Sto djabłów/Tom I/XI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Sto djabłów |
Podtytuł | Mozajka z czasów czteroletniego sejmu |
Wydawca | Wydawnictwo „Kraj“ |
Data wyd. | 1870 |
Druk | Druk Karola Budweisera |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Od czasu kradzieży papierów na Marywilu smutno było i dnie upływały na próżnych poszukiwaniach... Hirsz niezmordowanie śledził sprawcę, ale o tajemniczym jegomości z psem czarnym w całéj Warszawie dowiedzieć się nie było podobna. Gubiono się w domysłach... nad pobudką tego napadu... Tymczasem Padniewski, który był wyzwał księcia, nie przysyłał do niego... Konstanty na wszelki przypadek zamówił sobie pocichu na przyjaciół przez Stefusia dwóch oficerów kawalerji narodowéj i czekał.
Trzeciego dnia rano zapukano do jego izdebki; dwóch panów weszło z butną miną, jeden dobrze podstarzały, szpakowaty, barczysty, pokiereszowany i groźny, zdający się tylko czekać znaku, aby rozsiekać na kapustę; drugi szczupły, cienki, blady, zwinny i szyderski. Zaprezentowali się pierwszy jako były rotmistrz Trąba, drugi jako kawaler Zabichowski i oświadczyli, iż przychodzą od p. Padniewskiego. Rotmistrz ujął zaraz krzesło, nim go poproszono siedzieć i wskazał ręką na Zabichowskiego, dając do zrozumienia, iż tamten był oratorem a on tylko służył do szabli.
— Pan podczaszyc Padniewski służy panu, — rzekł krótko Zabichowski, — ale z jednym warunkiem.
— Jakiż to warunek? — zapytał książę.
— Nieco trudny do wypowiedzenia, — odezwał się Zabichowski, — ale posłów nie ścinają i nie wieszają, tylko w Konstantynopolu. W. ks. mość nie jesteś tu znany, epoka to, w któréj samozwaństwo bardzo się praktykuje... Wiele osób przybiera i nosi nazwiska, do których nie ma prawa, naprzykład choćby książę de Nassau... Pan Padniewski będzie się bił, ale radby, żebyś mu się W. ks. mość wylegitymował, że jesteś tym, za kogo się podajesz...
Spojrzał z uśmiechem na Konstantego, który płonął gniewem ale się miarkował.
— Najłatwiejsza rzecz, — rzekł, — niech pośle do mojego adwokata p. Mierzyńskiego, który trzyma interesa moje, a mianowicie proces z kk. Woronieckiemi, to się dowie kto jestem.
Zabichowski, który się téj odpowiedzi znać nie spodziewał i miał zawcześnie tryumfującą minę, spuścił z niéj bardzo... Rotmistrz Trąba spojrzał nań, pokręcił wąsem i splunął.
— Jeżeli panu Padniewskiemu dowody mecenasa będą niewystarczające, kłaniam mu uniżenie... Obrażony nie jestem, może swą mniemaną urazę schować do kieszeni...
To mówiąc kniaź się skłonił i krok odstąpił.
Zabichowski był widocznie zakłopotany.
— Rozumie książę, że ja w téj sprawie...
— Rozumiem, że pan byłeś pośrednikiem, ale i to pojmuję, że pan Padniewski chciał takiém podejrzeniem mnie obrazić.. W tém się omylił, ja opinją jakiegoś p. Padniewskiego wcale nie mogę być dotknięty, bo ona mnie nic nie obchodzi... Ale ponieważ przeciwnik mój każe mi się legitymować, nawzajem będę go prosił o papiery... Książę Korjatowicz nie będzie się bił tylko ze szlachcicem, który jest natus et possessionatus, choć szlachectwo ma za bajbardzo... a w razie, gdyby warunki nie odpowiadały, może sobie zaczepiony uczynić satysfakcję plebejuszowską... kijem... Upadam do nóg.
P. Zabichowski zbladł, ale rotmistrz Trąba, który słuchał widocznie zły, porwał się nagle z krzesełka.
— Trzysta was mordowało, mościdzieju! jak pana mego kocham, zakrzyknął, ja do gadania tego nie jestem... ale książę czy nie książę ma słuszność... Chcecie się bić, czy nie!!
Zabichowski tém wystąpieniem przeciw sobie przyjaciela zmięszany jeszcze bardziéj, napróżno dawał mu znaki... tamten na nie odpowiadał łajaniem.
— Ja tu nie po to... ażeby trzysta mordowało, adwokackie sztuki wyprawiać — zawołał — ale — szach-mach... Ręką w powietrzu pokazał krzyżową sztukę... — Bić się to bić, a nie, to bierz was djabli!
To mówiąc, podał rękę księciu, czapkę nasunął, Zabichowskiego przed sobą we drzwi pchnął i wyszli.
Scena skończyła się śmiesznie, ale Konstanty po niéj uczuł się jeszcze smutniejszym, siadł na łóżku i ponuro wpatrzył się w podłogę...
Był w jednéj z tych chwil życia stanowczych, w których się czasem rozstrzyga przyszłość; czuł się ciężarem światu i sobie, w położeniu fałszywém. Z trochą odwagi można było wynijść z tego... rzucić proces na łaskę Bożą, Warszawę, ukryć nazwisko i pójść pracować i służyć wojskowo, dobijać się bytu o własnéj sile. Myśl ta uśmiechała mu się coraz bardziéj, czuł, że ją wykonać potrafi. Nie chciał dłużéj ciężyć biednemu Metlicy, wieść życie dręczące i puste... tylu przecież ludzi potrafiło się dorobić czegoś... czemużby nie on.
Wśród tych dumań gwałtowne pukanie do drzwi słyszeć się dało niespokojne, bojaźliwe; podbiegł, by je otworzyć i czarno ubrana, zakwefiona kobieta wpadła jak piorun do izdebki... Nim zdołał wyjść z podziwienia, nieznajomy ów gość zaryglował drzwi żywo z obawy może, by kto nie nadszedł, chwycił zasłonę i bladą twarzyczkę starościny mu ukazał.
Trzpiot był tak sam przestraszony i wylękły, że słowa wyrzec nie mógł, drżał, w oczkach kręciły się łzy... Konstanty osłupiał... Starościna chwyciła go za rękę.
— Książę, zawołała — nie sądź źle o mnie, sprowadza mnie tu litość nad twém położeniem, chęć poradzenia ci. Sama czuję, że popełniam szaleństwo, że się kompromituję, ale mi cię żal tak bardzo.
W istocie postać, głos, ruchy zdradzały tak żywo sympatją, że największy sceptyk dałby się był nią uwieść.
Książę był rozczulony... pierwszy raz w życiu spotkała go tak dziwna oznaka, współczucia, w głowie mu się zawracało; nie wiedział co powiedzieć, co zrobić z sobą, załamał ręce.
— A! pani! czyżem ja godzien... tego...
— Mój Boże! — szczebiotała rozglądając się po pokoiku starościna — to książę tu mieszkasz..? w téj izdebce... A! pozwól mi być dla siebie siostrą — mówiła coraz żywiéj — nie gniewaj się na mnie, że ci chcę dopomódz, nie myśl, żem... płocha zalotnica... przyjmij odemnie pomoc... zwierz mi się...
Sama nie wiedziała co mówiła, Konstanty stał przed nią jak winowajca; ile razy zastukało co w korytarzu, trwożył się, aby kto nie wszedł... rumienił się, bladł, słabnął.
— Chciej mi pani wierzyć, że na wieki wdzięcznym jéj będę, że masz we mnie sługę, niewolnika... więcéj niż brata.... człowieka, którego życiem możesz rozporządzać.
— Cóż się stało z pojedynkiem? — zapytała, wysłuchawszy tych słodko brzmiących wyrazów starościna.
— Zdaje mi się, że z niego nic już nie będzie — rzekł książę — ale zkądże pani wiész?
— Ja wiem wszystko! — uśmiechnęła się — a przyszłam do was... z prośbą.
Książę zadrżał cały.
— Z prośbą? — zapytał.
— Król — dodała — do którego udało mi się dojść za możném pośrednictwem jego rodziny, chce, żebyś mu się w. ks. mość prezentował.
— Ja! królowi! a pani! to niepodobieństwo...
— To konieczném — dodała żywo — będziesz książę przyjęty łaskawie, sprawa jego poparta... i wyjdziesz z tego smutnego położenia, które mi serce ściska. Wszak pójdziesz... pójdziesz?
— Pani — rzekł smutnie książę — na niewiele się to przyda, a mnie uczyni wielką przykrość... Odłóżmy to przynajmniéj... w téj chwili...
Pocałował ją w rękę, nie kończąc.
— Pan to uczynisz dla mnie! dla mnie! dla siostry! — dodała. — Król jest dobry. Przecież to ci uwłaczać nie może... przed własnym królem skłonić czoło? on jest uprzedzony, dobréj woli... to zaprze drogę prześladowaniu, niechęciom, pomoże do procesu, da was poznać...
Prosiła go tak gorąco, z takiém naleganiem, że książę nie wiedział, jak się jéj tłómaczyć, nie śmiał sprzeciwiać.
Pani — zawołał — gdybym się nie lękał przedłużyć téj rozmowy, możebyś mnie lepiéj zrozumiała.
— A! prawda... tu z tobą długo mówić nie możemy, a ja tak jestem ciekawa i tak bym pragnęła przeciw całemu światu was ratować... Wiész pan co? Znajdziesz mnie zawsze rano o dziewiątéj w Saskim ogrodzie. Napisz, kiedy zechcesz bym przyszła, a nie śmiéj się z biédnéj kobiety, która chce grać rolę czarodziejki... i nie sądź źle o mnie.
Kniaź nie znał dawniéj Gietty, a ta, którą widział, tak była odmienną od téj, jaką cały świat w Warszawie uwielbiał, tak ją serce czy rola przybrana zmieniły, iż mimowolnie uczuł się dla niéj najgłębszą poruszony wdzięcznością. Sama śmiałość tego kroku, któryby może inaczéj mu się wydał, gdyby nie dla niego był uczyniony, napełniała go podziwieniem i zobowiązywała... Wśród tego zepsutego świata zdało mu się, że natrafił na anioła opiekuna...
Gietta zakręciła się raz jeszcze, chciała widzieć wszystko w téj ubogiéj izdebce... ubóstwo ją przerażało, nie miała wyobrażenia o niczém podobném. Ona, któréj życie tylu wymagało przyborów, ceremonjału, miejsca, sprzętu... nie mogła zrozumieć człowieka, co się obchodził czterema ścianami białemi i nędznym tłómoczkiem... Patrzała, ale milcząc już i smutna podała rękę kniaziowi, który ją z żywą ucałował wdzięcznością.
— Wyjrzyj pan na korytarz, — zawołała.
Konstanty otworzył drzwi, w korytarzu w istocie nie było nikogo, chociaż baczniejsze oko odkryć mogło za jedną framugą skrytą kobietę jakąś, w drugiéj przytulonego mężczyznę. Kniaź chciał dla bezpieczeństwa przeprowadzić starościnę, na co ona nie pozwoliła... szybko, drobnemi kroczkami zbiegła ze wschodów pierwszego piętra, a daléj na Marywilu ukryć się w gęstym tłumie nie było trudno.
Po téj osobliwszéj przygodzie kniaź długo musiał oprzytomniać się, aby uwierzyć, iż była rzeczywistością nie snem i złudzeniem... Wrażenie tych naciskających się wypadków... jednych po drugich z takim pośpiechem, z taką gwałtownością, odejmowało mu władzę zdrowego sądzenia o nich. Pokierować się wśród tych Scyll i Charybd nie umiał. Jedynym zawsze środkiem zdawała mu się — ucieczka. Stawić czoło, nie było podobna... a ujść, nie znaczyłoż znowu uznać się słabym i zwyciężonym?..
Nie upłynęło pół godziny, kniaź się zbierał wyjść, gdy Metlica pokazał się w progu, minę miał posępniejszą niż zwykle, spojrzał na kniazia jakby z wymówką i żalem... jego niewyczerpana rzeźwość umysłu i wesołość dziś w jakiémś zaprzątnieniu głębokiém utonęła.
Pozorem do przyjścia było oporządzenie izdebki, ale w istocie z czémś on inném przybył, co mu wypowiedzieć było ciężko. Coraz spoglądał na pupila, wzdychał i niby porządkował na stolikach, ale Konstanty uważał, że co naprzód położył na lewo, w chwilę potém przerzucał na prawo, tarł czuprynę, chrząkał i poglądał.
Niewiadomo, jakby się to było skończyło, gdyby nie przypadek. Starościna odrzucając kwefik rozwiązała widać małą koronkową chusteczkę czarną à la Marie Antoinette, którą miała na szyi; chusteczka upadła i nikt jéj nie postrzegł, aż dopiero pan Grzegórz Metlica podniósł ów corpus delicti... Potrzeba to było widzieć, z jaką powolnością schylił się, ujął delikatnie w dwa palce chusteczkę, podnosił ją coraz wyżéj i wpatrywał się w nią niby zdumiony, w milczeniu pokazując ją księciu z bolesnym jakimś twarzy wyrazem.
— Mości książę, — rzekł, — cóż to za zguba? Czy książ używa koronek do wycierania podłogi?..
Konstanty spłonął jak wiśnia, rzucił się ku niemu, pochwycił chusteczkę i schował co żywo.
Metlica stał, założył ręce na piersi... i głową kiwał wymownie.
— Mości książę, — odezwał się po chwili, — czyż to się godzi! czyż to się godzi! Czyżbym ja był co podobnego o nim mógł pomyśleć? W biały dzień przyjmować kobiety? I kogo? bo juściż tu nic bardzo paradnego do kawalera przylecieć nie mogło, jakaś awanturnica... A niechże się co ludzie dowiedzą... co na księcia gadać będą! Że drugich rozumu uczysz, nauki im dajesz, a sam jesteś taki jak wszyscy... Ale bo, jak Boga kocham, — dodał załamując ręce i ze łzami prawie, — gdyby nie oczywistość, jabym sam temu nie wierzył... Wy...
Konstanty pochwycił go za rękę.
— Słuchaj stary, — zawołał, — wierzysz ty jeszcze mojemu słowu honoru?
— No, to co?
— Daję ci słowo, że w tém nie było nie zdrożnego, że to nie żaden romans, nie żadna płochość. Osobę, która tu przyszła, przyprowadziła litość, uczyniła nierozważną ofiarę.
— Bardzo nierozważną, — zawołał Grzegórz, — jeśli jéj o siebie nie chodziło, mniejsza o to... ale po co księcia kompromitować. Ludzie widzieli... wszak Julka do mnie wleciała jak oparzona i mówić nie mogła, tak ją to przeraziło.
— Grzegorzu... powtarzam słowo, żem niewinny, że to osoba najszanowniejsza.
— A jużciż szanowna, kiedy gubi takie koronki, które kilkanaście dukatów są warte... bardzo szanowna! niedowierzająco kiwał głową.
Mów tam sobie kniaziu co chcesz, ale kobieta rozważna i rozsądna, nie trzpiot... znalazłaby inny sposób widzenia się z księciem.
Konstanty zamilczał; Metlica postrzegł, że go zmartwił i już żałował zbytniéj surowości.
— Licho bo tę Julkę na korytarz przyniosło — mruknął ruszając ramionami... niewiedzieć jak jéj to wytłómaczyć... Jeszcze dziewczyna ciekawa i plecie niewiedzieć co.
— Ale cóż takiego?
— A no, okazuje się, że drzwi były na klucz zamknięte.
Kniaź się zarumienił.,
— Naturalnie — rzekł — chciałżeś, bym ją na to naraził, aby ktoś u mnie zastał?
— Już nie pytam... ale czyż to jaka wielka pani? — westchnął Grzegorz...
Kniaź zamilkł.
— Jabym do stu katów wolał, żeby to była jaka... bałamutka... to by było mniéj groźne... a z wielkiemi paniami...
Ruszył ramionami i rękami machnął.
— Jedno ci mogę powiedzieć przecie — przerwał kniaź, któremu myśl nagle błysnęła jasna — to powód jéj przybycia.
Metlica zwrócił głowę, ale znać było niedowierzanie.
— Ta pani wyrobiła mi posłuchanie u króla i przyszła żądać po mnie, ażebym mu się prezentował.
Grzegórz podparł się na stole, słuchał nic nie odpowiadając... kiwał głową.
— A wy coście na to odpowiedzieli?
— Bronię się, to się na nic nie przyda... Dotąd szedłem pewną, wyznaczoną i jasną dla mnie drogą, wiedzieliśmy cośmy czynili, raz wpadłszy w labirynty dworu, wielkiego świata, stosunków... człowiek nie wie jak daleko zabrnie i w co go ocieranie się o tych ludzi i stosunki te obrócą...
— No tak — rzekł Metlica — ale gdyby nam Korjatówkę oddali! dalipan jużbym czarnéj chusteczce przebaczył jéj niewczesną czułość.
Kniaź się uśmiechnął.
— Więc radzisz!
— E! e! ja nic tu nie radzę i o niczém nie chcę wiedzieć, to już nie moja rzecz... wysokie progi na moje nogi... ale czemu nie iść! król by nie zjadł... zębów biedaczysko nie ma dawno...
Zamilkł, a po chwilce rzekł po cichu, jakby sam do siebie...
— To chyba musi być stara baba, ale tém ci gorzéj.
Kniaź się uśmiechnął... Oba stali naprzeciw siebie po raz pierwszy przedzieleni tajemnicą.
— Ale co u licha Julce powiedzieć? — mruczał kuchmistrz — co mojéj żonie?.. Powiem że siostra, nie uwierzą... że... że... no — dalipan... tłómacz się im książę sam gdy na obiad przyjdziesz... bo ja nie potrafię...
Pomruczawszy chwilę jeszcze Metlica, bardzo ostrożnie sięgnął do kieszeni, dobył z niéj pięć dukatów i położył je po cichutku na stoliku, potém oddalił się od niego zmiatając kurz, ustawiając krzesełka, regulując zaniedbane położenie tłomoczka i wyprawując odzież na właściwe miejsce. Kniaź postrzegł dukaty na stoliku i już podkradał się, aby je oddać, gdy zręczny stary, który się domyślał tego, dopadł drzwi żywo i zniknął.
Kniaź postanowił je odnieść na dół Metlicy, ale wiedział, że go musi szukać u żony, a tam zajść nie śmiał, pókiby sobie bajki nie ułożył dla wytłómaczenia bytności starościnéj... Jakkolwiek więc przykro mu było odkładać zwrot pieniędzy, których na teraz nie potrzebował, zszedł z niemi w ulicę i machinalnie udał się ku Krakowskiemu Przedmieściu.
Część ta miasta z Nowym światem stanowiła najświetniejszy dział Warszawy... wyglądała może nie tak wytwornie jak niezmiernie ruchawa i życia pełna. Charakterem stolicy ówczesnéj było szczególniéj to, że w niéj co krok się spotykały kontrasty największego przepychu i najsromotniejszego zaniedbania.
Pałace stały wśród kletek, obok najwspanialszego gmachu, trzymała się przylepiona do jego boku kamieniczka staruszka, pamiętająca może książąt mazowieckich.
Na Krakowskie cisnęła się ludność, która albo widzianą być chciała lub widzieć pragnęła. Oprócz pałaców zajętych przez ich właścicieli z wielkiemi dworami, domy były powynajmowane deputatom na sejm, i téj ludności, którą ruch sejmowy tu ściągał. Gdy na dalszych przedmieściach w najwięcéj uroczystych dniach było zupełnie pusto... na Krakowskiém dzień i noc toczyły się powozy, a przed pałacami, którym brakło dziedzińców, stały godzinami, niemal dniami przepyszne ekwipaże pańskie. Wspaniałe sklepy towarów angielskich i francuzkich, gdyż przemysł krajowy mimo starań Tyzenhauza mało jeszcze był widoczny, zwabiały nieustannie kupujących.
Były to, jak Jaszewicza, Hampli i kilku innych, prawdziwe bazary, w których od żelaztwa do perfum, od rękawiczek do powozów, wszystkiego dostać było można po niesłychanie drogiéj cenie.
Tego dnia na krakowskiém przedmieściu nie wiedzieć z jakiego powodu panował nie ruch nadzwyczajny... ale jakby pewne niedowierzające oczekiwanie czegoś. Na piętrach domów okna były pełne głów kobiecych i męzkich. Niektóre z nich mogły zwrócić oko nietylko pięknością swą, ale zalotnym wyrazem. Wiadomo bowiem, że Krakowskie szczególniéj było upodobane sławnym z wdzięków i płochości ówczesnym loretom, które po prostu, a grzecznie nazywano panienkami. Grubijanie mieli na to dobitniejszy wyraz, a starzy, co ani grzecznymi ani gburami być nie chcieli, zwali te panny flondrami.
Starego autoramentu panowie pomnący saskie czasy, nie wdając się w wykwintną francuzczyznę, osoby te od prototypu zwykli byli mianować Madmozel de Kozel... (de Cosel... ulubienica Augusta II).
Dziś drugie piętra kamienic zajęte przez tę ludność różnobarwną występowały w całym blasku i świetności.
Po bokach ulic kupkami stali ludzie gwarząc po cichu; w bramach stróże i szwajcarowie, służba i dziewczęta chichoczące gromadzili się jak na jakie widowisko.
Na chodnikach i u wnijścia do sklepów pełno téż było najrozmaiciéj dobranych postaci, szlachty, poprzebieranych francuzką modą ichmościów, a nawet starozakonnych...
Strój ówczesny mógł w istocie fantazyjnemu artyście dostarczyć materjału do zajmujących szkiców, nigdy bowiem różnolitszym nie był. Obok dawnego kroju polskich ubiorów, nowomodne narodowe, cudzoziemskie fraki i peruki, a naostatek złożony z dwojga ubiór dorywczy, w którym często konfederatka szła z frakiem, buty ze sztylpami do kontusza. Niemniejsza rozmaitość była w ubiorach kobiecych, jupkach i rubronach, fryzurach i kwefach...
Dzień był jasny, prześliczny, ciepły, wiosenny. Gdy kniaź wszedł na Krakowskie i wcisnął się w tłumy, dostrzedz mu było łatwo, że tu się coś przysposabiało, że oczekiwano na coś niecierpliwie... Spytał jednego i drugiego, ruszeniem ramion i śmiechem mu odpowiedziano tylko.
Stary szlachcic, który z boku dosłyszał pytania, odezwał się:
— Kat ich wie... jakaś tajemnica, od nikogo się nic dopytać niepodobna... ale coś jest! coś jest...
Ludzie szeptali między sobą tajemniczo, niektórzy powtarzali głośniéj:
— Bałamuctwo! ktoś zamyślił, ażeby pozwodzić, przecież to nie prima aprilis...
W téjże chwili od Krakowskiej Bramy dał się słyszeć krzyk, który jak szum wichru poszedł po tłumach... W oknach kobiety pozasłaniały oczy wachlarzami, chustkami; ciekawi cisnęli się włażąc jedni drugim na ramiona, w tłumach zakipiało, ruszyły się, zawrzały... Kniaź odwrócił głowę i ujrzał odkryty powozik lekki, cztérma końmi siwemi zaprzężony, na którego przedzie stał jak rzymski gladjator nagi, młody, piękny mężczyzna... W rękach trzymał z wdziękiem ujęte wodze rozhukanych rumaków, które pędziły spienione, zziajane, oszalałe od okrzyków...
Środkiem ulicy rozstąpił się tłum jak fala kołysząc; powóz, konie i powożący błysnąwszy jak zjawisko niepojęte, niezrozumiałe, znikli pędząc daléj ku Nowemu światu... Oczy wszystkich pobiegły za śmiałkiem, a ludzie zostali w jakimś rodzaju osłupienia.
Dopiero gdy pierwsze odeszło zdumienie, można było dostrzedz wrażeń, jakie uczyniło to nadzwyczajne zjawisko. Starzy byli posępni i jakby strwożeni, kobiety śmiały się i ruszały ramionami, lud sarkał... W kupkach słychać było szemrzących.
— Za co to nas mają panie Macieju i całe ono miasto?..
— Ot, do czegośmy doszli!..
Młodzież śmiała się i poklaskiwała, poważni ludzie zamyśleni milczeli... Widowisko było skończone, tłumy powoli rozchodzić się zaczęły... ale na długi czas zostało im mówić o czém. Konstanty był oburzony i zawstydzony razem.
Jakkolwiek wypadek ten miał znaczną część ludności stolicy za świadków, wiele osób upierało się weń nie wierzyć, inni upewniali, że ów woźnica był ubrany w trykoty, inni woleli milczeć cale i składać na bałamutne potwarze.