Szkarłatny kwiat kamelji (opowiadanie)
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Szkarłatny kwiat kamelji |
Pochodzenie | Szkarłatny kwiat kamelji |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie R. Wegner |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
— Co pociąga oczy tych ludzi, w białych lub barwnych kimonach[2] i w drewnianych geta[3] na zachód? — myślał, przechodząc ulice Jokohamy, Olaf Larsen, sekretarz poselstwa szwedzkiego.
Gdy się wpatrzył uważnie, spostrzegł we mgle walczących ze sobą, złotych i szkarłatnych promieni biały połyskujący trójkąt, zawieszony wysoko nad ziemią.
Uśmiechnął się, czując jakieś rozrzewnienie. Poznał ten trójkąt, widziany setki razy na obrazkach japońskich, na wazach, filiżankach i spinkach. Był to stożkowaty, dziwnej i jedynej w swej formie szczyt góry Fudżi-Jama. Nie widział jej jeszcze, wylądowawszy w Japonji dopiero przedwczoraj. Pokryta śniegiem święta góra była podobna do trójkąta, wyciętego z cienkiego białego jedwabiu i zawieszonego w powietrzu, gdyż podnóże góry, porośnięte lasem i trawą, kryło się w świetlanej mgle i tylko szczyt, niby wielki, odwieczny majak, niby godło nieznane, dumnie wznosił się nad ziemią Nippon.
Larsen zatrzymał się, oczy wpił w tajemniczy szczyt, a w duszy jego już budzić się zaczęły poetyckie myśli i obrazy.
Japończycy spostrzegli zapatrzonego cudzoziemca i z sympatją spoglądali na wysoką barczystą postać Szweda z kosmykiem jasnych włosów, które wymknęły się z pod ronda miękkiego kapelusza.
— Kono okatawà donata désuka?[4] — zapytał jakiś sędziwy urzędnik siedzącego na stopniach ganeczku sąsiada — młodego kupca.
— Watàkusiwa sirimasén! — Nie wiem! — odparł sąsiad, podnosząc ramiona.
Te słowa doszły jednak do wnętrza małych, połyskujących czystością i laką domków. Jedna po drugiej z lekkiemi jak westchnienia okrzykami wybiegać zaczęły kobiety. Zatrzymały się barwnemi grupkami, jak pęki kwiatów, przy progu i czarnemi połyskującemi oczkami przyglądały się cudzoziemcowi. Ogarnęły wzrokiem jego szeroką pierś i ramiona, mocne nogi sportowca i spokojną, szlachetną twarz marzyciela.
— Igiris-zin? Anglik? — szepnęła jedna z dziewczyn w różowem kimono w niebieskie kwiaty i z purpurową kamelją w kruczych włosach.
— Jé! Nie! — także szeptem odpowiedziała inna i dlaczegoś westchnęła.
Tymczasem Larsen wyjął z kieszeni małą książeczkę i zapisał:
Niebo przeszyła ostrzem z lodu
Klęskę i urok rodząca
Kolebka bohaterów i piewców rodu
Fudżi, lęk i zachwyt budząca.
Widzieć cudzoziemca, zapatrzonego w świętą górę i w dodatku coś piszącego, — tego było za wiele! Barwnym wiankiem otoczyły Szweda dziewczyny i młode kobiety i, uśmiechając się i szczebiocąc, zaglądały w jego niebieskie, rozmarzone oczy.
Stary urzędnik podniósł się i podszedł do Larsena, z wyrzutem spoglądając na kobiety.
— Gokigen-jo! Bądź pozdrowiony! — rzekł, wyciągając do niego rękę.
Larsen uścisnął małą, ciemną dłoń Japończyka i uśmiechnął się.
— Nie umiem mówić po japońsku! — odezwał się po angielsku.
Urzędnik poczty zrozumiał, kiwnął głową i wskazał Szwedowi na tarasik przed swoim domkiem, ruchem ręki zapraszając go. Larsen, wciąż się uśmiechając, poszedł.
Wkrótce siedzieli na podłodze, na miękkich poduszkach i spoglądali na siebie w milczeniu. Wreszcie Japończyk klasnął w dłonie i coś zawołał, zwracając się do wnętrza domku. Po chwili wyszła młoda kobieta z tacką, zastawioną imbryczkiem, filiżaneczkami i spodeczkami z łakociami i cukrem. Uklękła przed gościem, złożyła pokłon do ziemi i zaczęła nalewać herbatę, poczem z równie niskim pokłonem odeszła. Gospodarz tymczasem wydobył z szafki mapkę Europy, i coś mówiąc, podał ją Larsenowi. Ten zrozumiał o co chodziło Japończykowi, dotknął swojej piersi palcem, a później wskazał na Skandynawję.
— Oe! Swiden-zin! O, — Szwed! — zawołał urzędnik.
— Yes! — odpowiedział, ucieszony z pomyślnie rozpoczętej rozmowy Larsen.
— Yes! — poważnym głosem powtórzył Japończyk.
Rozmowa się urwała. Pili herbatę i każdy myślał o swojem. Larsen patrzył na perspektywę ulicy. Różnokolorowe szyldy, barwne tkaniny, owoce, ryby leżały na czystych totami — matach bambusowych, lub ze słomy ryżowej, i cieszyły oko piękną harmonją odcieni; kwiaty wychylały się z terasów, z okien, nad dachami wznosiły swe korony drzewa kwitnące.
Chodnikami sunęły z suchym szczękiem geta powiewne postacie w kimonach. Larsenowi wydało się, że jest w Atenach, że widzi tłum w greckich chitonach i sandałach i znowu fala rozczulenia wezbrała mu w sercu. Koniec ulicy znikał za garbem wzgórza, a wyżej nad nim, odcinając się od gasnącego już nieba, ciemną granatową linją, zamarł w potędze nieprzebranej ocean. Ciszę zamącał tylko szmer geta, lecz i on wreszcie ustał, gdyż ludzie po mozolnym dniu udali się do łazienek przed ucztą wieczorną. W gęstwinie magnolij kwitnących odezwały się cykady wieczorne; niebo ściemniało nagle, a na horyzoncie świecił się tylko szkarłatem szczyt Fudżi-Jamy; zniknął ocean w zapadającym zmroku; głosy ludzkie stały się cichsze, powolniejsze i głębsze, pełne tajemniczego znaczenia.
Larsen pożegnał gościnnego Japończyka i poszedł dalej.
Przechodził ulicę za ulicą, coraz rzadziej spotykając ludzi, aż wyszedł na szeroką aleję, którą mknęły oświetlone wagony tramwaju, gdzie tłumy zalegały chodniki, ponieważ wszystkie sklepy były jeszcze otwarte. Na prawo i na lewo, tuż za domkami wznosiły się góry, połyskujące światełkami, gdyż tam, śród drzew stały wille i małe domki dzielnicy Sagijama.
Larsen minął kilka teatrzyków, w których już zapalono lampy, i wreszcie, kierując się linją tramwajową, wyszedł na obszerne pole. Na przeciwległym końcu świeciły małe domki o rozsuniętych, ruchomych ścianach. Pole było otoczone ze wszystkich stron wysokiemi drzewami, a śród nich połyskiwały elektrycznemi lampkami tonące w zieloności małe i duże wille. Larsen podszedł do policjanta i, wskazując na przeciwległy koniec pola, zapytał po angielsku, co się tam mieści.
Policjant długo namyślał się, lecz przypomniał sobie potrzebne słowa, wykute w szkole dla policji w Tokio.
— Wieś Hommoku... Piękny park... rybacy... stawy z lotosami i złotemi rybami... Very beautyful!
Larsen podziękował i poszedł przez pole.
Wkrótce był już w parku. Mrok ogarnął go ze wszystkich stron. Zdawało się, że czarne strugi ciemności wypływały z krzaków i gajów, zalewały bielejące, żwirem i muszlami wysypane ścieżki i podnosiły się szybko coraz wyżej i wyżej. Razem z ciemnością biegły jakieś powiewy ciepłe i wonne, a śród krzewów i klombów z kwiatami snuły się smugi mgliste, opadające nad stawami, otoczonemi wysokiemi trzcinami i papirusami.
Larsen zatrzymał się na brzegach stawów, widział olbrzymie liście lotosów i nenufarów, słyszał plusk ryb i cienkie, żałośne kwilenie kuliga piaskowca, zaczajonego śród kamieni, zwalonych przy brzegu.
Szwed, posuwając się w głąb parku, wyszedł na aleje, oświetlone latarniami elektrycznemi, które rzucały blaski na małe świątynie, zbudowane na pagórkach, na dziwacznie postrzyżone krzaki i na wspaniałe gazony, podobne do barwnych, przepięknych kobierców z krainy bajek. Coraz to więcej spotykał tu ludzi. Szli, rozmawiając cichemi głosami, lub dyskretnie śmiejąc się. Przystawali na grzbietach wykrzywionych, garbatych mostków i przyglądali się stawom i potokom. Dzwoniły małe, sztuczne wodospady i dzwoneczki, wiszące po rogach kaplic, rozrzuconych po całym parku.
Zgrabne, lekkie, przezroczyste budynki herbaciarni, restauracji, sklepów roiły się od ludzi w barwnych lub białych kimonach, dochodziły stamtąd odgłosy rozmów i śmiechu, brzęk porcelany i dalekie huczenie gongu, nawołującego do jakiegoś teatru.
Larsen przeszedł przez park i zatrzymał się przy bramie, zbierając wszystkie wrażenia. Po przyjeździe do Tokio, po raz pierwszy zwiedzał samotnie Jokohamę. Już rozumiał, że trafił do kraju odmiennego, pełnego uroku, nieuchwytnych ech prastarych czasów i tradycyj, co swoje piętno nałożyły na ludzi i na ich życie. Wrażenie było silne, lecz kojąco i melancholijnie nastrajało Larsena.
Dusza Skandynawa, nawykła do jednostajności gołych skał, ciemnych, prawie czarnych lasów i siwych fal ponurych fiordów, wobec tej wybujałej, mieniącej się barwami, łagodnej, pieszczotliwej natury nie czuła się obcą i zabłąkaną, gdyż przemawiała do niej nieuchwytna rzewność i pogoda, podobna do oblicza Buddy, mędrca, co wszystko zrozumiał i wszystko przebaczył.
Tak myślał Larsen, idąc dalej ulicami rybackiej wioski Hommoku, przedmieścia Jokohamy. Małe domki mieszkańców i nawet drobne sklepiki tonęły tu w gąszczu krzaków i drzew. Ulica, którą posuwał się Larsen, wyprowadziła go na brzeg morza. Wysoka skała wznosiła się samotnie tuż przy wodzie. Na uboczu stała długa lekka galerja, z dachem płóciennym i małemi kabinami dla kąpiących się. Kilku Europejczyków wraz ze swemi paniami kąpało się, mimo spóźnionej pory. Jakiś pływak, odsadziwszy się daleko od brzegu, coś wykrzykiwał. Głos jego, jak ciężka kula, toczył się po powierzchni łagodnie szemrzącego morza, a echo, odbite od skały, powtarzało uderzająco wyraźnie każde słowo, jakgdyby dziwiąc się brzmieniu nieznanych, cudzoziemskich wyrazów.
O jakie trzysta kroków dalej kilka zupełnie nagich Japonek z wesołym śmiechem wbiegało, jedna po drugiej, na długi, wysoko nad wodą wystający pomost i rzucało się do morza. Wypływały, wbiegały na brzeg i znowu, jak lekkie, białe zjawy rusałek podnosiły się nad ziemią, sunąc korowodem...
Było coś żywiołowego i pięknego w tych zabawach wiotkich, nagich ciał, majaczących na pomoście i znikających potem w pianie oceanu. Larsenowi wydawało się, że czyjaś niewidzialna ręka ciskała te drobne białe ciała, niby ofiary ludzkie, do paszczy potwora, a ten z głuchym szmerem namiętnej rozkoszy żuł je kłami spienionych fal, pożądliwie liżąc piasek nadbrzeżny, czekając na coraz to nowe ofiary. Czemś pogańskiem, bałwochwalczem tchnęły zabawy nagich kobiet, prawie fosforyzujących na tle nocy.
Larsen stał zapatrzony i zamyślony. Północny barbarzyńca miał w swej krwi dziedziczne wspomnienia takich misteryj nocnych na cześć potęgi morza, więc rozumiał je i stał w niemym zachwycie.
Nie chciał myśleć o tem, że widzi przed sobą ludzi o gorącej krwi, troskach i radościach drobnego, codziennego życia. Stał zapatrzony i myślą uniósł się w te czasy, gdy wychodziły cienie z Walhalli i blade widma z siwej, wściekłej otchłani morza, bijącego bałwanami w czarne, martwe skały.
Białe zjawy wybiegły na brzeg i z wesołym śmiechem uganiać się zaczęły, pląsać i śmiać się wesoło. Spostrzegły nieruchomą, czarną postać mężczyzny, krzyknęły, podbiegły i przyglądały się ciekawie, spokojne w swej nagości, połyskujące mokremi ciałami i rozbawione. Wplotły go w swój korowód, zmusiły biegać, obracać się i gonić. Przyciskały się do niego biodrami i twardemi, zimnemi od wody piersiami, śmiejąc się figlarnie i wskazując na niego palcami. Po chwili pierzchły ze śmiechem i szczebiotem, podobnym do głosów jaskółek, zaczęły szybko narzucać na siebie białe, miękkie kimona i przepasywać je szerokiemi obi[5].
Larsen oprzytomniał i uśmiechnął się, gdyż spostrzegł, że jest mokry od stóp do głowy.
Japońskie dziewczyny, już ubrane, znowu otoczyły go i jedna z nich dość dobrą angielszczyzną, przekornie pochylając główkę, uwieńczoną gumowym turbanem, skrywającym misterną fryzurę, zawołała:
— Gentleman powinien wysuszyć się i ogrzać. Mieszkamy w Hotelu Keyo. Wesoły domek herbaciany!... Mamma-San poczęstuje gentlemana cherry-brandy, herbatą z Hioge i, jeżeli gentleman sobie życzy, Mamma-San każe podać gorące, aromatyczne „skiaki“[6], grzaną saké i ryż... Mamma-San dobra, gościnna kobieta... My zagramy na „koto“[7], zatańczymy i zaśpiewamy pieśni gejszy-kamelji... Hotel Keyo, to — blisko... Tam świeci się w oknach i palą się lampki na werandzie. W ogródku dużo drzew kameljowych, bzu i azalji... Noc ciemna, duszna i gorąca... My umiemy śpiewać, tańczyć i zabawiać białych, dostojnych gentlemenów!...
Larsen był jeszcze pod wrażeniem przeżytych chwil, nie chciał, aby pierzchły bezpowrotnie, więc, nic nie mówiąc, szedł za dziewczętami, słuchał ich dziwnego szczebiotania i śledził zwinne ruchy ich wiotkich postaci.
— Hotel Keyo! — zawołała jedna z Japonek, potrącając go zlekka w wąską bramę z bambusowych tyk, oplecionych wijącemi się roślinami.
Krętemi, wąskiemi schodami Larsen podniósł się na wyższe piętro, co chwila zawadzając szerokiemi ramionami o cienkie ściany, uginające się pod jego ciężarem.
Za każdym razem mówił:
— Pardon me! Przepraszam!
Te słowa budziły śmiech idących za nim dziewczyn. Wreszcie weszli do malutkiej salki. Ściana zwrócona na wschód, była odsunięta, i Larsen przez wierzchołki rozłożystych drzew oleandru i kamelji ujrzał ocean, ciemny i potężny w tytanicznej zadumie. Na powierzchni szerokich, spokojnych fal migotały odbicia gwiazd, a trochę dalej sunęło czerwone światełko płynącej łodzi. Zupełnie na horyzoncie widniał połyskujący oświetlonemi iluminatorami duży okręt morski, dążący do Ameryki.
Larsen mimowoli zamyślił się i szepnął do siebie:
— Tam, na tym okręcie ruch, śmiech i gwar. Tam flirtują, obrabiają interesy, tańczą i grają w bridge’a. Tam jest wszystko, do czego musiało przyzwyczaić mnie cywilizowane życie Europy, a tymczasem...
Uśmiechnął się i dokończył:
— Czuję się znacznie lepiej i spokojniej tu, w nieznanym mi hoteliku, śród zabawnych rusałek, które porwały mnie z brzegu morza i ukryły tu...
Nagła fala jakiegoś dziecinnego szczęścia, jakiejś żywiołowej radości wezbrała mu w sercu, odwrócił się od morza i pierwszy raz spojrzał w oczy japońskich musme[8]. Stały zdziwione trochę, lecz rozumiały, że w duszy tego nieznajomego białego gentlemana musiało się coś dziać, więc cierpliwie wyczekiwały. Larsen zdjął kapelusz i długie, miękkie włosy bezładnemi kosmykami opadły mu na czoło i oczy. Odgarnął je szybkim ruchem i zaśmiał się wesoło. Jak ptaki, świergotać zaczęły w różnych językach dziewczęta, uwijać się dokoła gościa, przysuwać krzesła do stołu, wachlować Larsena i ścierać mu pot z czoła.
Olaf Larsen, wychowany w skromnej rodzinie urzędniczej, nie przyzwyczajony do towarzystwa kobiet, zmieszał się narazie i zarumienił. Dziewczęta odrazu to dojrzały, zamieniły między sobą kilka wykrzykników, z podziwem i sympatją przyglądając się gościowi. Szwed też przyglądał się swoim nowym znajomym. Było ich siedm. Wszystkie młode, gdyż najstarsza nie mogła mieć więcej nad 16 lat, w białych kimonach i barwnych gumowych czapeczkach, wydały się Larsenowi świeże i wesołe. Śród nich były przystojne, były też brzydkie, lecz wszystkie miały olśniewająco biało-różową cerę, szkarłatne usta, białe zęby i jarzące się, czarne, trochę skośne oczy, przykryte ciężkiemi powiekami o długich rzęsach. Stały spokojnie przed siedzącym gościem, rozumiejąc, że ogląda je, potem cofnęły się w głąb sali. Weszła mała, przystojna, choć już niemłoda Japonka, o bardzo ruchliwej twarzy, w jedwabnem, ciemno granatowem kimono, przepasanem obi ceglastego koloru.
Nisko przysiadłszy, ukłoniła się Larsenowi i z udanym gniewem, choć śmiejące się oczy zdradzały wesołość, zgromiła dziewczęta.
— Chazi! Wstyd! — zawołała.
Dziewczyny ze śmiechem rozpierzchły się, niby spłoszone stadko wróbli. Larsen usłyszał tupot miękkich sandałów na stopniach schodów i okrzyki uciekających: „Mamma-San! Mamma-San!“
Tymczasem „Mamma-San“ zagaiła rozmowę. Mówiła dość biegle po angielsku. Larsen mógł się z nią porozumieć. Dowiedział się, że „Mamma-San“ kazała dziewczynom przebrać się, zdjąć czepki i pokazać się gościowi w eleganckich strojach, bo co może gentleman pomyśleć o jej herbacianym domku?!
Larsen poprosił o porcję „skiaki“, a potem o herbatę i „cherry-brandy“ dla swoich nowych znajomych.
„Mamma-San“ wyszła zadowolona.
Larsen pozostał sam. Przeszedł się po sali, obejrzał ją i wzruszył ramionami. Na ścianach coprawda wisiały japońskie obrazki, długie, szerokie wstęgi z hieroglifami, lecz tuż obok stało rozklekotane pianino, a na niem gramofon. W kącie na niskim stoliku mieściła się ofiarna kadzielnica, a nad nią na półeczce w kącie złocony posążek bogini Kwan-Non. Mięszanina Wschodu i Zachodu nie podobała się Skandynawowi.
Wyszedł na terasę, wychodzącą na morze. Usłyszał plusk fal, wbiegających na mokry piasek wybrzeża, daleką monotonną piosenkę rybaka, brzęczenie i dzwonienie cykad... i nagle w ciemnym kącie jakiś dziwny szmer. Szybko spojrzał na prawo i spostrzegł w ciemnym kącie terasy skuloną postać niewieścią, zobaczył różowe kimono, haftowane dużemi niebieskiemi chryzantemami, złocisty pas „obi“, srebrne szpilki w dużej, kruczej fryzurze. Kobieta siedziała z głową, opuszczoną na piersi, i zasłaniała twarz szerokim rękawem kimona. Plecy jej i ramiona wstrząsały łkania, tak ciche, że Larsen nie mógł nic dosłyszeć. Kobieta nie spostrzegła przyglądającego się jej mężczyzny.
Larsen nie wiedział co robić. Postanowił cofnąć się. Lecz skrzypnęły deski terasy i kobieta podniosła zapłakane oczy. Wtedy ujrzał śliczną delikatną twarzyczkę o smutnych, czarnych oczach i pięknie rozchylonych ustach. Patrzyła ze strachem i ździwieniem. Szybko otarła chusteczką oczy i wstała. Była to dość wysoka dziewczyna, a pod miękkiemi fałdami szerokiego kimona wyczuwało się silne, młode, wiotkie ciało. Jednak około ust pięknej musme zarysowały się głębokie zmarszczki bólu.
— Przepraszam San! — szepnął Larsen.
Westchnęła i weszła na salę. Przy świetle lampy jeszcze bardziej występowała niezwykła dla Japonki uroda, wysoki wzrost i melancholijna twarz. Uśmiechnęła się smutno i, wyciągając rękę, rzekła po angielsku:
— Nazywam się Mali! Mali-San... Proszę siadać.
Dystyngowanym ruchem wskazała mu krzesło i usiadła.
Tymczasem wypłynął księżyc. Morze stało się srebrne, połyskujące niby rybią łuską, a w płynnem srebrze utonęły bez śladu odbicia gwiazd i światełka na łodziach rybackich, tylko parowiec świecił żółtemi otworami iluminatorów oddalając się coraz bardziej. Na tle zielonego nieba czarnemi wydawały się korony drzew i zarysy budynków.
— Zgaszę na chwilę światło, — cichym, melodyjnym głosem rzekła Mali-San, widząc zapatrzoną na morze twarz Larsena. W odpowiedzi skinął tylko głową. Lampy zostały zgaszone. Blada twarz, z szeroko rozwartemi, rozmarzonemi, a tęsknemi oczami, patrzącemi gdzieś wewnątrz duszy tej smutnej dziewczyny, dziwne uczyniła wrażenie na Olafie.
Obejrzał się. W miękkiem świetle księżyca wszystkie przedmioty nabrały innych, niewyraźnych kształtów. Już nie raziły wzroku ani zniszczone pianino, ani gramofon i taki obcy dla tej malutkiej przezroczystej salki ciężki, niezgrabny stół. Cicho drgające promienie księżyca wypełniły wszystkie zakątki i złagodziły je, upiększyły. Księżyc płynął, podobny do pięknego, srebrzystego łabędzia, prującego przestworza dumną i połyskującą piersią. W duszy Szweda wrażenia składać się zaczęły w korowód rymów. Przeniósł wzrok na dziewczynę. Siedziała nieruchoma, zapatrzona i zasłuchana. Z ramion zsunęło się kimono, obnażając piękną szyję i pierś. Larsenowi wydało się, że z barwnego kielicha czarownego kwiatu wychyla się marmurowa postać kobieca, bezwładna od zachwytu, z lękiem oczekująca na chwilę przebudzenia.
— Bajka... bajka! — szepnął Larsen, lecz szept ten usłyszała Mali-San. Spojrzała na siedzącego gościa, szybkim ruchem poprawiła kimono i wstała zmieszana.
— Jak pięknie! — powiedziała ledwie dosłyszalnym głosem, podobnym do westchnienia, oczami wskazując na niebo i morze. Zapaliła lampy i podeszła do wiszącego w kącie lustra. Teraz dopiero Larsen spostrzegł, że ma we włosach płonący, jak ogień, kwiat kamelji.
W tej chwili wbiegły przebrane we wzorzyste kimona dziewczęta, niosąc ze sobą talerze, kieliszki i butelki. Szybko nakryły stół i rozsiadły się na podłodze, uśmiechnięte i uprzejme.
„Mamma-San“ wprowadziła służącą z półmiskiem, na którym jeszcze syczało gorącym, rozpryskującym się masłem soczyste „skiaki“ i stała biała butelka z grzaną wódką ryżową — saké.
Larsen nie wiedział co robić. Zajadać przysmaki i widzieć śledzące każdy jego ruch oczy dziewcząt, to żenowało go. Zmieszany spojrzał na Mamma-San. Odrazu przyszła mu z pomocą i objaśniła, że może zaprosić do stołu jedną z dziewcząt. Larsen ucieszył się i podszedł do Mali-San.
— Bardzo dobrze! — kiwnęła głową właścicielka hotelu. — To kosztuje pięć jenów.[9]
Larsen zmarszczył czoło. Życie codzienne tchnęło na niego swoją brutalnością. Bajka już gotowa była prysnąć. „Mamma-San“ spostrzegła to i rzekła:
— Powiedziałam, żeby nie było nieporozumienia. Mali-San jest gejszą i dlatego jej towarzystwo przy stole ceni się drożej. Tylko to chciałam powiedzieć.
Odeszła, a za nią jedna po drugiej wyślizgnęły się z pokoju dziewczyny.
Larsen pozostał z Mali-San. Jadła z wdziękiem, piła saké małemi łykami, mile marszcząc foremny nosek, usługiwała gościowi, nakładając mu jedzenie, napełniając trunkiem drobny kieliszek i zabawiając go rozmową o błahych rzeczach. Opowiadała o teatrze, o strojach i o jakimś rosyjskim oficerze, który wczoraj chciał pocałować jedną z dziewczyn, lecz był pijany i przez pomyłkę schwycił i pocałował starą służącą.
— Oficer krzyczał na cały hotel, a staruszka była uszczęśliwiona, wsadziła sobie do fryzury jakiś żółty kwiatek i przez cały dzisiejszy dzień wzdychała.
Zaśmiała się, jak srebrny dzwoneczek, lecz w tym śmiechu Larsen wyczuł wysiłek i przymus.
— Niech Mali-San mnie nie bawi temi opowiadaniami, bo one nie zajmują jej bynajmniej...
— Dlaczego? — spytała, podnosząc na niego oczy. — Przecież gentleman przyszedł tu, aby się zabawić?
— Nie wiem, poco tu przyszedłem, — odpowiedział.
— Więc trzeba się bawić! — rzekła poważnym głosem. — Młody gentleman powinien się bawić wesoło. Staram się go zabawić... Po kolacji będziemy tańczyć i śpiewać, a teraz wesoła uczta...
Nalała mu kieliszek saké i dotknęła ustami swego, uśmiechając się do Larsena.
Szwed zamyślił się i po chwili rzekł:
— Niech Mali-San opowie mi o sobie! Dobrze?
Obojętnie, widocznie z przyzwyczajenia, zaczęła recytować:
— Rodzice oddali mnie do szkoły gejsz w Tokio. Nauczono mnie śpiewać i tańczyć. Później wstąpiłam do przedsiębiorcy; bardzo to bogaty człowiek, ma dwa domy przy ulicy Ginza. Śpiewałam po restauracjach tokioskich, a teraz właściciel podpisał kontrakt z Hotelem Keyo, i tu zabawiam gości...
Umilkła, patrząc tajemniczemi oczami na Larsena.
— To wszystko? — spytał. — A serce? A dusza?
— Serce gejszy śpi, a dusza powinna być zawsze wesoła! — odparła z uśmiechem.
— Żadna siła nie zmusi serca spać, gdy słońce wschodzi... — szepnął młodzieniec.
— Moje słońce już zaszło... — odparła nagle ponurym głosem i na rzęsach zawisły łzy.
— To się zdarza... — ciągnął dalej Larsen. — Lecz wschód był... zapewne był...
— Trwał chwilę jedną i tem smutniejszym mi się wydaje wieczór, — z westchnieniem odpowiedziała gejsza. — Ale to nie wesoła rozmowa...
— Być może... — odparł i umilkł.
— Gentlemeni lubią zwykle pytać nas o to, — powiedziała zimnym tonem. — Dowiedzą się i zapomną za chwilę...
Larsen zarumienił się.
— Ma rację! — pomyślał. — Za pięć jenów każdy ma, prawdopodobnie, prawo zadawać takie pytania i zaglądać do duszy tej smutnej gejszy.
Czuł się zawstydzony i był na siebie zły.
Lecz Mali-San wstała i podeszła do niego. Położyła mu małą, wypieszczoną dłoń na ramieniu i, pochylając się do ucha, szepnęła.
— Widziałam, jak pan patrzył na morze i księżyc. Gentleman jest nie podobny do tych innych, którzy upijają się tu, śpiewają tak głośno i brzydko i starają się objąć nas i pocałować. Ja wiem, ja wiem, że gentleman jest inny!
Larsen zajrzał dziewczynie w oczy. Pozostały tajemnicze, a myśl i uczucia krył połysk, nadany przez naturę oczom wyłącznie azjatyckiej kobiety.
— Mali-San mówiła to samo wczoraj komu innemu? — zapytał.
— Gentleman pytał o moją duszę, a gdy dusza moja przemówiła, gentleman nie zrozumiał tego...
Larsen chciał na to odpowiedzieć, lecz weszła „Mamma-San“, a za nią wszystkie dziewczęta. Podano herbatę i nieodzowne we wszystkich domkach herbacianych cherry-brandy. Dziewczęta piły herbatę z małych filiżanek i maczały usta w kieliszkach, napełnionych wiśniowym płynem.
Rozległy się śmiechy i żarty. Wkrótce na salę weszło kilku Europejczyków i dwóch japońskich kupców. Rozsunięto jedną ze ścian i oczom Larsena ukazała się druga sala, trochę większa od tej, w której się znajdował. Nowi goście zajmowali stoliki i zamawiali coś do jedzenia i picia; część dziewczyn, na znak właścicielki, przeniosła się tam.
— Czy to też gejsze? — spytał swojej towarzyszki Larsen.
— Nie! — odparła, wzgardliwie podnosząc ramiona. — To — Joro.
— Joro? — powtórzył Larsen.
— Tak! Takie same nieszczęśliwe niewolnice, jakie zamieszkują Josziwarę w Tokio lub tu — w Jokohamie. Może trochę szczęśliwsze, gdyż mogą zmieniać miejsce pobytu i nie są niewolnicami dłużej, niż na termin kontraktu. Zresztą są tak samo pogardzane przez wszystkich... Do takiej sprzedajnej kobiety nikt się nie zbliży na ulicy i nikt publicznie nie zechce z nią rozmawiać...
Larsen dopiero wtedy zrozumiał, do jakiego hotelu trafił, lecz jakiś głos wewnętrzny kazał mu tu pozostać.
Kilka starszych Japonek wniosło tymczasem coś w rodzaju estrady, pokryły ją czystemi totami i wyszły. Po chwili powróciły z „koto“ i „semisen“[10] w rękach i uklękły. Wkrótce zaczęły grać. Tęskne, jednostajne motywy, przypominające wycie lub świst wiatru, przechodziły w skoczne, dzikie dźwięki.
Dwie Joro w długich kimonach i w pstrych czepkach zaczęły coś śpiewać piszczącemi głosami, ilustrując piosenkę ruchami rąk i wachlarzy, przyklękały, siadały i znowu wstawały. Wreszcie skończyły i, upadłszy na kolana, złożyły przed obecnymi pokłon do ziemi.
— Mali-San! — krzyknął jakiś gruby, o czerwonej, pijackiej twarzy Francuz.
— Mali-San! — powtórzyło całe towarzystwo.
Larsen obejrzał się, lecz gejsza już odeszła. Zjawiła się po chwili na estradzie, w ciemnych szatach, zazdrośnie skrywających ręce i szyję.
Przy dźwiękach nisko nastrojonego semisenu zaczęła melodeklamację. Była to opowieść wdowy, tęskniącej po mężu-bohaterze, poległym na wojnie. Zbolała twarz, drgające usta i pełne łez oczy gejszy świadczyły o wielkim talencie deklamatorki. Dawano jej ogłuszające brawa. Powtórzyła swoją muzyczną opowieść, a później zatańczyła heroiczny taniec gejszy-pieśniarki bojowej. Gdy schodziła z estrady, czerwony Francuz zerwał się z krzesła i chciał schwycić ją wpół. Wymknęła mu się wężowym ruchem i, odszedłszy parę kroków, zawołała dumnie i groźnie:
— Nie jestem przyzwyczajona do takich obyczajów. Jam gejsza! Jeżeli to się raz jeszcze powtórzy, nie będę więcej śpiewała i tańczyła...
Pijany marynarz sunął jednak do niej, trochę zataczając się na nogach i rozstawiając ręce. Mali-San jednym skokiem była przy Larsenie. Szwedowi pociemniały nagle oczy, wstał i podszedł do Francuza.
— Ta gejsza jest w mojem towarzystwie, mój panie! — rzekł dobitnie, wpatrując się w oczy pijaka.
— Pardon! — odparł Francuz, zmiarkowawszy, że dalej nie może już napastować gejszy. — Nie wiedziałem...
Powrócił do towarzystwa trochę zmieszany i już bardziej przyzwoity w słowach i ruchach. Przybiegła Mamma-San, zaczerwieniona i oburzona, i tłumaczyła:
— Cudzoziemcy nie umieją obchodzić się z gejszami. Stary zwyczaj wymaga grzeczności względem nich i pewnego szacunku, ponieważ w dawne czasy gejsze oddały wielkie usługi ojczyźnie, walcząc z wrogami na morzu i lądzie obok samurajów[11]. Cudzoziemcy, po dłuższym pobycie w Japonji, nigdy już sobie nie pozwalają na niegrzeczne żarty względem gejszy.
Larsen spojrzał na Mali-San. Siedziała ze spuszczonemi oczami i ciężko oddychała.
Gdy wzburzona właścicielka hotelu odeszła, gejsza uśmiechnęła się boleśnie i szepnęła:
— Ten obcokrajowiec zna nasze obyczaje, lecz widzi kwiatek kamelji w moich włosach i dlatego pozwala sobie na napastowanie mnie i na niegrzeczność...
Larsen nie chciał rozpytywać Mali-San o znaczenie kwiatu kamelji, zdawało mu się, zresztą, że wszystko rozumie. Gejsza po chwili zaproponowała mu przechadzkę po ogrodzie. Zgodził się natychmiast. Weszli w aleję wśród drzew i usiedli na plecionej kanapce. Zdala dochodziły ich śmiechy i śpiewy pijanego towarzystwa, zabawiającego się w hotelu. Za parkanem z przystrzyżonych akacyj, niewidzialny muzyk grał na „koto“ i coś sobie mruczał pod nosem. Darły się cykady, rade z ciepłej nocy księżycowej. Od czasu do czasu pluskała, płaszcząc się na piasku, nadbiegająca fala.
Milczeli oboje, zasłuchani i pełni drażniącego oczekiwania. Pierwsza odezwała się dziewczyna:
— Przed rokiem pokochałam cudzoziemca. Był bardzo dobry dla mnie. Wykupił mnie od przedsiębiorcy i obiecał, że zawiezie do swego kraju, aby prosić rodziców o pozwolenie na poślubienie mnie. Dla niego zmieniłam wiarę naszą i modlić się do Chrystusa nauczyłam...
Umilkła, zapatrzona w przeszłość.
— Cóż się stało potem? — spytał, biorąc gejszę za rękę, Larsen.
— Cudzoziemiec odjechał i nigdy już o nim nic nie słyszałam, — odparła. — Zwykła historja, często się ona zdarza naszym gejszom. Każda z nas marzy o mężu, rodzinie, własnym domu, a szczególnie o mężu-Europejczyku. Japończyk źle się obchodzi z kobietą. My zaś widzimy, że inaczej postępują biali gentlemeni. Często z tego powodu barwne motyle, marzące o słońcu, palą swe skrzydła w płomyku świecy... Takim motylem byłam ja...
Westchnęła i po chwili ciągnęła dalej:
— Od tego czasu zmuszona jestem nosić kwiat kamelji, jako oznakę wykreślenia mnie z kasty prawdziwych gejsz, mających dwie fałdy na ramionach — emblemat niewinności. Jestem już gejszą hotelową. Jeden krok i — stanę się „Joro“...
Wzdrygnęła się cała i głowę spuściła na piersi. Larsen znowu zobaczył skuloną postać z drżącemi od cichych łkań ramionami.
Długo jeszcze rozmawiali ze sobą gejsza i Szwed. Szczyt Fudżi-Jamy, na nowo płonącej, ujrzał ich przechadzających się po brzegu morza i stąpających pomiędzy wodorostami, muszlami i małemi, zwinnemi krabami.
Gdy Larsen odchodził, w klapie tużurka miał czerwoną kamelję, a do przystanku tramwajowego odprowadzała go Mali-San w ciemnem, skromnem kimonie i długo stała, patrząc za oddalającym się wozem.
Odtąd Larsen stał się częstym gościem w Hotelu Keyo.
Nigdy jednak nie wchodził wewnątrz, gdyż wstręt ogarniał go na wspomnienie pijanych Europejczyków w małej sali z gramofonem i zniszczonem pianinem, z małemi, wiotkiemi „Joro“ o niewolniczo uśmiechniętych twarzyczkach, zawsze smutnych oczach i o zbierających się na płacz umalowanych ustach.
Podchodził zwykle do bramy hotelowej, wywoływał „Mamma-San“, płacił jej dwadzieścia jenów, zabierał ze sobą gejszę i odchodzili razem na cały dzień. Błąkali się po parku, lub jechali do Tokio. Tu Mali-San oprowadzała go po mieście. Obiad i kolację jedli w małych restauracyjkach japońskich, gdzie gejsza żądała „koto“ i, przygrywając sobie, śpiewała pieśni o dawnych bohaterach, a później treść ich opowiadała mu po angielsku. Najczęściej Mali-San śpiewała lub deklamowała o odważnych, awanturniczych wyprawach japońskich żeglarzy, mord i płomień niosących do smętnej Korei, lub do wspaniałych, dumnych Chin. Larsen wynajdywał w tych legendach, opowiadanych śpiewnym głosem, podobieństwo do skandynawskich sag i rozumiał, że zaborczość wytwarza jednakowe typy i charaktery we wszystkich ludach i rasach, niezależnie od ich wiary, pochodzenia i potężnych wpływów natury.
Gdy gejsza milkła, Szwed zaczynał cichym głosem snuć opowieść o skandynawskich wikingach, tych odważnych piratach, którzy z tonących we mgle rodzimych fiordów odbywali dalekie pławby. Opowiadał, że w obcych krajach pozostawiali kości swoich rycerzy i swoje dynastje, potężne i bezwzględne, krwią znacząc swe panowanie; rymami, mocnemi jak bałwany północnego morza, wysławiał wikinga Fingala, który osiadł na wyspie Staffa i opanował Szkocję; powtarzał pieśń bojową boskiego Osjana-ślepca i przysięgę Finna-zdobywcy. Gdy mówił, widział przed sobą ostre, uwieńczone głowami końskiemi, wysokie dzioby długich łodzi Skandynawów; szerokie, skośne żagle; ludzi, zakutych w żelazne zbroice i okrągłe hełmy; wstawały przed nim wnętrza domów wikingowych, o ścianach z potężnych kloców sosnowych, z wiszącemi na nich, nigdy nie rdzewiejącemi mieczami przodków, posiekanemi tarczami i hełmami; słyszał wycie wichru, szum i plusk spienionych fal siwego morza, odgłosy i zgiełk bitwy, krzyki zwycięzców i jęki niewolników; biły mu w oczy blaski od ognisk ofiarnych na cześć groźnego boga Odina i dochodziły pienia kapłanów w białych szatach, z wieńcami z lilij wodnych na rozwianych, srebrnych włosach.
Zasłuchana i zapatrzona Mali-San nie odrywała oczu od natchnionej, pałającej zachwytem smagłej twarzy Szweda.
Nieraz dnie całe schodziły im na marzeniach i wspomnieniach, które nosili we krwi, odziedziczonej po rycerskich przodkach.
— Skądżeś się wzięła taka? — pytał dziewczyny Larsen.
— Mój dziad w siódmem pokoleniu nosił na lewem ramieniu wytatuowany od kolebki okręt żaglowy — odpowiedziała.
— Co to znaczy?
— To znaczy, że był „dajmio“, księciem, panującym nad całym klanem. Mały to był klan! Skalista wyspa Risziri na północ od Hokkaido, na morzu, gdzie nawet podczas wiosny suną góry lodowe. Lecz dumny i odważny był ten dajmio. Zagony czynił pod brzegami Azji, zdobycz i jeńców przywoził, a w wojnach Daj-Nippon[12] był w pierwszych szeregach ze swymi zwinnemi „chomajsen“.[13] Przeszły wieki i upadł ród Risziri, zubożał, w rybaków się zmienił, a później przeszedł nawet do kasty „heiminów“-wieśniaków. Jednak pamiętamy o sławnych dajmio — przodkach z Risziri i przechowujemy dawną sławę rodu... w opowieściach, pieśniach i tańcach rycerskich... Na więcej nas nie stać!...
Larsen w towarzystwie japońskiej gejszy czuł się lepiej niż w najbardziej wytwornem towarzystwie, gdzie sztukę i natchnienie uważano za rozrywkę, nie za treść życia wybrańców. Przywiązał się do Mali-San, a na tem tle zjawiło się coś więcej. Silny, czysty i śmiały młodzieniec powiedział o tem dziewczynie, obiecał, że wykupi ją od „Mamma-San“ i przedsiębiorcy, trzymającego w ręku „gejsze-kamelje“, poślubi ją, poczem całe życie zejdzie im w marzeniach i natchnieniu; czuł, że stanie się wielkim poetą i że ona — mała, skrzętna gejsza „momoirono“[14] będzie jego muzą. Postanowił pracować jak najwięcej, aby prędzej zarobić potrzebną dla wykupienia Mali-San ilość jenów.
Gejsza, słuchając go, uśmiechała się smutno.
— Nie wierzysz mi, Mali-San? — pytał. — Nie wierzysz...
— Wierzę — odparła, przyciskając jego rękę do swego policzka. — Wierzę, lecz wiem, że życie jest zdradliwe, i nie przeczuwamy, co może nam przynieść jutro.
— Nic nie zmieni mego postanowienia! — zawołał Larsen, energicznie potrząsając głową.
— Wierzę... — powtórzyła. — Nie mogę nie wierzyć, bo już powiedziałam ci, że jesteś inny, nie podobny do reszty gości Hotelu Keyo. Nie jesteś podobny nawet do tamtego, przez którego stałam się gejszą-kamelją! Niczego ode mnie nie żądasz. Jesteś szlachetny i czysty, jak śnieg ze szczytu Fudżi. Przy tobie zapomniałam o swojej tęsknocie za tamtym i o rozbitem życiu z jego marzeniem o szczęściu...
Więcej już o tem nigdy nie mówili, czując jednak, jak coraz głębiej przywiązanie i zachwyt wzajemny opanowują ich myśli i serca.
Pięć miesięcy trwała znajomość szwedzkiego poety z japońską gejszą; Larsen wpadał w rozpacz za każdym razem, gdy odprowadzał Mali-San do bramy Hotelu Keyo i słyszał głosy mężczyzn i śmiech małych „Joro“. Zdążył posłać do Stockholmu i wydać tam pierwszą książeczkę poezyj japońskich pod tytułem „Szkarłatny kwiat kamelji“. Książeczka miała powodzenie i pierwsza cegiełka wyzwolenia dziewczyny była założona.
Pewnego dnia, gdy Larsen wybierał się z Tokio jechać do Jokohamy, nadszedł list. Redakcja zawiadamiała go, że, pozostawiając go korespondentem swoim na Japonję, daje mu zlecenie jechać do Kanady, napisać szereg wrażeń z podróży po tym kraju i wybadać szczegółowo kwestję emigracji, za co pewne towarzystwo okrętowe miało mu zapłacić znaczną sumę. Do listu załączono czek bankowy na podróż. Larsen szybko obliczył, że spełniając zlecenie redakcji, będzie mógł wykupić Mali-San. List ten jednak obok radosnej nowiny o szybkiem wyzwoleniu dziewczyny zwiastował też smutną wieść o zbliżającej się rozłące.
Wysłał depeszę do redakcji i pojechał do Jokohamy.
Mali-San wysłuchała nowiny ze spuszczonemi oczami, lecz gdy je podniosła, Larsen nic w nich nie dostrzegł. Wschodni połysk zazdrośnie ukrył rozpacz i tęsknotę, czające się w głębi czarnych źrenic. Poszli razem do towarzystwa okrętowego, dowiedzieli się o najbliższym statku, odchodzącym do Kanady. Larsen zmienił tu przysłany mu czek i nabył bilet.
W parę dni potem, Mali-San dżenerikszą zajechała na przystań okrętową, trzymając w ręku mały pakuneczek, zawinięty w różową jedwabną chusteczkę.
Okręt już stał gotowy do drogi. Z dwóch potwornych kominów buchał czarny dym, zgrzytały łańcuchy i warczały bloki parowych kranów, wciągających na pokład paki z towarami i kufry pasażerów; wszędzie uwijali się majtkowie, agenci okrętowi, stewardowie restauracyjni, sanitarjusze w białych fartuchach. Pomostami, przerzuconemi z brzegu na pokład, płynęła dwoma potokami odjeżdżająca i odprowadzająca publiczność. Czarne krypy węglowe, przyczepione do burty okrętu, wyładowywały resztki węgla. Długi sznur ludzi, schylony pod ciężarem koszów, podnosił się schodami do otwartej luki i wysypywał węgiel do wnętrza statku, poczem zbiegał z powrotem, niby potworna stonoga.
Zamieszawszy się w tłumie, Mali-San weszła na pokład i odszukała kabinę Larsena. Już był rozlokowany zupełnie i czekał na gejszę. Przyszła cicha, trochę bledsza, niż zwykle, z oczami, przykrytemi długiemi rzęsami. Podług zwyczaju złożyła ukłon, podała Larsenowi rękę i na chwilę usiadła na małym tabureciku. Przez chwilę oglądała kabinę, lecz wnet wstała i zaczęła rozwiązywać różowy pakuneczek. Wydobyła talerzyk z kupką pomalowanego na różowo ryżu, wonną świeczką ofiarną, pęk różnobarwnych serpentyn i mały koszyczek czerwonych kwiatów. Zaczęła się krzątać. Koszyczek powiesiła na haku, wkręconym do sufitu. Na stoliku postawiła talerzyk z ryżem, do którego wetknęła świeczkę i zapaliła ją. Usiadła z powrotem na tabureciku i wzrokiem śledzić zaczęła smugę wonnego dymu ze świeczki.
Smuga ta zmieniała się w falującą płachtę, wiszącą w powietrzu, a falowania jej słabły. Jeszcze chwila, i zdawało się, że mały obłok znikł bez śladu, lecz nagle przeleciał jakiś niewidzialny prąd, gwałtownie podniósł szarą płachtę, cisnął ją nadół, porwał, poszarpał na strzępy i rozproszył...
Mali-San ciężko, prawie z jękiem westchnęła.
— Zły omen... — szepnęła, nie patrząc na Larsena.
— Uspokój się! — rzekł, zrozumiawszy jej myśl. — Patrz! Świeczka twoja snuje nowe smugi dymu, już układają się w sieć, staje się ona coraz gęstszą i po chwili nową utworzy płachtę, która będzie tak, jak pierwsza, wisieć i falować w powietrzu...
— Być może, — rzekła z westchnieniem — lecz będzie to już coś innego...
Oczy załzawione podniosła na wzruszoną twarz młodzieńca i przyglądała się bacznie, uporczywie, jakgdyby zapamiętać chciała każdy rys.
Larsen nie wiedział, jak ją uspokoić. Ciężkie są, nieuchwytnie drażniące, a pełne zakłopotania ostatnie chwile przed rozłąką. Milczeli...
Nagle uderzono w gong. Dźwięki, trwożne i naglące, drżały w powietrzu, biegły i płoszyły myśl, budząc pośpiech i oczekiwanie zbliżającej się ważnej chwili.
— Koniec... — szepnęła Mali-San. — Sygnał na odejście odprowadzających...
Wstała, wzięła szczyptę ryżu i zawinęła ją do chusteczki; zgasiła świeczkę i, wsunąwszy serpentyny do rękawa kimona, zbliżyła się do Larsena.
— Powracaj prędko i szczęśliwie! — szepnęła, kładąc mu główkę na pierś. — Będę dla ciebie dobrą żoną, jeżeli nie zapomnisz o mnie...
— Mali, Mali-San! — zawołał Larsen i, po raz pierwszy przygarnąwszy do siebie dziewczynę, jął całować jej oczy i usta.
Gong zadzwonił jeszcze raz.
Wyszli na pokład. Gdy już miała wejść na mostek, prowadzący na brzeg, zatrzymała się, wzięła Larsena za ręce i zajrzała w oczy. Znikła tajemnicza powłoka błysków i Larsen ujrzał w źrenicach gejszy całą otchłań rozpaczy i bólu.
— Goki gen-jo! Bądź zdrów! — szepnęła i wsunęła mu do ręki pęk serpentyn. Drugi ich koniec pozostał w dłoni Mali-San. Zbiegła na przystań, przerzuciła wstęgi serpentyn przez poręcze mostku i stała na brzegu, połączona z wysokim, jasnowłosym Szwedem pasmami jaskrawych wstęg.
Gong wydzwonił trzy razy, trzy razy odpowiedziała mu syrena okrętowa; rozległy się gwizdki kapitana i komendorów, zaturkotały koła odstawionych mostków, zawarczała maszyna, wyciągająca kotwicę, zagrała orkiestra i statek drgnął.
— Sajonara... Tegàmi... Do widzenia... Listy... — doszedł Larsena głos gejszy.
Statek odchodził coraz dalej od brzegu, ale Larsena łączyły z Mali-San ciągnące się barwne serpentyny. Wkrótce jedna po drugiej poczęły się zsuwać do wody... Czerwona, żółta, kręcąc się w powietrzu, upadły. Za niemi niebieska, zielona... i tylko biała rozwija się jeszcze i łączy tych dwoje ludzi, lecz szybko zmniejsza się zwój białej wstążki. Dziewczyna wyjmuje z rękawa nożyce i przecina pasemko, pozostający w jej dłoni koniec rzucając w powietrze. Leci biała wstęga jeszcze przez kilka chwil za odpływającym okrętem.
— To są wspomnienia Mali-San o mnie... — domyślił się Larsen, zdejmując kapelusz i wymachując nim nad głową.
Długo stał na pokładzie, wpatrując się w samotną postać, wciąż pozostającą na brzegu. Wiedział, że stoi tam dziewczyna o tęsknych, zapłakanych oczach, ze szkarłatną kamelją w kruczych włosach.
Wkrótce budynki portowe, wybrzeże i stojąca na niem postać zniknęły we mgle oddalenia. Larsen westchnął i odszedł od parapetu.
∗ ∗
∗ |
Czy Olaf Larsen okazał się innym niż biali gentlemeni, którzy lubią odwiedzać Hotel Keyo, tonący śród kwitnących drzew i krzaków, w Hommoku, małej wiosce za Jokohamą, tuż przy brzegu oceanu?
Czy doczekała się smętna gejsza z rodu zubożałych dajmio swego złotowłosego Skandynawa-marzyciela?... Czy zapomniała już o szkarłatnym kwiatku kamelji? Czyżby pozostała śród gejsz-„momoirono?“
Czy też, być może... Olaf Larsen przybył do Japonji z pieniędzmi i najlepszemi zamiarami zapóźno... wtedy, gdy cała Jokohama, zburzona przez podziemne siły, legła w gruzach, a malutkie Hommoku zginęło bez śladu, zmyte z powierzchni ziemi olbrzymim bałwanem, rzuconym przez ocean na wyspę Nippon, wstrząsaną rękami ukrytych w głębi ziemi szatanów?
Hommoku znikło w otchłani morza... Kto wie, czy nie spoczywa na jego dnie ciało pięknej gejszy-kamelji, pełnej natchnienia, marzeń i szlachetnej prostoty, ciało Mali-San, ukojonej na zawsze...
- ↑ Ręczny wózek dwukołowy.
- ↑ Długa, luźna szata o szerokich rękawach.
- ↑ Pantofle.
- ↑ Co to za pan?
- ↑ Obi — wzorzysty, szeroki pas.
- ↑ Wytworna potrawa japońska z kury.
- ↑ Koto rodzaj lutni.
- ↑ Musme — dziewczyna.
- ↑ Jen = ½ dol. amerykańskiego.
- ↑ Semisen — rodzaj cytry.
- ↑ Samuraj — rycerz.
- ↑ Daj-Nippon — Japonja.
- ↑ Żaglowe okręty.
- ↑ Szkarłatna.