Tresowane dusze/Akt trzeci

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Tresowane dusze
Podtytuł Sztuka w trzech aktach
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom I
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT TRZECI.
(Ta sama dekoracja co w akcie pierwszym. Ciemno zupełnie na scenie i pusto, po chwili dopiero słychać w sieni zgrzyt klucza, poczem widać przez szklane szyby drzwi, jak w sieni ktoś zapala elektryczność, potem wchodzi Parnes w palcie, z kołnierzem podniesionym, do uszów, dalej, za nim, Juszka, także w palcie i w kapeluszu. Parnes zapala elektryczność i idzie do swego biurka. Juszka z papierosem w zębach, blady aż zielony, stoi na środku sceny).
SCENA I.
JUSZKA, PARNES.
ஐ ஐ
PARNES.
(Także wybladły, wymięty i trochę pijany, włosy mu spadają na nos).

Poczekajcie kolego... tylko napiszę sprawozdanie z dzisiejszego posiedzenia.

JUSZKA.
Padam do nóg... to ładnie potrwa. Czemużeś w kawiarni nie pisał?
PARNES
(pisząc).

A no... niewiem. Starzeję się, czy co... ale już nie umiem w tym krzyku i hałasie pisać. Strasznie mi to na... uważasz kolego, na nerwy działa.

JUSZKA.

Mnie tam wszystko jedno! Ja mogę między stadem hippopotamów pisać. Taką mam demoniczną wprawę.

PARNES.

To i ja miałem... ale widzisz kolego w dziennikarstwie to najwięcej się zużywa i tępi... rozum i nożyczki... o!...

(Juszka wyjmuje z kieszeni skrypt i czyta).
JUSZKA.

Wiesz co czytam?

PARNES.

To skąd mogę wiedzieć?

JUSZKA.

Mój jutrzejszy artykuł o tobie!

PARNES.
Czemużeście się mnie czepili?
JUSZKA.

Po kolei każdego się będziemy czepiać z waszej redakcji. Ty trochę się wybiłeś swoją niedzielną kroniką, więc musimy cię zniszczyć.

PARNES.

E! całujcie psa w nos!

JUSZKA

Ileś ty klas skończył?

PARNES.

A co ci do tego?

JUSZKA.

Bo ja tak tu o tobie napisałem: „Człowiek bez wykształcenia, który skończył zaledwie pięć klas ośmiela się“...

PARNES
(z flegmą)

Nie pięć klas ale cztery skończyłem. A potem... co mi tam... pisz sobie co chcesz.

JUSZKA
(chowa skrypt i wzdycha).
Psie życie!... człowiek chętnieby wyspał się raz porządnie a tu trzeba się całą noc włóczyć i za skandalami albo za sensacjami polować.
PARNES
(sentencjonalnie).

To zawsze lepiej niż być diurnistą.

JUSZKA.

A!... (ziewa). Ile ja już nocy nie spałem...

PARNES.

Poczekaj... pójdziemy jeszcze do „Grandu“. Może tam się co dowiemy. To na jutro nic niema. Będzie plantator znów darł włosy z głowy.

(Chwila milczenia).
JUSZKA
(zaczyna chodzić po redakcji).

Co piszesz?

PARNES.

A no... sprawozdanie z tego posiedzenia.

JUSZKA.

Ja już napisałem. Tak, kropnąłem skandalicznie Siekluckiego, że chyba mi wreszcie odpowie.

PARNES.
Nic ci nie odpowie. (Wstaje). Masz papierosa?
JUSZKA.

Mam! (zapalają papierosa) idziemy?

PARNES
(siada na stole).

Zaraz!... (Ziewa). A!... spać mi się chce Juszka.

JUSZKA
(siada obok niego).

A!... (ziewa). Spać mi się chce Parnes.

PARNES
(sentymentalnie).

Wiesz... my to gorzej górników w kopalniach... cały dzień... całą noc... i tak ciągle w kółko...

JUSZKA
(smutno).

A... no... tak ciągle w kółko.

PARNES
(sennym głosem).

Po tych knajpach...

JUSZKA
(sennie).
Po tych szynkach...
PARNES
(jak wyżej).

Ciągle tropić...

JUSZKA
(jak wyżej).

Ciągle węszyć...

PARNES.

Psie życie!

JUSZKA.

Psie życie!...

(Siedzą, paląc machinalnie papierosy i patrząc na końce butów).
PARNES
(cicho).

Niedługo świtać zacznie.

JUSZKA.

Ha... no... (po chwili mówi cicho). „Tak, jasny świt, tak jasny dzień“.

PARNES.

Zmęczony jestem Juszka! Trumnę mam w sobie!

(Palą, wreszcie cicho obaj gwizdać zaczynają „Ja beira Supé“, wreszcie Parnes wali się na stół).
JUSZKA
(siłą woli nabiera energji, zeskakuje ze stołu i targa Parnesa).

Chodź!... pójdziemy do „Grandu“...

PARNES.

Spać chcę!...

JUSZKA.

Chodź! wypijemy ze dwa kapucynery i będzie ci zaraz dobrze... Wstawaj... ty... dekadencie!...

PARNES
(mówi pół dziecinnym głosem, naciągając pod głowę dzienniki).

Zimno mi!

JUSZKA.

Chodź, rozgrzejesz się w knajpie.

PARNES
(jak wyżej).

Poczekaj!

JUSZKA.

Dymę dostaniesz... kronik niema... chodź... musimy jeszcze iść do inspekcji policji po notatki.

PARNES
(z żalem podnosząc się).
Psiakrew...
JUSZKA.

No... dalej... ruszaj... ty... socius doloris...

PARNES.
(zapina się w palto).

Oj... doloris... (Po chwili). Wiesz Juszka, trumnę mam w sobie.

JUSZKA.

Zapnij palto i chodź galerniku... no... (Bierze go pod rękę) dalej... pod ziemię! w chłód, w zimno, przez morze alkoholu, do inspekcji policyjnej!...

(wywłóczy Parnesa, który powtarza „trumnę mam w sobie!“ wychodząc gaszą elektryczność i w sieni słychać łomot drzwi, potem słychać jak przechodzą pod oknami i Parnes mówi „to poczekaj! trumnę mam w sobie“!... juszka śmieje się przeciągle, potem gwiżdżą na dwa głosy „ja bei’m supé im chambre separée“... i nastaje milczenie).


SCENA II.
(Słychać zgrzyt klucza, otwierają się drzwi, w sieni błyszczy światło; szybko wchodzi Sieklucki, zapala elektryczność u góry i przy swojem biurku, wyjmuje z kieszeni skrypt, czyta go. Jest rozgorączkowany, ma wypieki, oczy mu błyszczą, pali papieros za papierosem, robi poprawki na skrypcie, po chwili, słychać w oknie pukania o szybę. Sieklucki nie słyszy, za chwilę wchodzi Bonecki i niezdejmując palta, podchodzi do Siekluckiego).
BONECKI, SIEKLUCKI, STRÓŻ.
ஐ ஐ
BONECKI.
No... wreszcie cię znalazłem...
SIEKLUCKI
(który drgnął).

Co? co?... a! to ty? co przyniosłeś?

BONECKI.

Już numer ułożony. Linja telefoniczna przerwana, więc sam Rastawiecki był tu i zarządził. Zdaje się, iż jest jeszcze coś w tece (szuka na swojem biurku). A... Parnes włożył sprawozdanie z posiedzenia komitetu.

SIEKLUCKI
(chrypliwie).

Pokaż to!

(Bierze szybko Boneckiemu z ręki skrypt).
BONECKI.

Sieklucki!... oczy ci błyszczą niezdrowem światłem. Co ci jest? Czyś ty przypadkiem...

SIEKLUCKI
(wybucha śmiechem).

Nie pijany? co? prawda?... Cudowne! wyborne!... jak Parnes, jak Juszka... po knajpach za sensacjami... i tu... i tu... przecież coś trzeba pić... więc się te tragiczne dzieciaki popiją... ha!... i ja tak samo? co?

BONECKI.
Jeśli nie piłeś... to jesteś w każdym razie silnie podniecony nerwowo.
SIEKLUCKI.

O! o! to właśnie. Jestem podniecony nerwowo i to cię przeraża... ciebie... co! he... he!... tyś taki zawsze grzeczny... zawsze jednaki... O twoją marmurową twarz odbija się nagle mój grymas, moje nerwowe drganie... Więc co? więc co?... och! jakiś ty niespokojny!... W tej klatce posłyszałeś nagle łopot skrzydeł... wśród nocy zrywa się ptak...

BONECKI.

Oprzytomnij!

SIEKLUCKI.

Ptak, któremu wydzierano pierze codzień... a tu szum... ptak bije skrzydłami... strach! strach!... (Przeciera ręką po czole i zmienia głos). Ja sam dam sprawozdanie z posiedzenia komitetu.

BONECKI
(zakłopotany).

Słyszałem, że miałeś tam podobno zajście...

SIEKLUCKI.

Już wiedzą... już biegnie po mieście szepcząca wiadomość... Sieklucki zwymyślał Steiermarkta, wyciągnął pół umarłego, wygnanego sługę i przyprowadził go jako gościa do stołu, na którym tak ślicznie przed przewodniczącą błyszczał miedziany dzwoneczek... A jakże!... i teraz szu, szu, szu... ach! ach!... co za skandal... Sieklucki musiał być pijany, ordynarny ten Sieklucki... ach! ach!...

BONECKI.

Lepiej jednak ażebyś w tym stanie rozdrażnienia pozostawił sprawozdanie Parnesa. Jest krótkie i niema w nim wzmianki o całem zajściu.

SIEKLUCKI
(uderzając pięścią o biurko).

Wzmianka będzie... musi być...

(Wchodzi stróż).
STRÓŻ.

Proszę wielmożnego pana redaktora, tu pan dyrektor przysłał list do pana redaktora i kazał mi go zaraz panu redaktorowi wręczyć. Szukałem wszędzie pana redaktora we wszystkich kawiarniach i nigdzie znaleźć nie mogłem.

SIEKLUCKI.

Daj!

(Bierze list).
STRÓŻ.
A to do pana metrampaża.
SIEKLUCKI.

Daj!... (widząc wahanie stróża, bierze mu z ręki kopertę i mówi). Schodzę do drukarni, sam oddam panu metrampażowi. Idźcie spać!

STRÓŻ.

Dobranoc wielmożnym panom.

(Wychodzi).
(Sieklucki rzuca swój list do kosza, list metrampaża kładzie na biurku i siada w fotelu).
BONECKI
(po chwili).

Nie czytasz listu dyrektora?

SIEKLUCKI.

Nie.

BONECKI.

Może tam jest jakie rozporządzenie.

SIEKLUCKI.

Skończyło się... czy ty nie czujesz, że się to już skończyło?

BONECKI

Co takiego?

SIEKLUCKI.

To... o... (robi ręką ruch, jakby uderzenie szpicrutą). to... hopla!... powiem ci Bonas... to nie moja wina... Ja bym jeszcze tak w takt biegał... ale... (tajemniczo) ona nie chce.

BONECKI.

Kto... ona?

SIEKLUCKI
(z głową pochyloną na poręcz krzesła).

Och! taka wielka, przemożna władczyni, którą ja rozpieściłem i hodowałem w przecudnej, brylantowej szklarni... Powiadam ci... dałem jej suknię z tęczy a aureolę z własnego tchnienia, naszyjnik z mych krwawych łez... Takim ją wywiódł z kurnej chaty do ogrodu, w którym kwitły liljowe, o złotych żyłach irysy i nad niemi bujały aksamitne, czarne motyle. Tam ona błądziła w błękity spowita... potem przykułem ją tu (wskazuje głową na biurko) zasłoniłem jej świat temi płachtami (wskazuje na story) i kazałem jej cierpieć... za 150 guldenów miesięcznie. Wynająłem ją!... wynająłem... ją... słyszysz...

(Po chwili).

I to... ona dziś już nie chce. Rozumiesz?

BONECKI.
Ani słowa!
SIEKLUCKI
(wstaje, zbiera skrypt i kieruje się ku wyjściu).

Bądź zdrów!

BONECKI.

Pozostanę tutaj jeszcze!

SIEKLUCKI
(ironicznie).

Jeśli się boisz że się rozchoruję... to możesz nademną nie czuwać. Masz młodą żonę... w domu ci będzie lepiej... Bądź zdrów! ja idę do drukarni oddać moje sprawozdanie.

(Wychodzi).


SCENA III.
BONECKI później STEIERMARKT.
(Bonecki chwilę patrzy na drzwi, któremi wyszedł Sieklucki, potem mówi „no! no!“ zapala papierosa i siada na fotelu, nagle słychać turkot, potem szybkie kroki i wchodzi do redakcji Steiermarkt).
ஐ ஐ
STEIERMARKT.
Przepraszam pana! czy tu niema pana Rastawieckiego?
BONECKI
(wstając).

Nie, pan Rastawiecki o tej godzinie nigdy nie przychodzi. Pan dyrektor z pewnością jest w domu.

STEIERMARKT.

Ja tam byłem dwa razy ale mi stróż na dole powiedział, że pan Rastawiecki wyszedł i jeszcze nie wrócił.

BONECKI.

Taki jest ogólny rozkaz. Pan Rastawiecki jest cokolwiek cierpiący i nie chce aby go w sprawach redakcyjnych po nocy budzono.

STEIERMARKT.

Ale to jest bardzo ważna sprawa. Tu chodzi o mnie!... Pan Rastawiecki może się narazić na dużą nieprzyjemność, jeżeli nie wyda odpowiedniego rozporządzenia... Ten pan Sieklucki coście go dzisiaj na posiedzenie przysłali, to ordynarny warjat. On się mnie czepił, on całą komedję zagrał... on się odgrażał, że o tem napisze... Ja na to nie mogę pozwolić.

BONECKI
(zakłopotany).
Co ja panu na to poradzę.
STEIERMARKT
(wściekły).

Jak się to stanie to ja was wszystkich zgniotę i zniszczę...

(Po chwili).

Tu jest telefon? Może u Rastawieckiego w domu jest telefon?

BONECKI.

Jest.

STEIERMARKT
(siada i dzwoni).

Halo! Halo!... proszę mnie połączyć... (odwraca się do Boneckiego). Jaki numer?

BONECKI
(przez zęby).

Trzysta osiemdziesiąt dwa.

STEIERMARKT.

Dziękuję! (Telefonuje). Trzysta osiemdziesiąt dwa... (Mówi). Pan nie wie może, ale my z panem Rastawieckim dwa przyjaciele. Żeby ten warjat co zrobił głupiego mnie, to Rastawiecki by mu tego nigdy nie darował. (Telefonuje). Halo! Halo!... kto!... Steiermarkt mówi... w redakcji, pan Steiermarkt... proszę zbudzić pana... to pilne... Pan może się nie ubierać... to nic nie szkodzi... to pilne... to nic nie szkodzi... to pilne...

(Mówi).

A co! jest!... jest!... Żeby tylko nie było zapóźno!

(Telefonuje).

Halo! Jest pan?... dobry wieczór!... to ja... a?... Tak! tak!... słyszał pan!... tak!... a! wydał pan rozporządzenie?... list?... et! to niepewne! może lepiej samemu... co?... co?.. ale dla mnie! proszę bardzo!... zaraz przyjechać!... I tak już szósta... Będę wdzięczny!... przepraszam... przyjdzie pan?... dobrze!... dziękuję, dziękuję!...

(Oddzwania i odchodzi od telefonu, nie widząc, że we drzwiach stoi Sieklucki i ironicznie patrzy na niego).


SCENA IV.
SIEKLUCKI, BONECKI, STEIERMARKT.
ஐ ஐ
SIEKLUCKI
(ironicznie).
Czego się pan tak kłania? pięknie dziękuje?
STEIERMARKT.

Ja z panem nie mam co do gadania.

SIEKLUCKI.

Pan zapewne dziękuje za ten mój artykuł, który się w tej chwili składa tam, na dole w drukarni? co?... a! śliczny artykuł, wart, żeby mi się w pas pokłonić. Dziś, za kilka godzin, cały kraj będzie mówił o panu Steiermarktcie, o starym Braunie.

(Idzie do biurka, siada przy niem, kładzie ręce w kieszenie od spodni i triumfująco patrzy na Steiermarkta).
STEIERMARKT.

Pan dyrektor Rastawiecki, wydał rozporządzenie, żeby nikt nie śmiał mnie dotykać w waszem piśmie!

SIEKLUCKI.

A pan redaktor odpowiedzialny, Sieklucki, wydał rozporządzenie, aby pana postawiono pod pręgierz opinji publicznej w naszem piśmie.

STEIERMARKT
(blady z gniewu).

Pan nie będziesz śmiał tego uczynić!

SIEKLUCKI.
Będę śmiał i śmiałem! Czy ja wyglądam na takiego, któryby „nie śmiał“, panie Steiermarkt?
BONECKI
(zmieszany).

Ja idę już...

SIEKLUCKI.

Najlepiej idź!... zawsze to nieprzyjemnie dla kogoś dobrze ułożonego patrzeć, jak drugi na kieł bierze... Idź! idź...

(Bonecki wychodzi. Chwila milczenia).
(Sieklucki siedzi nieruchomy, zapatrzony przed siebie. Steiermarkt układa fizjognomję uprzejmie i z widocznym wysiłkiem podchodzi ku niemu).
.
STEIERMARKT.

Panie Sieklucki! pomówmy rozsądnie... Pan jesteś bardzo nerwowy człowiek i bardzo prędki... (bierze krzesło, przysuwa do biurka i siada obok). Ja się jeszcze dziś u ludzi o pana informował. Mnie wszyscy mówili, że pan to strasznie zapalczywy... i że pan jest bardzo zdolny, tylko pan taki gorączka. Ja wiem, to u młodych ludzi, to taka zawsze choroba... To każdy przechodzi. Ale potem rozum i dobre urodzenie przewyższa i już się w starszym wieku nikt nie chce bratać z hołotą.

(Ośmielony milczeniem Siekluckiego).
I pan kiedyś będziesz się wstydził tego, coś pan dziś zrobił....
SIEKLUCKI
(patrząc na niego wzgardliwie).

Jeśli się będę czego wstydził to tego, żeś pan ośmielił się do mnie mówić.

STEIERMARKT
(hamując się i udając wesołość).

Aj! Aj! jakie to zaraz słowa... I po co? Co panu z nich na przyszłość przyjdzie? Przecież każden z nas powinien dążyć do tego, żeby sobie jakąś przyszłość zapewnić. Jaką pan sobie zapewnia? Żadną. Jak pan się skompromituje z tą moją aferą, to pana żaden dziennik z takich co mają pieniądze i prenumeratorów nie weźmie. Pan będzie pisał po takich szmatkach co to czytają obdartusy albo porządne ludzie po kątach... no i będzie pan w nędzy..

(Po chwili).

Pan mnie słucha?

(Sieklucki patrzy przed siebie).

I za kim pan się ujmuje? za kim?... Za takim Braunem co to panu powinien chyba buty czyścić... Przecież pan jest z pięknego rodu... pan jest szlachcic, pan powinien moją stronę trzymać przeciw takiej kanalji...

SIEKLUCKI.

Ja taki sam kanalja jak i Braun... Mnie i jego rodziła matka — nędza. On gdzie tam w przytułku, a ja w kurnej chacie.. My się musiemy trzymać za ręce... to łańcuch panie Steiermarkt, łańcuch... słyszy Pan... a cement? he he! nędza, głód...

STEIERMARKT
(uderzony myślą).

Toś pan... chłop?

SIEKLUCKI.

Z najciemniejszych, najbardziej bosych chłopów... co?... gnojem trącę?... jaśnie pan się cofa... eau de cologne?... niepotrzeba!... obmyłem się najprzód memi rodzonemi łzami a następnie potem, z którym zdobywałem moją... kulturę a teraz już ze mnie taki sam pan jak wy wszyscy...

(Po chwili).

Z pozoru... bo w głębi duszy ja zawsze jestem... ha! ha!... jestem cham!

STEIERMARKT.
Aj! widzi pan... widzi pan... jak to źle... a my dziś właśnie o panu radzili. Ja nie wiem czy to rzeczywiście było o panu, ale zdaje mi się... Aj! panie Sieklucki... Jak mnie to cieszy...
SIEKLUCKI.

Co? że jestem cham?

STEIERMARK.

Nie... ale to... że ja mogę coś dla pana zrobić.

SIEKLUCKI.

I mnie to cieszy, że ja mogę coś dla pana zrobić.

(Wchodzi metrampaż z rewizją numeru).
SIEKLUCKI
(biorąc artykuł).

A wie pan co panie Steiermarkt? Oto taki artykuł!... o! patrz pan!... jeszcze świeży... Tytuł?... prosty... nic więcej... tylko... Steiermarkt... Taki skromny tytuł... he... he... widzi pan co ja mogę dla pana zrobić.

STEIERMARKT
(blady i przerażony).

Niech pan tego nie robi... Pan straci miejsce.

SIEKLUCKI.
Drwię dziś z tego! Dziś już o nic nie dbam!
STEIERMARKT.

Braun jest łajdak... Braun mnie przeprosił... Braun pieniądze wziął...

SIEKLUCKI.

Sameś tak duszę Brauna wytresował, że teraz w stanowczej chwili, pod twoją ręką, znów ci do stóp przypadła! Milcz! obelgami na ten wyschły szkielet nie ciskaj, uszanuj to, czemuś sam winien... A teraz... idź ztąd! Za długo cię znosiłem!... (Szeptem) idź! idź!...

STEIERMARKT.

Idę... pójdę po Rastawieckiego... niech on tu przyjdzie... niech on panu zakaże... niech on z panem skończy!

SIEKLUCKI.

Precz!... w tej chwili ja tu pan! precz!...

(Steiermarkt nakłada kapelusz i wychodzi, pozostaje Sieklucki i metrampaż).

SCENA V.
SIEKLUCKI, METRAMPAŻ.
(Sieklucki chodzi chwilę po redakcji widocznie wzburzony, wreszcie staje przed metrampażem).
ஐ ஐ
SIEKLUCKI.

Panie Tuszyński!... spójrz mi pan w oczy. Pan widzisz co się we mnie dzieje! Pan czujesz co się we mnie dzieje!

METRAMPAŻ.

Widzę panie redaktorze! ja rozumiem, że pana... o! niech pan daruje, że ja tak mówię... że pana musi boleć, iż pan dyrektor rano wycofał pana artykuł. I teraz pan chce na swoim postawić.

SIEKLUCKI.

Widzisz dobrze panie Tuszyński, ale jeszcze mnie nie rozumiesz. Mówisz, że chcę na swojem postawić? A wiesz dlaczego? Nie przez upór, nie przez ambicję... ale przez to, że sprawa, z którą ja na szpalty wchodzę, jest czystą i słuszną sprawą.

METRAMPAŻ.
I ja tak myślę panie Sieklucki.
SIEKLUCKI.

A tu... takich dwóch jak Steiermarkt i Rastawiecki biorą się za ręce i ten głos mój stłumić chcą, stłumić pragną...

METRAMPAŻ.

Tak... tak... ja to widzę... ja to czuję... To bardzo smutne. Roztrząsa roi pan duszę tem co pan mówi, wyrazy pana w serce mi się wpijają... Słucham, cierpię... widzę przyszłość...

SIEKLUCKI.

Przygotowałem cię... A teraz posłuchaj mnie uważnie. Nic od ciebie żądać nie będę, nic od ciebie wymagać. Stań sam ze swą duszą i milcząc porozum się z nią. Ale, każ jej, by na chwilę przestała być tresowanym zwierzęciem. Weź ją czystą, jasną, prostą... naiwną duszę smutnego człowieka i posłuchaj jej rady. Rastawiecki nie chce aby mój artykuł ukazał się dziś w druku.

METRAMPAŻ
(cicho).

Tak mi się zdaje, ale mówić nie śmiałem.

SIEKLUCKI.
Tak jest. On nie chce! On zabrania! Oto jego... rozkaz.
(Podaje metrampażowi list adresowany do metrampaża, ten chce kopertę rozerwać. Sieklucki wstrzymuje jego rękę).
SIEKLUCKI.

Zatrzymaj się! chwilę... patrz! (pokazuje mu kosz stojący przy biurku) ja otrzymałem także taki rozkaz, ale oto leży podarty na strzępy. Nie czytałem go! Sam sobie wydaję rozkaz. Wydaj i ty sobie rozkaz! Bądź swym własnym panem!... Milcz!... zastanów się... pamiętaj... Lear, albo Łazarz przydrożny... pamiętaj... jeden szept... jeden głos... jeden gest... Starcze... ja czekam na objawienie się pierwotnej duszy twojej...

METRAMPAŻ
(chwilę walczy ze sobą, potem drze list na kawałki i wrzuca do kosza).

Artykuł pana pójdzie, panie Sieklucki, tak mi Boże dopomóż!

(Ociera oczy).
(Sieklucki milcząc ściska dłoń metrampaża, odwraca się, aby ukryć wzruszenie, potem siada, szybko robi rewizję; metrampaż ociera ponownie oczy podartą chustką i zawalaną farbą. Sieklucki pisze, słychać w oddaleniu turkot powozu. Sieklucki oddaje metrampażowi artykuł i odprowadza go szybko do drzwi).
SIEKLUCKI.

Nie lękaj się! On nie dowie się żeś jego list w ręku miał. Idź!... idź... przyspiesz numer... porozdawaj roznosicielom jaknajwcześniej... wypędź ich na miasto.

METRAMPAŻ.

Wiem!... wiem!... (Odedrzwi). O! panie redaktorze! to jakiś jasny, piękny dla mnie dzień!...

SIEKLUCKI.

Duszę swoją odnalazłeś starcze! duszę swoją taką, z jakąś ty na świat przyszedł!

(Wychodzi szybko, słychać zatrzaskujące się drzwi, Sieklucki idzie do telefonu, przerywa połączenie, bierze sztyfty do kieszeni i rzuca telefon na ziemię, potem staje i czeka).


SCENA VI.
SIEKLUCKI, RASTAWIECKI.
ஐ ஐ
(Rastawiecki wpada szybko, jest w nocnej koszuli, kamizelce, kurtce; ma na ramionach palto i szyję owiniętą białym fularem. Wszedłszy, zatrzymuje się chwilowo we drzwiach, patrzy ostro na Siekluckiego).
RASTAWIECKI.
Co się tu dzieje?
SIEKLUCKI
(ironicznie, ręce trzyma w kieszeniach spodni, nienawiść widać z twarzy i oczy ma krwią nabiegłe).

Nic wielkiego!... wściekłem się!

RASTAWIECKI.

Pan oszalałeś!

SIEKLUCKI.

Bunt w cyrku! Ha!... bunt... rejtyrejer na ziemi.

(Wychodzi do sieni, zamyka pierwsze drzwi na klucz, potem wchodzi do redakcji, zamyka drzwi od redakcji, bierze oba klucze, podchodzi do okna, uchyla roletę, otwiera okno, wyrzuca klucze, zamyka okno i staje pomiędzy dwoma oknami, rolety są zapuszczone. Okna są tak blisko siebie, że Sieklucki może rękami do rolet dosięgnąć).
RASTAWIECKI.

Co to jest? co się to ma znaczyć?

SIEKLUCKI.

Teraz będziemy się liczyć ze sobą mój... panie.

RASTAWIECKI.
Jesteś pan bezczelnym zuchwalcem. Ja pana przyprowadzę do porządku.
SIEKLUCKI.

Jak? telefonuj pan... widzisz, że niepodobna. Drzwi nie wysadzisz, bo niemasz dosyć siły a od okien wara, bo przy nich ja stróżuję. A wiesz dlaczego to robię? Oto dlatego, że lękam się, ażebyś nie zeszedł do drukarni i nie przeszkodził...

RASTAWIECKI
(wściekły).

Co się tam dzieje? ja muszę wiedzieć!

SIEKLUCKI
.

Ja ci to powiem! Tam twoi zecerzy złożyli twojemi czcionkami, na twoim papierze „mój“ artykuł! Ten artykuł nazywa się... Steiermarkt. Nic tylko... Steiermarkt! Ale dla ciebie to dosyć. Ty wiesz co ja tam napisałem. Ty to przeczuwasz, bo ty mnie znasz.

RASTAWIECKI
(odchodząc od siebie).

To być nie może! ja na to nie pozwolę! to musi być wstrzymane... mnie to zgubi...

SIEKLUCKI.

A zczeźnij raz ty i twoje dzieło! Chciałeś chłopa, masz chłopa! A zczeźnij! Chciałeś mnie wywiesić na plakatach wyborczych, chciałeś wywlec moją sukmanę i nią zwabić prenumeratorów, ale ci cham pierwej zęby pokazał... Patrz, listy twoje przejąłem i podarłem sam! O leżą tu... leżą tu...

RASTAWIECKI.

Tyś podlec, tyś renegat... tyś wziął szlacheckie nazwisko... wstydziłeś się swego.

SIEKLUCKI.

A wiesz przez co... Bo chciałem żyć w mych pracach a wiedziałem, że Rastawieccy mnie Sieklę zagryzą, gdy się ośmielę pisać i prawdę im w oczy mówić. Dla Siekluckiego mieliście respekt! Sieklę bylibyście ścierali w proch, jeśliby mody na nas, na Sieklów, na nasze sukmany nie było. A dziś my w modzie!... a jutro? Cham! caca... cham... jego piórka, kery... ha... ha... wywlekli, bo już sami nie wiedzą czem się bawić. Ostawcie nas! my sami bez was do światła trafimy. My tylko chcemy tych, którzy do nas idą z czystem sercem a nie z geszeftu, jak ty... handlarzu dusz.

RASTAWIECKI.
Nie bluzgaj frazesami. Tyś sam czepiał się mnie. Dla ciebie także dziennikarstwo było tylko rzemiosłem. A więc równiśmy sobie. Ja handlarz, ty rzemieślnik.
SIEKLUCKI.

Twoje dziennikarstwo... tak... to rzemiosło! Nic więcej. I dlatego zrywam z tobą i nie chcę być więcej u ciebie w terminie. Zabieram ci moją duszę... wysłużyła ci się dostatecznie.

RASTAWIECKI.

Jak paw roztacza swój wachlarz, tak ty roztaczasz mi ciągle twą duszę. A trzymaj ją sobie w zanadrzu. Po djabła mi ona. Duszą się nie pisze...

SIEKLUCKI.

A!... tum cię czekał panie Rastawiecki. Chciałeś abym ci dystylował z retorty po uncji na zimno, jak aptekarz za ladą i z tego tworzył to, czem ty później żywisz tłum. Nie do mnie po to się zwracaj. Ja pisząc, wyzywam mą duszę... ona na tych kartkach piętno swoje kładzie i duszą moją przemawiam do dusz.

RASTAWIECKI.

To wszystko są frazesy. Ja wydałem rozkazy panu i metrampażowi, rozkazy listowne, pan nie śmiałeś je przekroczyć.

SIEKLUCKI.

Ha! ha! twoje rozkazy leżą tu... ot... podarłem je w szmaty... zrobiłem z niemi to, na co zasługują słowa takiego... ciebie. Wszak sam powiedziałeś — daję panu carte blanche — pisz!

RASTAWIECKI.

Powiedziałem — „pisz“ — ale nie zobowiązałem się drukować tego co napiszesz!

SIEKLUCKI.

Tkacz! tkacz!... wieczysty tkacz... Mota, mota... a potem odwołuje. Penelopa dziennikarska! Kłamstwa wieczysta sieć! A tu (wskazuje pokój) ciemna nora, w której warsztat tego tkacza.

(Po chwili triumfująco).

A dziś nagle warsztat zmienił się w pułapkę. Dwa małe zamki, dwa nędzne zamki! okna, które strzeże twój sługa... a tam pod nami odbywa się tajemnicza praca... prawda biegnie... biegnie... i nic ją zatrzymać nie zdoła.

RASTAWIECKI.

Precz od okien... ja muszę się stąd wydostać.

SIEKLUCKI
(straszny, chwyta marmurowy przycisk ze stołu).
Wara... bo poznasz co chamska dłoń...
RASTAWIECKI
(cofając się).

Ty... żmijo w zanadrzu chowana!

SIEKLUCKI.

Ty mnie chowałeś w zanadrzu? ty? A toć byłbym z tej zgnilizny, która idzie z twej moralnej głębi zdechł. Nie!... (prostując się) mnie chował na swej piersi ten (wskazuje ręką na portret Wrangowskiego), który był samą szczerością, który miał prawo do sukman, bo na nich szukał śladów łez... a nie krajał je na szmaty, które potem taki ty na pieniądz zamienia. Liczman! liczman!... Srebrniki... A teraz sprzedane... my... Steiermarkty! Rastawieccy wyciągają po nas dłonie! Och! skurczone palce... sępie szpony... Precz... Widma przeniewiercze! Ale nie wy! nie wy!... Wara od naszych dusz!

(Sieklucki opiera się głową o ścianę i pozostaje tak chwilę nieruchomy).
RASTAWIECKI
(zgnębiony).

Sieklucki! opamiętaj się!... gubisz „Świt“, gubisz mnie!

SIEKLUCKI
(ożywiając się).

Ciebie, tak!... Pismo, nie! Dźwigam je! wznoszę z kałuży nicości, brudu, podchlebstw czerni, sprzedajności... jednem dźwignięciem stawiam je na jasnej wyżynie! Dziś poznają ładzie, że Siekla ma duszę obitą, osmaganą, zdręczoną, ale taką, z jaką na świat przyszedł. Patrz!... ty!... kacie... oto stoję przed tobą... ja! twój parobek, twój sługa, twój cyrkowiec i ciskam ci w twarz twe błazeńskie szaty, któreś dla mnie wdział. Miast szychu! mam strzęp odzieży, ale mam hardy kark!... na szychu krew... mojej duszy, krew... mej twórczej duszy... krew...

(Szmer za oknami, Rastawiecki padł zgnębiony na krzesło).
SIEKLUCKI.

Cicho!... nadchodzi chwila!... Oto, z czeluści, z błotnej twej bramy płynąć zaczyna prąd krystalicznej czystości, prąd słów miłości i prawdy...

(Rastawiecki się podnosi).

Nie zbliżaj się!... jeszcze nie czas... dozwól prawdzie popłynąć w dal... i trafić do ludzkich dusz!... Fiat justicia!

(Rastawiecki nadsłuchuje).
(Chwila milczenia, gwar coraz silniejszy).
RASTAWIECKI
(w rozpaczy).
To roznosiciele!... pismo! pismo!...
SIEKLUCKI.

Tak! tak!... idą! idą!... słyszysz... o!... oddalają się!... giną!... nareszcie!... nareszcie stało się!!!

(Nagle zdziera rolety; strugi słonecznego światła zalewają całą redakcję... Rastawiecki cofa się i zasłania oczy).
SIEKLUCKI.

„Świt“! słońce! prawda!... co? razi cię?... W norę błotną i ciemną weszło słońce! płachta z poza krat opadła!... Patrz! patrz! tam na rogu ulicy giną już roznosiciele... Za chwilę wszyscy przeczytają me słowa. Raz jeden! Jeden, jedyny raz!...

(Sieklucki opiera się wycieńczony o ścianę. Rastawiecki cofa się z sykiem).
RASTAWIECKI.

Zgubił mnie!

SIEKLUCKI.
Alem siebie ocalił! Ocaliłem ją! ocaliłem mą duszę!... ty zgiń, boś ty nie prasą, ale jej kałem, w tobie toną ludzkie sumienia, w tobie toną konające dusze!... A ja! w słońce! w triumf mej duszy... w świat!... w nędzę i w jasność sprawiedliwej myśli!...
(Sieklucki wskakuje na okno, chwilkę widać go w oświetleniu słonecznem).
SIEKLUCKI.

Zczeźnij pogromco dusz.

(Wyskakuje oknem).
(Kurtyna wolno zapada).
KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.