<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Sto djabłów
Podtytuł Mozajka z czasów czteroletniego sejmu
Wydawca Wydawnictwo „Kraj“
Data wyd. 1870
Druk Druk Karola Budweisera
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Wypadek, o którym wspomnieliśmy, miał to szczęśliwe następstwo dla naszego bohatera, że na czas jakiś odwrócił uwagę od niego. Warszawa łaknąca nowości miała się czém zająć przez dni kilka, z wyjątkiem bowiem domów największego świata, spokrewnionego z dworem, w których unikano wspomnienia o tém i gdzie nikt nie śmiał się nawet odezwać o dziwnym kursie, wszędzie na różny sposób komentowano historję, nadając jéj różne znaczenie. Jedni ją starali się zmniejszyć do rozmiarów dziecinnéj igraszki, drudzy używali za dowód niesłychanego zepsucia obyczajów w młodzieży, która źle rozpoczynała życie, obiecujące się być dla niéj wcale niełatwém. Znaleźli się tacy, co wystąpienie na reducie zbliżali z tą eskapadą, jak ją świat wielki nazywał i usprawiedliwiali oburzonego cenzora.
Wszyscy pocichu powtarzali sobie imię śmiałka; głośno udawano, że nikt o sprawcy nie wiedział, choć w razie niepoznania osoby, konie i powóz dostateczną były skazówką.
To pewna, że odważny ów gladjator... zyskał wiele na popularności i niejedno serduszko fantastycznych pań uderzyło dla niego. Domyślny autor tego trafnego żartu przez kilka dni potém wcale się nie pokazał w Warszawie.
Tymczasem poważni ludzie pracowali nad poprawą ustawy, a twardy ich trud przeplatanym być musiał oczywiście rozrywkami, gdyż inaczéjby mu nie podołali. Bale następowały po balach, asamble, wieczerze, teatra amatorskie, a tajemnicze djabły płatali figle coraz wyśmienitsze... Znajdowano je zawsze trafnemi, gdy tyczyły się drugich.
Tego dnia, gdy starościna śmiałym swym krokiem zawróciła księciu głowę do reszty, była ona oprócz tego niezmiernie czynną. Wprost z Marywilu udała się do serdecznéj przyjaciółki Niny. Była to jéj zwykła pielgrzymka, gdy albo potrzebowała się z czém pochwalić, lub żądała pomocy, albo bardzo była znudzoną. O nudach na ten raz mowy nie było, bo śliczna Gietta niezmiernie zajęta, ożywiona, dosyć nawet była z siebie szczęśliwą... Chciała tylko do sprawy swéj, to jest do sprawy księcia Konstantego wciągnąć koniecznie Ninę. Dla niéj nie było nic niepodobnego, a jak skoro powiedziała sobie, że się coś stać musi... musiało. W główce jéj zrodziła się myśl narzucenia Ninie trochę opieki nad protegowanym, nie żeby się nią, broń Boże, dzielić chciała, ale że upatrywała w tém dla siebie wiele dogodności. Chodzić do niego często było trudno, schadzać się z nim w ogrodzie niebezpiecznie, ale jak doskonale można było za to zainstalowawszy u kasztelaństwa... tu go zawsze mieć, ile się razy podobało!! A więc śmiało do dzieła... Udała się do przyjaciółki, którą, jak prawie zawsze, zastała nad książką.
— Wiesz co, — rzekła spojrzawszy po przywitaniu na kartki, — ty sobie oczy psujesz! Na co ci to czytanie! wierz mi, że ludzie żywi daleko lepsze rzeczy mówią niż piszą... Ale ty chcesz być sawantką! Proszę cię, na starość.. to jeszcze... a teraz!
Nina podniosła na nią oczy z uśmiechem i złożyła książkę potępioną.
— Ja do ciebie przyleciałam, — westchnęła, — z takim ważnym, ważnym bardzo interesem, nie uwierzysz... z prośbą...
— Mów i sans préambules... jeśli mogę.
— Ale ty wszystko możesz... czy zechcesz, to rzecz inna...
I pocałowała ją jak dziecię, które się czegoś ma naprzeć.
— Ty wiesz, jak mnie los tego nieszczęśliwego księcia obchodzi...
Domawiając tych wyrazów patrzała, aby odgadnąć wrażenie. Nina nieco szydersko się uśmiechnęła.
— A! proszę cię tylko, bez posądzeń żadnych...
— Ja cię nie posądzam.
— Śmiejesz się złośliwie... to tylko, wierz mi, czysta miłość bliźniego... Wystaw sobie człowieka takiego rodu, pochodzenia, w takiéj nędzy, upadku, wystawiony jeszcze zewsząd na prześladowanie.
— Ale cóż ja mogę uczynić dla niego?
— Zająć się wspólnie ze mną jego losem... odezwała się Gietta, wprowadzić go do waszego domu, namówić kasztelana.
— O! zmiłuj się! czego ty wymagasz po mnie! ja do towarzystwa kasztelana i jego stosunków nie mięszam się nigdy.
— To się teraz wmięszaj...
— Ale mnie może posądzić, zawołała Nina.
— Wstydź się! to go wyłajesz, a zobaczysz, że połajany będzie jeszcze lepszy.
Nina oczy spuściła. — Tego uczynić nie mogę, rzekła, nie znasz moich domowych stosunków... nie mogę... a wreszcie, kochana Gietto, teraz ci się tylko głowa pali, zajmujesz się stworzonym przez się bohaterem... jutro kto wie, co z tego może wyrosnąć... tyś nierozważna, nie jesteś panią siebie, on młody, tyś cudnie piękna, on niedoświadczony i gorącego charakteru... intryga gotowa, do któréj ja się mieszać, ani być wmieszaną nie chcę.
Gietta się skrzywiła i zadąsała.
— To twoje ostatnie słowo!
— Pierwsze i ostatnie... nie wiész sama, czego chcesz.
— Tak dalece wiem, zawołała uparta pieszczoszka, iż siedzę tu, czekam na twego starego, biorę go jak pa wędkę na moją wymowę i zalotność, skłaniam do protegowania księcia i pod nosem tobie się u ciebie rozgospodaruję. Widzisz! namyśl się...
— Kasztelan zdaje mi się, nigdy się nie zgodzi na to, aby cenzora tego, jak go zowie, do domu swojego wprowadził. Poróżniłoby go to z mnóstwem osób. Znasz go, jest człowiek najzacniejszy, prosty, dobroduszny, ale do czegoś wychodzącego za kres zwyczajnych czynności nie pochopny.
— To znaczy, że jejmość dobrodziejka, która ma nieograniczoną nad kasztelanem władzę, będzie mi psuć i przeszkadzać, nie prawdaż?
— Mylisz się, ale pomagać ci nie będę, odparła Nina spokojnie.
— Jakto? ze strachu tylko, aby na moją panią co nie paplano, twe złote serduszko wyrzecze się dobrego uczynku? A! dodała, tegom się po tobie nie spodziewała. Nie chcieć pomódz biednemu, gdy to nicby cię nie kosztowało, nie podać temu ręki, dać mu zginąć marnie.
— Ale moja najdroższa, zkądże znowu w tobie czułość taka?
Gietta się pogniewała.
— Ty mnie posądzasz, ale ja go raz czy dwa tylko w życiu widziałam.
— I główka mi się zapaliła.
— No, to co? przecież od tego do... do czego i serjo... bardzo jeszcze daleko... A! ty jesteś nielitościwa.
— Gietto, ty jesteś nad wyraz nieopatrzna i samowolna.
— Jestem taką, jak mnie Pan Bóg stworzył, odrzekła wstając starościna i chciała już rozgniewana odchodzić, ale po namyśle usiadła znowu.
— Nie dobra jesteś Nino, mówiła, bawiąc się końcem szala, przyszłoby to wam bardzo łatwo. Wiesz, że cała szlachta polska i wszystkie lepsze familje z sobą spokrewnione, ręczę ci, że kasztelan musi być powinowatym z Korjatowiczami. Przytuliłby go jak kuzynka.
— Kasztelan może zrobić, co zechce, ale ja... będę neutralną.
Wśród rozmowy oznajmiono bardzo niefortunnie pana starostę. Kasztelanowa, usłyszawszy to imię, nieznacznie się zapłoniła, przypomniawszy sobie wieczorną rozmowę, a Gietta zacięła usta. Nadejście męża krzyżowało jéj plany.
Starosta wszedł z ironicznym uśmiechem spoglądając na żonę, która zmieszana ledwie mu ukłon jego oddała, i siadł z galanterją wielką przy kasztelanowéj dopytując o jéj zdrowie, widocznie okazując jak największe nią zajęcie, z którém nietylko się nie taił, ale zdawał się nawet popisywać.
Przerywana rozmowa trwała dosyć długo o rzeczach obojętnych. Starosta był w usposobieniu szyderskiém, sarkastyczném, nielitościwém. Żartował i wyśmiewał wszystko.
Niecierpliwiło to jego żonę, a dziwiło kasztelanową. Wreszcie Gietta wstała.
— Pani starościna pozwoli — rzekł mąż — abym jéj albo mój powóz ofiarował lub towarzyszył do domu; wiem bowiem, że swoich koni nie masz.
Gietta się zarumieniła.
— Czy wolno mi jechać razem?
— Ja pójdę pieszo — sucho odparła żona.
— Do domu? — zapytał starosta.
— A cóż to pana obchodzi? — groźno zapytała kobieta.
— Mam mały interesik.
— Do mnie? — zapytała zdziwiona.
— Tak jest... do pani.
— Cóż tak pilnego?
Starosta się uśmiechnął tylko, pożegnał kasztelanową i nielitościwie w ślad poszedł za żoną. Trochę niespokojna, nie patrząc na niego, nie odwracając się, starościna poszła do domu, a w progu zastała już męża, który milczący towarzyszył jéj do sypialnego pokoju.
Pierwszy raz w życiu może serce jéj biło trwogą; ale udawała, że nie widzi natręta i nie rozumie téj jego natarczywości. Starosta rzucił się na sofkę, czekał aż się rozbierze, odprawił służącą i po chwili namysłu tak począł:
— Z największą przykrością przychodzi mi nieprzyjemną dla nas obojga zacząć rozmowę...
— Pocóż ją rozpoczynać?
— Potrzeba położenie nasze wyjaśnić. Zdaje mi się, że pani wyszłaś za mnie, nie oddawszy mi serca.
Après? — mruknęła Gietta.
— Spodziewałem się pozyskać je, pracowałem na to; nie możesz mi pani nie zarzucić.
— Oprócz, żeś pan był tak nudny.
— Jak wszyscy zakochani wydają się paniom, gdy ich nie chcą. Miałem oprócz tego to kalectwo, że byłem mężem.
— Kończ pan... proszę!
— Natychmiast — odpowiedział starosta. — Dopóki kaprysy pani nie przechodziły pewnéj granicy zwykłéj, cierpiałem je z pokorą.
— Ja także. Nie mamy sobie nic do wyrzucenia.
— Teraz położenie się zmienia... Chodzisz pani, jeździsz, zapraszasz nierozważnie, zawierasz stosunki, ośmielasz płochych, kompromitujesz się tak...
Gietta zaczęła się śmiać przymuszonym suchym śmiechem.
— Ale gdzież pan żyjesz?.. na jakim świecie, że nie widzisz, jak są wszystkie małżeństwa urządzone?... Tyranja mężowska nie w modzie i nie we zwyczaju; nie znosimy jéj. Małżeństwo jest pewną spółką, do któréj serce nie wchodzi... Ja pana nie kontroluję.
— Ale ja nie chodzę przebrany, ani do wieszczbiarzy.
— Kasztelanowa była ze mną! — zawołała starościna.
— Ani rankami do Saskiego ogrodu.
— No, to cóż?
— Ani — dodał z naciskiem — do młodych chłopców na Marywil... z którymi rozmowę prowadzi się przy drzwiach zaryglowanych.
Starościna zbladła, poczęła drżeć i wybuchła gniewem.
— WPan jesteś podły, nikczemny; śmiesz mnie szpiegować! Otóż w tém niéma nie oprócz litości...
— Ale ona osobliwszym sposobem wygląda — rzekł szydersko starosta — i jutro może się zmienić na wcale co innego...
— Więc cóż? co? chcesz mnie w. pan zamknąć?
— Ale bynajmniéj! — zawołał starosta — chcę panią uwolnić od natręta... podajemy się do rozwodu.
— Do rozwodu!! cha! cha! — rozśmiała się starościna — ale to najmilsza nowina, jaką mi pan mógłeś zwiastować! Do rozwodu! bardzo dobrze.
I odstąpiwszy od toalety, ceremonjalném dygnięciem pożegnała męża.
Starosta stał osłupiały... bądź co bądź spodziewał się więcéj żalu, łez, nerwów, tłómaczeń; myślał, że serce przemówi... Znalazł najzupełniejszą obojętność.
Resztka miłości, którą miał dla téj kobiety, odezwała się w nim; stanął smutny, pogrążony, przybity.
Adieu, kochany starosto — zawołała Gietta — j’espère, que nous allons rester bons amis.
Mąż stał wzruszony, milczący, a ona szczebiotała.
— Ale to najnaturalniejsza rzecz w świecie, że się rozstajemy! — rzekła. — Nasi hommes d’affaires porozumieją się co do interesów...
A teraz gdy wszystko skończone — dodała — pozwól sobie powiedzieć, que vous avez pris la mouche... nie wiedzieć dlaczego, prawda że mnie to książątko swoją biédą zajęło, ale od tego do romansu, do czułości sto mil jeszcze. Fantazja! bardzo naturalna... Nie tłómaczę się... coś powiedział pozostaje nieodwołaném, rozwodzimy się... a proszę się nie gniewać...
— Pani jesteś nielitościwą.
— Ale ja cię, panie starosto, nie kochałam nigdy, nie wiem, pokocham chyba może gdy stracę! a! toby było osobliwsze...
Podała mu rękę... biédny starosta nie wyciągnął swojéj, skłonił się, to lekceważenie jego uczucia bolało go... mówić nie mógł... wyszedł, a starościna pośpieszyła do kantorka, aby wielką nowinę, zmianę swojego losu zwiastować przyjaciółce. Bawiło ją to, że przez kilka dni o niczém mówić nie będą tylko o jéj rozwodzie. A co o nim mówić miano, nie obchodziło ją wcale. Była to rozrywka...
W parę dni potém kniaź powróciwszy z koszar od Stefusia, przechadzając się po pokoju swoim, postrzegł na stoliku papiery, które mu były skradzione, rzucone na kupę.
Oczom swoim zrazu wierzyć nie chciał, rozpatrzył je... były wszystkie, porozrzucane nieco, ale w całości. Na wierzchu leżała karteczka:

„Prosta ciekawość i ochota zweryfikowania praw do tytułu w. ks. mości, który kontrasygnuje i konfimuje
Sto djabłów.“
Chociaż ten dodatek i sposób, w jaki papiery zjawiły się tu, dowodzący że do jego mieszkania wchodzono i wychodzono bez ceremonji kiedy się podobało — dosyć go zmięszał, pobiegł natychmiast dobrą nowiną podzielić się z Metlicą.

Grzegórz pobiegł z nim na górę... obejrzał, stanął, głową pokiwał i wnioskował, że w istocie chyba djabli po Marywilu chodzić muszą. Ale dobrze było i papiery odzyskać.
Tegoż dnia starościna, która natychmiast przeniosła się do najętego domu przy ulicy Miodowéj, przysłała z biletem do kniazia, zaklinając go na wszystko, ażeby do niéj przyszedł na kawę.
Kniaź musiał rad nie rad być posłusznym, a choć kobiety się obawiał, choć osobliwsze w nim budziła uczucie namiętności i trwogi, winien jéj był wdzięczność za okazaną sympatję. W liście swym starościna pobieżnie dała mu wiedzieć, że się przeniosła na inne mieszkanie.
Nie żyjąc w świecie Konstanty, wcale o rozwodzie projektowanym nie wiedział, chociaż o nim znowu z kolei mówiono po całéj Warszawie, a że tu się nic ukryć nie mogło, powszechnie utrzymywano, że powodem doń był kniaź Konstanty, w którym starościna gwałtownie się zakochała. Nawet owe odwiedziny na Marywilu, tak sekretne, dzięki niedyskrecji starosty mściwego nieco, rozpaplano.
Piękna Gietta miasto strapienia okazywała jak największą wesołość, była panią znacznego majątku, stawała się swobodną, nic jéj nie brakło. Familja wyrzucała jéj płochość... ona ruszała ramionami i śmiała się z familji.
Mais une personne de qualité — mówiła — nie może się więzić i wędzić w monotonji jednego małżeństwa... c’est bon pour les pauvres gens.. a byłoby zabójczo nudném... I teraz... nie myślę tak rychło o nowych ślubach... o! muszę po nudziarzu moim wypocząć. To dobry człowiek... ale nul! nul! nul!
Gdy tupnęła nóżką, nakazując, ażeby jéj dom we dwa dni był gotów, stanął urządzony jak rószczką czarodziejską. Jaszewicz dostarczył angielskich mebli, bronzów, obić, i starościna cieszyła się nowością, bo pałacyk mężowski już zadługo jednakowy, jak sam mąż ją nudził.
Całe umeblowanie domu było w jak najświeższym smaku... o cenach nawet mowy nie dopuściła.
W dniu naznaczonym dla kniazia starościna umyślnie tak ubrana, jak była, gdy do niego przyszła na Marywil, oczekiwała go chodząc niecierpliwie po pokoju. Pamiętała doskonale swój strój, ale miała gwałtowną sprzeczkę ze służącą, która chusteczki à la Marie Antoinette wynaleść nie mogła. Ubiór zyskał na tém gdyż prześliczna szyjka świeciła jak prawdziwa wieża z kości słoniowéj.
Nareszcie godzina naznaczona wybiła. Służący oznajmił, kniaź Konstanty wszedł drżący. Starościna powitała go dość serdecznie.
Myślała, że wie o jéj historji i że padnie na kolana. Zdziwiła się, znajdując go nieśmiałym, nieświadomym.
— Cóż się to stało, że się pani starościna przeniosła?
— Jakto?... książę nie wiesz nic?
— A cóż mam wiedzieć?
— Książę nie wiesz, że, gdym była u niego, mój mąż mnie śledził, widział..... i że jesteśmy w rozwodzie?
— Z mojéj przyczyny! — łamiąc ręce zawołał Konstanty. — Ale ja...
Starościna śmiać się zaczęła.
— Ale to się stało dla mnie największém szczęściem, ja tego oddawna pragnęłam. Jestem księciu wdzięczna, jestem wolna!!
Klasnęła w ręce.
Konstanty słuchał, patrzał osłupiały. Ta wesołość zdawała mu się przybraną, udaną, heroiczną, ale nie szczerą; nie znał jeszcze ślicznéj Gietty. Musimy dodać, że teraz gdy starościna była wolną, gdy postępowanie księcia nie było ani niebezpieczném, ani potrzebowało być ukrywaném, on i cała ta sprawa daleko mniéj ją nęciła. Kniaź, który powinien był już stracić głowę, oszaleć, zakochać się do wścieklizny, wydawał się jéj nadto zimnym.
Nie mogła się wydziwić jego skromności i zbyt głębokiemu poszanowaniu.
— Widzisz, mości książę — zawołała wesoło — jak to niebiosa zawsze dobre uczynki wynagradzają... Przyszłam z pociechą do was... i z tego powodu ziściły się najgorętsze moje życzenia. Starosta mnie znudził, nie mogłam go znieść.
Kniaź milczał.
— Ale siadajże, mów, spowiadaj się, zwierzaj przedemną...
W téj chwili Konstanty, który nie wiedział, jaki nadać obrót rozmowie, nieśmiało dobył chusteczki czarnéj jak relikwje zawiniętéj i rzekł:
— Pani u mnie zostawiłaś...
— A, moja Marja Antoaneta!... Darmo umęczyłam Marysię. — Zaczęła się śmiać. — Właśnie mi jéj dziś brakło... Włóżże mi ją książę sam.
Na ten niespodziany rozkaz Konstantemu ręce się zatrzęsły. Zbliżył się z trwogą, rozłożył chusteczkę... wzrok jego mimowoli objął cudne kształty szyi i ramion starościny, ale rzucił tak niezgrabnie ten stroik, że pani zawołała:
— A, nie zdałbyś się na garderobianę.
Scena ta znowu nie usposobiła do rozmowy, bo onieśmieliła księcia; ale szczebiotka mówiła za niego i za siebie. Miało to tę dobrą stronę, że dało mu czas zebrać myśli, odwagę i plan sobie jaki osnuć.
— A cóż, byłeś pan u króla?
— Dotąd jeszcze nie.
Ruszyła ramionami.
— Nie — poczęła Gietta — tak być nie może... Książę musisz się otrząsnąć z uprzedzeń, wejść we właściwe sobie towarzystwo... zająć stanowisko, jakie mu się należy. Ja nie pozwolę jako opiekunka...
— Piękna pani! — zawołał Konstanty — pozwól mi się tym razem wytłómaczyć jasno i otwarcie... nie żądaj odemnie rzeczy niepodobnych. Znaczna część młodości mojéj upłynęła w ciszy i osamotnieniu; świata wielkiego ani lubię, ani pragnę... tytuł mój jest szyderstwem losu, którego chciałbym się raczéj pozbyć, niż go świetniejszym uczynić. To, co pani dla mnie marzysz, poczytywałbym sobie za nieszczęście, za klęskę, za kłam zadany sobie samemu.
Wierz pani, że wdzięcznym jéj będę całe życie, ale...
— Słuchać nie będziesz — dodała, ruszając ramionami.
— Bo nie mogę.
— Aleś przecież winien to przodkom swoim, imieniu...
— Im winienem tylko, bym nieskalane nosił to imię. Podźwignąć je nie w mojéj mocy. Ambicji nie mam żadnéj.
— A, to być nie może... ale cóż książę poczniesz? mów!
— Jeśli wygram proces, pójdę gospodarować i zakopię się na wsi; jeśli go przegram, jak prosty plebejusz będę pracował...
— Popsuli cię, mości książę; znać, że byłeś w towarzystwie ludzi nizkiego pochodzenia... Ale ja nie rozumiem, co za życie jest na wsi?... To gnicie, ale nie życie!...
— Widzisz pani, jak trudno nam zgodzić się na jedne pojęcia!...
Starościna zamyśliła się.
— Jakże, i książę nie pożałujesz Warszawy?...
Ledwie że nie dodała — mnie.
Konstanty westchnął.
— Z Warszawy wyniosę smutne niedoli długiéj wspomnienie i jednéj tylko chwilki jasnéj.
Starościna nie powiedziała nic, ale pomyślała, że i ten człowiek mógłby być bardzo nudny. Szukała w nim oznak namiętności i nie znajdowała, dziwiąc się, że nie szalał. Młodzieniec trzymał się na wodzy.
W istocie położenie obojga było wcale dziwne. Starościna zajętą nim być chciała, on jéj był wdzięcznym, ale ona wahała się zanadto go ośmielić, on się obawiał ją obrazić. — Na dość stygnącą rozmowę przyszła umyślnie zaproszona kasztelanowa, którą Gietta chciała mieć świadkiem swojego tryumfu. Po raz drugi już spotykał ją Konstanty, ale przy owym obiedzie ledwie widział ukradkiem, teraz dopiero mógł się przypatrzeć lepiéj. Poważna ta piękność zrobiła na nim wrażenie, nawzajem Konstanty skromny, surowy, nieśmiały, podobał się kasztelanowéj. — Takich jak on ludzi wśród młodzieży nie spotykała.
Nina potrafiła go ośmielić tém, że go lepiéj od starościnéj pojmowała. Znajomość poczęła się od téj poufałości sympatycznéj, która zwykle trwałe zapowiada stosunki. Tymczasem starościna bawiąc się nowém gospodarstwem, biegała, kręciła się, a z pod oka poglądała na tych ludzi dwoje, którzy od pierwszych kilku słów wymienionych z sobą byli już jak od wieków dobrzy znajomi.
— Wiesz Ninciu — szepnęła jéj na ucho — jestem zazdrosną, bałamucisz mi mego księcia.
Kasztelanowa się rozśmiała, ale rumieniec na twarz jéj wystąpił.
Wszczęła się na nowo rozmowa o wsi i mieście — o życiu stolicy i prowincji. Oboje oni zgadzali się na pojęcia, jedne mieli upodobania tak, że Konstanty słysząc z ust jéj wychodzące myśli własne, nie mógł ukryć swojego podziwienia. — W téj krótkiéj ale pamiętnéj dla obojga rozmowie, w zamienionych wejrzeniach bojaźliwych i skromnych, nie miała udziału namiętność żadna, ani uczucie, ani zalotność, ale ona obudziła sympatję dla obojga ich dziwną i potrzebę bliższych, jakby braterskich stosunków.
Kasztelanowa pożałowała w duchu, że się nie zgodziła na życzenie Gietty i nie namówiła męża, by się zajął biednym sierotą; Konstanty pomyślał, jakby był szczęśliwym, gdyby mu był los zamiast starościnéj dał za opiekunkę tę kobietę, która go tak dobrze rozumiała...
Okiem rywalki Gietta dostrzegła tego porozumienia księcia z kasztelanową i podwoiła zalotność. Nie mogła ścierpieć, aby kto przy niéj się komu podobał. Poczęła nawet obchodzić się z nieco zdumionym Konstantym tak poufale i rozkazująco, jakby przyjaciółce chciała dać do zrozumienia, iż panuje nad nim wszechwładnie, a stosunki, które ich łączą daleko są ściślejsze niżeli były w istocie.
Całą tę grę Nina z pozornym swym chłodem i obojętnością widziała bardzo jasno, żal jéj było biednego chłopca... ale nie mogła go ani ostrzedz ani zapobiedz. Oczyma śledziła ich oboje, rumieniła się na każde śmielsze wystąpienie starościnéj, milczała... Wieczór upłynął tak na pozór na bardzo zwyczajnéj rozmowie, pod któréj jednostajną barwą ukrywało się mnóstwo sideł, dwuznaczności i tajemniczych węzłów zadzierżgniętych na jutro... Gdy kasztelanowa wstała nareszcie, aby się pożegnać i odejść... a Konstanty znajdując porę spóźnioną, wziął także za czapkę, starościna dopełniając wedle planu kompromitacji pupilla, zatrzymała go z uśmiechem, kazała mu czapkę położyć i odprowadziła, zostawiwszy go w salonie, kasztelanową do przedpokoju...
— Na miłość Boga, Gietto! co ty myślisz? co ty robisz? na co to robisz czy kochasz go? czy myślisz, że się z tobą ożeni?..
— Nie kocham go... podoba mi się i bawi mnie swoją prostotą... co się tyczy ożenienia, gdybym chciała zostać księżną, będę nią... to nie ulega wątpliwości, ale pocóż się mam spieszyć. Wzięłam na siebie jego wychowanie.
— Gietto, Gietto! nie żartuj! — poważnie rzekła Nina do niéj kładąc wieczorną salopkę z gorączkowym jakimś pośpiechem, — zaklinam cię! wolno bałamucić ludzi naszego świata, którzy tego nie biorą na serjo... on, jak sama powiadasz, jest prostym i naiwnym, on każde słowo i uczucie bierze za dobrą monetę... możesz go uczynić nieszczęśliwym...
— To mu się opłaci kilku dniami, które mu z życia poświęcę, — odparła gospodyni. — Ale bo ty wszystko bierzesz tragicznie... uczucie masz za nieśmiertelne, śluby za nierozerwalne, miłość za obowiązek wiekuisty... a to wszystko są kwiatki, co jedną wiosnę kwitną...
— Zawsze ci więc ofiar potrzeba, jak nieubłaganemu bóstwu jakiemu! — westchnęła kasztelanowa, — jak dziecko musisz połamać swe lalki, aby się niemi zabawić.
— Jesteś nieznośna, kaznodziejko...
— Gietto! daj Boże, abyś nie odcierpiała także twéj płochości.
— Bądź spokojną, — uśmiechając się szepnęła jéj w ucho starościna, — dziś go tylko zatrzymam do północy en tête á tête... ale gdy go wypuszczę, ręczę ci, że już mi go nikt odebrać nie potrafi! Ani ty nawet! A widzę, widzę, — dodała grożąc, — że się jejmości bardzo podobał, że pani na nim uczyniła wrażenie i że si je n’y mettais pas bon ordre, mogłaby mi go kasztelanowa odebrać... Ale nic z tego, jutro już będzie zapóźno...
Kasztelanowa zarumieniła się gniewna i wyszła prawie jéj nie żegnając.
Starościna wróciła do salonu. Konstanty oczekiwał na nią, ale z czapką w ręku i widocznie pomięszany... Jak się stało, że piękna Gietta potrafiła go w salonie z tą czapką ciągle trzymaną, odchodzącego, wracającego, po dziesięciokrotném pożegnaniu zatrzymać aż do północy, na to odpowiedzieć nie umiemy. Przybrała osobliwszą postać mentora, nauczycielki, doradczyni, co ją upoważniało do bardzo i nadto poufałych nawet zbliżeń do pupila. Musztrowała go, śmiała się, wypytywała... zawróciła mu głowę, zburzyła nieszczęśliwego, spaliła na węgiel, ale tego, czego się spodziewała, żeby się na chwilę zapomniał i wyszedł z granic pewnych przyzwoitości, nie potrafiła dokazać. Konstanty smażył się na stosie zapalonym jéj wejrzeniami, ale wycierpiał stoicko. Północ biła. Starościna rzuciła nań wejrzenie prawie gniewne... Dobra noc... Kniaź ledwie dotknąwszy ustami jéj ręki, uciekł.
— Nie, to człowiek kamienny! — zawołała po odejściu jego rzucając się na kanapę, — ale zobaczemy!
Ostatni wyraz gróźb był pełny.
Noc była cicha i piękna, ale ciemna; powietrze wiosenne, deszcz ulewny oczyścił rynsztoki i ulice Warszawy oddawna potrzebujące téj interwencji natury, w owym czasie bowiem pan Bóg tylko opiekował się porządkiem w stolicy. W innych częściach odleglejszych miasta około północy, pomimo pierwszy raz czasu sejmu zaprowadzonych straży i patroli, niebardzo było bezpiecznie przechadzać się dla użycia świeżego powietrza, ale na Miodowéj, Senatorskiéj, Krakowskiém, całą noc niemal krążyli wracający z późnych wieczorów, teatrów, assambli panowie, słudzy, ekwipaże... Jeżdżono z pochodniami, często więc wśród ciemności kawalkata ognista dozwalała się zorjentować, gdy ulice albo wcale oświetlone nie były, lub nędznie bardzo, a około północy każdy musiał się własną latareńką posiłkować. Nie było to wygodném, ale dramatyczném i malowniczém...
Konstanty wyszedłszy od starościnéj wlókł się zwolna do domu, potrzebował ochłonąć, oprzytomnieć, zrozumieć lepiéj położenie swoje, obmyślić przyszłość; więcéj niż kiedy ta kobieta go przerażała. Był jéj winien wdzięczność, ale nie mógł oddać życia w ofierze... Niespokojny, niepewien co pocznie, dochodził do bramy Marywilu, gdy hałas z wnętrza, ruch niezwykły... bieganie ze światłem, naostatek głos Metlicy podniesiony i groźny uderzyły go tak, iż kroku przyspieszył.
W garkuchni było tylko kilka osób w milczeniu otaczających Grzegorza, który stał w środku sali w postawie tak tragicznéj, tak podnieconego gniewem człowieka... jakby coś nadzwyczajnego, strasznego mu się trafiło. Nieco opodal pani Minna płakała chodząc bezprzytomna... Wszystka służba była we drzwiach, wśród izby, częścią na ulicy... Mnóstwo osób mieszkających na Marywilu zbudzonych tą wrzawą... gromadziło się na podwórku, w progach mieszkań. Cała ta część gmachu przedstawiała obraz niezwyczajny i wróżący jakiś wypadek, którego Konstanty wcale się znaczenia domyśleć nie umiał.
Wprawdzie garkuchnia bywała nieraz teatrem kłótni, awantur i sporów, w których do bójek przychodziło, ale potężny kułak Metlicy i groźna jego prawica przywracały pożądany ład i spokój.
Zbliżając się zaś Konstanty mógł łatwo poznać po postawie Grzegorza, iż go zwyciężono, że olbrzym bezsilny miotał się rozpaczliwie, nie mogąc tajemniczemu owemu podołać nieszczęściu... Kiedy niekiedy wyciągał on dłoń ściśniętą i klął niewyraźnie... gospodyni zachodziła się od płaczu, widocznie nawet pocieszać nie śmieli.. służba stała przerażona i wryta.
Ledwie kniaź ukazał się na progu, Metlica, który go spostrzegł, żywo podbiegł ku niemu.
— Na miłość Bożą, co wam jest? co tu się stało? — zapytał chwytając go za rękę Konstanty.
Twarz Grzegorza przybrała ironiczny wyraz, który tylko największa czasem rozpacz nadawać umie.
— Co się stało! — zawołał — a! zaprawdę! rzecz bardzo naturalna, któréj ja głupi powinienem się był dawno spodziewać. Paniczowi któremuś, co ma prawo z łaski Bożéj wybierać sobie dziesięcinę z chamów, podobała się ładna dzieweczka! My nie mamy prawa bezkarnie rodzić pięknych dzieci.. Chamska córka zrodzona do ciężkiéj pracy, brzydka i poczwarna być powinna, inaczéj wezmą ją na stół pański.
Nie ma mojéj Julki! nie ma córki mojéj, mego jedynego dziecięcia..
— Jakto! Julka... porwana! cóż się stało? gdzie? kiedy?
— Porwana! ale nie! — zakrzyczał Metlica — toby jeszcze było nadto dla nas zaszczytnie, ażeby ją pochwycono siłą... poszła sama posłuszna, zwabiona kłamstwy i obietnicami...
To mówiąc bił się olbrzym w piersi, a w ręku trzeszczał mu poręcz krzesła, za które pochwycił.
— Mój Grzegorzu! mów jaśniéj — zawołał Konstanty — kiedy? jak się to stało? może co poradzić można, udać się do marszałka, do władzy.
Metlica uśmiechnął się gorzko.
— Poradzić! pójść! do kogo? do tych co ją porwali! Wszyscy oni należą do jednéj kliki i trzymają się za ręce... kruk krukowi oka nie wykole... Władza to szlachta, sędziowie szlachta... a cóż w ich oczach znaczy biedne dziecko chamskie!.. które wyrzucą potém na bruk zbezczeszczone gdy przekwitnie! Gdzie tu jest sprawiedliwość, kiedy oni jedni są ludźmi a my bydłem? Słyszałeś kniaziu, aby się woły na rzeź prowadzone skarżyły, że je zabijają! W najlepszym razie zapłacą... nie głową ale pieniędzmi... bo my jesteśmy otaksowani jak chamy.
Widząc, że się od niego nic nie dopyta, Konstanty poszedł do zapłakanéj matki, ale i ta nie mogła mu nic powiedzieć, łzy jéj przerywały mowę i powtarzała tylko: Julki nie ma... Julka uciekła.
Powoli reszta gości rozeszła się w milczeniu. Służba usunęła się, w pustéj salce został Metlica, który biegał jakby szukał co zgnieść i połamać... rozpłakana matka i przerażony Konstanty. Olbrzym pił z cebra wodę, aby pożar trawiący go ugasić i ciskał wiadro o posadzkę... tłukł co wziął w rękę; Konstanty ledwie powolnie skłonić go potrafił, ażeby usiadł i jaśniéj mu przygodę opowiedział.
— Co ja ci mam mówić, — ryknął ojciec. — Wszystko się zamyka w tych kilku słowach: Niema Julki! a gdyby dziś wypadek mi ją powrócił, już nigdy Julki nie będzie. Przywlecze się do domu istota obca, którą zwalało dotknięcie zbrodniarzy... któréj ja nie uznam za dziecko moje... Po co mi dziś starać się o byt, o przyszłość, na co pracować? dla kogo?..
Cóż było odpowiedzieć ojcu rozżalonemu?..
— Byliśmy ślepi, — mówił Metlica, — ale któżby się mógł spodziewać, ażeby niepoczciwy złodziéj porwał się na tę istotę niewinną, ufną, którą tak łatwo oszukać było?.. Julka chodziła sama do kościoła... tu włóczyło się do tego obrzydłego traktjeru, który jest przyczyną całego nieszczęścia... ludzi tylu... nie pilnowaliśmy dziecka. Któż zresztą od rabusia i zdrajcy dopilnuje i kto tych paniczów przeniknie sztuki? Oni to mają we krwi i tradycji... Czémżeby żyli, gdybyśmy im za pastwę nie służyli?..
Westchnął i zapłakał stary.
— I dziś, — rzekł, — Julka się wybrała na nieszpory i przechadzkę, matka dla niezdrowia została w domu, nie domyślaliśmy się nic, tyle razy chodziła i powracała. Ale dziś i wieczór późny nadszedł i noc, a jéj nie było z powrotem... pobiegłem ja, matka, słudzy, kto żył na wszystkie strony, a nikt z nas nie dopatrzył, że w jéj koszyczku od roboty leżała karteczka... Wytępić to wilków stado! — zakrzyknął pięścią tłukąc w stół Metlica.
— Gdzie jest ta kartka? — zerwał się Konstanty. Grzegórz wskazał mu pokój sąsiedni. W istocie znalazł pomięty świstek ręką biednéj dziewczyny zapisany. Brzmiał on jak następuje:

„Kochani rodzice! Przebaczcie mi, idę za głosem mojego przeznaczenia, kocham... muszę się z ulubionym połączyć. Nie przeklinajcie mnie. On mi poprzysiągł miłość i jak tylko rodzina jego da się przebłagać, weźmiemy ślub... Zamiast wstydu przyniosę wam pociechę, gdyż przyszły mój mąż jest bogaty i rodzina jego do najświetniejszych należy. Ściskam nogi wasze błagając o przebaczenie... nie obawiajcie się, polegam na najszlachetniejszém sercu, jakie biło pod słońcem... Wasza na wieki przywiązana córka Julja.“

List ten jakby przepisany z francuskiego romansu świadczył o staranności wychowania panny Julji i o dobréj wierze, z jaką nieszczęśliwa uwieść się dała. Oburzenie Konstantego równało się rodzicielskiemu, ale więcéj nad nich miał przytomności.
— Słuchaj, — rzekł do Metlicy, — mów sobie co chcesz, a córki szukać potrzeba... Wiesz sam najlepiéj, że na policję naszą spuszczać się niema co. Jest doskonała policja pruska, moskiewska, ale my swojéj nie mamy. Trzeba zawołać Hirsza i nie tracąc czasu...
Metlica nie mówiąc słowa, rzucił ręką jakby mu milczeniem odpowiedział:
— Rób sobie co chcesz.
Konstanty pobiegł i znalazł Hirsza, który będąc pewien, że się bez niego nie obejdzie, ze swym daszkiem zielonym i laską w ręku czekał dawno w kredensie. Żyd był tak spokojny i zimnéj krwi, jakby szło o skradzionych łyżek parę.
Wstał, powoli z powagą na widok młodego kniazia, uchylił jarmułkę i czekał.
— Panie Hirsz, — zawołał Konstanty, — jeden ty na ślad tego złoczyńcy naprowadzić możesz... widzisz rozpacz tych rodziców, jesteś sam ojcem.
— Z przeproszeniem, mam onuki, — szepnął Izraelita,
— Zlituj się nad nieszczęśliwymi.
— A co tu proszę księcia robić? — zapytał żyd, — to jest prawda, że ja mogę wiedzieć przez swoich o wszystkich złodziejach, którzy kradną srebro i garderobę, ale kto dojdzie takiego, co kradnie dziewczęta? Gdzie jego szukać? to może być, bez urazy, jaki książę, albo graf, bo oni są na tę zwierzynę najłakomsi.., a co z niemi począć? Co biedny żydek może przeciwko nim?..
— Ale dośledźcie tylko... reszta do nas należy...
Hirsz głową kiwał.
— A dlaczego rodzice nie patrzali, kto tu chodził? i gdzie ona się wymykała?
Zbliżył się do księcia i szepnął mu na ucho:
— Kto ją wykradł? ja milczę, ale to nie jest żadna tajemnica... i nic nie pomoże wiedzieć o tém. Ja wiem jego nazwisko... ale oni już daleko od Warszawy.
I szepnął w ucho księciu znane bardzo imię niebardzo młodego trzpiota, którego to nie było pierwszym popisem.
Hrabiątko owe mimo doszłych ledwie lat trzydziestu, tak dobrze korzystało z czasu od doścignięcia pełnoletności, że już zjadło cały majątek, ożeniło się raz, rozwiodło — i dla wielkiego posagu zaślubiło nie pierwszéj młodości wdowę, która długo na teatrze wielkiego świata Warszawy, avait tenu l’emploi des grandes coquctes. Pożycie nowego małżeństwa po kilku miodowych tygodniach spędzonych na wsi, nie odznaczało się wielką przykładnością. Przebąkiwano coś o bardzo przystojnym koniuszym, który z panią jeździł nieodstępnie i w wielkich u niéj był łaskach, sam zaś małżonek trzpiotał się w jak najskandaliczniejszy sposób i znany był z cynizmu ale razem z doskonałéj umiejętności maskowania swojego charakteru.
Jak piorunem raziło to Konstantego, gdy mu Hirsz szepnął, że hrabia był żonaty. Żyd dodał zarazem, że niedaleko Warszawy, gdzieś około Wiązownéj, miał wyznaczoną sobie przez żonę wioseczkę, którą trzymał i gdzie niezawodnie schronić się musiał ze swą ofiarą.
O tém wszystkiém mówić rodzicom próżném było okrucieństwem; czując swe obowiązki dla Metlicy, Konstanty chwili się nie wahał, zażądał od Hirsza dostarczenia sobie nazajutrz rano pary dobrych pistoletów i postanowił potajemnie udać się na wieś, ażeby Julkę ratować.
Całą niemal noc trzeba było przebyć z nieszczęśliwemi, których rozpacz objawiała się cale różnie. Metlica tłukł i rozbijał co spotkał. Minna zbierała pamiątki po córce, rozlewała się we łzach, ale po cichu szeptała księciu: — On się z nią ożeni...
To ją pocieszało.
Nadedniem Grzegorz, po namyśle, ostygłszy nieco, zapowiedział służbie, iż restaurację zamyka, nic nazajutrz gotować nie kazał i przylepił na okiennicach kartę, że lokal jest do wynajęcia. Ponieważ był znany, uczęszczany i korzystny, a kilku pomniejszéj wagi podobnym przedsiębierstwom zawadzał, zdarto zaraz z okiennicy napis, bo drugi traktjernik ugodził się od kilku słów z Grzegorzem i przejął przedsiębierstwo całe, wcale nieźle za nie płacąc. Interes robił się przez Hirsza, który od obu stron wziął porękawiczne, miał czas na Marywilu pistolety wyszukać i o białym dniu poszedł spać ze spokojném sumieniem człowieka, użytecznego sobie i drugim.
Nazajutrz Metlica poleciał nająć dworek za miastem w okolicy Mokotowa, gorączkowo sprzęty swe przewozić kazał, a że teraz całe jego przywiązanie zlało się na Konstantego, nie zapomniał o pomieszkaniu dla niego, chcąc i jego za sobą pociągnąć. Zdziwił się bardzo, gdy około południa otworzywszy drugim kluczem mieszkanie Konstantego, nie znalazł w niém nikogo, a baczném okiem dopatrzył, iż musiał gdzieś w nieco dłuższą wybrać się drogę. Grzegorz znał tak dobrze zapasy garderoby swego pupilla i użytek, jaki on z nich robił, przenikał tak jego myśli, iż odrazu dorozumiał się, że chłopak trafiwszy na ślad, za Julką poleciał.
Łzy mu się w oku zakręciły.
— Daremny zachód — zawołał — gdy się człek rzuci do wody, choć go nurek wyciągnie, już tylko trupa na wierzch dobywa... a nie wszystkoż jedno, czy trup zgnije w ziemi czy w wodzie!!
Machinalnie Grzegorz poustawiał wszystko, uporządkował... i zdało mu się, że te szczęśliwsze czasy powróciły, gdy wesół gospodarzył tu, niedotknięty jeszcze ręką nielitościwego losu.
Przez otwarte drzwi zobaczył opartego na kiju Hirsza, który stał i przypatrywał mu się, a nie śmiał odezwać. On też pytać się go obawiał.
Żyd zbliżył się do progu, podparł na kiju... i chrząkał. Metlica wściekle zamiatał. s
Naostatek podniósł głowę Grzegórz i zapytał go:
— Ty wiesz, dokąd on pojechał?
Hirsz potrząsł głową, nic nie mówiąc.
— Bo to pewna, że pojechał — dodał Metlica. — Czyś się co dowiedział?
Żyd ruszył ramionami.
— Poczciwy, dobry chłopak, choć książę — dodał Metlica. — Ale już oni go ciągną; a jak go sobie przyswoją, odezwie się krew... nie daj Boże... zostanie takim, jak oni. Tylko nie, nie!... na to poradzić trzeba; dosyć tych djabłów chodzi po świecie. Trzeba jednę duszę ocalić. Jeszcze nie zepsuty.
Rozmowa przerwała się na tém. Żyd, który dla prostéj, jak się zdawało, ciekawości snuł się po korytarzu, przeszedł, zniknął, powrócił, stanął, a Metlica, choć zamiecione było, zamiatał. Ta czynność durzyła go, dawała mu ruch, dozwalała zapomnieć o nieszczęściu.
Żyd ukazał się raz jeszcze w progu, jakby po namyśle.
— Co ja sobie przypomniał — rzekł powoli. — Książę kazał jéjmości pięknie kłaniać i powiedzieć, że on dla swojego interesu pojechał na dwa dni na wieś; żebyście o niego się nie kłopotali, bo on zaraz powróci.
Metlica kiwnął głową, rzucił szczotkę i drzwi zamknąwszy, puścił się na dół, sam nie wiedząc co robi. Wpadł do kuchni, postrzegł ludzi obcych i uciekł.
Wskazówki, dane księciu Konstantemu były dosyć dokładne co do miejsca pobytu hrabiego, ale polegały na tém przypuszczeniu, że nie szukając innéj kryjówki, zbiegł z nią tylko do swéj wioski w lasach około Wiązownéj położonéj. Kniaź nie chciał brać z sobą nikogo. Konia nie miał za co kupić. Stefuś mu wszakże od znajomego sobie oficera gwardji konnéj potrafił pożyczyć wierzchowca, starego, wyjeżdżonego, sławnego z wytrwałości i rozumu. Koń to był niegdyś nawet wcale piękny, nieco ciężki, nóg mocnych, szeroki, zbudowany jak pod zbrojnego żołnierza; dziś już na białéj skórze trochę hreczką posiany, ale niepospolity biegun i stary wyga, który w potrzebie mógł jeszcze jeźdźca prowadzić. Można go było pożyczyć nawet nierozważnemu, bo nadużyć się nie dał i miał swoją wolę. Jak skoro jeździec zanadto od niego wymagał, przestawał go słuchać; a gdy przyszło do walki między nim a szaleńcem, wygrana zawsze była po stronie rozumnego konia. Dla form jego dano mu nazwisko Bucefała i znał je tak dobrze, że się na nie jak pies wabił. Był przytém łagodności nadzwyczajnéj i ujeżdżony doskonale. Przywiązawszy płaszcz w troki, pistolety wziąwszy za pas, do worka kilka dukatów pożyczonych u Stefusia i u Hirsza, Konstanty wybrał się z mocném postanowieniem odzyskania Julki i pomszczenia się na uwodzicielu. Wyprawa to była niebezpieczna, ciężka dla człowieka nieobeznanego z krajem i samego jednego, ale uczuwszy jéj obowiązek, nie wahał się Konstanty ją przedsięwziąć. Rankiem puścił się przez most i przebywszy już okolicę bezleśną, a zaczynającą się domkami zaludniać, wjechał w gąszcz lasów, które w tę stronę na długiéj rozciągały się przestrzeni. Rachował, że raz popasłszy konia, stanie przed wieczorem na miejscu. Bucefał puścił się kłusem twardym, trzęsącym, ale wyciągniętym, tak że inny koń aniby mu galopem nie sprostał. Można mu było puścić cugle, gdyż nie potrzebował w drodze żadnéj wskazówki, wybierał sam ścieżki, a niczego w świecie się nie uląkł. Mijał przejeżdżających zręcznie, szukał cienia, a z dobrego humoru zrywał liście po drodze dla ochłodzenia sobie pyska.
Konstanty tylko głaszcząc go i klepiąc natrętne muchy i bąki opędzał... a niekiedy zażywał głosem, ostrogi ni rózgi nie potrzeba było.
W ostatniéj wsi wedle wskazówki Hirsza w karczmie u żyda, do którego dano mu karteczkę, należało się dowiedzieć o drogę do wsi leżącéj na uboczu.
Przed wieczorem jeszcze dostał się szczęśliwie podróżny do gospody i nie tracąc czasu, wytarłszy konia, pobiegł do gospodarza. Wysoki, chudy żyd milczący odebrał ów list rekomendacyjny z pewną dumą, uchylił czapki przeczytawszy kilka wyrazów i poprosił spocząć do izby. Nie byłoby to może księcia inaczéj spotkało, gdyż wyglądał raczéj na oficjalistę pańskiego niż na pana. Gościnny arendarz napróżno go chciał wypytywać o zdrowie i powodzenie znakomitego swego przyjaciela Hirsza... niewiele mu odpowiedziawszy począł naglić podróżny o pokazanie sobie drogi do wioski.
— Do wioski? — zapytał arendarz — czy jaśnie pan ma interes do ekonoma?
— Nie... do hrabiego samego... on tu być musi.
— Pewno że jest, bo wczoraj przyjechali. — Żyd się uśmiechnął. — Ale oni nie mieszkają we wiosce...
— A gdzież!
— A waj! to jest pański koncept, on ma chatę w lesie! Jaką chatę!! — I począł kiwać ręką.
— Daleko ztąd?
— Co? daleko... pół godziny drogi.
— A droga... dobra, pewna?
Arendarz się uśmiechnął znowu.
— Oni umyślnie tak zrobili, żeby żadnéj drogi nie było... Trzeba iść przez las... kto wie to trafi, kto nie wie, to zabłądzi...
— Przecież można dopytać?
— Kogo pytać? w lesie? chyba drzewa.
— Cóż poradzić? mój panie arendarzu.
— U mnie jest chłopiec, co za tryngeld doprowadzi.
— Zgoda, byle prędko. Jakże się to miejsce nazywa?
Żyd ruszył ramionami.
— Ono się nazywa chata... a u nas mówią hrabiowska chata... a sam jasny hrabia mówi, że to jest jego gniazdko — Żyd śmiał się szydersko. — On tam czasem i po kilka tygodni zamknięty siedzi, ale nie sam...
Arendarz opowiadając robił tak dziwne miny, z których kazał się domyślać różnych rzeczy osobliwych, które się nie mówią, iż kniaź już go o więcéj nie pytał.
— Dużo ma ludzi z sobą? — rzekł po chwili.
— Kilku... pewnie...
Żyd niedowierzająco spojrzał na podróżnego po tém pytaniu, ale list Hirsza go ubezpieczał...
Nie upłynął kwadrans, a kniaź siedział znowu na Bucefale ugodziwszy się z żydem, aby chłopiec, który go miał przeprowadzić do Gniazdka, gdy staną na miejscu konia trzymał i czekał, a w razie potrzeby odprowadził go do karczmy.
Dany za przewodnika młodzieniec lat piętnastu nie przywdział na się stroju innego nad domowy ów kabat z wiszącemi sznurkami, który go zwykle okrywał, wystąpił boso, a głowę miał okrytą prostą wyszarzaną jarmułką. Był to chłopak zwinny, wesoły, ale niegadatliwy, szedł manowcami przed koniem podśpiewując, podskakując, rwąc gałązki, a niekiedy uśmiechając się tylko do kniazia białemi ząbkami.
Prowadził mimo braku drogi, z taką pewnością, iż w pół godziny z za ogromnych pni drzew ściany białéj chaty się pokazały. Jak tylko je żydek palcem wskazał kniaziowi, ten wstrzymał konia i oddał cugle przewodnikowi.
Żydek zdumiał się bardzo zobaczywszy, że podróżny zsiadłszy opatrzył pistolety, podsypał prochu na panewki i poprawiwszy szablę, dopiero posunął się daléj.
Gniazdko czułém tém imieniem nazwane stało w pośrodku dzikiego, nieprzetrzebionego lasu, opasane tylko bardzo misternym płotem z bramką. W dziedzińcu, pod dębem ogromnym, kamienny stół, ławy i mrucząca fontanna jedyną były ozdobą z mnóstwem kwiatów, które posadzono dokoła. Ściany chaty niskiéj, któréj okna jednak składały się z szyb pojedynczych (na owe czasy bardzo kosztownych) okrywały bluszcze i pnące się rośliny. Cisza panowała do koła, nikogo koło domku, na progu, nigdzie, drzewa tylko szumiały posępnie. Gdy kniaź furtkę uchylił, nikt nie wyjrzał, nikt się nie ukazał. Poszedł więc daléj śmiało. Drzwi stały wszędzie otworem, milczenie panowało w chacie jakby nikt tu nie mieszkał. Z progu widać było w prawo i w lewo pokoje wcale nie po wiejsku urządzone, jakby na przekorę słomianemu dachowi i prostocie zewnętrznéj. Wszędzie biły w oczy ogromne zwierciadła, wytworne sprzęty, złocenia, dywany. Ale jak w zaczarowanym pałacu w bajce nie ukazywał się nikt. Na stole w pierwszym pokoju stało jeszcze niezebrane przykrycie do stołu, od którego widocznie dwie osoby wstały przed niedawném. Na jedném krześle wisiał przepyszny szal kobiecy, na inném męzki płaszcz zrzucony... Kniaź miał wstręt do dalszego śledzenia i zawrócił się od progu; ale co było począć? czekać??
Widocznie państwo wyjść musieli, a słudzy korzystali z tego i rozpierzchli się także odpoczywać gdzieś w chłodzie.
W stanie umysłu, w którym się kniaź znajdował, oczekiwanie było jedną z największych przykrości, na jakie mógł być narażony. Potęgowało ono niecierpliwość, rozgorączkowywało...
Nie śmiał siąść, nie mógł chodzić, stał wryty i jak przykuty w progu z oczyma zwróconemi na chatę, gdy śmiechy wesołe dały się słyszeć w niewielkiém oddaleniu za domkiem. W jednym z nich ucho Konstantego nawykłe do głosu Julki poznało bez trudności świeży jéj prawie dziecinny uśmieszek, pełen radości i szczęścia.
Gorzko mu się zrobiło, myśląc jak często nie wiedząc o tém, śmiech i wesele graniczą blizko z płaczem i rozpaczą. On tu przybył szczęście zamącić i zerwać spokój i ciszę. Ale tak kazała powinność.
Nim miał czas przyjść do siebie i ochłonąć z wrażenia, z boku chaty ukazała się para szczęśliwa. Julka sparta na ramieniu człowieka nie zbyt wyglądającego młodo, bladego, wycieńczonego, z wyrazem twarzy słodkim ale chytrym i niemal okrutnym, szła rozmarzona jak dziecię nieopatrzne, uśmiechające się rozbójnikowi, co je na ręku unosi.
Na widok kniazia, którego ona pierwsza spostrzegła, krzyknęła przeraźliwie, chwyciła silnie za rękę hrabiego i chciała uciekać. Towarzysz jéj podniósł dumnie głowę, zmarszczył brwi, a domyślając się, z kim ma do czynienia, mimo trwogi Julki posunął się żywo ku Konstantemu...
W ręku trzymał rodzaj pejcza.
— Co wpan tu robisz? — zawołał z niewyrażoną dumą i gniewem — kto waćpan jesteś?
— Jestem kniaź Korjatowicz Kurcewiez, brat téj nieszczęśliwéj, o któréj krzywdę przychodzę się upomnieć.
Hrabia na chwilę zamilkł, usiłując się uwolnić od Julki, która kryła twarz za nim, a nie puszczała ręki jego.
— Czego waćpan chcesz? — zawołał hrabia.
— Mówiłem wam to.
— Nie rozumiem... osoba, o któréj mowa, do któréj braterstwa się waćpan przyznajesz, poszła ze mną dobrowolnie.
— Być może — odparł kniaź — ale poszła zwiedziona przez was bezczelném i podłém kłamstwem, obietnicą małżeństwa, gdy całemu światu wiadomo, że waćpan jesteś żonaty.
Na te słowa Julja, krzyknąwszy, puściła rękę hrabiego i odepchnęła go gwałtownie.
— Mów! — zawołała — to prawda? tybyś był żonaty?
Hrabia się uśmiechnął złośliwie.
— To cóż? — rzekł — mogę się przecież kiedyś rozwieść. A gdybym się nie ożenił, przecież człowiek mojego stanu może krzywdę córce traktjernika nagrodzić.
Julka usłyszawszy ten sarkazm, padła zemdlona, a hrabia począł niecierpliwie w dłonie klaskać, wołając ludzi na ratunek.
Konstanty trząsł się z gniewu.
— Podły! bij się! — zawołał — bij się, lub w łeb ci jak psu strzelę...
Hrabia czy nie dostrzegł pistoletów, czy lekce sobie ważył groźbę, postąpił krok naprzód i pejczem, który trzymał w ręku, smagnął kniazia przez ramię.
W mgnieniu oka Konstanty, nie zastanawiając się nad tém co czyni, dobył broni, zmierzył krótko i strzelił. Hrabia okręcił się dziwnie na nodze, chwycił za piersi i padł.
Kula ugodziła go w serce.
Wszystko to stało się w tak krótkim przeciągu czasu, iż służba nie miała czasu nadbiedz.
Ale wystrzał obudził omdloną, która z obłąkaniem ujrzawszy trupa, rzuciła się do Konstantego.
Jedna ta chwila zmieniła w niéj uczucie... Przerażona tuliła się do zbawcy, wołając: bierz mnie ztąd! uciekajmy! na miłość Boga... uchodźmy...
Było w tych wyrazach coś takiego, co mogło obłąkanie zapowiadać; Konstanty podał jéj rękę a raczéj uniósł ją ztąd pospiesznie, rachując na konia, którego w krzakach zostawił.
Koń i żydek stali wszakże daléj, niż się spodziewał, a Julja była omdlewająca; co chwilę mogli nadbiedz ludzie i puścić się w pogoń za zabójcą... Unosząc ciągle nieszczęśliwą biegł Konstanty dobre staje, dopóki nareszcie nie zobaczył białego, który doń rżał i rwał się z rąk przestraszonemu chłopcu. Nie było do stracenia minuty, koń silny, jeździec dobry, biedne dziewczę nie wiele mogło zaciężyć, wsadził ją więc na siodle z przodu, sam jakkolwiek uczepił się na Bucefale, rzucił żydkowi talara i kazał mu biegiem prowadzić się do gościńca.
Poczciwe stworzenie, jak gdyby czuło potrzebę pośpiechu, gorąco poszło z miejsca i ściany białéj chaty, przed chwilą wesołego gniazdeczka znikły im z oczu.
Julja nie mówiąc słowa płakała, Konstantemu biło serce jednym wyrazem: Zabójca.
Stał się nim mimowolnie, sam prawie nie wiedząc jak; w obronie córki swego opiekuna i własnego honoru, czuł się usprawiedliwionym, a pomimo to... obraz tego nieznanego mu przed chwilą człowieka, jego ruch przedspowiedny, dźwięk jego głosu, nie mogły mu wyjść z pamięci.
W prędce ukazał się gościniec, żydek przeprowadzający zniknął, jeździec został sam z biedną dziewczyną wylękłą, przestraszoną śmiercią człowieka, na którego ramieniu przed chwilą była oparta — sam wśród lasu, nocy, ciemności... mając przed sobą drogę długą, prawdopodobną pogoń i znużenie konia. Trzeba było wszakże z nocy korzystać, bo we dnie sam widok kobiety uwożonéj w ten sposób narażał na zatrzymanie i niebezpieczeństwo nowe. Właściwie nie człowiek, ale koń był wybawcą, a poczciwe zwierzę nietylko, że się nie opierało zwiększonemu ciężarowi, ale zdawało rozumiejąc swe obowiązki przyspieszać kroku. Julja przelękniona puszczą, którą przebywali ciągle i nie zwykła do jazdy, drżąca czepiała się to grzywy konia, to sukni swojego towarzysza. Szczęściem cugli mniéj, niż kiedykolwiek było potrzeba. Bucefał z zadziwiającym instynktem kierował się ku Warszawie, a biegł daleko prędzéj i pewniejszym krokiem, niż we dnie.
Wiosenna noc, mimo cieniów lasu nie była zbyt czarną, a gdy się oczy z nią oswoiły, dozwalała uniknąć niebezpiecznych przejść na rozbitym gościńcu. W ciemnościach pomijali wozy, ludzi i tabory całe furmanek spieszących z różnym towarem do Warszawy. Gdy te zbytnio zalegały gościniec, biały instynktowo szukał tak zwanéj objażdżki i przesuwał się zręcznie niedostrzeżony.
Na pół drogi koniecznie potrzeba było wreszcie odetchnąć koniowi i dać odpocząć Julji, którą siły opuszczały. Przed ciemną więc już gospodą zatrzymał się jeździec, zsadził swą towarzyszkę bezwładną i posłuszną, a sam miał wnijść do karczmy, gdy postrzegł powóz z latarniami spieszący ku Warszawie, który w téj chwili zatrzymał się także, aby wytchnąć koniom. Była to kareta pańska, przez któréj otwarte okno wyjrzała głowa kobiety. Światło latarni dało kniaziowi poznać kasztelanową. Jakkolwiek nie dosyć był pewnym swego, posadziwszy Julję przy słupie ganku na wschodkach, pobiegł do karety.
Głosem zmienionym, ochrypłym, którego ledwie dobyć zdołał, odezwał się zbliżając:
— Pani kasztelanowa?
— Któżto taki? — odpowiedział głos z powozu.
W istocie byłato Nina, wracająca z wieczoru w okolicach Wiązownéj.
— A, pani! to ja jestem — zawołał, czepiając się drzwiczek Konstanty. — Nie dla mnie, ale dla najnieszczęśliwszéj istoty wzywam w imię boże twéj opieki... Ratuj pani!
Na te słowa Nina rozkazała natychmiast powóz otworzyć.
— Zkąd książę jedziesz?
— Nie mam czasu ani przytomności opowiadać obszerniéj. Córka mego dobroczyńcy, biednego człowieka, została wykradzioną przez niegodziwego uwodziciela.
— Przez kogo?
Kniaź wymówił imię.
— Puściłem się w pogoń, uratowałem ją; leży tu omdlała, zmęczona. Ja nie mam prócz jednego znużonego konia. Zlituj się pani, zabierz ją i dowieź do Warszawy! Uczynisz mi dobrodziejstwo, za które całe życie moje wdzięczny ci będę.
— Gdzież ona jest? — odezwała się kasztelanowa.
— Aż dotąd musiałem ją wieść na koniu; daléj niepodobieństwo.
— Najchętniéj, mości książę, wezmę was oboje.
— Nie, mnie mój koń dowlecze; ja muszę się skryć.
— Skryć?.. dlaczego? — spytała kasztelanowa, spoglądając na niego.
Kniaź spuścił oczy; nie chciał powiedzieć, że był zabójcą; ale po rysach jego twarzy poznała kobieta, że więcéj pytać go nie powinna.
Z troskliwością dobrego serca, które samo cierpiało, kasztelanowa pospieszyła naprzeciw Julji, podała jéj rękę i płaczącą posadziła obok siebie. Konstanty czule ucałował jéj ręce. Nie wiem, co się z nim działo i zkąd mu przyszła ta śmiałość, bo dłoń białą kasztelanowéj przycisnął do serca.
— Pani! — rzekł — jeżeli kiedy potrzebować będziesz człowieka, coby chętnie dał życie za ciebie, wezwij mnie. Będę szczęśliwym, jeżeli się mną posłużysz... Od chwili, gdym cię ujrzał raz pierwszy, wzbudziłaś we mnie poszanowanie i miłość, jakiéj nie czułem dla nikogo!
— Mości książę! — przerwała kasztelanowa, siadając do powozu, jakby go chciała powstrzymać.
— Przebacz mi pani i nie tłómacz za złe, com powiedział. Bóg wie, czy w życiu widzieć się będziemy jeszcze. Rodzice Julji mieszkają na Mokotowie... matka przyjdzie po nią.
— A wy, mości książę?
— Ja?.. nie wiem, co się ze mną stanie...
— Mówże mi wyraźniéj, jeśli masz zaufanie we mnie!
— Zabiłem hrabiego.
— W pojedynku?! — krzyknęła kasztelanowa.
— Nie. Zamierzył się, by mnie uderzyć; broniłem się.
Nina, która już jedną nogą była w powozie, zstąpiła z niego.
— Ale czy pan wiesz, jakie ten człowiek miał stosunki?.. co może jego rodzina?
— Nic nie wiem i wiedzieć nie chcę Zrobiłem to, do czego byłem zmuszony.
Jeszcze raz ucałował rękę kasztelanowéj i odstąpił od powozu. Służący drzwi zamknął i kareta ruszyła ku Warszawie, a w mroku wyjrzała jeszcze, szląc mu pożegnanie, piękna głowa kasztelanowéj, którą w Warszawie nie bez przyczyny zwano Junoną.
W ciągu téj rozmowy znużony Bucefał, któremu się od nas należy przynajmniéj wzmianka o jego czynach chwalebnych téj nocy, stał puszczony swobodnie przed gospodą nie myśląc ruszyć bez pozwolenia, parskał, strząsał siodło, które mu przywrzało do grzbietu i czekał cierpliwie. Ulitowawszy się nad biedném zwierzęciem kniaź, któryby był usiłował podążyć za powozem, musiał się wstrzymać w gospodzie; kazał sobie ją otworzyć, wprowadził konia, zwolnił mu popręgi, postawił go u żłobu, dając wypocząć przed posiłkiem, a sam na garści słomy legł przy nim. Złamany był i również potrzebował spoczynku, ale o śnie ani mógł myśleć nawet.
Blada postać tego człowieka, którego raz widział w życiu na tak krótko, a którego zabić był zmuszonym, z przedśmiertém ust skrzywieniem, z ruchem tym dziwnym młyńca i ręką na piersiach zbroczonych, stała mu ciągle na oczach.
Nie wiedział kniaź, że to okręcenie się gwałtowne zawsze towarzyszy postrzałowi śmiertelnemu, chwilami więc łudził się tém jeszcze, że mógł go ciężko ranić tylko. Pierwsza śmierć, którą człowiek zadaje, jest zawsze wrażeniem okropnem, mimowolnie sumienie pyta, czy ona była koniecznością, gniew najwścieklejszy się uśmierza, żal przychodzi... Możnaż nie boleć nad tém, co jest niepowrotném i czego moc ludzka nie w stanie naprawić?.. Późniéj dla ludzi skazanych na mordowanie swych bliźnich, staje się to igraszką, ale pierwsza krwi kropla nie zmywa się z pamięci nigdy...
W tych myślach zanurzony Konstanty mimowolnie zaczął zamykać powieki, nie sen go morzył, ale zmęczenie; gorączkowe widziadła przechodziły po głowie; zdawało mu się, że jeszcze wiezie na poły obumarłą Julję na koniu, że pogoń ściga, że broniąc się ludzi morduje... Budził się przerażony i zadrzémywał znowu, gdy nagle wrzask i hałas przed karczmą zupełną mu przytomność przywróciły. Przez szczeliny ścian szopy, w któréj odpoczywał, czerwone jakieś światło dobywało się z podwórza, dobijano się do drzwi karczemnych z tém zuchwalstwem, które znamionowało ludzi wysoko w świecie położonych i nieobowiązanych do poszanowania spokoju drugich.
Kniaź wstał i poszedł ku wrotom nieszczelnym od stajni, w których mnogie otwory dozwalały się przypatrzyć temu, co się działo przed gospodą.
Zrazu nie mógł nic rozpoznać, a raczéj zrozumieć... ogromny wóz wysłany i okryty kobiercami stał u drzwi, na nim leżało coś pokrytego białą osłoną, dokoła kręcili się ludzie z pochodniami, kilku konnych, a z tyłu szło parę powozów. Wpatrzywszy się lepiéj, po fałdach i kształcie białego pokrycia poznał kniaź, że okrywało trupa, którego kolana wystające w górę i głowę zapadłą w poduszkę chwilami mógł dostrzedz wśród natłoku ludzi otaczających... Przestraszony gospodarz otworzył drzwi dobijającym się, którzy poczęli wołać i pytać o człowieka z kobietą uciekającego na białym koniu, czy go w gospodzie nie było.
Łatwo się domyśleć, że ta smutna kawalkata wiozła do sądu dla obdukcji trupa hrabiego i że poszukiwanie tyczyło się księcia...
Ale żyd kobiety nie widział szczęściem i odparł, że jeden tylko samotny jeździec nocuje w stajni i że powóz tylko z latarniami widział jadący ku Warszawie...
Kniaź już myślał co począć z sobą i chciał, konia okulbaczywszy mocniéj, wymknąć się tylnemi wrotami, gdy tłum ludzi kazawszy na prędce dać wódki, po krótkiém wytchnieniu wraz z trupem puścił się w dalszą drogę.
Z okiem wlepioném w otwór wrót Konstanty widział, jak wóz z miejsca się dźwigał... jak białe na zwłokach prześcieradło, brzaskiem wschodzącego dnia oświecone, poruszało się na nich... jak ludzie gasili pochodnie i żałobny pochód w milczeniu znowu posunął się w głąb lasu.
Był więc zabitym!! a zabójcy poszukiwano. Cóż` począć? gdzie się podzieć, jechać do Warszawy, czy tułać się po kraju? Wstręt miał Konstanty do ukrywania jako zabójca poczuwający się do winy; ale chciał, nimby sprawa została rozpoczętą, widzieć się z Metlicą, naradzić z mecenasem Mierzyńskim, przygotować do więzienia, pożegnać poczciwego Stefana, naostatek — myślał o tém — oddać pożyczonego konia, który go ocalił od pierwszéj napaści mściwych dworaków hrabiego.
Brało się na brzask, gdy rozważywszy wszystko Konstanty, koniowi popręgi przykrócił, zapłacił w karczmie, siadł na białego i puścił się dobrym kłusem ku stolicy... Miał myśl wyprzedzić wóz z trupem wlokący się powolnie drogą piasczystą, wymijając go ścieżką jaką borową, gdyż po obu bokach gościńca nie zbywało na takich objażdżkach, w czasie błota i posuchy porobionych. Dobry kawałek drogi nie spotkał nikogo oprócz nędznych wozów chłopskich z drzewem, sianem i zbożem; nareszcie w dali poznał wóz okryty białym całunem, wziął się w bok gąszczami, konia nieco zagrzał, a Bucefał posunął się tak tęgim kłusem, iż gdy z boru znowu wyjechali na gościniec, jeździec ujrzał w znaczném oddaleniu za sobą żałobny ów pochód... i uspokojony, o ile koń zdołał, spieszył ku miastu.
Zbliżając się ku niemu, coraz gościniec stawał się ludniejszy, a przez most mimo godziny porannéj ledwie się można było przecisnąć.
Dziękując Bogu, że mu się udało w pierwszéj chwili ujść pogoni, książę z koniem naprzód pospieszył do koszar kadeckich... Tu już o téj godzinie młodzież była na nogach i choć na chwilę mógł Stefana widzieć i uścisnąć. Rachował na to, że Julja już musi być w domu u rodziców. Stefan przez odźwiernego wywołany pospieszył i na widok brata wybladłego, przerażony rzucił mu się na szyję.
— Mam tylko chwilę, by cię pożegnać — rzekł książę — nie dopytuj mnie, uściśnijmy się, bo Bóg wié, kiedy się zobaczymy.
Stefan nie śmiał w istocie zadać pytania.
— Nie dotykaj mnie nawet — rzekł po chwili Konstanty — jestem zabójcą; ten, który Julkę pochwycił, nie żyje.
— Pojedynek?
— Nawet nie pojedynek... Zuchwalec chciał mnie uderzyć, strzeliłem i zamordowałem go. Ścigają mnie, ciało wiozą do obdukcji do Warszawy, za kilka godzin cała liczna rodzina zabitego pójdzie do króla, do sądów upominać się o głowę moją. Nie wiem co pocznę... Stefanie, do widzenia.
— Czekaj — zawołał brat — jeśli idzie o ukrycie się... któż wié, najbezpieczniéj możeby tu było.
— To nie może być! nie! idę do Metlicy, do mecenasa... potém dam ci znać. Koń mnie ocalił... nie ma takiego drugiego... stoi u wrót, każ go właścicielowi odprowadzić.
Nie chcąc być postrzeżonym w ulicy, wziął książę pierwszego fiakra, który się nastręczył, i popędził do Mokotowa. Dzień był już dobry. W dworku najętym przez Grzegorza zastał drzwi otwarte, stary do dnia był wyszedł i siadł pod lipami zapłakany. Ujrzawszy kniazia porwał się i podbiegł; znać było, że o Julji i losie jéj nie wiedział jeszcze.
Po staréj, zmarszczonéj twarzy Metlicy nie stworzonéj na to, aby ją łzy oblewały, wyciosanéj jak maskaron kamienny dłutem losu, ciekły nieotarte ich strumienie. Dziko przy nich wyglądał Grzegorz... Spojrzał na kniazia...
— Co się z wami stało? Od wczoraj dowiaduję się... Hirsz plecie niewiedzieć co.
— Dobry mój ojcze — rzekł Konstanty — zbierz męztwo i słuchaj, trzeba umieć niedoli stawić czoło... miałem ślad Julji, popędziłem za tym niegodziwym.
— Wiedziałeś nazwisko?
— Odgadli je ludzie i nie omylili się...
Julja — dodał kniaź po chwili — ocalona, jest tu w Warszawie, ale uwodziciel... zabity...
Oczy Metlicy zabłysły.
— Pan Bóg sprawiedliwy — rzekł — nie jesteś ranny?
— Nie, strzeliłem zmuszony... padł... Ciało wiozą do Warszawy, mnie ścigają jako zabójcę... Julja osłabiona jest u kasztelanowéj na Krakowskiém. A teraz poczciwy mój dobry ojcze, co czynić? czy mam się kryć jako złoczyńca, czy sam oddać w ręce sprawiedliwości?!
Mówił to szybko jak człowiek, który czuje, że mu czasu zabraknąć może, a nawał tych wieści tak Metlicę przybił w początku, iż ust nie mógł otworzyć... Nie wiedział co radzić: biedz do żony z nowiną, jechać po córkę, czy zająć się losem wychowańca... Stał jeszcze tak cały drżący, potém pochylił się i padł całym ciężarem na kolana przed kniaziem, chcąc go pochwycić za nogi.
— Mój ty panie drogi! czyżeśmy byli warci twojéj ofiary...
— Na miłość Boga Grzegorzu! daj pokój... wstawaj, daj mi rękę jeśli nie masz wstrętu do dłoni mordercy...
— A! święta to dłoń mściciela, — chwytając ją i całując zawołał Metlica — przynajmniéj bezcześć dziecka zbrodniarz życiem przypłacił... Tyś mój anioł zbawca.
Podźwignął się olbrzym z ziemi i poleciał do dworku; żona już była wstała, pobiegł do niéj z nowiną... Kobieta wybiegła z płaczem, ale na jéj twarzy więcéj znać było przerażenia niż wdzięczności... Kniaź zabił jéj marzenie, bo pani Metlicowa od wczora usiłowała wmówić w siebie, że uwodziciel musi się z Julką ożenić.
Mąż kazał jéj jechać po córkę, a sam przywdziawszy kontusz i potajemnie na wszelki wypadek zabrawszy cały grosz gotowy jaki miał w domu, ruszył z Konstantym do Mierzyńskiego. Na drodze dopiero przyznał mu się prawie omdlewający kniaź, że dwadzieścia cztery godziny prawie nic w ustach nie miał. Weszli więc do pierwszéj garkuchni, jaką na drodze znaleźli, aby życie podtrzymać i po kwadransie znowu byli w pochodzie do mecenasa.
Dom prawnika był na wcale pańskiéj stopie, kancelarja zajmowała cały dół kamienicy, a na pierwszém piętrze mieszkał i przyjmował prawnik.
Zmuszony widywać i miewać u siebie osób mnóstwo, żyjąc prawie na stopie równości lub przyjaźni z większą częścią szlachty, mecenas musiał niemal pańsko występować. Miał ekwipaż, liberją, kucharza paradnego, dawał objady i wzdychał tylko do chwili, gdy zaokrąglony kapitał dozwoli mu usunąć się zupełnie, zamieszkać w dobrach, postarać o urząd, a przez stosunki wyrobić sobie pozycję, do któréj się czuł powołanym.
Zawcześnie było, ażeby się dostać do mecenasa, który z klijentami prawie codzień do godziny trzeciéj przy kieliszku i na rozmowie dosiadywał, ale dukat wsunięty w rękę głównego dependenta, manualisty ulubieńca... potrafił otworzyć drzwi i wyjednać posłuchanie. Mecenas tylko co był wstał i w tureckich butach, białym kitlu, z czapeczką na głowie zabierał się do kawy i korespondencji, gdy Grzegórz kniazia wprowadził. Nawykły do odgadywania myśli ludzkich, mecenas spojrzawszy po twarzach, wczoraj jeszcze uwiadomiony o porwaniu panny Julji, odgadł od razu, że się coś niezwyczajnego święciło...
— Mości książę — zawołał — czy znowu co zbroiliście, aby sobie proces utrudnić? Już po godzinie odwiedzin i zafrasowaném obliczu widzę coś niedobrego...
Grzegórz chciał mówić, ale kniaź wystąpił naprzód.
— Powiem wam rzecz w dwóch słowach — zawołał — puściłem się w pogoń za uwodzicielem córki mojego opiekuna i... zabiłem go.
Mierzyński, który papier trzymał w ręku, puścił go i załamał dłonie.
— Za-bi-łeś go? książę...
— Tak jest; trupa w téj chwili musieli przywieźć do obdukcji... Co mam począć?
Mecenas zamyślił się, ruszył ramionami.
— A to jakaś fatalność! — zawołał — czyż książę nie wiedziałeś o stosunkach téj familji, o nieubłaganéj mściwości tych ludzi, o rozgałęzionych wpływach, o uległości naszych trybunałów.
— Wszystko to wiedząc, byłbym się nie mógł wstrzymać od uczynienia tego, co dopełniłem. Mów pan, co mam robić?
— Zapakować tłumok i jechać za granicę, dopóki się pierwsze wrażenie nie uspokoi.
— Uciekać jak zbójca? — zawołał Konstanty. — Ale ja chcę być sądzonym, chcę szkaradę téj sprawy wywlec przed kratki.
— Miałeś w. ks. mość świadków?
— Nikogo prócz nawpół omdlałéj panny Julji.
Mierzyński się zadumał.
— Zła sprawa... w najlepszym razie długie więzienie, a bądź co bądź mężobójstwo...
— Na gwałtowniku popełnione!
Mecenas zamilkł.
— Najbezpieczniéj byłoby uchodzić.
— Nie mogę... — powtórzył książę, — ale może pan bronić nie odmawiasz?
— Muszę... tylko za skuteczność obrony nie ręczę. Instygator jest krewnym zabitego, sprawę obrócą do góry nogami... a więzienie dla młodego... długie... twarde...
Metlica stał wryty.
— Nic tak strasznego, — rzekł weseléj kniaź, — idę parę osób pożegnać i oddaję się sam w ręce sprawiedliwości, nie mam co myśleć i naradzać się... Bądź mi pan obrońcą...
To mówiąc skłonił się i wyszedł.
Metlica pozostał chwilę spoglądając na mecenasa, który mu szepnął:
— Niech jedzie do kaduka!!



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.