Ryta/Rozdział III

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Antoni Wotowski
Tytuł Ryta
Podtytuł Powieść sensacyjna
Wydawca Bibljoteka Najciekawszych Powieści
Data wyd. 1930
Druk Zakłady Drukarskie Wacława Piekarniaka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ III.
Postanowienie Otockiego.

Otocki powrócił niezwykle wzburzony do domu.
Dręczyło go wspomnienie o chabrowych oczętach. Biedna Ryta...
Parokrotnie chwytał za telefoniczną słuchawkę, pragnąc rozmówić się z Verą...
Lecz wciąż padała ta sama odpowiedź — pani w domu niema...
Dopiero około dziewiątej wieczór udało mu się „grzesznicę“ przyłapać.
— Cóż ci się stało? — posłyszał niby uprzejmy głos, w który drgał jednak cień niezadowolenia — poszukujesz mnie tak gwałtownie?
— Istotnie...
— Pilna sprawa?
— Sądzę, że bardzo wiele mamy sobie do powiedzenia...
— No... tak....
— Ty zaś nie raczysz się wcale odezwać...
— Byłam niezwykle zajęta... Dużo przykrości...
— Ryta? — wypadło mu z ust, niecierpliwe zapytanie.
— Częściowo i Ryta...
Otocki nie mógł pohamować się dłużej.
— Słuchaj! — zawołał — Spotkałem ją...
— I cóż? Rozmawialiście z sobą? — zagadnęła jakby z niepokojem.
— Oczywiście! Zaczepiła mnie pierwsza, starając się wytłomaczyć tę całą historję...
— Ach... tłomaczyła się.
— Ze łzami w oczach! Wyobraź sobie, ona nic nie pamięta o wybrykach, popełnionych w czasie „ataków“. Jest przekonana, bo powtórzyłaś Rycie wszystko, iż to jakiś sobowtór, miast niej występował...
— A może to w rzeczy samej była nie ona?
— Vero, wiesz najlepiej, jak się sprawa przedstawia.
— Ja wiem? — silne zdenerwowanie zadźwięczało w głosie pięknej pani.
— Nie udawaj! Panna Stratyńska dostaje czasami napadów obłędu. Wtedy popełnia szereg wybryków... Gdy atak minie, owe chwile zostają wykreślone z jej pamięci... Jakgdyby nigdy nie istniały...
Chwila milczenia, poczem szept:
— Może masz i rację!
— Słuchaj! Właśnie mam żal o to do ciebie, żeś nie była ze mną szczera... Doskonale jest ci znany istotny stan rzeczy...
— Hm... Bo ja wiem...
— Dlatego osłaniasz pannę Stratyńską i ukrywasz przed nią prawdę... Teraz zrozumiałem, w jaki sposób mogła ona dokonać włamania u mnie, a jednocześnie prawie, znaleźć się u ciebie... Atak przeszedł, zjawiła się w twojem mieszkaniu, a ty, nie chcąc jej skompromitować, wolałaś wmawiać, że zostałem wprowadzony w błąd niezwykłem podobieństwem... Zarówno za pierwszym, jak i za drugim razem... Czy nie tak było?
Znów odniósł wrażenie, że Vera namyśla się, nie wiedząc, jak odpowiedzieć.
— Nie tak było? — dalej nacierał.
— Hm... tak...
— Dobrze zgadłem?
— Tak...
— Więc czemu odrazu nie mogłaś powiedzieć...
— Widzisz... — głos Very z początku niepewny, nabierał coraz większej stanowczości. — Widzisz... dałam słowo ojcu... prezesowi Stratyńskiemu — toć skandal... Nocuje u ciebie, później... nachodzi mieszkanie... Nieszczęśliwe biedactwo... A zauważyłeś chyba, jaka w stanie normalnym miła i dobra z niej dziewczyna.
— Nietylko zauważyłem, ale postarałem się oszczędzić przykrości.
— Przykrości?
— Udałem, że wierzę, iż to nie ona była ową tajemniczą nieznajomą... Że pomyliłem się stanowczo i że, gdy przyjrzeć się z bliska, zachodzą znaczne w wyglądzie różnice... Istotnie, Ryta, kiedy nie podlega atakom, mało przypomina Rytę warjatkę...
— Przekonałeś się?
— Najzupełniej! To też uspokoiwszy całkowicie panienkę, odprowadziłem do domu i rozstaliśmy się, jak najlepsi przyjaciele...
— Świetnie!
— Pocóż były te przedemną sekrety?
— Stratyński prosił wyraźnie, aby ukryć prawdę nawet przed tobą! Nie mogłam odmówić.. Teraz żałuję... Ale i tak wszystko zakończyło się pomyślnie...
— Pomyślnie? Czemuż wy jej nie leczycie?... Nastąpi nowy atak... i znów kompromitacja...
— Ach, nie! Ataki powtarzają się nie tak często!... Zresztą bądź spokojny! Ojciec otoczył ją należytą opieką...
Otocki pomyślał, że dość słaba jest ta opieka, skoro pannę przed paru godzinami spotkał na mieście i że Vera zbyt lekkomyślnie zapatruje się na te ataki, bo w przeciągu paru dni, sam był świadkiem dwóch „napadów“ obłędu. Lekko zaprotestował:
— Sądzę, należałoby ją gdzie wywieźć... Umieścić w domu zdrowia...
— Rychło to nastąpi...
— Oby jaknajprędzej! — dodał, przypominając sobie wstrętny obraz — Ryty w chustce, o wykrzywionej złością twarzy a przy niej zawodowego złodzieja.
Lecz Vera widocznie miała już dość rozmowy na temat Stratyńskiej. Krótko zapytała.
— Czy tylko tyle chciałeś mi powiedzieć?
Zdecydował się wyrzucić z siebie, co mu najbardziej leżało na sercu.
— Jeszcze nie wszystko, Vero! Są sprawy, które mnie bliżej obchodzą, niżeli losy Stratyńskiej...
— Mianowicie? — udała, że nie pojmuje.
— Chciałem pomówić z tobą o naszym stosunku.
— O naszym stosunku? Czyż zaszło coś nowego?
— Mam wrażenie, zmieniłaś się bardzo!
— Zmieniłam się?
— Unikasz mnie...
— Ja cię unikam?
— Od dwóch dni nie raczyłaś się wcale odezwać! Nie lubię się narzucać!.. Powiedz szczerze...
— Cóż mam powiedzieć?
— Krótko trwają twoje kaprysy, Vero!
— Ach, śmieszny jesteś! Wprost nie mam chwili czasu...
— Ani chwili?... Długo będziesz wciąż zajęta?
— Jeszcze parę dni...
— Nie spotkasz się ze mną?
— Powtarzam. Jutro, pojutrze... zawiadomię...
— Niezbyt pocieszająca odpowiedź...
— Nie bądź dzieckiem...
Otocki zbyt posiadał wiele doświadczenia, aby podobne odpowiedzi nie stały się dlań całkowicie jasne. Kiedy kobieta zaznacza, że odezwie się dopiero za parę dni, daje do zrozumienia, iż sprzykrzył się jej kochanek. Ścisnęło go coś za serce, ale jednocześnie zagrała obrażona duma.
— Ha, trudno Vero... — szepnął — więcej nie będę cię nudził...
Vera chciała mu osłodzić pigułkę.
— Nudził! Myślisz, że nie stęskniłam się za tobą...
— Stęskniłaś się! Et...
— Naprawdę!
— To spotkajmy się wieczorem?
— Nie mogę.
— Nie możesz?
— Ktoś przyjdzie do mnie...
— Kto?
— Stratyński...
— Ach! — mruknął z ironją — szczęśliwy narzeczony...
— Nie drwij!
— Prędko się z nim rozstaniesz? — dalej złośliwie zapytywał.
— Prędzej niż sądzisz!
— No.. no.
— Zapewniam...
— Brawo!...
Vera postanowiła przerwać rozmowę, zbaczającą na niepożądane tory.
— Olku! — rzekła ogólnikowo. — Powtarzam, wszystko wyjaśni się w najbliższej przyszłości... Zatelefonuję...
Lecz jego porwał nagły gniew.
— Jeśli ci na mnie zależy, spotkamy się dziś jeszcze...
— Nie mogę..
— Nie możesz? Nic cię nie obchodzi moja prośba...
— Ależ bardzo...
— A jednak nie chcesz jej spełnić?
— Powtarzam, nie mogę...
Powoli, pragnąc ją dotknąć, wycedził:
— Miał rację... ten malarz... Ty grzesznico o krwawych ustach...
— Ach! — padł bolesny okrzyk w odpowiedzi i Vera odłożyła słuchawkę...
Więc tak!
Zdecydowana kłótnia! Może wogóle zerwanie na zawsze.

Otocki rzucił się w fotel i przez długą chwilę pozostał w zadumie. Później jął palić nerwowo papierosa za papierosem.
Stało się to, co oddawna przewidywał.
Kapryśna pani, gdy szał minął, konsekwentnie dążyła do zakończenia znajomości — a on tylko swem odezwaniem się, przyśpieszył ten koniec.
Ha, trudno...
Może i lepiej... Toć jaka z nią przyszłość...
Lecz mimo, że Otocki starał się pocieszyć samego siebie przeróżnemi logicznemi wywodami, pomimo, że doskonale zrozumiał, że w żadnym razie nie jest odpowiednim dla Very małżonkiem, ani też na dłuższą metę kochankiem — rozum mówił, co innego — a zmysły, co innego.
Z prawdziwą niekonsekwencją męską, im bardziej starał się wybić sobie z głowy „grzesznicę“ — tem bardziej ją pożądał...
Aż zaklął ze złości...
Gdy tak siedział zadumany w fotelu, wydało mu się, iż jest ona tuż, że opiera się o niego, że czuje nawet oszałamiający aromat perfum i woń rozkosznego ciała.
Halucynacja na tyle była silna, że wzdrygnął się cały.
— Brr...
Och, gdyby pochwycić teraz Verę w swoje objęcia, gdyby móc upić się pocałunkami, oszaleć pod wpływem jej pieszczot... Nigdy jeszcze Vera nie wydawała mu się tak godną pożądania, nigdy jeszcze tak nie rwał się do niej...
Nie serce to było i nie uczucie — a zmysły i raz jeszcze zmysły...
Zagryzł wargi...
Powziął postanowienie...
Niech się dzieje, co chce — on do niej pójdzie. Niespodzianie, po północy. Pójdzie — i przekona się. Bo nagle przed oczyma wyobraźni zarysował się obraz starca Stratyńskiego, trzymającego w objęciach Verę.
Chce mieć pewność...
Chytrze, jak detektyw zakradnie się i podejrzy... Nie trudne zadanie, bowiem kochanka mieszka na parterze. Jeśli okiennice nie są zamknięte... projekt uda mu się znakomicie...
Sprawdzi o której godzinie opuści ją Stratyński — i o ile naprawdę ich łączy tylko oficjalny, „narzeczeński“ stosunek — po odejściu prezesa, za wszelką cenę do Very się dostanie i w objęcia pochwyci grzesznicę...
Rozgniewa się ona zapewne bardzo. Lecz postara się ją udobruchać. Jeśli zaś to się nie uda, będzie wiedział, że „miłość“ kapryśnej bogdanki, uleciała bezpowrotnie...
Chaotyczne myśli, wirowały w głowie Otockiego.
Mniemał, ze zwykłą lekkomyślnością, iż w ten sposób rychlej odzyska „łaski“ grzesznicy, nie przewidując na jakie nieobliczalne skutki narazić go mógł zamiar śmiały.
Ale w skroniach pulsowała krew. W gardle zaschło od jakiegoś nieokreślonego pożądania. Ręce zaś wyciągały się same do wizji obnażonej i zalotnie, kusząco uśmiechniętej Very...
Długo, niecierpliwie mierzył krokami gabinet zanim wybiła północ.
Wtedy pochwycił za kapelusz i palto. Postawiwszy kołnierz, trawiony nerwowym drżeniem, pobiegł w stronę Alei Róż...
Przystanął przed kamienicą kochanki — i aż syknął radośnie...
W oknach światło...
Lepiej jeszcze...
Właściwie światło dobiega z sypialni Very... Tam okna są zamknięte a sztory zapuszczone.. Lecz okno sąsiedniego saloniku jest otwarte. Vera, widocznie nie znajduje się sama w domu. Bawi u niej prezes. Dlatego też nie obawia się ponownej wizyty włamywaczów i pozostawiła je uchylone...
Ach, gdybyż się prześlizgnąć...
Otocki rozejrzał się dokoła a widząc, że o tej późnej godzinie, Aleja Róż jest wymarła i pusta, jednym susem przesadził sztachety niewielkiego klombu, oddzielającego kamienicę od chodnika i znalazł się przy oknie...
Czy go nikt nie spostrzegł? Na szczęście — nie!
Musi dobrze uważać. A nuż pojawi się posterunkowy i jak przestępcę pochwyci za kołnierz.
Chwilowo niema obawy...
Wsunął nieco głowę do pokoju, wspiąwszy się na palce. Posłyszał zdala niewyraźną rozmowę. Głos męski i kobiecy. Stratyński i Vera. Wydawało mu się, że Vera tłomaczy coś z ożywieniem, że z ust jej padają gniewne okrzyki.
Czyżby się kłócili? Naprawdę zamierza rozstać się z prezesem?
Ach, coby dał zato, żeby znaleźć się tam wewnątrz...
Spróbować?
Chwilę stał w niepewności.
Wskoczyć?
Jakaś siła nieprzeparta ciągnęła go naprzód...
Zadanie nie takie trudne, lecz jeśli narobi hałasu, wyprawa zakończyć się może skandalem.
Otocki był wygimnastykowany — postanowił zaryzykować.
Postara się wślizgnąć, niczem kot.
Rozejrzał się dokoła powtórnie — nikogo. Zresztą kamienica, w której mieszka Vera, tonie całkowicie w mroku.
Więc...
Zdjął palto, kapelusz, położył na oknie. Powoli, ostrożnie uniósł się na rękach do góry i niezadługo już siedział na parapecie.
Uf! Tylko cichutko się wykręcić i opuścić nogi a znajdzie się wewnątrz pokoju.
Już jest... Poszło wcale gładko. Nie zdradził go żaden szelest. Doprawdy, urodził się na włamywacza.
Niespokojnie sądował wzrokiem ciemności.
Drzwi sypialni Very są leciutko uchylone. Z za nich dobiega światło i słychać szmer prowadzonej rozmowy. Słów jednak nie sposób posłyszeć. Będzie musiał przebyć salonik i podejść bliżej...
Zdjął palto i kapelusz z okna i położył je na krzesełku. Nikt nic teraz podejrzanego nie spostrzeże od zewnątrz.
Byle nie skrzypnęła podłoga. Na szczęście, gruby, perski dywan tłumi odgłos kroków... Jeszcze chwila i znalazł się przy drzwiach.
Znakomicie! Przez szparę widać wszystko.. Vera i Stratyński...
Co oni tam robią?
Czyżby? Nagła zazdrość targnęła sercem Otockiego, ale wnet się uspokoił.
Obraz, jaki się przedstawił jego oczom daleki był od sceny erotycznej.
Vera leżała, wprawdzie, na szezlągu, założywszy ręce pod głowę, lecz widać było, że nie kokietuje prezesa. Zaprzątała ją snać bardzo rozmowa, bo na policzki wystąpiły rumieńce, a z ust raz po raz wybiegał gniewny okrzyk.
Stratyński, zamyślony, siedział w fotelu opodal. Gryzł wygasłe cygaro, a na twarzy przebijał się niepokój.
Otocki zamarł w oczekiwaniu. Obchodziło go mało, czy pięknie czyni, wdzierając się w cudze tajemnice. Słuchał z zapartym oddechem.
— Cóż z tego będzie? — pochwycił podniecone zapytanie Very.
— Musi się znaleźć! — niepewnie wymówił prezes.
— Kiedy?
— Bo ja wiem...
— Przeklęta dziewczyna...
O kim oni rozmawiali? O Rycie? Czy o tamtej służącej?
— Istotnie przeklęta dziewczyna — powtórzył Stratyński — nieznośny charakter wzięła po matce..
— Ale zawsze to twoja córka...
Drgnął. Więc chodziło o Rytę. Znów znikła?
— Ciągłe bziki, szusy — dalej mówił prezes — ucieczki, awantury... Na pół obłąkana...
— Nie taka ona obłąkana, jak sądzisz...
— Tylko?
— Wie dobrze, do czego dąży!
— Naturalnie! — zawołał z podnieceniem. — Ale to żądanie szalonej...
— Oczywiście...
— Pragnie mi dyktować warunki! Znakomite! Twierdzi, że nie dopuści do naszego ślubu, o ile...
Otocki szeroko rozwarł oczy. Ta Ryta, która w stanie przytomnym, nibyto w takiej przyjaźni żyła z Verą, pragnęła przeszkodzić ojcu w powtórnem małżeństwie?
— Albo się zgodzę, albo wywoła skandal... — dokończył prezes.
— Ile chce?
— Połowę majątku?
Ładnych rzeczy dowiadywał się o Rycie.
— Skandal? — wykrzyknęła Vera — jakiż może uczynić skandal? Sytuacja przed paru dniami była groźna, kiedy uciekła, zabierając dokumenty i kosztowności.
— Twoja w tem zasługa, żeśmy je odzyskali! — zauważył Stratyński. — Zamieniłaś sprytnie walizeczki, napotkawszy ją przypadkiem w cukierni... — dodał, — gdyż w taki sposób wytłomaczyła narzeczonemu Vera odzyskanie zguby, nie mogąc wyznać prawdy.
Otocki teraz zagryzł usta do krwi, aby nie krzyknąć głośno. Zasłona spadła mu z oczu. Pojął nakoniec to, co dlań najbardziej było niezrozumiałe. Ponowne poszukiwanie przez Rytę w jego mieszkaniu torebki.
Ale w takim razie cały misternie ułożony wywód o napadach obłąkania sypał się w gruzy. Ryta nie jest obłąkaną. Raczej awanturnicą, szantażującą ojca. Ale Vera! Co za podłość! Nareszcie zrozumiał czemu zaszczyciła go swemi odwiedzinami i swą łaską. Fakty łączyły się w jeden logiczny splot. Ów „buldog“, ów Waryński doniósł Verze, o swej wizycie u Otockiego i zaznaczył, że tam znajduje się walizka. Vera, wykorzystując znajomość z Lalą Turowską, postarała się go spotkać i reszta wiadoma... Skorzystawszy z uśpienia zamieniła walizki. Nie w cukierni to nastąpiło, jak kłamie Stratyńskiemu, a u niego w mieszkaniu... Brr... Wstrętne...
Pojmuje teraz, czemu Ryta zrobiła mu piekielną awanturę. Pojmuje czemu dokonała włamania, pragnąc odebrać papiery i klejnoty... A potem, jak obie udają, jak kręcą... Jak grają komedję... Vera osłania Rytę — Ryta wychwala Verę!... Piękne towarzystwo...
Nie żałuje, że tu się zakradł... Dowiedział się prawdy!
— Cóż nam z jej strony teraz grozi? — znów wymówiła piękna grzesznica. — Bez pieniędzy, bez dowodów nie rozpocznie walki...
— Ale zawsze kompromitacja!... Moja córka błąka się po mieście, niczem ulicznica!... Podobno utrzymuje znajomości z szumowinami... Włamanie u Otockiego...
Więc i o tem wiedział Stratyński?
— A ja sądzę — odrzekła twardo — nie ustępować! Skoro zobaczy, że groźbą nic nie poradzi, to się uspokoi...
— A jeśli się całkiem zmarnuje?
— Nie wielka szkoda! — tak cicho mruknęła, iż tego wykrzyknika nie dosłyszał prezes. Był on czem innem zaaferowany.
— Dobrze masz schowane dokumenty?
— Oczywiście!
— Bo pierwszym razem, kiedy zabrała klejnoty i papiery po matce, to głupstwo... Ale gdyby się dostała do twoich...
— Nie bój się!! Drugi raz nie dokona włamania.
Więc to Ryta wówczas włamała się do Very? To była tajemnica tamtej historji, dotychczas niejasnej i dziwnej.
Ale cóż to są za dokumenty, których się tak obawia „grzesznica“?
Rychło otrzymał odpowiedź.
— Gdzie trzymasz papiery — padło zapytanie?
— Tu w szafie! — wskazała ręką na duży machoniowy mebel. W kasetce...
— Ach, Vero! — westchnął prezes — czemuż ich nie zniszczysz, lub nie oddasz... Toć na nich krew...
— Bo ja wiem! — mruknęła. — Wypadnie, odesłać rodzinie... Brzydzę się temi pieniędzmi...
— Boże! Co za straszne wspomnienia.. — szepnął.
Jeśli poprzednio posłyszana przez Otockiego wiadomość o istotnym celu odwiedzin Very w jego mieszkaniu i zamianie kuferków, wywarła olbrzymie wrażenie — zapowiedź nowych rewelacji wstrząsnęła nim jeszcze bardziej.
A więc Verę ze Stratyńskim łączyła groźna tajemnica...
Sami wspominali, że jakieś papiery są zbrukane krwią... Sekret ten znała Ryta i dlatego tak pragnęła je zdobyć za wszelką cenę, aby móc niemi szantażować ojca?
Niewątpliwe...
— Vero, co za okropne wspomnienia — powtórzył Stratyński. — Ów wieczór...
Nie odparła nic, opuściwszy tylko niżej na piersi głowę, zatopiona w niewesołe rozmyślania.
— Byłaś wówczas — mówił dalej — zaręczona w Paryżu z tym francuskim bankierem Laroche‘m. Ja jeszcze w twojem życiu nie znaczyłem nic, ale już podkochiwałem się w tobie bardzo... Ty również spoglądałaś na mnie łaskawem okiem, uważając za miłego towarzysza, bo Laroche choć niemłody, był arbitralny, gwałtowny i nieznośnie zazdrosny... Widywaliśmy się często... Począł o to robić awantury... Pamiętasz...
— Pamiętam... — szepnęła.
— Aż wreszcie ten wieczór... Przypadkowo zastał mnie u ciebie... Bóg świadkiem, nie miał o co czynić ci wymówek, bośmy się zachowywali nienagannie.. Lecz zauważyłem, że siedzi wściekły. Starałem się go udobruchać... Daremnie... Wstałem, aby nie zaostrzać niemiłej sytuacji i pożegnawszy was, wyszedłem... Ledwie raczył wyciągnąć rękę... A później...
— Później... — z jej ust wyrwał się jakby jęk bólu.
— Później, opuściwszy twój pokój — mieszkałaś w hotelu, przystanąłem na korytarzu. Na myśl mi przyszły twoje opowiadania o zazdrości Laroche‘a, o gwałtownych awanturach, jakie ci czynił... Jakiemś złem przeczuciem odbiły się w mej pamięci, groźne błyski w oczach Laroche‘a, które spostrzegłem, opuszczając pokój...
— Całe szczęście, bo dziś nie żyłabym może! — znów szepnęła.
— Przystanąłem i przyznaję się, zacząłem nadsłuchiwać. Nie wiele początkowo mogłem pochwycić z waszej rozmowy, bo drzwi numeru były podwójne, ale leciutko udało mi się je uchylić...
— Tak...
— Uchyliłem i posłyszałem gniewne wykrzykniki Laroche‘a! Wpierał w ciebie koniecznie, że pomiędzy nami istnieje bliższy stosunek, żądał abyśmy przestali się widywać...
— Ale jak gwałtownie...
— Ty z początku starałaś się go uspokoić... W żart obracałaś przykre i uszczypliwe docinki... Twój spokój podniecał go coraz bardziej...
— Drażnił...
— Od wymówek przeszedł do wymysłów.. Już pragnąłem wtargnąć się do pokoju, lecz jeszcze się powstrzymałem... Ale kiedy...
— Cham... — mruknęła gniewnie.
— Ale kiedy — ciągnął dalej Stratyński swą opowieść — przypadł do ciebie i począł cię szarpać, a ty zawołałaś o ratunek, wpadłem niczem bomba do pokoju... W pierwszej chwili oniemiał na mój widok... Wnet jednak rozwścieczony, sięgnął do kieszeni po rewolwer.
— Brr — dreszcz wstrząsnął ciałem Very.
— Musiałem się bronić.. Rzuciłem się na niego, usiłując browning mu wyrwać... Poczęliśmy się szarpać... Jakimś cudem udało mi się go pochwycić za rękę... i..
— Och! — jęknęła.
— Browning wypalił sam a kula trafiła Laroche‘a w piersi... Runął na podłogę.. rana była niezwykle ciężka...
— Boże! — przyłożyła chusteczkę do oczów.
— Z trudem udało się nam ranę jako tako opatrzeć i przewieźć go do jego mieszkania... Unikaliśmy skandalu i w hotelu nikt się nie dowiedział, co właściwie zaszło u ciebie... Tylko służba, ale tych milczenie opłaciliśmy grubo.
— Straszne chwile... — wyszeptała, przypominając sobie, jak wraz ze Stratyńskim i pokojówką wiodła rannego po schodach do samochodu...
— Laroche zmarł po paru dniach...
— Niestety! — dwie duże łzy spłynęły po policzkach Very, które osuszyła batystową chusteczką.
— Ale przed śmiercią doszedł do opamiętania i zrozumiał, jak bezsensowną była jego zazdrość... Zresztą pielęgnowaliśmy go cały czas...
— Och, robiłam, co mogłam!
— A gdy zrozumiał, sam napisał list, pragnąć nam oszczędzić wszelkich przykrości, iż postrzelił się przypadkowo... Ten list tobie doręczył... A w tydzień po śmierci zawiadomił cię notarjusz, iż Laroche zapisał znaczną sumę...
— Nie tknęłam jej! — wymówiła cicho.
Istotnie mimo ciągłych finansowych kłopotów, nie ruszyła tych pieniędzy, uważając że są splamione krwią, jednak i nie zrzekła się spadku, jako ostatniej deski ratunku, w razie zerwania ze Stratyńskim. Odnośny dowód na zdeponowaną sumę w banku, znajdował się wśród papierów, których tak poszukiwała Ryta.
— Myśmy nie winni tej śmierci! — westchnął prezes.
— Wiem, żeśmy niewinni — odparła powoli — lecz zawsze...
Zapanowała cisza.
Otocki pojmował już wszystko. Pochwycił tajemnicę, wiążącą Verę z „narzeczonym“. Ale czegoż się tak obawiali. Był to, w rzeczy samej tragiczny nieszczęśliwy wypadek, za który nie spada na nich odpowiedzialność. Więc Vera dla tego „trzyma się“ prezesa, choć go nie kocha? Łączy ich ta śmierć, której są mimowoli sprawcami. Vera nie chce skorzystać z zapisanego jej spadku, a obawia się, utraciwszy Stratyńskiego pozostać bez pieniędzy... Jasne, proste... Lecz Ryta?
Szczęście sprzyjało Otockiemu, wnet posłyszał resztę.
— Niewinniśmy! — powtórzył prezes. — Ale widzisz, jak ona wykorzystuje tę sprawę...
— Pocoś mówił!
— Toć moja córka!...
— No i ja nigdy wówczas nie przypuszczałam, że ma podobny charakter...
Stratyński boleśnie pokiwał głową.
— Taka w Paryżu wydawała się dobra, przywiązana. Co tu się dziwić... Powróciłem, po wypadku z Laroche‘m do domu, jęła rozpytywać, opowiedziałem wszystko.. Czyż domyśliłbym się kiedy, że zechce szantażować.
— A jednak...
— Teraz twierdzi, że postrzeliliśmy Laroche‘a, chcąc zdobyć pieniądze, a później wymogliśmy na nim tę kartkę.... Mnie były potrzebne jego pieniądze?
— Podła dziewczyna!
— Na szczęście nie ma dowodów. Gołosłowne twierdzenia! Pochwyciwszy jednak to i owo z naszych rozmów i dowiedziawszy się, że mam i kopję testamentu i kartkę i listy, w których Laroche, poprzednio pod wpływem zazdrości pisywał, iż staniesz się przyczyną jego śmierci — wykombinowała plan...
— Zapominasz jeszcze o tych paru bilecikach, które u ciebie pochwyciła...
— A w których ty znów, zdenerwowana po jego śmierci, oświadczyłaś, iż my za nią ponosimy odpowiedzialność...
— Nic więcej nie potrzeba dla władz, aby nas postawić w stan oskarżenia...
— Moja córka... i taka przewrotna...
Oczy Very zabłysły gniewnie.
— A jak się układa... Jak potrafi miłe prawić słówka... Toć i ja „nabierałam się“ na tę przyjaźń, dopóki kiedyś nie przyłapałam grzebiącej w szufladzie w mem biurku.
— Ohydne! — wymówił Stratyński z wielkim bólem. — Na honor, czyniłem wszystko aby stała się inną.
— Ja również! Tymczasem mało nas nie zgubiła. Dobrawszy się do twojej kasy i wyciągnąwszy z tamtąd biżuterję, dokumenty, listy... uciekła... Uważając jednak, że to za mało, dokonała włamania, aby resztę wyciągnąć z mojej skrytki... Sparaliżowałam ten plan... A potem cudem udało się kufereczek odzyskać... Listy natychmiast podarłam...
— Nareszcie...
— Kartkę zachować musimy, ale nam jej nie ukradnie... A zapis zwrócę rodzinie...
— Kiedy Vero?...
— Jaknajprędzej...
Wiadomość ta widoczną przyjemność uczyniła Stratyńskiemu.
— Zwróć... zwróć! — zawołał. — Nigdy niczego ci nie zabraknie... Przyśpiesz datę naszego ślubu....
Vera udała, iż nie słyszy prośby. Zwróciła rozmowę znów na temat córki Stratyńskiego.
— Co myślisz z nią począć?
— Chyba zastosuję się do twojej rady! — odparł. — Zaczekam! Przypuszczam, sama zmięknie...
— Daj jej trochę pieniędzy, wypraw zagranicę... Z równie przewrotną istotą lada dzień skandalem skończyć się musi... Albo znajdź męża, wyposaż porządnie...
— Napewno nie będę żałował pieniędzy...
— Tylko kto ją zechce, gdy pozna charakter...
— Et! Świetnie umie się maskować...
Zaległa cisza.
Więc ta Ryta, słodka chwilami Ryta, była nie obłąkaną, a do cna zepsutą dziewczyną, świetną komedjantką? Otocki wtedy poznał jej prawdziwy charakter, gdy napadła nań o walizkę i kosztowności?
Ileż perfidji mieści się w Rycie. Szantażuje ojca i Verę, nie chce dopuścić do ich ślubu, bo uważa, że Vera zadużo ze Stratyńskiego pieniędzy wyciągnie... Żąda połowy majątku, a gdy ojciec się nie zgadza, grozi rozgłaszaniem tajemnicy, kradnie papiery, popełnia włamania...
Okropne... okropne... Wprost wierzyć trudno, aby młoda panna, z najlepszego domu popełniała czyny równie ohydne... A on tak litował się nad nią... Nic dziwnego, że prezes i Vera tuszują jej sprawki... Toć Stratyńska...
Tymczasem piękna „grzesznica“ widocznie miała już dość wizyty „narzeczonego“, bo wcale niedwuznacznie, rzekła:
— Porządnie jestem zmęczona! Chciałabym się znaleźć w łóżku...
— Rozumiem! — rzekł, powstając z miejsca — nie będę cię dłużej nużył rozmową...
— Idź! — odparła, nie zatrzymując go dłużej — jutro omówimy resztę...
— Dobranoc...
Powstał z miejsca i podszedł do niej. Mimo zapowiedzi, że zamierza ją natychmiast opuścić, podniósł jej rękę do ust i długo jął całował. Posuwał się ustami od dłoni po obnażonem ramieniu, a dotychczas zafrasowana twarz, przybierała lubieżny wyraz.
— Moje ty złotko jedyne... — wyrwał mu się z ust bełkot — moja ty królowo...
Z początku nie broniła staremu tej niewinnej pieszczoty, lecz gdy Stratyński, pochyliwszy się chciał się wpić w szyję, wstrząsnął nią lekko dreszczyk obrzydzenia i usunąwszy się nieco, wymówiła.
— Wiesz... nie lubię... Nie dziś...
— Kiedy? — zacharczał prawie, ze źle tłumioną namiętnością.
— Później! — dała nieokreśloną odpowiedź i poderwawszy się z kozetki, powstała na nogi, snać pragnąc przerwać zaloty.
— Vero!... Vero... — westchnął, przybierając poprzednią poprawną pozę — jakaś ty niedobra dla mnie...
— Niedobra?
— O tak... Dręczysz ciągle...
— Przyśpieszymy datę ślubu! — kuszący śmiech zadźwięczał wesoło w pokoju.
— Wciąż obiecujesz... a odkładasz... — mruknął.
Nic nie odrzekła na tę wymówkę, tylko dalej uśmiechając się zagadkowo, podeszła do drzwi prowadzących do przedpokoju.
Była to wyraźna wskazówka.
— Dobranoc! — powtórzył i wślad za nią skierował się w stronę wyjścia.
Otocki odetchnął. Choć zły był porządnie na Verę za sprawkę z walizką — bądź co bądź nie wiedział, jak się zachować, gdyby nastąpiło to, co mogło nastąpić:
Czy powstrzymałby falę ogarniającej go zazdrości i potrafiłby spokojnie opuścić mieszkanie...
Lecz na szczęście...
Nie kłamała Vera. Istotnie tylko „narzeczeński“ stosunek łączył ją ze Stratyńskim. Lecz czemuż jest tak obojętna dla Otockiego?
Jeśli Vera ma go dość — nic to nie zmienia samej postaci rzeczy.
Więc...
Wyjść teraz do Very i powiedzieć wprost, co myśli o jej postępowaniu, lub też, korzystając, iż odprowadza prezesa, wyślizgnąć się niespostrzeżenie z mieszkania.
Kusiła go rozmowa z „grzesznicą“, a wstyd było trochę, iż w podstępny sposób podsłuchał jej tajemnice...
Chwilę stał w niepewności..
Wahał się tak, kiedy dobiegło go głośne trzaśnięcie drzwiami w przedpokoju i kroki Very, powracającej do sypialni.
Weszła, rozejrzała się dokoła machinalnie, poczem zrzuciła szlafrok i przystanęła przed lustrem.
Kobieta, gdy jest nawet sama, lubi napawać się swą urodą.
Vera przeglądając się w zwierciadle, przeciągała się rozkosznie a blado różowa jedwabna koszulka, ledwie osłaniała klasyczne kształty.
Otocki dłużej nie mógł powstrzymać swej niecierpliwości. Niech się dzieje, co chce, porozmawia z „grzesznicą“.
Gniew, wywołany obłudą jej postępowania, stopniał nieco na widok tej wspaniałej kobiety.
Wejść?
Jakgdyby go jakaś siła niewidzialna wyrzuciła naprzód.
Sam nie wiedział kiedy znalazł się w jej pokoju.
— Vero!
Krótki okrzyk. Odwróciwszy się od lustra, szeroko rozwartemi z przestrachu oczami, patrzyła na Otockiego.
— Ty?
— Słuchaj...
— Jak śmiałeś? Skąd się tu znalazłeś? — lęk zamienił się w oburzenie, a krew nagłą czerwienią zabarwiła jej policzki.
— Vero, przyznaję się.. wskoczyłem przez okno.
— Niczem złodziej...
— Byłem zazdrosny... Unikałaś mnie... Pragnąłem za wszelką cenę cię ujrzeć.
— I podsłuchałeś całą rozmowę?
Otocki skinął głową.
Zacięła usta. Znać było, iż walczy w niej gniew za niedyskretne wtargnięcie do domu z obawą, iż nazbyt wiele przejrzał tajemnic.
— Więc wiesz?
— Wiem — odparł, nie mogąc pohamować się dłużej — że udawałaś miłość, czy też szał, pragnąc zamienić walizki...
— Nie udawałam...
— Hm... Dziwne... Gwałtowne uczucie ostygło, kiedyś spełniła swe zadanie!... Czy to był ładny postępek, Vero?...
— Jaki? — udała, iż nie rozumie.
— Owa historja! No i później... — mówił teraz w podnieceniu. — Prosiłaś panią Lalę Turowską, aby zapoznała ciebie ze mną, dowiedziawszy się od... tego... Waryńskiego, że Ryta nocowała u mnie i zapewne pozostawiła kufereczek...
— Jaka Ryta?
— Udajesz, że nie rozumiesz... Córka Stratyńskiego...
— A... prawda... Stratyńska... — wycedziła przez perłowe ząbki, poczem jakgdyby dopiero przypomniawszy sobie, że w zbyt negliżowym stroju przyjmuje kochanka, podeszła do kozetki i wdziała z powrotem poprzednio zrzucony szlafroczek.
Na jej twarzy nie znać już było żadnego zmięszania, raczej widniało mocne postanowienie.
— Stratyńska... — powtórzyła.
— Tak! — zawołał, zapalając się coraz bardziej — Celowo zapoznałaś się ze mną! A zapoznawszy się udawałaś miłość, namiętność, uczucie, maniłaś obietnicą dłuższego stosunku, ba, nawet małżeńskiego związku, aby skorzystawszy z mego uśpienia, wykraść walizeczkę...
— Istotnie wykorzystałam twoje uśpienie! — szepnęła, nie uważając za stosowne dodawać, iż wywołała je sama opiumowanemi papierosami.
— Skoroś dopięła celu, raz jeszcze pojawiłaś się dla przyzwoitości, chcąc mi wytłomaczyć, że osóbką, która pozostawiła żółtą torebkę, nie była Ryta... Później nastąpiło całkowite „ochłodzenie“ znajomości... a gdyśmy rozmawiali telefonicznie, słyszałem jedynie wykręty... Niedawno jeszcze potwierdziłaś moje przypuszczenia, że Stratyńska jest obłąkana, wiedząc w rzeczy samej doskonale, że to awanturnica, szantażystka, która i na twoją zgubę czyha...
— O... — mruknęła — wiele dałaby za to, aby mnie zgubić!
— Widzisz więc sama, Vero! Czy ładnie postępowałaś ze mną? Bardzo nieładnie! Ciągłe kłamstwa, oszukiwania, wykręty... Darowałbym ci jeszcze, gdybym wiedział, że to był kaprys mimolotny. Szał nagle przychodzi i nagle znika! Ale w podobnie podstępny sposób symulować dla kogoś uczucie, aby go podejść, narazić na przykrości... Toć dziesięć razy gorszą awanturę mogła mi urządzić Stratyńska... U mnie naprawdę zginęły jej klejnoty! A kto jej zabrał? Pani Vera!...
— Nie zapominaj tylko o jednem — odrzekła, siadając spokojnie na otomanie — Stratyńska ukradła klejnoty ojcu! Wraz z niemi ukradła listy! Moje listy! Rozumiesz! Zabrałam jedynie to, co należało do mnie i do prezesa, nie chcąc sprawie nadawać rozgłosu...
— Zdradziecko...
— Zrozum... Musiałam to załatwić po cichu... Toć gdybyś nie posłyszał mojej rozmowy z prezesem, a przeczytał te listy, sam przypuszczałbyś, że jestem najgorszą zbrodniarką, że na mojem sumieniu leży śmierć człowieka... A może, gdybym ci opowiedziała wszystko szczerze, prosząc o wydanie walizki, nie zechciałbyś tego uczynić bez porozumienia ze Stratyńską. Tem bardziej, po przygodzie z rzekomym przodownikiem. A ona potrafiłaby już wypadki przedstawić w złem świetle...
— Nie uwierzyłbym!...
— Albo uwierzyłbyś!... Nie zapominaj, jak litowałeś się nad nią z początku, że to taka biedna i opuszczona istota! Znam jej przewrotność! Naplotłaby ci Bóg wie co!... A macocha... A ojciec... Chcą mnie wyrzucić na bruk... Prześladują... Zamordowali człowieka, teraz czyhają na moją zgubę! Zamieniłbyś się jeszcze w jej obrońcę...
— Nigdy!... Złodziejka... Włamywaczka...
— Wtedy nie wiedziałeś jeszcze! Wierzaj mi, nie mogłam inaczej postąpić, niźli postąpiłam...
Choć Otocki musiał przyznać w duchu rację niektórym argumentom, nie zupełnie zgadzał się z dalszemi wywodami.
Kobieta, która się oddaje mężczyźnie li tylko, aby uśpić jego czujność i odnieść korzyść, w postaci wykradzenia walizki, zaiste nie wiele się różni od sprzedajnej dziewczyny.
Ogarnął go nagły wstręt do kochanki.
— To ohydne! — zawołał.
Policzki Very znów zabarwił rumieniec. Znać było, iż przykrość sprawiły jej te słowa.
— Nie mów tak... — wybiegł cichy szept.
— Jakżeż nie mam się w ten sposób wyrażać! — wyrzucał z siebie gorączkowo. — Zachowałaś się wstrętnie... Niczem ulicznica.. Podle... Brzydzę się tobą...
— Olku...
Lecz nawet pełne błagalnej prośby spojrzenie, nie zdołało rozgniewanego pisarza udobruchać.
— Podle! — powtórzył. — I choć nie bardzo ładnie, żem zakradł się do twego mieszkania i podsłuchał rozmowę, nie czynię sobie wymówek... Rad jestem, żem poznał prawdę... A teraz, skoro ci wszystko wypowiedziałem, co mi leżało na sercu, pozwól, że cię pożegnam!... Sądzę, na zawsze!...
Odwrócił się, nie wyciągnąwszy nawet do Very ręki, kierując się w stronę drzwi.
Raptem ona zawołała gwałtownie.
— Zostań! —
Przystanął, zdziwiony tym okrzykiem.
— Poco?
— Chcę, abyś został! — oczy grzesznicy zabłysły, a na twarzy zarysował się dawny, władczy, namiętny wyraz.
— Poco? — powtórzył. — Wszak nie posiadam drugiej walizki z dokumentami?
Nie zwróciła uwagi na ten ironiczny docinek. Porwawszy się z kozetki, na której dotychczas siedziała, wsparłszy głowę na rękach — podbiegła ku niemu i mimo, iż odsuwał ją lekko — oplotła ciepłemi ramionami jego szyję.
— Nie takam ja zła, jak sądzisz! — wyszeptała.
— Nie takaś zła? Może zaprzeczysz temu, com powiedział...
— Ani myślę...
— Więc...
Ostatnie „więc“ wyrzucił Otocki już znacznie łagodniej. Magja ciepłych ramion, oplatających szyję poczynała działać. Lecz pani Vera nie tylko przy pomocy gry na zmysłach pragnęła przekonać kochanka.
— Słuchaj Olku! — rzekła, pociągnąwszy Otockiego w stronę kozetki i siadając tam wraz z nim — Pomówimy poważnie.
— Dawno cię o to prosiłem...
— Kiedy?...
— Co, kiedy....
— Przez te parę dni, namyślałam się... Sama nie wiem, co postanowić... Byłeś świadkiem mojej ze Stratyńskim rozmowy.
— Byłem! Ale cóż to ma do rzeczy?
— Bardzo wiele! Słyszałeś, jakie dawałam nieokreślone odpowiedzi.... Podobasz mi się, naprawdę, Olku...
— Przestań, Vero, żartować...
— I tylko dla tego zgodziłam się wówczas przyjść do ciebie i...
— Nie wierzę!...
— Jakiż cel miałabym dzisiaj kłamać?
Istotnie ten argument zabrzmiał niezwykle mocno. Jakiż cel miałaby pani Vera przekonywać obecnie kochanka, że jej na nim zależy? Posiadł niektóre tajemnice? Te tajemnice, w rzeczy samej nie były takie straszne. Dowiedział się, że podmieniła walizki? Ostatecznie, w niezbyt szlachetny sposób, ale odzyskiwała swoją własność. Nie istniał dziś żaden wzgląd, któryby ją zmuszał do symulowania uczucia.
Mimo pewnego jeszcze podrażnienia — spojrzał na Verę niemal przyjaźnie. Miłość własna otrzymała zadośćuczynienie w przyznaniu się „grzesznicy“, że w „przygodzie“ nie tylko o podstęp chodziło.
— A jednak... — jeszcze powątpiewał.
Ona poczęła mówić gorąco.
— Zrozum! W twoich przypuszczeniach jest wiele słuszności, ale pod niektóremi względami jesteś niesprawiedliwy. Istotnie, przybyłam do Lali Turowskiej wyłącznie po to, aby cię poznać i wyciągnąć na słówka...
— Widzisz...
— Zaczekaj! Kiedy cię zobaczyłam, uczyniłeś na mnie duże wrażenie... Nie bądź zarozumiały! Nie abyś miał być tak wyjątkowo urodziwy i każda kobieta na sam twój widok szalała... Z innych względów wprost oczu nie mogłam oderwać od ciebie... Wciąż rzucałam spojrzenia ukradkiem... Przypomniałeś mi kogoś, kogo znałam przed laty i z kim mnie łączyło silne uczucie... Kim był ten człowiek... mniejsza o to... Obecnie nie żyje... Mówiłam ci, zdaje się, raz już o tem...
Nuty niekłamanego wzruszenia dźwięczały w głosie pięknej kobiety. Otocki skinął głową. O owem podobieństwie wspominała istotnie, podczas pierwszej wizyty w jego mieszkaniu.
— Oto, cały sekret — wyrzekła po chwili milczenia, otarłszy chusteczką łzę, która zabłysła w jej oku — Oto cała tajemnica! Temu podobieństwu zawdzięczasz, że zainteresowałam się tobą i że zostałam twoją kochanką. Pragnęłam choć na moment wskrzesić przeszłość... Potrafiłabym, inaczej również odzyskać kufereczek.
Bynajmniej nie kłamała Vera. Toć równie dobrze mogła uśpić Otockiego narkotyzowanemi papierosami i uniknąwszy sceny miłosnej, — zręcznie wynieść żółtą walizeczkę, nie narażając się na żadne podejrzenia.
Widząc, że nie przerywa jej ani słówkiem tych wyznań — dalej jęła tłomaczyć:
— Z chwilą, gdy pomiędzy nami to się stało, co się stało... poczęłam głębiej się zastanawiać... Nie chodziło o ciebie, a o mnie...
— Kaprys minął? — przerwał złośliwie.
— Nie ironizuj, Olku! Rozważałam, czy potrafię zapewnić ci szczęście...
— Szczęście?
— Oczywiście! Uważaj dobrze... Nie chcę cierpieć!
— Ty, Vero, masz cierpieć?
— Tak! Gdybyśmy się znali dłużej, przywiązałabym się do ciebie mocno. Niegdyś cieszyły mnie pieniądze, dziś budzą one we mnie wstręt... Słyszałeś moją rozmowę ze Stratyńskim... Słyszałeś, jak mało mi na tem zależy, aby rychło zostać żoną tego bogatego dziada... Słyszałeś, iż pragnę się zrzec zapisu Laroche‘a.. Od paru dni nastąpił we mnie jakiś przełom... Przódy zastanawiałam się, czy umiem zastosować się do skromnych warunków bytu, czy czułabym się dobrze, jako żona biednego literata... Dziś mogę powiedzieć stanowczo... tak! Nie straszy mnie skromny byt... Ale...
— Ale? — powtórzył.
— Jakbyś ty się zachował... Właściwie nie posiadam nic... Czy rychło nie obrzydnie ci Vera, którąś znał otoczoną przepychem, a ubraną w tualety od pierwszorzędnego paryskiego krawca, gdy nie będzie jej już zdobił ten luksus, gdy zamieni się w zwykłą gosposię...
— Jak możesz tak mówić!
— Wiem, co mówię! Wy panowie literaci, tylko w powieściach wynajdujecie duszę w niewieście, w życiu musi ona działać na wyobraźnię, lub na zmysły... Żona rychło schodzi na drugi plan.
— Przestań, Vero! — zawołał z niekłamanem oburzeniem.
— Pozatem jest i sprawa druga! — odrzekła, nie zwracając na jego wykrzyknik uwagi.
— Jaka?
— Moja przeszłość!
— Cóż przeszłość ma do naszej miłości?
— Bardzo wiele! Przez niejedno przebyłam w życiu i niejedną mogliby ci przynieść o mnie plotkę... Przysięgam, nie popełniłam nigdy podłości, lecz życie moje nie było żywotem arcy cnotliwej kobiety... Nie zniosłabym wymówek.
— Vero! Pocóż o tem wspominasz! Czyż sądzisz, żem taki naiwny i nie domyślam się wielu rzeczy... Ale, zapewniam... co było, dla mnie nie istnieje.. Jabym się ośmielił ci czynić wymówki?
— Tak rezonujesz dziś, pod wpływem namiętności... Lecz za rok... dwa...
— Słowo honoru!
— Nie dawaj słowa honoru! — odparła, nie zważając na jego gwałtowny protest — Oto, teraz rozumiesz, czemu się wahałam, czemu cię unikałam przez te dni.. O ilebyśmy się częściej widywali, przyzwyczailibyśmy się nawzajem do siebie i trudniej nam byłoby zerwać...
— Pocóż zrywać?
— Dla naszego dobra, Olku! Powtarzam, nie chcę być nieszczęśliwa...
— Raz jeszcze ci tłomaczę, że wszystkie twoje zastrzeżenia są śmieszne... Kochałbym zawsze moją złotą Veruchnę, nosiłbym na rękach... dałbym się za nią posiekać na kawałki, nie uczyniłbym najmniejszej przykrości! Zerwiemy? I cóż? Wyjdziesz za mąż za Stratyńskiego? Czy on da ci szczęście?...
— A kto ci powiedział, że wyjdę za niego za mąż?
— Jakto? Cóż uczynisz?
— Sama nie wiem jeszcze...
Wielki ból i smutek zadźwięczał w głosie pięknej kobiety.
— Vero! — zawołał gwałtownie — pocóż dręczysz mnie i siebie...
Lecz ona zerwawszy się z otomany i nie dając na ten wykrzyknik odpowiedzi, roześmiała się nagle.
— Szalejmy! — wykrzyknęła — szalejmy, póki czas...
— Ależ Vero! — zauważył, odsuwając się od niej nieco — Wolałbym z twoich ust posłyszeć poważniejszą na poruszone przez nas dziś sprawy, odpowiedź...
— Odpowiedź?
— Wszak nasza rozmowa nie dała wyniku... Wciąż wysuwasz śmieszne argumenty.
— Dzieciaku! Cóż ja dziś odpowiedzieć mogę? Na co mam się zdecydować? Sama nie wiem!... Czegoś się lękam!... Trapią mnie złe przeczucia!...
Znać było, że mówi w niezwykłem podnieceniu.
— Vero? Obawiasz się kogo? Czy masz jeszcze jakieś tajemnice, prócz tych, które poznałem...
— Nie... nie nic!... Lecz te zawiłe sprawy!... Zaczekajmy! Chcę być twoją... a boję się... Zaczekajmy! Życie rozwiązuje czasem najzawilsze sprawy!
— Długoż mam czekać?
— Nie wiem!... Dzień... dwa... Dopóki się nie uspokoję! Olku! — tu w jej wyrazistych oczach zarysowała się obawa. — Przeczuwam rychłą śmierć... Nie nacieszysz się twoją Verą...
— Nic nie rozumiem? Jesteś chora? Grozi ci niebezpieczeństwo?...
— Żadne...
— Skoro żadne nie grozi, czemuż smutne przeczucia?
Lecz Vera znów nie dała odpowiedzi. Przypadłszy do kochanka, otoczyła go mocno ramionami, a czerwone usta szeptały namiętnie:
— Obecnej chwili nikt nam nie odbierze!... Pragnę cię, pożądam... Zapomnijmy o wszystkiem... Jesteś moim, Olku...
— Słu... — coś jeszcze chciał odrzec.
Lecz krwawe wargi już wpiły się w jego usta, zmuszając do milczenia.
Nie bronił się dalej... Długi pocałunek rozbijał poprzednie refleksje, odbierał panowanie nad sobą, przyprawiał o szał...
Chwilę trwali, zwarci w niemym uścisku.
— Nie oddam cię nikomu i niczemu, Vero!... — wybełkotał wreszcie.
Ona usunęła się na otomanę, blada, z napół przymkniętemi oczami.
Z ramion jej spadł, ledwie osłaniający ciało szlafrok...
Leżała, niby uśpiona, a kusząca...
Otocki pochylił się nad kochanką...

Kiedy Otocki opuszczał w parę godzin później mieszkanie Very, przemknąwszy, jak cień, obok zaspanego dozorcy — tak był zatopiony w myśli własnej, iż nie zauważył pewnego, bardzo znamiennego szczegółu.
Mianowicie z mroku wyłonił się mężczyzna i spojrzał wślad za nim z nienawistnym wyrazem.
Potem, zacisnąwszy dłonie, wykonał ruch, jakgdyby zamierzał dogonić go i nań się rzucić — lecz wnet pohamował się i cofnął.
Próżno było żądać od pisarza, aby zauważył tę milczącą scenę. Szedł z pochyloną głową, wciąż pod wrażeniem pieszczot Very, trapiony dumami, co w rzeczy samej miało oznaczać jej postępowanie...
Szał, który działa, jak haszysz? Szał, dający mimolotne zapomnienie? Czyż jeszcze tai coś przed nim, czy też uległa niezwykłemu zdenerwowaniu? Przeczucie śmierci? Z jakiej racji?
Czuł, że nie potrafi rozstać się z Verą, a jej zastrzeżenia, co do dalszego współżycia uważał za śmieszne i błahe...
Och, byle przywiązać Verę do siebie, reszta ułoży się jakoś...
Tymczasem...
Tymczasem mężczyzna, śledzący Otockiego, przystanął w niepewności...
Zadziwiłby się bardzo kochanek Very, gdyby rozpoznał bliżej rysy tajemniczego jegomościa. Był nim nikt inny, tylko Waryński. Zazwyczaj i tak złą twarz, wykrzywiał obecnie grymas wściekłości.
— Kości chłystkowi należałoby połamać! — zabrzmiał wśród nocnej ciszy złowrogi szept — Przódy rozprawię się z nią...
Śmiało podszedł do okna parterowego mieszkania i zastukał. W sypialni grzesznicy jeszcze płonęło światło.
Wyjrzała zadziwiona, sądząc, że to Otocki może wraca.
— Kto tam?
— To ja, Vero! — burknął. — Muszę cię widzieć natychmiast!
— Natychmiast? O tej porze?
— Tak!
— Zwarjowałeś!
— Sprawa nie cierpiąca zwłoki! Pożałowałabyś bardzo, o ilebyś natychmiast mnie nie przyjęła!
Pogróżka zabrzmiała w głosie mężczyzny. Vera domyśliła się o co chodzi i nie przelękła się pogróżki. Postanowiła jednak sytuację wyjaśnić.
— Wejdź! — rzekła krótko.
Po chwili mężczyzna znajdował się wewnątrz mieszkania.
— Czego chcesz? — gniewnie błysnęły jej oczy — Może oduczysz się wreszcie nachodzić mnie po nocy!
— Ale i ciebie od różnych sprawek oduczę! — rzucił brutalnie.
Verę nie łatwo było zastraszyć.
— Bądź łaskaw odzywać się przyzwoicie, albo wogóle nie będę z tobą mówiła...
Waryński dławił się z wściekłości.
— Ty... ty... śmiesz!... Otocki wyszedł od ciebie.
— A wyszedł...
— Jest twoim kochankiem?
— Jest!
Twarz mężczyzny z purpurowej stała się fioletowa.
— Przy... z... najesz się?...
— Wcale się nie zapieram! Kocham Otockiego...
— Kochasz Otockiego?
Zdawało się, że jeszcze sekunda, a rzuci się na Verę. Ta mierzyła go wzrokiem, niczem pogromca dziką bestję.
— Dowiedziałeś się, co chciałeś wiedzieć! — oświadczyła spokojnie. — A groźnej miny nie rób! Wiesz dobrze, że mnie nie nastraszysz!... Postępuję, jak mi się podoba i wybieram, kogo zechcę... Chyba mi wolno...
— Nie tak bardzo...
— Niby czemu?
— A ja...
Roześmiała się na głos.
— Ty? Dlatego pozwoliłam ci wejść do mnie, aby raz nakoniec tę sprawę przeciąć i oduczyć cię od szpiegowania pod mojemi oknami. Powtarzam i zapamiętaj to sobie... Co było, nigdy nie wróci!...
Mężczyzna zagryzł usta z bezsilnej złości.
— Vero nie przeciągaj struny! Nie pomiataj mną...
— Bynajmniej, nie pomiatam! Ale może nareszcie zechcesz mi wytłomaczyć, jakie ty masz prawa do mnie...
— Przeszłość!
— Przeszłość? Et, chyba odwdzięczyłam ci się dostatecznie...
— Tak sądzisz?
— Sądzę, że jeśli miałam względem ciebie pewne zobowiązania, zrewanżowałam się stokrotnie...
— Zrewanżowałaś się?
— Najzupełniej.
— No... no....
Ton Waryńskiego podrażnił „grzesznicę“.
— Zgoda! — zawołała — Wskrześmy stare dzieje... Obrachunek od początku... Rzeczywiście, występowałam przed dziesięciu laty na Węgrzech, jako woltyżerka w cyrku, ty również tam byłeś artystą... ujeżdżałeś konie... Robiliśmy wspólnie „numer“, przenosząc się z miasta do miasta i rychło stałeś się moim kochankiem...
— Bo byłem ci potrzebny!
— Ty, potrzebny? Przypomnij sobie dobrze.... Kto kazał mi się poznawać z bogatemi adoratorami, kto kazał mi ich „naciągać“ na znaczniejsze sumy, a potem sobie pieniądze oddawać...
— Myślałem o przyszłości!
— Ładna przyszłość! Wykorzystywałeś mnie najzwyczajniej, odgrywając niecną rolę... Byłam młoda, głupia, niedoświadczona, bez rodziny... Łączyło nas niby wspólne pochodzenie, boś ty był polakiem, ja na pół polką... Kiedy trochę zmądrzałam, otworzyły mi się oczy i zapragnęłam się z pod twojej opieki wyzwolić...
— Bo znalazłaś zamożnego starca!
— Znalazłam człowieka, który chciał mnie wyrwać z bagna... Znalazłam człowieka, który nie zawahał się dać mi swoje nazwisko... Działo się to w Budapeszcie... Był nim magnat, baron Gerlicz... Otrzymałeś, zdaje się wówczas porządne odszkodowanie...
— Hm... no... tak — bąknął, nieco zmięszany.
— Nie widzieliśmy się później przez szereg lat...
— Wczasie których dobrze używałaś życia! — odciął się ironicznie.
Vera zaczerwieniła się lekko.
— To niema nic do rzeczy...
Jak w kalejdoskopie, przed oczami wyobraźni przemknęły jej dalsze losy.
Niezbyt szczęśliwe małżeństwo z Gerliczem. Ach, ta różnica wieku! Wieczne sceny i kłótnie. Dalej poznanie się gdzieś w nadmorskiej miejscowości we Francji z młodym poetą — tym, który był tak podobny do Otockiego. Pierwsza miłość w życiu Very. Niestety, tak krótka... Miłość, zatruta ciągłem śledzeniem przez starego męża i chorobą kochanka... Wreszcie śmierć poety...
Łza zabłysła w jej oku... A później... Później wstydzi się sama przed sobą tego okresu życia... Jakby pragnąc zapomnieć o tej śmierci — szaleje... Niby mści się na starym mężu za nieszczęście, które ją spotkało, mści się zato, iż jest przykuta do starca. Gerlicz jednak kochał Verę po swojemu. Jej wybryki ciężko odbiły się na jego zdrowiu i zmarł kiedyś na udar sercowy, po gwałtownej scenie, nie pozostawiwszy testamentu. Wówczas te plotki, ta brudna fala plotek... Rodzina rzuca się na spadek, oskarża Verę o śmierć męża, wyrzuca prawie na bruk, ledwie zgadzając się przyznać niewielką sumkę...
Potem...
Potem Vera jedzie do Paryża... Przywykła do zbytku i od zbytku ciężko jej się odzwyczaić. Jest piękna, wie o tem. Otacza ją rój wielbicieli. Dzięki nazwisku — baronowej Gerlicz — jakie nosi, może zachować pozory. W jej apartamenciku zbiera się śmietanka towarzyska, a ludzie najwybitniejsi składają hołdy. Ten tryb życia wiele kosztuje. Stale musi należeć do kogoś, stale musi od kogoś brać pieniądze... Stara się jednak nie myśleć o niczem. Nie pragnie z nikim się związać na dłużej... Toć na tyle „kaprysów“ sobie pozwolić może...
Aż ta historja najprzód z malarzem, a później z Laroche‘m. Malarz pierwszy rozbił jej „prestige“ towarzyski, odsłaniając z poza wykwintnej baronowej — zwykłą awanturnicę...
Śmierć Laroche‘a, mimo zatuszowania prawdziwych okoliczności sprawy, rzuciła jej imię na pastwę wszystkich języków... Tu i ówdzie panie, które, znęcone nazwiskiem, urodą i miłem obejściem się Very, przyjmowały ją chętnie — poczęły wyraźnie przed nią zamykać swe drzwi.
Jaki ratunek?
Tylko małżeństwo. Ale któż zechce się ożenić ze skompromitowaną Verą. Tu znalazł się Stratyński, ostatnia deska zbawienia. A Verze zależało bardzo aby w powszechnej opinji nie spaść do roli kurtyzany.
Wyjechali do Polski, chcąc uciszyć złośliwe plotki — i jest „narzeczoną“ prezesa... Zdawałoby się że wszystko się układa jaknajlepiej, kiedy nastąpiło niespodziewane spotkanie z Otockim.. Co innego miała na widoku, a zastawiając sieci na pisarza, sama w nie wpadła.
Ach, to podobieństwo... I nagle wówczas zdjęło Verę obrzydzenie... Znów stary mąż... Znów ta sama komedja od początku, jeno w innej postaci...
Oto te wszystkie obrazy przemknęły w wyobraźni, gdy po dłuższej pauzie, wyrzekła:
— To niema nic do rzeczy!
— Niema? — mruknął — Hm... dziwne...
Znów drgnęła z oburzenia.
— Dość tego! — zawołała groźnie. — Dalej mam przypominać, com zrobiła dla ciebie! Kiedy rok temu wynędzniały, zgłosiłeś się do mnie w Paryżu, zaopiekowałam się tobą... Niezbyt pięknie musiałeś postępować w życiu, skoro nawet zmieniłeś nazwisko... Wszak nie nazywasz się Waryński... a Kasprzyk... i masz sfałszowane papiery... Nie moja to sprawa i ja cię nie zadenuncjuję przed policją...
— Przybrałem pseudonim...
— Pseudonim? Mniejsza z tem! Zaopiekowałam się tobą, obsprawiłam od stóp do głów, utrzymywałam i utrzymuję przez pamięć na przeszłość... Aby ci ułatwić zadanie, przedstawiałam cię wszędzie jako dalekiego kuzyna i w oczach Stratyńskiego za mojego krewniaka uchodzisz... Tylko dlatego zapatruje się przychylnie na naszą znajomość i darzy cię zaufaniem. Pragnęłam ci nawet stworzyć dobrobyt.
— Żeniąc ze Stratyńską?
— Pewnie! Warjatka, narwana, przewrotna... ale ty z twoim charakterem dałbyś sobie z nią radę, wywiózłszy gdzie zagranicę... Zresztą otrzymałbyś spory posag, a tobie o pieniądze chodzi...
— Kiedy mnie nie chce...
— Nic na to nie poradzę! Otóż sam przyznaj, że uczyniłam dla ciebie wszystko, co mogłam... Ty zaś, mimo, iż zaznaczyłam odrazu wtedy w Paryżu, abyś raz na zawsze zapomniał o łączącym nas ongi stosunku, wciąż pozwalasz sobie na wymówki... Zrazu działałeś nieśmiało, dziś jednak wcale wyraźnie... Pragnę położyć temu kres.
— Kocham cię, Vero...
— Et, przestałbyś pleść głupstwa!... Twoja miłość!
Pogarda zadźwięczała w głosie pięknej kobiety — a jej frazes podziałał na Waryńskiego, niczem chlaśnięcie spicrutą.
— Słuchaj! — warknął, w nowym przypływie gniewu — potrafię się zemścić!...
— Proszę! W jaki sposób?...
— Rozgłoszę sprawę Laroche‘a!...
Ale Vera przez ostatnie dni przemyślała wiele. Obecnie nie straszyły jej „rewelacje“.
— Możesz spokojnie! Nie zależy mi już tak bardzo na opinji... Inaczej zamierzam ułożyć życie...
„Buldog“ zdumiał się. Argument, którym stale szachował ją dotychczas, spalił na panewce. Wnet jednak zaatakował dalej.
— Opowiem wszystko Stratyńskiemu!
— Stratyńskiemu?
— Tak!
Spodziewał się ujrzeć lęk na twarzy Very — miast lęku, wykwitł uśmiech.
— Bardzo proszę! — odparła spokojnie.
Jeśli poprzednio wielce zadziwił się Waryński, gdy jego próba zastraszenia byłej kochanki rewelacjami w sprawie Laroche‘a spełzła na niczem — obecnie ogarnęło go zdumienie.
— Nie obawiasz się gniewu prezesa?
— Nie!
— Gdy się dowie, że Otocki jest twoim amantem?
— Niech się dowie!
— Rozstanie się natychmiast z tobą... Wszak szalenie zazdrosny...
— Trudno...
— Nie uczynisz świetnej partji... Zmarnujesz przyszłość...
— Skoro nie może być inaczej...
— Jakto?
— Sama zamierzam zerwać ze Stratyńskim!
— Oszalałaś!
Patrzył na Verę szeroko rozwartemi oczami, sądząc, że w rzeczy samej uległa atakowi obłędu. Z takim trudem wypracowany i wykonany plan rozbijała dobrowolnie?
— Oszalałaś! — powtórzył. — I to wszystko przez tego chłystka Otockiego...
— Może...
Z głodu z nim umrzesz... Cóż ci da taki gryzipiórek?
Vera wyprostowała się dumnie i jakoś radośnie rzuciła mężczyźnie.
— Kocham go!
— Ty go kochasz...
W jego tonie zadrgało nietylko przerażenie, iż dzięki miłostce Very i zerwaniu ze Stratyńskim, zasadniczo może się zmienić sytuacja materjalna, ale zadźwięczała również podrażniona ambicja... Jeszcze próbował tłomaczyć.
— Zrozum... Zastanów się... Opamiętaj... Potrafisz obyć się bez zbytku?... Żyć w biedzie?...
Odparła znów żywo, snać powziąwszy mocne postanowienie.
— Już się zastanowiłam... Nie obawiam się nędzy... Z nim nawet w niedostatku będę szczęśliwa...
— Vero!
— To moje niezłomne postanowienie! O ile nie odtrąci mnie Otocki, zostanę jego żoną...
Waryński zrozumiał, iż wszelka dyskusja na ten temat nie doprowadziłaby do rezultatu i że nic nie jest w stanie zachwiać decyzją Very. Znał ją aż nadto dobrze. Ale teraz ogarnął go niepohamowany gniew. Gniew i zazdrość. Wszystko gotowa poświęcić dla jakiegoś tam pisarczyka — a on, jej pierwszy kochanek, nic nie znaczy?
— Vero! Idziesz niebezpieczną drogą! — wycedził.
— Nie rozumiem! — odrzekła, sądząc, iż nadal zechce tłomaczyć, aby nie popełniała „szaleństwa“. Lecz słowa, które padły z ust mężczyzny, nosiły charakter pogróżki.
— Ja się na to nigdy nie zgodzę!
— Ty?
— Tak, ja... Jeślim milczał, patrząc na twoją znajomość ze Stratyńskim, to tylko dlatego, że chciałem, abyś uczyniła świetną karjerę... Stratyński jest stary... Myślałem, że po jego śmierci złączymy się na zawsze... Z Otockim, co innego...
Ale i Verę porwała pasja..
— Ty... ty, którego wyciągnęłam z błota, którego uratowałam od głodowej śmierci.. śmiesz snuć jakieś projekty, co do mojej osoby, śmiesz się nie zgadzać? A cóż ty masz do mówienia? Kto cię upoważnił? Czyż obiecywałam, że wyjdę za ciebie za mąż? Martwi cię, że Otocki biedny i nie wiele zeń będziesz miał pożytku...
— Przestań...
— Pasożyt jesteś... nicpoń...
— Vero, strzeż się!
— Ja się mam strzec? Kogo? Wynoś się za drzwi!
Mężczyzna znów zacisnął pięście.
— Wyjdź! Bo zawołam służącą! — powtórzyła.
Waryński żuł w bezsilnej złości wyrazy. Nie śmiał na Verę podnieść ręki.
— Wyjdziesz?
— Wyjdę — wycharczał. — Ale sobie zapamiętaj...
— Nowa pogróżka?
— Nie będziesz należała do Otockiego!
— Wyjdź...
— Ja cię nie oddam nikomu... Moją pozostaniesz... Albo się rozmyślisz... albo niedługo pożyjesz na świecie...
Twarz Waryńskiego, gdy wymawiał te słowa, w rzeczy samej była straszna. Znać było, że nie na żarty grozi. Ulękłaby go się każda inna kobieta, ale nie Vera.
Podszedłszy do „buldoga“ blisko, spojrzała mu prosto w oczy, rzucając jedno słowo.
— Precz!
Chwila milczenia. W pokoju rozbrzmiewał tylko ciężki oddech mężczyzny.
Wreszcie zdołał się opanować. Rzuciwszy Verze nienawistne spojrzenie, skierował się ku drzwiom.
— Posłyszysz o mnie jeszcze! — burknął w progu — radzę się namyślić...
W odpowiedzi wzruszyła tylko ramionami.
Waryński wyszedł. A kiedy znalazł się na ulicy, przystanął i spojrzał w okna Very.
Opuszczona w kieszeń marynarki ręka, zacisnęła browning.
— Przyda się! — wycedził przez zęby.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Antoni Wotowski.