Silna jak śmierć/Część druga/VI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Silna jak śmierć |
Wydawca | „Ruch” |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Drukarnia Ludowa |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Fort comme la mort |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Na bulwarze, przelatując z ust do ust, bezustannie dzwoniły dwa nazwiska: „Emma Helsson“ i „Montrosé“. W miarę zbliżania się do gmachu Opery, coraz częściej słyszano te dźwięki. Olbrzymie afisze, porozlepiane na słupach, rzucały je zresztą w oczy przechodniów, a atmosfera wieczorna przepełniona była doniosłością zdarzenia niezwykłego.
Ciężki gmach, zwany „Muzyczną Akademją Narodową“, przykucnięty pod czarnem sklepieniem niebios, ukazywał zebranym tłumom swą białą wspaniałą fasadę i marmurową kolumnadę galerji, oświetloną przez niewidzialne światła elektryczne.
Na wielkim placu, konna straż kierowała ruchem ulicznym, a niezliczone powozy, nadjeżdżające ze wszystkich stron Paryża, ukazywały przez szyby biel toalet i jasnych twarzy.
Z powozów i karet, sznurem zajeżdżających pod arkady, gdzie zatrzymywały się na chwilę, wychodziły w okryciach wieczorowych, przybranych futrem, piórami lub bezcennemi koronkami, damy światowe i inne elegantki, w boskich toaletach.
Cała sławna klatka schodowa przedstawiała jakoby jedną feerję, pochód nieprzerwany dam ubranych jak królowe, których szyje i uszy rzucały błyskawice brylantów, a długie treny wlokły się po schodach.
Sala zapełniała się wcześnie, bo nikt nie chciał uronić bodaj jednego tonu dwojga sławnych artystów; w olbrzymim amfiteatrze, w oślepiającej jasności elektrycznego żyrandolu, przewalała się więc fala ludzi, zajmujących swe miejsca, wśród zgiełku głosów pomieszanych.
Z loży ponad sceną, zajętej już przez księżnę i Anetkę, hrabiego, markiza, Bertina i pana de Musadieu, nie widziano nic prócz kulisów, gdzie ludzie biegali, krzyczeli, rozmawiali: maszyniści w bluzach, panowie we frakach, aktorzy w kostjumach. Za olbrzymią jednak kurtyną, słychać było wrzawę tłumu, czuło się obecność masy olbrzymiej ludzi poruszających się, ożywionych, których podniecenie zdawało się przenikać kurtynę i wyładowywać się poza kulisy.
Musadieu opowiadał anegdotki o pierwszych przedstawieniach tego dzieła w Teatrze Lirycznym, jak doznawszy niemal fiasca, odniosło następnie triumf calkowity; wymieniał pierwszych artystów i ich sposób interpretacji. Anetka nawpół do niego zwrócona, słuchała z tą ciekawością chciwą i świeżą, z jaką odnosiła się do całego świata, od czasu do czasu rzucając spojrzenie pełne miłości na narzeczonego, który za kilka dni ma zostać jej mężem. Kochała go teraz, jak kochają serca naiwne, to znaczy, kochała w nim wszystkie swe nadzieje, związane z bliską przyszłością. Upojenie pierwszych rozkoszy życia i namiętne pragnienie szczęścia, przejmowały ją dreszczem radości i wyczekiwania.
A Olivier, który wszystko widział i wszystko wiedział, przeżywszy wszystkie stadja miłości tajemnej, bezsilnej i zazdrosnej, zstąpiwszy w najgłębszy krąg cierpienia ludzkiego, gdzie serce zdaje się konać jak ciało na ogniu, stał w głębi loży, obejmując tych dwoje spojrzeniem człowieka rozpiętego na torturach.
Ozwało się trzykrotne uderzenie, następnie suche stuknięcie smyczkiem o pulpit kapelmistrza, co momentalnie uciszyło wszelki ruch, pokaszliwanie i szmery; poczem wśród ciszy głębokiej ozwały się pierwsze takty introdukcji, wypełniając salę niewidzialnym a nieprzepartym czarem muzyki, która przenikając ciała, nerwy i duszę, wprawia w gorączkę poetycką i cielesną zarazem, mieszając powietrze przeźrocze, którem oddychamy z dźwięczną falą, którą chwytamy słuchem.
Olivier usiadł w głębi loży, boleśnie wzruszony, jak gdyby dźwięki muzyki zadrasnęły rany jego serca.
Z podniesieniem kurtyny wstał jednak i w gabinecie alchemika ujrzał Fausta pogrążonego w zadumie.
Jakie dwadzieścia razy słyszał już był tę operę i znał ją prawie na pamięć; to też uwaga jego rychło odbiegła od sztuki, by przenieść się na widownię. Z kwadratowego wgłębienia nad sceną, ukrywającego jego lożę, mógł widzieć tylko skrawek sali, lecz skrawek ten od orkiestry ku galerjom, odsłaniał część publiczności, doskonale mu znanej. W pierwszych rzędach foteli, mężczyźni w białych krawatach, jeden obok drugiego, robili wrażenie kolekcji figur znanych, światowców, artystów, dziennikarzy, wszystkich tych bywalców, których nie brak nigdy przy podobnych okazjach. Na balkonie, w lożach, poznawał odrazu znane mu kobiety z wielkiego świata. Hrabina Lochrist w jednej z lóż była istotnie czarująca, a nieco opodal młoda mężatka markiza d’Ebelin, właśnie przykładała do oczy lornetkę. „Ładny debiut“ rzekł do siebie Bertin.
Z uwagą i widoczną sympatją słuchano tenora Montrosé, biadającego nad życiem.
Olivier myślał: — Co za blaga! Oto Faust, tajemniczy, wzniosły Faust, śpiewa zniechęcenie życiowe i nicość wszystkiego; a tłum ten z niepokojem zadaje sobie pytanie, czy też głos Montrosé’go nie uległ zmianie.
Następnie zaczął słuchać jak wszyscy inni i poza banalnym tekstem, poprzez muzykę, budzącą w duszy głębię zrozumienia, jakby pod wpływem nagłego objawienia pojął, w jaki sposób Goethe śnił był serce Fausta.
Czytał kiedyś ten poemat, który bardzo mu się podobał, nie wzruszając jednak zbytecznie; aż oto nagle uświadomił sobie całą jego głębię nieprzeniknioną, gdyż wydało mu się, że tego wieczora, on sam staje się Faustem.
Lekko wychylona z loży Anetka z naprężoną uwagą chwytała dźwięki, a szmer zadowolenia zaczął już obiegać publiczność, gdyż głos Montrosé’go był pełniejszy i lepiej postawiony niż dawniej!
Bertin przymknął oczy. Od miesiąca, wszystko co widział i czuł i przeżywał, przeobrażało się bezpośrednio w rodzaj akcesorji jego namiętności. Cały świat i siebie samego rzucał na pastwę tej idei opętańczej. Co tylko widział pięknego, niezwykłego, co sobie wyobrażał czarującego, natychmiast w myśli ofiarowywał Anetce, każdą myśl, każde wyobrażenie odnosząc do swej miłości.
W tej chwili słyszał w duszy swej echo skarg Fausta; i nagle powstało w nim pragnienie śmierci, pragnienie położenia kresu swym cierpieniom i całej tej rozpaczliwej miłości bez wyjścia. Wpatrywał się w delikatny profil Anetki i widział, że siedzący za nią markiz Farandal, również na nią spogląda. Uczuł się starym, straconym, zdruzgotanym! Ach! niczego już nie wyczekiwać, niczego się nie spodziewać, nie mieć nawet prawa pragnienia, czuć się wyrzuconym poza nawias, u schyłku życia, jak funkcjonarjusz wysłużony, spensjonowany, co za męka okrutna!
Ozwały się oklaski. Montrosé odniósł już triumf. A Mefisto-Labarrière wyłonił się z podziemi.
Olivier, nie widziawszy go nigdy w tej roli, zdołał znów skoncentrować swą uwagę. Wspomnienie d’Aubina, tak dramatycznego ze swym głębokim basem, następnie Faure’a, tak fascynującego, o dźwięcznym barytonie, na chwilę go ożywiło.
Nagle strofka śpiewana przez Montrosé’go z siłą nieprzepartą, wstrząsnęła nim do głębi.
Faust mówił do szatana:
„Skarb, jakiego chcę, mieści wszystkie wraz,
To skarb młodości!...“
I tenor ukazał się w jedwabnym kaftanie i szpadą u boku, w pióropuszu, elegancki, młody i piękny, tą pięknością zmanierowaną śpiewaka.
Na sali powstał szmer. Był bardzo przystojny i podobał się kobietom. Olivier przeciwnie, doznał przykrego rozczarowania, gdyż wstrząsająca ewokacja poe matu Goethego zniknęła w tej metamorfozie. Od tej chwili widział już tylko feerję, o pięknie śpiewanych ustępach, i aktorów utalentowanych, o artystycznie wyszkolonych głosach. Ten człowiek w jedwabnym spencerze, ten piękny chłopiec ufryzowany, prezentujący swe łydki i głos, był mu antypatyczny. To nie był ów prawdziwy, nieprzeparty i złowrogi Faust, mający uwieść Małgosię.
Znów usiadł, a po głowie błąkała mu się strofka dopiero co słyszana:
„Skarb, jakiego chcę, mieści wszystkie wraz,
To skarb młodości!...“
Mruczał ją przez zęby, boleśnie śpiewał duszą, ustawicznie wpatrzony w jasnowłosy karczek Anetki, wyłaniający się z wgłębienia loży, czując całą gorycz tego pragnienia nieziszczalnego.
Montrosé tymczasem skończył pierwszy akt z tak niedoścignioną finezją i mocą, że wywołał entuzjazm prawdziwy. Przez kilka minut oklaski, tupania i okrzyki szalały w sali jak huragan. We wszystkich lożach kobiety klaskały zapamiętale, a stojący za niemi panowie wydawali okrzyki na cześć artysty.
Spadła kurtyna, by podnieść się jeszcze dwukrotnie, nie uciszając jednak oklasków. Następnie, gdy spuszczono kurtynę po raz trzeci, oddzielając publiczność od sceny i lóż wewnętrznych, księżna i Anetka nie przestawały klaskać, zaco tenor odwzajemnił się lekkim, dyskretnym ukłonem.
— Och, on nas zauważył! — wykrzyknęła Anetka.
— Cudowny artysta! zawtórowała księżna.
A Bertin wychyliwszy się nieco, z rozdrażnieniem i wzgardą przyglądał się oklaskiwanemu aktorowi, jak kołysząc się z lekka, z nogą naprzód wysuniętą, i ręką na biodrze, w pozie wyuczonej teatralnego herosa, wysuwał się za kulisy.
Zaczęto o nim mówić. Jego powodzenie światowe równało się sławie artysty. Jak zwycięzca przeszedł wszystkie stolice, wśród bezgranicznych zachwytów kobiet, które wiedząc z góry o jego nieprzepartym uroku, dostawały bicia serca, gdy ukazywał się na scenie. Mówiono zresztą, że niewiele sobie robił z tej ekstazy miłosnej, poprzestając na triumfach artystycznych. Musadieu ze względu na Anetkę, w sposób bardzo oględny opowiadał o przygodach pięknego śpiewaka, a księżna podniecona, rozumiała i uznawała wszystkie te szaleństwa, jakie mógł spowodować, tak się jej wydał czarującym, eleganckim, dystyngowanym i artystą zupełnie wyjątkowym. Śmiejąc się, zakończyła:
— Bo i jakże oprzeć się takiemu głosowi?
Olivier spochmurniał, i gorycz zalała mu duszę. Nie rozumiał istotnie, jak można się zachwycać kabotynem, tą ustawiczną maską, udającą wszystkie typy ludzkie, nie będąc żadnym, tem złudnem uosobieniem wszystkich postaci wyśnionych, uszminkowanym manekinem nocnym, co wieczora żyjącym inną rolą narzuconą.
— Bo pan zazdrosny rzekła księżna. — Wy wszyscy, panowie światowcy i artyści, jesteście zazdrośni o aktorów, gdyż się lepiej podobają.
A zwracając się do Anetki dodała:
— A ty, mała, która wstępujesz dopiero w świat i masz jeszcze wzrok nieskażony, powiedz, jak ci się podoba ten tenor?
Anetka tonem głębokiego przekonania odparła:
— Mnie on się bardzo podoba.
Znów ozwały się trzy uderzenia i kurtyna podniosła się do aktu drugiego, ukazując scenę kiermaszu.
Helssonówna zaprezentowała się wspaniale. I jej głos spotężniał od ostatniego występu, przytem nauczyła się go używać w sposób mistrzowski. Była teraz istotnie wielką, znakomitą, niezwykłą śpiewaczką, której nazwisko było w świecie równie głośnem, jak Bismarka lub Lessepsa.
Gdy Faust podbiegł ku niej i czarującym głosem rzucił pytanie tak pełne wdzięku:
„Czy pozwolisz mi, o piękna młoda damo,
Bym ofiarował ci, w przechadzce ramię me?“
a jasnowłosa, urocza, i tak poetyczna Małgosia odparła:
„Jam nie piękna i nie dama,
Pragnę zostać sama — — —“
całą salę przebiegł potężny dreszcz zachwytu.
Po spuszczeniu kurtyny nie było końca frenetycznym oklaskom, a Anetka klaskała tak długo zapamiętale, że Bertin miał ochotę chwycić ją za ręce, by zaprzestała. Nowa udręka szarpała mu serce. Nie mówił wcale w ciągu międzyaktu, myślą oszalałą i nienawistną ścigając ohydnego śpiewaka, blanszującego sobie twarz w garderobie nędznego kabotyna, który do tego stopnia zdołał podniecić to dziecko.
Następnie podniosła się kurtyna do sceny w ogrodzie.
Momentalnie, jakby czar miłosny osnuł całą salę, gdyż muzyka ta, będąca niejako tchnieniem pocałunków, nie miała chyba nigdy podobnych interpretatorów. Nie była to już para sławnych artystów: Montrosé i Helssonówna, lecz dwie istoty ze świata idealnego, nawet już nie dwie istoty, lecz dwa głosy: głos wieczysty mężczyzny kochającego i głos wieczysty poddającej się kobiety, wyczarowujące całą poezję miłości.
Gdy Faust śpiewał:
Pozwól mi, ach pozwól mi patrzeć w twoje oblicze“, w dźwiękach ulatujących z jego ust drżały takie akcenty adoracji, uniesienia, prośby błagalnej, że we wszystkich sercach zrodziło się momentalnie pragnienie kochania.
Olivier przypomniał sobie, jak sam niedawno mruczał był tę strofkę w parku w Roncières, pod oknami zamku. Do tej chwili wydawała mu się nieco banalną, a oto teraz tłoczyła mu się na usta jak ostatni krzyk namiętności, prośba ostatnia, nadzieja ostatnia i łaska ostatnia, jaką może jeszcze w życiu swem osiągnąć.
A potem nic już nie słyszał i nie słuchał. Na widok Anetki, podnoszącej do oczu chusteczkę, zazdrość szarpiąca rozdarła mu serce.
Ona płacze! Więc serce jej się ocknęło, ożywiło, zbudziło, to małe serduszko kobiece, nic jeszcze nie wiedzące o życiu. W tej chwili, tuż obok niego, nie myśląc o nim, doznała oto objawienia miłości, wstrząsającej całem ludzkiem jestestwem, a objawienie to, pierwsze wtajemniczenie spowodował on, ten marny kabotyn śpiewający.
Ach! cóż go teraz obchodzi markiz Farandal, ten głupiec, nic nie widzący, nie wiedzący, nie rozumiejący! Jak natomiast nienawidzi tego nędznika w obcisłych trykotach, uświadamiającego duszę tej dzieweczki!
Brała go chęć rzucenia się na nią, jak na czło wieka, któremu grozi zmiażdżenie pod kopytami konia rozszalałego, chciał ją porwać za rękę, uprowadzić, wyciągnąć stąd, zawołać: „Uciekajmy! uciekajmy, błagam!“
Jak ona się wsłuchuje, jak drży cała! A on, jak cierpi, jak straszliwie cierpi! Cierpiał już był w ten sposób, lecz nie tak okrutnie! Przypomniał sobie teraz, bo wszystkie tortury zazdrości zmartwychwstały nagle, jak rany ponownie rozdarte. Doznał tego w Roncières, wracając z cmentarza, gdy po raz pierwszy uświadomił sobie, że mu się wymyka, że nie posiada żadnej władzy nad tą dzieweczką niezależną jak młode zwierzę. Wówczas jednak, gdy go drażniła, oddalając się co chwila dla zrywania kwiatków, uczuwał przedewszystkiem poryw brutalny przytrzymania jej ciała w swem pobliżu; w tej chwili ulatuje jednak jej dusza nieuchwytna. Ach! ta męka trawiąca! Ileż razy jej już zaznawał pod wpływem drobnych ukłuć, do których nie przyznając się sam przed sobą, czuł jednak rany bezustannie przez nie zadawane. Przypominał sobie wszystkie te udręki nikczemnej zazdrości, drobnych szpilkowań, znoszonych tak dzień po dniu. Ilekroć na coś zwróciła uwagę, podziwiała, lubiła, odrazu stawał się zazdrosnym; uczuwał zazdrość nieokreśloną a bezustanną względem wszystkiego, co zajmowało jej czas, pociągało spojrzenie, uwagę, wywoływało radość, zdumienie lub sympatję, gdyż wszystko to zabierało mu cząsteczkę jej samej. Był zazdrosnym o wszystko co robiła bez niego, o wszystko czego nie wiedział, o jej spacery i lekturę, o wszystko co zdawało się jej podobać, zazdrosnym o bohaterskiego żołnierza rannego w Afryce, którym przez tydzień zajmował się cały Paryż, o autora sławionej powieści, o młodego nieznanego poetę, którego nie widziała na oczy, lecz słyszała jego wiersze, cytowane przez Musadieu’go, o wszystkich zresztą mężczyzn, wychwalanych w jej obecności, chociażby w sposób najbanalniejszy; gdyż kochając kobietę, niepodobna znieść, by z pozornem bodaj zainteresowaniem odnosiła się do kogokolwiek. W sercu budzi się potrzeba nieprzeparta, by w jej oczach być jednym jedynym na całym świecie; chciałoby się, by nie wiedziała, nie znała, nie uznawała nikogo więcej. Chciałoby się przesłonić jej wzrok, odwrócić go, skierować na siebie, ilekroć zwraca się ku komu innemu, a jeśli to się nie uda, ból okrutny rozrywa głąb duszy.
Olivier cierpiał tak z powodu śpiewaka, który zdawał się rozsiewać i zbierać miłość w tej sali operowej i gniew porwał go przeciw wszystkim za triumf tego tenora, przeciw kobietom, do najwyższego stopnia rozegzaltowanym w lożach i przeciw mężczyznom, apoteozującym tego błazna.
Artysta! Nazywali go artystą, wielkim artystą! I miał powodzenie, ten pajac, tłómacz myśli obcej, powodzenie, jakie nigdy nie przypadło w udziale żadnemu twórcy! Ach! taką jest oto sprawiedliwość i inteligencja owych światowych, ignoranckich i pretensjonalnych laików, dla których przez całe życie pracują mistrze sztuki. Obserwował ich, jak klaskali, aplaudowali, wpadali w uniesienie, i dawna nienawiść, bezwiednie fermentująca w jego dumnem sercu parwenjusza, wezbrała wściekłością przeciw tym głupcom wszechmożnym, dzięki urodzeniu i pieniądzom.
Aż po koniec przedstawienia pozostał milczącym, pogrążonym w swych myślach, a po skończeniu przedstawienia i uciszeniu się istnego huraganu entuzjazmów, podał ramię księżnej, a markiz Anetce. Zstępowali po wspaniałych schodach wśród fali kobiet i mężczyzn, wspaniałej topieli obnażonych ramion, kosztownych sukien i czarnych fraków. Następnie księżna, Anetka, ojciec jej i markiz wsiedli do karety, a Olivier Bertin pozostał sam z panem Musadieu na placu Opery.
Nagle uczuł w sercu rodzaj przywiązania do tego człowieka, a raczej sympatji naturalnej dla ziomka, spotkanego w kraju dalekim, gdyż w tej chwili czuł się jakoby zgubionym wśród tego tłumu obcego, obojętnego, gdy z nim mógłby jeszcze mówić o niej.
Ujął go więc pod ramię.
— Chyba pan jeszcze nie wraca do domu rzekł. — Noc taka ładna; przejdźmy się trochę.
— Chętnie.
Ruszyli ku bulwarowi Magdaleny, wśród tłumu nocnych przechodniów, wracających z teatrów i przez chwilę około północy ożywiających bulwary.
Musadieu mając w głowie tysiąc przedmiotów konwersacji, nasuniętych przez chwilę bieżącą, a przez Bertina ochrzczonych jego „dziennem menu“, dawał upust swej wymowie, obracającej się koło dwóch czy trzech motywów, specjalnie go zajmujących. Malarz pozwalał mu się wygadać, nie słuchając, lecz ciągle trzymając go pod ramię, pewny, że uda mu się skierować rozmowę na nią; szedł więc obok niego, nic nie wiedząc, uwięziony w swej miłości. Szedł powoli, wyczerpany tym atakiem zazdrości jakby ciężkim jakim upadkiem, przybity pewnością niezachwianą, że nic już nie ma na świecie do czynienia.
Będzie tylko cierpiał coraz to bardziej, niczego nie mogąc się już spodziewać. Będzie przeżywał dnie puste, jeden po drugim, wiedząc, patrząc na nią zdaleka, że jest szczęśliwą, kochaną i zapewne kochającą. Kochanek! Będzie może mieć kochanka, jak miała jej matka. Czuł w sobie źródła cierpienia tak liczne, przerozmaite i skomplikowane, taki stek nieszczęść weń godzących, tyle mąk nieuniknionych, miał wrażenie takiego zdruzgotania, opuszczenia, że w przystępie rozpaczy bezgranicznej nie przypuszczał, by ktokolwiek na świecie mógł być równie nieszczęśliwym. Musiał myśleć o naiwności poetów, co wymyślili byli trud daremny Syzyfa, i pragnienie cielesne Tantala i serce Prometeusza szarpane! Och! gdybyż byli przeczuli, zanalizowali miłość szaloną człowieka starego dla młodej dziewczyny, w jaki sposób zdołaliby wyrazić pragnienie ohydne i tajemne człowieka, nie mogącego już wzbudzić miłości, męczarnię żądzy bezpłodnej, i straszniejszą od sępiego dzióba, twarzyczkę w aureoli jasnych włosów, ćwiartującą stare serce.
Musadieu wciąż jeszcze mówił, gdy Bertin mu przerwał, bezwiednie, pod wpływem myśli uporczywej szepcząc nawpół do siebie:
— Anetka była dziś prześliczna.
— Tak, czarująca...
Nie chcąc, by znów podjął tok myśli poprzedni, malarz dodał:
— Matka nie była nigdy tak piękną.
Tamten potwierdził tonem roztargnienia, powtarzając raz po raz: „Tak... tak... tak...“ nie mogąc jednak oderwać myśli od przedmiotu, który go w tej chwili interesował.
By osiągnąć swój cel, Olivier z świadomą przebiegłością podsunął mu temat ulubiony, mówiąc:
— Po zamążpójściu będzie miała jeden z najpierwszych salonów w Paryżu.
To poskutkowało, i z miną człowieka powołanego, inspektor Sztuk Pięknych począł z całą kompetencją określać stanowisko, jakie w towarzystwie francuskiem zajmie markiza de Farandal.
Bertin słuchając go, widział Anetkę w ogromnym salonie rzęsiście oświetlonym, otoczoną gronem mężczyzn i kobiet. Nawet ta wizja przyszłości potęgowała w nim zazdrość.
Weszli teraz na bulwar Malesherbes. Przechodząc koło domu Guilleroy’ów, malarz podniósł głowę. Światła zdawały się płonąć w salonie, poza gęstą oponą storów. Nasunęło mu się podejrzenie, że księżna i markiz zostali może zaproszeni na herbatę i wściekłość zalała mu serce bólem dojmującym.
Wciąż jeszcze ściskał ramię Musadieu’go, od czasu do czasu lekkiem zastrzeżeniem pobudzając go do dalszego wygłaszania sądów o przyszłej markizie.
Ten głos banalny mówiący o niej, wyczarowywał wśród nocy wizję jej samej, zdającą się unosić tuż koło nich.
Gdy stanęli przed mieszkaniem malarza, spytał:
— Może pan wejdzie na chwilkę?
— Nie, dziękuję, już późno. Czas się położyć.
— Może jednak... Na pół godzinki. Moglibyśmy jeszcze pogawędzić.
— Nie, dzięki. Naprawdę już późno.
Myśl pozostania samym, po wstrząśnieniach świeżo doznanych, trwogą przejęła Oliviera. Ma obok siebie człowieka, musi go zatrzymać.
Proszęż wejść. Wybierze sobie pan jeden ze szkiców, bo dawno już miałem zamiar panu coś ofiarować.
Wiedząc, że malarze niezawsze są usposobieni do obdarzania swemi pracami, i nie zwykli pamiętać o przyrzeczeniach, Musadieu pochopnie skorzystał ze sposobności. Dzięki swemu stanowisku inspektora Sztuk pięknych posiadał galerję doskonale dobraną.
— Zgoda — rzekł.
Weszli.
Rozbudzony lokaj podał grog i przez chwile rozmowa wlokła się na temat malarstwa. Bertin pokazywał szkice, prosząc by gość wybrał, który mu się najlepiej podoba. Musadieu oglądał, wahał się, w oświetleniu gazowem nie mogąc się zorjentować należycie co do kolorytu. Nakoniec wybrał grupę dziewczynek, skaczących przez sznur; poczem zaraz chciał się ulotnić wraz z podarkiem.
— Każę to panu odnieść — rzekł malarz.
— Nie, nie! Wolę wziąć ze sobą, by dziś jeszcze móc się zachwycać przed pójściem do łóżka.
Nie mogąc go żadną miarą zatrzymać, Olivier Bertin znów znalazł się sam W swem mieszkaniu, tem więzieniu wspomnień i wzruszeń bolesnych.
Nazajutrz rano, wszedłszy do pokoju z herbatą i gazetami, służący zastał swego pana siedzącego w łóżku i tak bladego, że się przeraził.
— Pan może chory? — spytał.
— To nic, trochę migreny.
— Może panu coś przynieść?
— Nie. Jaka tam pogoda?
— Deszcz proszę pana.
— Dobrze. Możesz odejść.
Służący ustawiwszy na stoliczku herbatę i gazety wyszedł.
Olivier wziął do ręki „Figaro“. Artykuł wstępny zatytułowany: „Malarstwo współczesne“. Był to jeden dytyramb na cześć czterech czy pięciu młodych malarzy, którzy obdarzeni talentem kolorystycznym, przejaskrawiali go, roszcząc sobie pretensje do wprowadzenia genjuszu ludzkiego na tory nowe, nieznane.
Jak wszyscy twórcy starsi, Bertin irytował się tymi nowatorami i ich ostracyzmem, lekceważąc głoszone przez nich doktryny. Zabrał się więc do czytania tego artykułu z rodzajem gniewu, jakim szybko wzbiera serce podrażnione, a rzuciwszy oczyma na ustęp dalszy, dostrzegł własne nazwisko. Kilka słów na końcu zdania ugodziły weń jak pchnięcie nożem w samą pierś: „Przedawniona sztuka Oliviera Bertin...“
Zawsze był wrażliwy na krytykę i pochwały, lecz w głębi duszy mimo właściwej artystom próżności, zawsze głębiej odczuwał naganę niż uznanie, może powodu niepokoju wewnętrznego i wątpliwości, często go nawiedzających. Dawniej, w okresie ciągłych triumfów, intenzywna woń kadzideł pozwalała mu zapominać o drobnych szpileczkach. Dziś, wobec bezustannego napływu nowych artystów i nowych wielbicieli, pochwały stawały się coraz rzadsze, a pomijanie go bardziej przykrem. Czuł się zaliczonym do szeregu starych utalentowanych malarzy, do których młodzi nie odnoszą się ze zbytnim szacunkiem; a będąc zarówno bystrym jak wrażliwym, cierpiał z powodu najlżejszych napomknień, jak gdyby były bezpośrednim na niego atakiem.
Nigdy jednak cios zadany jego próżności artysty, nie był mu równie bolesnym. Z trudem chwytając powietrze, czytał artykuł odnowa, chcąc wniknąć w najlżejsze nawet odcienie. Zostali więc rzuceni do kosza, on i kilku kolegów, z bezwzględnością obelżywą... Wstał, mrucząc słowa, które mu niejako przywarły do ust:, Przedawniona sztuka Oliviera Bertin...“
Nigdy jeszcze nie zaznał podobnego smutku, podobnego zniechęcenia, poczucia kresu ostatecznego swojej istoty fizycznej i duchowej, przyprawiającego go o rozpacz bezgraniczną. Do godziny drugiej siedział nieruchomo w fotelu przed kominkiem, wysunąwszy nogi do ognia, nie mając sił do poruszenia się, do czegokolwiek. Następnie ozwała się w nim potrzeba doznania pociechy, potrzeba ściskania rąk oddanych, ujrzenia oczu wiernych; zapragnął współczucia, pomocy, pieszczoty, słów przyjaznych. I jak zwykle udał się do hrabiny.
Zastał Anetkę samą w salonie. Odwrócona plecami, stojąc, pisała szybko adres na kopercie. Na stole obok niej, leżał rozłożony numer „Figara“. Bertin dostrzegł równocześnie pismo i Anetkę i przerażony, nie śmiał podejść bliżej. Och! jeśli już przeczytała! Odwróciła się roztargniona, widocznie nie mając czasu, całkowicie pochłonięta sprawami kobiecemi i rzekła:
— Ach! dzień dobry panu. Pan wybaczy, że zaraz odejdę, ale na górze czeka krawcowa. Pan pojmuje, krawcowa w dobie przedślubnej, to figura bardzo ważna. Wypożyczę panu mateczkę, która właśnie obraduje z moją artystką. A gdy mi będzie potrzebną, znów ją panu odbiorę na kilka minut.
I szybko wybiegła, jakby dla dobitniejszego zaznaczenia, że jej spieszno.
To szybkie odejście, bez jednego słowa przyjaznego, bez czulszego spojrzenia dla niego, który ją kochał tak bardzo... tak bardzo... wstrząsnęło nim do głębi. Wzrok jego znów skierował się ku zeszytowi „Figara“, a przez myśl przemknęło: „Czytała! Okłamują mnie, łudzą. Już we mnie nie wierzy. Jestem dla niej niczem“.
Postąpił dwa kroki ku rozłożonemu pismu, jak się podchodzi do człowieka, którego się chce wypoliczkować. Następnie rzekł sobie: „A może przecież nie czytała! Taka dziś zajęta. Będą jednak mówić o tem w jej obecności, wieczorem, przy obiedzie, co ją zachęci do przeczytania!
Ruchem szybkim, niemal bezwiednym, chwycił numer, złożył go, zwinął i wsunął do kieszeni z pośpiechem złodzieja.
Weszła hrabina. Rzuciwszy tylko okiem na bladą, zdenerwowaną twarz Oliviera, domyśliła się, że cierpienie jego doszło do granic rozpaczy ostatecznej.
W nagłym porywie uczucia, w porywie całej swej biednej duszy tak strasznie rozdartej, i biednego udręczonego ciała, zarzuciła mu ręce na ramiona i głęboko patrząc mu w oczy, rzekła:
— Och! jakże jesteś nieszczęśliwy!
Nie zaprzeczał już teraz, a z gardła spazmatycznie zaciśniętego, wydobył się szept jękliwy:
— Tak... tak... tak!...
Czuła, że łzy go dławią, więc pociągnęła go w najciemniejszy kąt salonu ku dwom fotelom, ukrytym za parawanikiem z staroświeckiego jedwabiu. Usiedli oboje za tą cienką ścianką haftowaną, przesłonięci też szarością dżdżystego dnia.
Przejęta jego cierpieniem straszliwem, myśląc przede wszystkiem o nim, szepnęła:
— Mój biedny Olivierze, jakże ty cierpisz!
Skłonił swą siwą głowę na ramię przyjaciółki.
— Więcej niż sobie zdołasz wyobrazić! — odparł cicho.
Z bezdennym smutkiem szepnęła:
— Och! ja wiedziałam. Czułam wszystko. Widziałam, jak to powstało i potęgowało się z dnia na dzień!
Jak gdyby go obwiniała, odparł:
— Any, to nie moja wina.
— Wiem dobrze... Nic ci też nie zarzucam...
I łagodnie, odwróciwszy się nieco, ustami dotknęła oka Oliviera, z którego gorzka spływała łza.
Zadrżała gwałtownie, jak gdyby połknęła kroplę rozpaczy i kilkakrotnie powtórzyła:
— Ach! biedny przyjacielu... biedny przyjacielu... biedny przyjacielu...
A po chwili milczenia dodała:
— Wina to naszych serc, że się nie postarzały. Moje jest tak pełne życia!
Próbował mówić, lecz nie mógł, zdławiony łkaniem. Czuła każde wstrząśnienie, każdy spazm jego piersi. Wówczas w samolubnej trwodze miłości, od tak dawna ją trawiącej, głosem rozdzierającym, jakim człowiek stwierdza nieszczęście okropne, rzekła:
— Boże! jak ty ją kochasz!
Raz jeszcze przyznał:
— Ach tak! kocham ją!
Myślała przez chwilę, poczem rzekła:
— Mnie nigdy tak nie kochałeś...
Nie zaprzeczał, przeżywając jedną z chwil, gdy mówi się prawdę całkowitą i po chwili milczenia szepnął:
— Nie! Byłem wówczas za młody!
Zdziwiła się.
— Za młody? Dlaczego?
— Bo życie było zbyt dobre. Dopiero w naszym wieku kochać można rozpaczliwie.
Spytała:
— Czy to co czujesz dla niej, podobne jest do miłości jaką miałeś dla mnie?
— Tak i nie... a jednak to prawie to samo. Kochałem cię, jak tylko kobietę kochać można. Ją kocham jak ciebie, bo to przecież ty sama jesteś; ale miłość ta jest teraz czemś nieprzepartem, niszczycielskiem silna jak śmierć. Jestem przez nią pochłonięty jak dom płonący, wydany na pastwę pożaru!
Czuła jak współczucie jej zamiera pod tchnieniem zazdrości i przybierając ton pocieszycielki, rzekła:
— Biedny mój przyjacielu! Za kilka dni ona wyjdzie za mąż i wyjedzie. Nie widując jej, wyleczysz się napewno.
Potrząsnął głową.
— Och! ja już stracony, stracony bezpowrotnie! Nie, nie, nie! Nie zobaczysz jej przez trzy miesiące. To wystarczy. Trzy miesiące wystarczyły ci przecież do pokochania jej bardziej odemnie, którą znasz od lat dwunastu.
Wówczas zaczął ją błagać w rozpaczy swej bezkresnej.
— Any, wszak mnie nie opuścisz?
— Cóż ja ci pomogę? chcesz.
— Nie pozostawiaj mnie samego.
— Będę cię odwiedzać, kiedykolwiek tylko ze
— Nie; pozwól mi przebywać tutaj, możliwie najwięcej.
— Będziesz obok niej.
— I obok ciebie.
— Nie trzeba, byś ją już widywał przed ślubem.
— Och! Any!
— A przynajmniej jak najrzadziej.
— Mogę zostać na wieczór dzisiejszy? Nie, w stanie jakim jesteś obecnie — niepodobna. Musisz się rozerwać, pójść do klubu, do teatru, gdziekolwiek, byle nie tu.
— Błagam cię.
— Nie, Olivierze, to niepodobna. Przytem będą na obiedzie ludzie, których obecność bardziej by cię jeszcze podrażniła.
— Księżna? i... on?
— Tak.
— Ależ wczorajszy wieczór spędziłem także z nimi.
— Właśnie! I dobrze się dziś czujesz dzięki temu!
— Przyrzekam ci, że będę spokojny.
— Nie, to być nie może.
— Więc odchodzę.
— Czemu tak szybko?
— Czuję potrzebę chodzenia.
— Właśnie... Chodź dużo, do późna w nocy, zagłusz się zmęczeniem, a potem się połóż!
Wstał.
— Do widzenia, Any!
— Do widzenia, drogi przyjacielu. Odwiedzę cię jutro rano. Czy chcesz, bym znów popełniła dużą nieroztropność jak kiedyś, i udając, że jem śniadanie w domu o dwunastej, zjadła je u ciebie o kwadrans na pierwszą?
— Tak, bardzo cię proszę. Jesteś dobrą!
— Bo cię kocham.
— Ja cię także kocham.
— Och! nie mów o tem.
— Do widzenia, Any.
— Do widzenia, kochany przyjacielu. Do jutra.
— Do widzenia.
Ucałował jej ręce, jedną po drugiej, następnie pocałował w czoło i w kąciki ust. Miał teraz oczy suche, twarz spokojną. Wychodząc, pochwycił ją w ramiona, objął całą jej postać i przyłożywszy usta do jej czoła, zdawał się pić, wchłaniać całą tę miłość, jaką czuła dla niego.
I odszedł szybko, nie odwróciwszy się raz jeszcze.
Pozostawszy samą, padła na krzesło łkając. Byłaby tak pozostała do wieczora, gdyby Anetka nie była po nią przyszła, dla jakiejś porady z krawcową.
Chcąc zyskać czas dla otarcia zaczerwienionych oczu, rzekła:
— Muszę jeszcze napisać króciutki list. Wracaj dziecino na górę — ja tam przyjdę za chwileczkę.
Aż do wieczora musiała się zajmować ważną kwestją wyprawy.
Księżna i markiz przybyli rychło, by zjeść obiad w kółku rodzinnem.
Siadano właśnie do stołu, rozmawiając jeszcze o przedstawieniu wczorajszem, gdy wszedł pan domu, niosąc trzy olbrzymie bukiety.
Księżna zdumiona, wykrzyknęła:
— Ach Boże! co to ma znaczyć?
Anetka zawołała:
— Jakie cudne! Kto je też mógł przysłać?
Hrabina odparła:
— Niewątpliwie Bertin.
Od chwili jego odejścia, ciągle o nim myślała. Wydał się jej tak ponurym, tragicznym, widziała tak jasno jego nieszczęście bez wyjścia, odczuwała tak boleśnie cios, który i w nią ugodził, kochała go tak bardzo, tak tkliwie, tak głęboko, że serce jej się ściskało pod brzemieniem przeczuć smutnych.
W trzech bukietach były istotnie trzy bilety malarza. Zaadresował je ołówkiem do księżnej, hrabiny i Anetki.
Księżna spytała:
— Czy może chory ten wasz przyjaciel? Wczoraj wyglądał bardzo mizernie.
A hrabina odparła:
— Tak, niepokoi mnie trochę swym wyglądem, jakkolwiek się nie uskarża.
Hrabia zaś dodał:
— Och! starzeje się poprostu, jak i my. W ostatnich czasach postępuje to nawet u niego bardzo szybko. Sądzę zresztą, że u starych kawalerów dokonywa się to zawsze tak raptownie. Tak to jakoś nagle na nich spada. Istotnie, zmienił się bardzo.
Hrabina westchnęła:
— Ach tak!
Farandal przestał nagle szeptać z Anetką i rzekł:
— W porannym „Figarze“ był artykuł bardzo dla niego nieprzyjemny.
Wszelki atak, krytyka lub aluzja niechętna, odnosząca się do przyjaciela, wytrącały hrabinę z równowagi.
— Och! — rzekła człowiek z takim talentem jak Bertin, nie potrzebuje zwracać uwagi na podobne obelgi.
Hrabia się zdziwił:
— Jakto? Artykuł nieprzyjemny dla Oliviera? Ja nie czytałem. Na której stronie?
Markiz go poinformował:
— Na pierwszej, zatytułowany: „Malarstwo nowoczesne“.
Poseł przestał się dziwić.
— Istotnie. Nie czytałem go, gdyż odnosił się do malarstwa.
Wszyscy się uśmiechnęli, wiedząc, że poza polityką i rolnictwem, hrabia mało okazywał zainteresowania dla innych spraw.
Następnie rozmawiano o czem innem, aż do chwili przejścia do salonu na czarną kawę. Hrabina nie słuchała, zaledwie odpowiadając na skierowane do niej pytania, zaniepokojona Olivierem. Gdzie on też jest teraz? Gdzie jadł obiad? Gdzie może włóczyć w tej chwili swój smutek nieuleczalny? Szarpał nią ból okrutny, że zmusiła go do odejścia, zamiast zatrzymać u siebie; domyślała się bowiem, że wałęsa się po ulicach, taki smutny, przybity, samotny, gnany cierpieniem.
Aż do odejścia księżnej i jej siostrzeńca, pozostała milcząca, smagana trwogą nieokreśloną a przesądną, poczem się położyła i z otwartemi oczyma leżąc w ciemności, myślała o nim!
Minęło bardzo dużo czasu, gdy wydało się jej, że słyszy dźwięk dzwonka do mieszkania. Zadrżała, siadła na łóżku nadsłuchując. Po raz drugi przenikliwy ten dźwięk zabrzmiał wśród nocy.
Wyskoczyła z łóżka i z całej siły nacisnęła dzwonek elektryczny, mający zbudzić pokojówkę. Następnie ze świecą w ręku wybiegła na korytarz.
Po przez drzwi zawołała:
— Kto tam?
Obcy jakiś głos odpowiedział:
— Z listem.
— Od kogo?
— Od lekarza.
— Którego lekarza?
— Nie wiem; chodzi o nagły wypadek.
Nie wahając się dłużej, otworzyła i znalazła się naprzeciw dorożkarza w ceratowym kapeluszu. Trzymał w ręku papier, który jej wręczył. Przeczytała: „Bardzo pilne — dla jaśnie hrabiego de Guilleroy“.
Pismo było nieznane.
— Proszę wejść rzekła do dorożkarza. — Proszę siadać i zaczekać chwileczkę dodała.
U drzwi pokoju męża dostała takiego bicia serca, że nie mogła wydobyć głosu, by nań zawołać. Lichtarzem tylko uderzała o klamkę drzwi. Hrabia spał jednak mocno i nie słyszał.
Wówczas zniecierpliwiona, rozdrażniona, zaczęła nogą stukać o drzwi, i niebawem usłyszała głos zaspany.
— Kto tam? Która godzina?
Odparła:
— To ja. Mam ci oddać list pilny, przyniesiony przez dorożkarza. Chodzi o jakiś nagły wypadek.
Poprzez portjery mruknął:
— Poczekaj. Już wstaję. Zaraz.
I po upływie minuty ukazał się w szlafroku. Równocześnie nadbiegli dwaj służący, rozbudzeni dzwonieniem. Mieli miny wystraszone, zobaczywszy czekającego w jadalni dorożkarza.
Hrabia wziął list i obracając go w palcach mruczał:
— Co to być może? Nie mam wyobrażenia.
— Przeczytajże! — wyrzuciła gorączkowo.
Rozdarł kopertę, rozwinął arkusik, wydał okrzyk przerażenia, poczem spojrzał na żonę wzrokiem osłupiałym.
— Boże wielki, co się stało? — spytała.
Jąkał się, nie mogąc wydobyć głosu, do głębi przejęty wiadomością.
— Och! wielkie nieszczęście!... wielkie nieszczęście!... Bertin został przejechany.
Krzyknęła:
— Nie żyje!
— Nie! nie! Przeczytaj!
Wyrwała mu list, który jej podawał i przeczytała:
„Panie hrabio. Zdarzyło się wielkie nieszczęście. Nasz przyjaciel, wielki artysta, Olivier Bertin, został najechany przez omnibus, którego jedno koło przeszło mu przez ciało. Nie mogę się jeszcze wypowiedzieć co do skutków wypadku, który może nie pociągnąć za sobą następstw niebezpiecznych, a może też bardzo szybko zakończyć się fatalnie. Pan Bertin prosi gorąco pana i błaga panią hrabinę, by go państwo odwiedzili bezzwłocznie. Mam nadzieję, że państwo zechcą uczynić zadość życzeniu wspólnego naszego przyjaciela, który do rana może zakończyć życie.
Hrabina patrzyła na męża oczyma nadmiernie rozszerzonemi, osłupiałemi, pełnemi przerażenia. Nagle, jakby zelektryzowana, zdobyła się na tę odwagę iście kobiecą, dzięki której w chwilach najcięższych, niektóre kobiety stają się istotami najdzielniejszemi.
Zwróciła się do pokojowej:
— Szybko! Przygotować mi suknie!
Pokojowa spytała:
— Co jaśnie pani włoży?
— Wszystko jedno. Cokolwiek.
— Jakóbie — rzekła do męża — bądź gotów za pięć minut.
Wracając do swego pokoju, wstrząśnięta do głębi, ujrzała czekającego wciąż dorożkarza.
— Czy dorożka na dole? — spytała.
— Tak, jaśnie pani.
— To dobrze; zaraz pojedziemy.
I wbiegła do swej sypialni.
W pośpiechu obłędnym, szybkim ruchem, narzucała, przyszpilała, zawiązywała suknie na chybił trafił, zwinęła w kłębek i jak bądź przed zwierciadłem upięła włosy, tym razem nie zastanawiając się nad swą wybladłą twarzą i przerażonemi oczyma, odbitemi w tafli lustra.
Zarzuciwszy płaszcz na ramiona, wpadła do pokoju męża, który nie był jeszcze gotów. Wyciągnęła go gwałtem.
— Chodźmyż — rzekła — pomyśl, że może umrzeć lada chwila.
Hrabia ogłuszony, szedł za nią, potykając się na ciemnych schodach, nogami wymacując stopnie, by nie upaść.
Jazda trwała krótko, w zupełnem milczeniu. Hrabina drżała tak gwałtownie, że zęby jej szczękały jedne o drugie, gdy przez odchyloną firaneczkę karety goniła wzrokiem umykające latarnie gazowe, przymglone deszczem. Trotuary lśniły świeżą wilgocią, bulwar był opustoszały, noc ponura. Stanąwszy przed mieszkaniem artysty, zastali bramę otwartą, a budkę dozorcy domu oświetloną, lecz pustą.
U szczytu klatki schodowej, lekarz, doktór de Rivil, mały szpakowaty człowiek, krótki, krągły, bardzo starannie ubrany, bardzo ugrzeczniony, wyszedł na ich spotkanie. Złożył głęboki. ukłon przed hrabiną, a hrabiemu podał rękę.
Dysząc ciężko, jak gdyby wejście na schody pozbawiło ją było oddechu, spytała:
— I jakże, panie doktorze?
— Mam nadzieję pani hrabino, że to może mniej niebezpieczne, niż w pierwszej chwili przypuszczałem.
Wykrzyknęła:
— Nie umrze?
— Nie. Tak przynajmniej sądzę.
— Pan zaręcza?
— Nie. Zdaje mi się jednak, że chodzi tu tylko o mocne zgniecenie brzucha, bez obrażeń wewnętrznych.
— Co pan rozumie pod obrażeniami?
— Rany.
— A skąd pan wie, że ich niema?
— Przypuszczam tylko...
— A gdyby były?
— Och! wówczas sprawa byłaby bardzo poważna.
— Mógłby umrzeć?
— Tak.
— Rychło?
— Bardzo. W ciągu kilku minut, a nawet sekund. Proszę się jednak uspokoić, pani hrabino. Jestem przekonany, że za dwa tygodnie będzie zdrów.
Słuchała ze skupioną uwagą, chcąc wszystko wiedzieć i zrozumieć.
I znów podjęła:
— Jakież mogłyby być te rany?
— Przerwanie wątroby naprzykład.
— To byłoby bardzo niebezpieczne?
— Tak... Nie sądzę jednak, by miała zajść podobna komplikacja. Wejdźmy do niego. To mu ulży, gdyż bardzo niecierpliwie państwa wyczekuje.
Wsunąwszy się do pokoju, ujrzała twarz śmiertelnie bladą, na białej poduszce. Kilka świec i ogień na kominku płonący, oświetlały głowę, uwydatniając linje profilu, podkreślając cienie; a z tej twarzy obumarłej, para oczu biegła na jej spotkanie.
Cała jej odwaga, cała energja, cała siła ulotniły się w okamgnieniu, na widok tej zapadłej, całkowicie zmienionej twarzy, znaczonej piętnem śmierci. On, którego widziała przed paru dopiero godzinami stał się oto czemś podobnem, upiorem! Och Boże! Boże! szepnęła przez zęby, podchodząc ku niemu, cała drżąca przerażeniem.
Próbował się uśmiechnąć, by ją uspokoić a grymas śmiechu, jaki wybiegł mu na usta, był okropny.
Stanąwszy tuż przy łóżku, obydwie ręce położyła delikatnie na ręce Oliviera, nieruchomo spoczywającej na pościeli, mamrocząc:
— Och! biedny mój przyjacielu.
— To nic — rzekł bardzo cicho, nie poruszając głowy.
Patrzyła na niego, zdruzgotana tą zmianą nagłą. Twarz miał tak bladą, jak gdyby pod skórą nie miał ani jednej kropli krwi. Policzki wklęsłe, wydawały się jakby wdrążone w twarz, a oczy przeraźliwie zapadłe, jakby nić jakaś wciągała je gdzieś w głąb.
Dostrzegł strach malujący się na twarzy przyjaciółki i westchnął:
— W pięknym stanie jestem.
Wciąż się weń wpatrując rzekła:
— Jak się to stało?
Mówienie sprawiało mu trud ogromny, a całą twarz przebiegały drgawki, raz po raz wywoływane wtrząsem nerwowym.
— Nie patrzyłem przed siebie... myśląc o czem innem... całkiem o czemś innem... och! tak... i omnibus mnie przewrócił i przejechał przez brzuch...
Słuchając, widziała żywo całe zajście i trwogą zdjęta okropną, spytała:
— Zraniło pana?
— Nie. Trochę tylko przygniotło... zmiażdżyło.
Pytała:
— Gdzie to się stało?
Głosem bardzo cichym rzekł:
— Nie wiem dokładnie. Bardzo gdzieś daleko.
Lekarz podsunął fotel, na którym hrabina usiadła. Hrabia stał u stóp łóżka, powtarzając przez zęby:
— Och! biedny mój przyjacielu... biedny mój przyjacielu... co za straszne nieszczęście!
I istotnie był mocno zgnębiony, szczerze kochając Oliviera.
Hrabina znów podjęła:
— Ale gdzież się to stało?
Lekarz odparł:
— Sam tego nie wiem, a właściwie nie pojmuję. Stało się w Gobelins, więc prawie już poza Paryżem! Tak mnie przynajmniej zapewniał dorożkarz, który go przywiózł z apteki tamtej dzielnicy, dokąd go przyniesiono o dziewiątej wieczorem.
I nachylając się nad Olivierem spytał:
— Czy to się istotnie wydarzyło w pobliżu Gobelins?
Bertin zmrużył oczy, jakby sobie przypominał, poczem szepnął:
— Nie wiem.
— Dokąd pan szedł?
— Nie pamiętam. Szedłem przed siebie.
Jęk, którego nie mogła powstrzymać, wydarł się z ust hrabiny; następnie po ataku duszności, nie pozwalającym jej przez parę chwil odetchnąć, wyjęła chustkę z kieszeni i zasłoniwszy sobie oczy, rozpaczliwie zaczęła płakać.
Ona wiedziała, odgadywała! Coś strasznego, przygniatającego zwaliło się jej na serce: wyrzut sumienia potworny, że nie zatrzymała Oliviera u siebie, lecz wypędziła go, wyrzuciła na ulicę, gdzie pijany cierpieniem potoczył się pod koła wozu.
Głosem bezdźwięcznym, złamanym rzekł:
— Proszę nie płakać. To mi rozdziera duszę.
Całym wysiłkiem woli opanowała łkanie, odsłoniła oczy i utkwiła je w nim, ogromne, gdy twarz jej, po której zwolna spływały łzy, była jakby zdrętwiałą.
Patrzyli na siebie oboje, trwając tak bez ruchu z rękoma splecionemi na prześcieradle. Patrzyli na siebie, zapominając, że są obok inni ludzie, a spojrzenia ich przenosiły z serca do serca wzruszenia nadludzkie.
W tem szybkiem, niemem, a straszliwem porozumieniu dokonywała się między nimi ewokacja wszystkich wspomnień, całej ich miłości również zdruzgotanej, wszystkiego co wzajem przeżyli, co ich łączyło i jednoczyło w życiu, w porywie uczuć wzajemnym.
Spoglądali na siebie, a potrzeba mówienia, wypowiedzenia tych tysiącznych rzeczy intymnych, tak smutnych, które sobie jeszcze mieli do powiedzenia, tłoczyła im się na usta, nieprzeparcie. Czuła, że musi za wszelką cenę oddalić tych dwóch ludzi za nią stojących, że musi wynaleźć jakiś sposób, podstęp, wybieg ona, kobieta mająca na zawołanie tyle pomysłów. I zaczęła się zastanawiać, z oczyma wciąż w twarzy Oliviera.
Mąż i lekarz coś z sobą szeptali. Chodziło o pielęgnowanie chorego.
Odwracając głowę, spytała lekarza:
— Czy pan sprowadził pielęgniarkę?
— Nie. Wolę przysłać młodego lekarza, by baczył na stan chorego.
— Proszę przysłać lekarza i pielęgniarkę. Nie można być nigdy dość troskliwym. Czy nie mógłby ich pan przysłać jeszcze tej nocy, bo nie sądzę, by pan czuwał tu do rana?
— Tak, istotnie, muszę wracać do domu. Jestem tu już od czterech godzin.
— Wracając jednak, przyśle nam pan zaraz lekarza i pielęgniarkę.
— To będzie dość trudno, teraz, wśród nocy. Spróbuję jednak.
— Koniecznie.
— Prawdopodobnie przyrzekną — czy jednak zechcą przyjść teraz?
— Mąż mój pojedzie z panem i przywiezie ich, chociażby przemocą.
— Ale pani hrabina nie może tu pozostać sama.
— Ja!... zaprotestowała z rozdrażnieniem, oburzona najlżejszem sprzeciwianiem się jej woli. Następnie ze stanowczością nie znoszącą oporu, zajęła stanowisko dyktowane sytuacją. Przed upływem godziny musi być lekarz i pielęgniarka — na wszelki wypadek. Aby ich dostać, należy poprostu wyciągnąć ich z łóżka i przywieźć na miejsce. To może uczynić jedynie jej mąż. Przez ten czas ona pozostanie przy chorym, gdyż jest to jej obowiązkiem i prawem, jako kobiety, nadto przyjaciółki chorego. Tak postanowiła i nikt nie zdoła ją od tego odwieść.
Rozumowanie jej było racjonalne i należało się do niego zastosować.
Wstała, cała przejęta myślą ich odejścia, oddalenia ich co prędzej i pozostania samą. Obecnie, by nie popełnić jakiejś omyłki podczas nieobecności lekarza, słuchała uważnie, starając się zrozumieć i dokładnie zapamiętać wszystkie jego zlecenia. Lokaj malarza stojąc obok niej, również słuchał uważnie, a stojąca za nim żona, kucharka, która była pomocnicą przy pierwszych opatrunkach, ruchem głowy potakującym dawała też do poznania, że rozumie. Wyrecytowawszy niby lekcję wyuczoną wszystkie zlecenia lekarza, hrabina nagliła do odejścia, raz po raz powtarzając mężowi:
— Wracaj szybko, tylko wracaj szybko.
— Oddam panu swój powóz — rzekł lekarz do hrabiego. — To zaoszczędzi czasu. Za godzinę może pan być z powrotem.
Przed odejściem lekarz raz jeszcze dokładnie zbadał chorego, by się upewnić, że stan jego jest zadawalniający.
Guilleroy się jeszcze wahał.
— Czy pan nie sądzi, że popełniamy nieostrożność?
— Nie. Nie grozi żadne niebezpieczeństwo. Chory potrzebuje tylko spokoju i ciszy. Pani hrabina zechce uważać, by nie mówił, i do niego też mówić możliwie najmniej.
Hrabina skonsternowana, spytała:
— Więc nie wolno mówić do niego?
— Och nie! Pani hrabina usiądzie obok łóżka, by nie czuł się sam i był spokojny. Nie wolno go jednak męczyć mówieniem, ani nawet myśleniem. Będę tu o dziewiątej rano. Żegnam panią hrabinę.
Skłonił się głęboko i wyszedł, a za nim hrabia, powtórzywszy jeszcze parę razy na odchodnem:
— Nie zadręczaj się, moja droga. Za godzinę będę z powrotem, i będziesz mogła wrócić do domu.
Gdy wyszli, nadsłuchiwała aż zatrząśnięto bramę na dole, a powóz z turkotem oddalił się od domu.
Lokaj i kucharka zostali w pokoju, czekając rozkazów. Hrabina ich oddaliła.
— Odejdźcie — rzekła. — Gdy będę czegoś potrzebowała, zadzwonię.
Wyszli zatem, a ona została z nim sama.
Podeszła znów do łóżka i kładąc ręce po obu brzegach poduszki, z obu stron tej głowy ukochanej, nachyliła się, by się w nią wpatrywać. Następnie zbliżywszy twarz tak blisko, że zdawała się chuchać słowa tuż na jego policzek, szepnęła:
— Sam się rzuciłeś pod omnibus?
Wciąż usiłując się uśmiechać, odparł:
— Nie, to on się rzucił na mnie.
— Nieprawda, to ty.
— Nie, zapewniam cię, że to on.
Po kilku chwilach milczenia, tych chwilach, kiedy dusze zdają się obejmować wzajem spojrzeniami, szepnęła:
— Och! mój kochany, kochany Olivierze! Że ja ci też pozwoliłam odejść, że cię nie zatrzymałam!
Z akcentem przekonania odparł:
— To by mnie jednak było spotkało, dziś czy jutro.
Wciąż jeszcze patrzyli na siebie, pragnąc przeniknąć swe myśli najtajniejsze. Po chwili milczenia podjął:
— Nie sądzę, bym wyzdrowiał. Zbyt cierpię.
Wymamrotała:
— Tak bardzo cierpisz?
— Och, tak!
Pochyliwszy się nieco, muskała mu czoło i oczy i twarz pocałunkami lekkiemi, powolnemi, delikatnemi jak pieszczota najtkliwsza. Zaledwie go dotykała kącikami ust, całując tem tchnieniem leciuchnem, jak zwykłe czynić dzieci. Trwało to długo, bardzo długo. Zalewała go deszczem pieszczot cichych, słodkich, które zdawały się go koić, odświeżać, gdyż jego kurczowo ściągnięta twarz mniej teraz drgała niż przedtem.
Po chwili rzekł
— Any?
Przestała go całować, słuchając.
— Słucham cię, drogi.
— Musisz mi coś przyrzec.
— Wszystko, czego zechcesz.
— Jeśli nie umrę do rana, przysięgnij mi, że mi przyprowadzisz Anetkę, raz, jeden raz tylko! Takbym nie chciał umrzeć, nie zobaczywszy jej raz jeszcze.... Pomyśl, że... jutro... o tej porze... nie będę... zapewne nie będę już żył... i nie zobaczę was już nigdy... ani ciebie... ani jej....
Z sercem rozdartem rozpaczą, przerwała:
— Och! zamilknij... zamilknij... tak, przyrzekam ci ją przyprowadzić.
— Przysięgasz?
— Przysięgam.... Ale zamilknij, nie mów więcej. Zadajesz mi ból straszliwy... zamilknij.
Drżenie konwulsyjne nagle mu wykrzywiło twarz; gdy minęło, rzekł znowu:
— Ponieważ tylko parę chwil mamy być razem, nie traćmy ich, lecz skorzystajmy, by się pożegnać. Tak bardzo cię kochałem....
Westchnęła:
— A ja... jak ogromnie kocham cię dotąd!
Znów podjął:
— Nie zaznałem innego szczęścia, jak przez ciebie. Ostatnie tylko dnie były twarde.... Nie z twojej winy... Ach! moja biedna Any... jakże życie jest czasem smutne... a jak trudno umierać!...
— Zamilknij, Olivierze. Ja cię błagam....
Nie zważając na jej prośby, znów mówił:
— Byłbym pozostał tak szczęśliwym, gdybyś nie była miała córki....
— Zamilknij... o Boże!... Zamilknij....
Zdawał się raczej myśleć głośno, niż mówić do niej.
— Ach! ten, co wymyślił to życie i ludzi, musiał być zupełnie ślepym lub złym....
— Olivierze, zaklinam cię... jeśli mnie kiedykolwiek kochałeś, zamilknij... nie mów w ten sposób.
Spojrzał na nią, pochyloną nad nim, z twarzą tak bladą, że sama wyglądała również na umierającą, i zamilkł.
Usiadła więc na fotelu, tuż przy łóżku i ujmując ponownie jego rękę, spoczywającą na pościeli, rzekła:
— A teraz zabraniam ci mówić. Nie poruszaj się i myśl o mnie, jak ja myślę o tobie.
I znów patrzyli na siebie, znieruchomieni, wzajem zespoleni palącym dotykiem swych ciał. Raz po raz ściskała leciuchno jego rękę rozgorączkowaną, którą trzymała w swojej, a on odpowiadał na ten zew słabem zaciskaniem palców. Każdy taki uścisk mówił im coś, wyczarowywał cząstkę ich przeszłości minionej, w duszach budził wspomnienia zakrzepłe ich miłości. Każdy był pytaniem potajemnem, każdy odpowiedzią tajemniczą, z tych pytań i odpowiedzi smutnych — przypomnień dawnej miłości.
Dusze ich, w tej schadzce przedśmiertnej, mającej być może ostatnią, poprzez szereg lat przeżywały całe dzieje swej miłości; a w ciszy zalegającej pokój, słychać było tylko trzask ognia na kominku.
Nagle, jakby budząc się ze snu, w przystępie przerażenia zawołał:
— Twoje listy!
Co? Moje listy?
— Mógłbym był umrzeć, nie zniszczywszy ich.
— Ach! co mnie to obchodzi! — zawołała. — Co mnie to wszystko obchodzi. Niech je znajdą i przeczytają, drwię ze wszystkiego!
— Ale ja nie chcę — odparł. — Any, wstań... Otwórz szufladkę dolną mego sekretarzyka, tę dużą. Tam leżą wszystkie, wszystkie. Trzeba je wyjąć i rzucić w ogień.
Kurczowo skulona, nie poruszyła się nawet, jakby ją namawiał do tchórzostwa.
A on nalegał:
— Any, zaklinam cię. Jeśli tego nie zrobisz, narażasz mnie na mękę, rozdrażnienie, irytację. Pomyśl, że mogą wpaść w ręce kogokolwiek, notarjusza, służącego... lub nawet twego męża.... Ja tego nie chcę...
Wstała, wciąż jeszcze niezdecydowana, powtarzając:
— Nie, to zbyt ciężkie, zbyt okrutne. Jakbyś mi kazał spalić obydwa nasze serca.
Nie przestawał jej błagać, z twarzą zmienioną od trwogi wewnętrznej.
Widząc, jak go to męczy, powzięła decyzję i podeszła do sekretarzyka. Otworzyła szufladkę, po sam wierzch napełnioną warstwą listów, ułożonych jedne na drugich; i na wszystkich kopertach poznała dwa wiersze adresu, tak często przez nią pisanego. Te dwa wiersze, zawierające nazwisko człowieka i nazwę ulicy jakże dobrze je znała! Były jej bliskie jak własne jej nazwisko, jak bliskiemi być mogą słowa nieliczne, w których zawarły się wszystkie nadzieje i całe szczęście życia. Patrzyła na nie, na drobne te kwadraciki, mieszczące wszystko, co umiała powiedzieć o swej miłości, wszystko, co potrafiła z niej wydobyć, by złożyć jemu, za pośrednictwem papieru i atramentu.
Usiłował odwrócić głowę na poduszce, by na nią spojrzeć i raz jeszcze powtórzył:
— Spal je szybko.
Wówczas nabrała obydwie garście i przez chwilę zatrzymała w rękach. Wydały się jej czemś ciężkiem, bolesnem, żywem i umarłem zarazem, tyle w nich było rzeczy różnorodnych w tej chwili, rzeczy dokonanych, tak słodkich, przeżytych, przemarzonych. Trzyma w ręku duszę swej duszy, serce swego serca, kwintesencję swej miłości; a oto jawi się wspomnienie owego upojenia ekstazy, w jakiej kreśliła te listy, obłędne pragnieniem życia, ubóstwiania kogoś, wypowiedzenia tego.
Olivier powtórzył:
— Any, spal je, spal.
Tym samym gestem, oburącz, rzuciła na komin obydwie garście papierów, które rozleciały się, spadając na drwa. Następnie wyjęła dalsze z szufladki i rzuciła na nie, potem znów dalsze, szybko się schylając i prostując, by co prędzej skończyć tę robotę okrutną.
Gdy kominek był już pełny, a szufladka pusta, przystanęła, czekając, patrząc, jak płomień niemal zduszony masą papierów, liże brzegi tego stosu kopert. Obejmował je po bokach, obgryzał, ześlizgiwał się po powierzchni, przygasał, ponownie się na nie rzucał i rozpalał. Niebawem wokół białej piramidy utworzył się krąg płomienia, zalewającego pokój czerwoną jasnością; a jasność ta oświetlając stojącą kobietę i leżącego mężczyznę, była ich miłością płonącą, miłością rozpylającą się w tej chwili w popiół.
Hrabina się odwróciła i w blasku oślepiającym tej pochodni ujrzała twarz przyjaciela, pochylonego nad krawędzią łóżka, o twarzy zapadłej, przerażonej.
Spytał:
— Już wszystko?
— Tak, wszystko.
Raz jeszcze rzuciła ostatnie spojrzenie na dzieło zniszczenia i wśród stosu papierów nawpół już spalonych, wijących się w płomieniach i spopielałych, dostrzegła ociekające czerwone krople. Jak gdyby krople krwi... Zdawały się wypływać z serca tych listów, z każdego z nich, niby rany krwawiące i ślizgając się lekko w płomień, pozostawiały smugę purpury.
Pod wpływem strachu upiornego, od którego dusza jej zdrętwiała, cofnęła się nagle, jakby dopiero co była świadkiem morderstwa i teraz dopiero zrozumiała, zrozumiała błyskawicznie, że były to poprostu pieczątki laku, topiącego się na ogniu.
Wróciła do rannego i delikatnie uniósłszy mu głowę, ostrożnie złożyła ją znów na środku poduszki. Ale ruch poprzedni mu zaszkodził i bóle się wzmogły.
Dyszał ciężko, z twarzą konwulsyjnie wykrzywioną bólem straszliwym, zdając się nie wiedzieć o jej obecności.
Czekała aż się trochę uspokoi, aż otworzy oczy uporczywie przymknięte, by mu jeszcze coś powiedzieć.
Nakoniec spytała:
— Cierpisz tak bardzo?
Nie odpowiedział.
Pochyliła się nad nim, kładąc mu palec na czole, by go w ten sposób zmusić do spojrzenia na nią. Istotnie otworzył oczy, oczy przerażone, obłędne.
Strachem zdjęta spytała:
— Tak cierpisz?... Olivierze! Odpowiedz mi! Czy chcesz, bym przywołała... spróbuj... przemów słowo!...
Wydało jej się, że mamrocze:
— Przyprowadź ją... przysięgłaś...
Następnie skurczył się pod pościelą, wstrząsany drgawkami, z twarzą konwulsyjnie wykrzywioną.
Powtórzyła:
— Olivierze! Boże wielki... Olivierze, co ci jest? Czy chcesz bym przywołała...
Tym razem słyszał, gdyż odpowiedział:
— Nic... to nic.
Istotnie zdawał się uspokajać, mniej cierpieć, zapadać w rodzaj ogłuszenia sennego. Sądząc, że zaśnie, znów siadła przy łóżku, jak wpierw ujęła go za rękę i czekała. Leżał teraz bez ruchu, z podbródkiem na piersi, i ustami rozchylonemi szybkim oddechem, który z trudem zdawał się wyrywać z gardła. Tylko palce poruszały się chwilami od lekkich drgawek, które hrabinę przyprawiały o lęk śmiertelny, w piersi jej budząc krzyk bezgłośny. Nie były to już te leciuchne uściski świadome, miast ust strudzonych mówiące o wszystkich smutkach ich serc, lecz spazmy bezwiedne, świadczące o męce ciała.
Teraz chwycił ją strach, strach potworny, i szalona chęć ucieczki, zadzwonienia, przyzwania kogoś, lecz nie śmiała się poruszyć, by nie zakłócić mu spokoju.
Turkot daleki powozów w ulicy dolatywał poprzez mury, a ona nadsłuchiwała, czy koła nie zatrzymają się przed bramą, i nie nadjedzie mąż, by ją zwolnić, wyrwać nareszcie z tego sam na sam złowrogiego.
Ogień dogasał na kominku pod czarnym popiołem listów; obydwie świece się dopalały, sprzęt jakiś trzasnął w półmroku.
W domu było wszystko ciche, jakby wymarłe, z wyjątkiem wysokiego zegara flamandzkiego w klatce schodowej, wydzwaniającego regularnie godziny, półgodziny, kwadranse, śpiewającego wśród nocy pochód Czasu, modulacją dźwięków odmiennych.
Hrabina nieruchoma, czuła wzrastającą w duszy trwogę nie do zniesienia. Zmory ją nawiedzały; myśli przerażające mąciły jej umysł; miała wrażenie, że palce Oliviera stygną w jej ręce. Czyż możliwe? Nie cóż znowu! Skąd jednak to wrażenie dotyku czegoś nieokreślonego, lodowatego? Z lekka się podniosła, nieprzytomna trwogą, by spojrzeć na jego twarz.
Leżał wyciągnięty, nieczuły, martwy, obojętny na wszelką nędzę żywota, ukojony nagle Zapomnieniem Wieczystem.