia skandaliczne wybryki, wszystkich oskarża o przestępstwa, lub sama pod wpływem ogarniającego ją szału, gotowa popełnić przestępstwo. Nie odpowiada za swe czyny. Kiedy atak przejdzie, zamienia się w najłagodniejszą, jaknajlepszą istotę...
Z tego zaś, co zbroiła, nic nie pamięta, te fakty jakby nie istnieją dla niej.. są wykreślone z jej życia... Biedna Ryta... Biedna istota, o chabrowych oczętach, patrzących na świat z niewinnością dziecka...
Rodzina oczywiście ukrywa zarówno przed nią, jak i przed wszystkiemi te ekscesy, unikając skandalu. Toż gdyby wybryki Ryty nabrały rozgłosu, nietylko ona, lecz i prezes Stratyński byłby skompromitowany. Wolą wmawiać w ludzi, z któremi Ryta w czasie swych ataków się zetknęła, że się pomylili, ulegli halucynacji, zostali złudzeni niezwykłem podobieństwem... Vera widocznie przyobiecała zachować milczenia i dopomaga w tych manewrach rodzinie...
Lecz czemuż nie miano do niego zaufania?.. Nie zdradziłby się ani słówkiem i uniknął niemiłej sceny... Ach, ta Vera! Każda niewiasta ma już takie usposobienie, że lubi kręcić.
Wie teraz, jak postąpi. Nie uczyni więcej przykrości biedaczce. Uda, że uwierzył i że w błąd wprowadzony został pozornem podobieństwem.
Ale czemu jej nie leczą?... Taka z niej, w chwilach przytomności, miła i dobra panna... Doprawdy, dziwne.
Porządnie nawymyśla Verze.
Gdy patrzy na Rytę żal i litość go chwyta za serce...
Nie, on nadal nie będzie jej przekonywał... Wraz z innemi zagra komedję...
— Panno Ryto... — począł łagodnie — przykro mi...
Trzymając chustkę przy ustach, tłumiła łkania.
— Strasznie mi przykro... — mówił dalej — ale istotnie zaszła pożałowania godna omyłka.
Szeroko rozwarły się chabrowe oczęta, a z piersi wypadł cichy okrzyk ulgi:
— Ach...
— Miała pani całkowitą słuszność!... Przyjąłem kogoś innego za panią!...
— Nareszcie!... — łkania milkły powoli a twarz począł rozjaśniać uśmiech.
— Łudzące podobieństwo! Wtedy na zebraniu przysiągłbym, że pani i tamta osoba, to jedno.... Ale dopiero teraz, kiedy dłużej mogłem panią obserwować, spostrzegłem... tak spostrzegłem... znaczną różnicę... — kłamał.
— Toć musi być różnica...
— W ruchach, mowie, ba nawet w wyrazie twarzy! — tym razem kłamać lżej mu wypadło, gdyż „obecna“ Ryta, niczem w swem zachowaniu się nie przypominała „dawnej“.
— Nie lepiej to było odrazu dobrze się przyjrzeć, miast tyle przykrości narobić! — padła wymówka.
Otocki uśmiechnął się w duchu.
— Właśnie za te przykrości zamierzam panią przeprosić...
— Już nie mam żalu! Ale proszę szczerze powiedzieć....
— Słucham?
— Naprawdę można mnie odróżnić od „tamtej“?
— Naprawdę...
— Nie mówi pan tak tylko przez grzeczność?
— Zaręczam...
— Chwała Bogu! To byłoby okropne!... Mam być podobna do jakiejś złodziejki, awanturnicy? — Ona popełnia łajdactwa, przestępstwa a ja mam zato odpowiadać... Straszne... Rozumie pan?
— Hm... istotnie...
— Prawda?
— Ale może się pani całkowicie uspokoić, panno Ryto — pocieszał ją obecnie — im dłużej panią obserwuję, to widzę, że podobieństwo nie jest znów tak wielkie... To ja dałem się unieść pierwszemu wrażeniu i literackiej fantazji... Raz jeszcze przepraszam... Zresztą, któż śmiałby posądzić pannę Stratyńską o czyny niewłaściwe...
Czuł, że wykręca się niezręcznie, lecz nic innego nie przychodziło mu na myśl. Podchwyciła jego słowa.
— Któż śmiałby posądzać? Pan pierwszy posądzał...
— Kiedy... bo... okoliczności sprawy... — bąkał zmieszany.
— Mniejsza z tem! Opowiadała mi pani Vera, że istotnie okoliczności sprawy były tak tajemnicze, iż mógł pan przypuszczać, że jestem bohaterką niezwykłej historji... Niestety! Z ojcem żyję w jaknajlepszej zgodzie, kochamy się bardzo, nikt mi nie dokucza, wrogów nie posiadam i przed nikim nie mam potrzeby się ukrywać... Również nie zależy mi na żadnych dokumentach, ani porywaniu kosztowności..
Widocznie powtórzono jej wszystko. Otocki ze zdziwieniem stwierdził, iż w pamięci Ryty nie utkwił nawet najdrobniejszy szczegół przygody... Doprawdy dziwna forma obłąkania...
— Panno Ryto! Zbyteczne tłumaczyć! — przerwał.
Ale ona dalej prawiła z zapałem.
— Nie posiadam znajomości wśród złodziejów, apaszy i do cudzych mieszkań się nie włamuję...
— Kiedy...
— Niech pan nie przerywa! Zaraz pan się dowie do czego zmierzam! Panu z trudem wyjaśniłam wszystko; albo pan uwierzył, albo udaje, że wierzy...
— Wierzę...
— Lecz o innych mi chodzi! Jeśli tamta awanturnica bezkarnie grasuje po Warszawie, mogę być lada chwila skompromitowana... Tembardziej, że podobna przygoda wydarza mi się nie po raz pierwszy...
— Nie po raz pierwszy? — powtórzył ze zdumieniem.
— Proszę posłuchać! Wczoraj wracam do domu najspokojniej, przyczepia się do mnie na ulicy jakiś drab, ale taki okropny, napewno bandyta i poczyna we mnie wmawiać, że się znamy doskonale...
— Niemożebne! — zawołał, choć jego posądzenia łączyły się w określony związek.
— Chciałam zawezwać policjanta... ale kiedy zaczął do mnie przemawiać poufale, wymienił moje imię... jął mnie zdrobniale zwać... Rytuchną...... przestraszyłam się i uciekłam... On mi tylko pogroził kułakiem....
— Łajdak! — mruknął oburzony, domyślając się o co chodzi.
— Przypuszczam więc, że i ten drab wziął mnie za „tamtą“... Boże! Co tu robić?.. Boję się, poprostu wyjść na spacer... Czuję, że oszaleję...
Otocki pokiwał głową. Trudno jej przyjdzie oszaleć, skoro już jest szalona. Pojmował bieg wypadków. W czasie „ataków“ Ryta związała się z jakimś łobuzem, dokonała najścia na jego mieszkanie, a teraz ten łobuz jej się czepia, spotkawszy przypadkiem na ulicy i jest oburzony, sądząc, że umyślnie go nie poznaje.
Wzdrygnął się cały. Ordynarny drab i miła, ładna, biedna Ryta. Zbrodnia to ze strony rodziny, iż jej nie leczą i nie umieją zapobiec „atakom“.
— Proszę być dobrej myśli — rzekł — wszystko wyjaśnić się musi...
— Oby, jaknajprędzej! — żywo zawołała. — Chciałam biec do policji, lecz powstrzymali mnie... Vera... i ojciec.... Szczególniej Vera... Twierdziła ona, że nie należy rozmazywać skandalu a jeśli o pana chodzi, to mu nieporozumienie przy pierwszem spotkaniu wytłomaczę...
— I wytłomaczyła mi pani! — bąknął, dziwiąc się coraz więcej, że Vera lekkomyślnie traktuje całą sprawę...
— Na zgodę odprowadzi mnie pan do domu...
— Jaknajchętniej...
W powrotnej drodze Otocki zmienił umyślnie temat rozmowy. A choć z różnych stron starał się indagować Rytę, dawała ona tak sensowne i pełne inteligencji odpowiedzi, że w głowę zachodził, w jak niezwykłej formie czasem przejawiać się może pomięszanie zmysłów.
Kiedy na pożegnanie całował jej rękę, ogarnęło go jakieś serdeczne ciepło i z rozrzewnieniem szepnął:
— Jakże ułożą się, biedactwo, twoje losy...
Ona, gdy odszedł, obejrzała się za nim a dziwny błysk zamigotał w jej oczach. Błysk tak dziwny, że zdumiałby się Otocki, gdyby go spostrzegł.
Z ust Ryty również wybiegł cichy szept — ale niezrozumiały, zagadkowy:
— Mam wrażenie, że spisałam się dobrze... A trudno mi było grać komedję... Długoż jeszcze przyjdzie kłamać, udawać?