<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Tresowane dusze
Podtytuł Sztuka w trzech aktach
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom I
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT DRUGI.
Jeden z pokoi w biurze dobroczynności. Dość duży pokój, przedzielony forsztowaniem nie dochodzącym do sufitu o szklanych szybkach i otwartych okienkach. Drzwiczki w forsztowaniu. Po prawej dwa wysokie kantorki, na nich kałamarze i pióra, książki rachunkowe. Pomiędzy kantorkami okno bez firanek, kilka krzeseł. Duży stół pośrodku. Lampa wisząca nie zapalona, powoli ściemnia się. W chwili podniesienia zasłony jest pauza milczenia, poczem ze drzwi na lewo, prowadzących do dalszych pokoi, wychodzi Smolkiewicz).
SCENA I.
SMOLKIEWICZ, ANNA, ZOSIA.
Smolkiewicz, mężczyzna w średnim wieku, układny, grzeczny wobec zwierzchników, w domu brutalny względem Anny. Smolkiewicz w chwili otwarcia kurtyny stoi oparty o okno i patrzy na ulicę. Dzwonek. Smolkiewicz idzie otworzyć drzwi, wchodzi Anna z Zosią, obie w kapeluszach i żakietach).
ஐ ஐ
SMOLKIEWICZ.
Wreszcie raczyłyście wrócić.
ANNA.

Spieszyłyśmy się, w sklepach tłok, trudno się o co doprosić.

(Zdejmuje kapelusz Zosi i swój i odnosi do swego pokoju; przez ten czas Zosia podbiega do ojca).
ZOSIA.

Tatuniu! Mamcia nic porządnego kupić nie chciała.

(Anna wchodzi, spogląda uważnie na Zosię i Smolkewicza).
SMOLKIEWICZ.

Pokaż co kupiłaś?

ANNA.

To, na co nas stać było. Książkę tanią i tanio oprawną.

SMOLKIEWICZ
(wściekły).

Dlaczego nie kupiłaś tej neseserki, którą wybrałem?

ANNA.

Uznałam ją za niestosowną.

SMOLKIEWICZ.
Zosia nie może dać córce radcy namiestnictwa takiego nędznego prezentu. To niepodobna.
ZOSIA.

A widzi Mamcia! Ja mówiłam odrazu, że inne panienki zaniosą Loli ładniejsze prezenta.

ANNA.

Ty jesteś córką ubogich rodziców. Lola wie o tem.

SMOLKIEWICZ.

Jedna racja więcej ażeby zaskarbić sobie dobre względy u osób wpływowych. Ojciec Loli może się nam przydać... Przez dziecko do rodziców... Tę książkę oddasz a ja jutro sam kupię neseserkę.

ANNA.

Wyjdź Zosiu do pokoju. W kuchni jest kawa, przygotuj wszystko co potrzeba do podwieczorku.

ZOSIA.

Czy i ojcu Braunowi dać kawy?

SMOLKIEWICZ.

Poco!... (do żony). Ja nie rozumiem co ci przyjdzie z żywienia tego niedołęgi.

ANNA.

Wyjdź Zosiu!

(Zosia wychodzi, zamieniając z ojcem porozumiewawcze spojrzenie).

SCENA II.
SMOLKIEWICZ, ANNA.
ஐ ஐ
ANNA
(ze łzami).

Proszę cię, proszę cię... zastanów się, co robisz! ty mi deprawujesz dziecko, ty niszczysz całą moją pracę nad wyrobieniem w niej uczciwego i szlachetnego sposobu myślenia.

SMOLKIEWICZ.

Milczeć! co to za komedje!... Zosia będzie praktyczną, rozumną kobietą a nie jakąś fiksatką, jak ty.

ANNA.

Rozwijasz w niej fałsz, obłudę, chęć podchlebstwa tym, którzy mogą jej coś dać w przyszłości.

SMOLKIEWICZ.

A komuż mamy się podchlebiać, może tym, którzy nic dla nas uczynić nie mogą?

ANNA.

Nie powinniśmy się przed nikim płaszczyć.

SMOLKIEWICZ.

Aj! aj! co za Kato w spódnicy!... (chodzi po pokoju i ustawia stół i krzesła tak jak do posiedzenia, nakrywa stół suknem, stawia dzwonek, kładzie papier, pióra i kałamarze). Ludzie biedni muszą wyznawać zasadę, gdzie nie można przeleźć, tam trzeba podleźć...

ANNA.

To darmo, mnie nigdy nie przerobisz!

SMOLKIEWICZ.

Przerobię aniele! przerobię!... zobaczysz! będziesz tak tańczyć jak ja ci zagram. A!... co do Brauna. Dość już długo rezydował w kuchni. Niech idzie na cztery wiatry.

ANNA.

Dokąd chcesz ażeby poszedł?

SMOLKIEWICZ.

A mnie djabli do tego. Nie chcę ażeby pan Steiermarkt dowiedział się, że go u siebie trzymamy. To może nam zaszkodzić w oczach pana Steiermarkta.

ANNA.

A ten do czego ci znów potrzebny?

SMOLKIEWICZ
Dziś do niczego... Ale kto wie, jak i co może być w przyszłości. Ja jestem przezorny. Zabezpieczam się. Steiermarkt potęga, Braun zero. Wybieram potęgę. Nie jestem tak jak ty. Niemam wszędzie wrogów.
ANNA.

Ja mam wrogów? ja?

SMOLKIEWICZ.

Ty, zadzierasz ze wszystkiemi — ludzie nienawidzą cię.

ANNA.

Jak jacy ludzie.

SMOLKIEWICZ
(z naciskiem).

Ja nie mówię o hołocie — ja mówię o ludziach. I proszę z Braunem skończyć. Czy słyszane?

ANNA.

Cała sprawa Brauna przybiera inne rozmiary. Sieklucki wziął ją w swe ręce. Braun uzyska to co mu się należy.

SMOLKIEWICZ
(wściekły).

Pan Sieklucki? On bierze w ręce sprawę Brauna!... To pyszne!... On się stawia! Błazen!

ANNA.

Milcz! nie obrażaj człowieka godnego szacunku.

SMOLKIEWICZ.

Błazen mówię! Kreatura Wrangowskiego, tego warjata, który swego idealizmu strawić nie mógł i umarł z tej idealno-teorytycznej niestrawności.

SCENA III.
CIŻ SAMI, STRÓŻ REDAKCYJNY.
ஐ ஐ
SMOLKIEWICZ.

Co tam?

STRÓŻ REDAKCYJNY.

To do pani Smolkiewiczowej, list od pana administratora.

ANNA
(szybko).

Dobrze... zostaw...

(Stróż wychodzi).
(Anna otwiera list, czyta, blednie, pociera ręką po czole i milcząc, siada na krześle).
SMOLKIEWICZ.

Czego mi psujesz symetrję krzeseł? co?... Cóż to za list? dostałaś podwyżkę?... Zdałoby się. Dwa lata siedzisz na jednej pensji. Nie umiesz chodzić koło swych interesów... No... cóż? czegóż siedzisz jak martwa?

(Chce wziąść list z ręki).
ANNA.
Zostaw. Albo nie, czytaj, lepiej, że się odrazu dowiesz.
SMOLKIEWICZ
(czyta).

Co?... co?... jak?... dymisja!... oddalają cię stante pede?... co to znaczy?... co ty zrobiłaś?...

(Anna milczy).
SMOLKIEWICZ.

Co ty zrobiłaś? mów!... chcę wiedzieć!...

(We drzwiach ukazuje się strwożona Zosia).
ANNA.

Puść mnie! nie szarp! nie masz do tego prawa!

SMOLKIEWICZ
(wściekły).

Mam prawo! mam! jestem, twój mąż... do mnie należysz... wszystko moje, więc i twoje postępki. Zdaj mi z nich rachunek... odpowiadaj!... co robiłaś, że cię wypędzają z redakcji?

ZOSIA
(przybiega i tuli się do matki).

Tatusiu!... nie krzycz na Mamcię!

SMOLKIEWICZ.

Nieodpowiesz?... nie chcesz odpowiedzieć?... dobrze — ja i tak się dowiem!... Idę sam do redakcji, idę... idę...

(Chwyta za kapelusz).
ZOSIA.

Tatusiu!

SMOLKIEWICZ.

Puszczaj mnie.

SCENA IV.
ZOSIA, ANNA.
(Anna opiera głowę o poręcz krzesła i zakrywa oczy).
ஐ ஐ
ZOSIA
(podchodzi do niej).

Ty płaczesz Mamusiu?

ANNA
(smutnie).

Nie dziecko... nie płaczę.

ZOSIA.

Przecież jesteś zmartwiona.

ANNA.

Tak... i właśnie dlatego płakać nie mogę. Głowa mnie boli... pójdę, położę się trochę. Posiedź tu cichutko. Masz, przejrzyj tę książkę. Jeszcze dość widno.

ZOSIA.
Dobrze Mamo!
(Anna powoli wychodzi na lewo. Zosia chwilę siedzi spokojnie na krzesełku, potem słyszy ciche pukanie do drzwi wchodowych, biegnie i otwiera. Wchodzi Braun).
ZOSIA.

Wy tędy ojcze Braunie?

BRAUN.

A no, pukałem do kuchni, nikt się nie odezwał, to przychodzę przez biuro. Tato jest?

ZOSIA.

Wyszedł.

BRAUN.

Tem lepiej... Boję się go.

ZOSIA.

O! Tato bardzo się gniewać lubi. O teraz... strasznie się na Mamcię rozgniewał, krzyczał i poleciał...

(Po chwili).

Ach Boże! mnie tak strasznie smutno jak się tak Mamcia z Taciem pogniewa. (Braun chce iść do pokoju na lewo). Niech Braun tam nie idzie. Mamcia się położyła.

BRAUN.

A no — to chyba mi panienka pójdzie cichutko i do kuchni otworzy.

(Kieruje się ku wyjściu).

SCENA V.
BRAUN, STEIERMARKT
ஐ ஐ
BRAUN
(zobaczywszy Steiermarkta, staje przerażony).

To pan?... wielmożny pan?...

STEIERMARKT
(z niechęcią, którą stara się pokryć).

Ja przychodzę, bo mam tu interes w biurze... muszę się coś dowiedzieć... Nawet to dobrze, że ja was tu spotkałem... Ja mam wam coś powiedzieć.

BRAUN
(cicho i trochę hardo).

Wielmożny pan przecie już swoje słowo powiedział, jak mnie kazał precz z miejsca wygonić... i to po dwudziestu ośmiu latach służby.

STEIERMARKT.

Pleciecie jak na mękach. (Do Zosi). Panienka nas zostawi? co?... My tu mamy z Braunem o czemś ważnem pomówić.

ZOSIA.
Ale pan ojcu Braunowi nic złego nie zrobi? bo my ojca Brauna bardzo lubiemy. Mamcia by się gniewała.
STEIERMARKT.

Nic złego nie zrobię. Przeciwnie, ja chcę nawet mu dużo dobrego wyświadczyć.

(Zosia wychodzi).
STEIERMARKT
(ostro do Brauna).

Co to Braun? ty po redakcjach na mnie na skargę chodzisz? Jak ty śmiałeś zrobić coś takiego?

(Braun milczy i tylko oczami mruga, nie patrząc na Steiermarkta).
STEIERMARKT.

Tyś mi się tak wywdzięczył? To dwadzieścia osiem lat chleb mój jadłeś a za te moje dla ciebie względy na starość skargi na mnie rozpościerasz? co?

BRAUN
(mrucząc).

Jeślim chleb pański jadł, tom na niego ciężko robił, ciężko, od świtu do zmroku warowałem i użerałem się z pana dobrem. Darmo nic od pana nie brałem.

STEIERMARKT.
To też miałem cię za dobrego sługę i szanowałem cię więcej niż innych.
BRAUN
(ośmielając się).

Pięknie mnie pan uszanował, aż mnie pan na starość wygonił.

STEIERMARKT.

Nie wygoniłem was, ale oddaliłem. No powiedzcie, wziąłem kij? wygoniłem?

BRAUN.

Tego nie powiem, kija to pan na mnie nie brał, ale niby, żeby...

STEIERMARKT.

A... więc przyznajecie, żem was szanował i uczciwie, porządnie się z wami obliczyłem i jak przystało oddaliłem. No co? przyznajecie?

BRAUN.

Tak niby. (Po cichu). Ale to niby na jedno wychodzi. Ja i moja, zostaliśmy przez wielmożnego pana na bruku i to na starość.

STEIERMARKT
. Trzymałem was przez dwadzieścia osiem lat! Czy to nie dosyć z mej strony? Inny oddaliłby was po dwudziestu latach. Nie?... czy u Rosenberga tak się nie dzieje?
BRAUN.

Rosenberg jest żyd a wielmożny pan niby się honorowo nosi.

STEIERMARKT.

I też honorowo postępuję. Może wam nie wypłacali przez te dwadzieścia osiem lat sprawiedliwie? No?

BRAUN.

Wypłacali.

STEIERMARKT.

Nie dostawaliście z kasy chorych lekarstwa?

BRAUN.

Dostawałem! (Po cichu). Alem na tę kasę sam płacił..

STEIERMARKT

Nie wyście płacili tylko kasa moja płaciła a Wam tylko strącali.

(Po chwili).

No więc widzicie, że nie macie się na co użalać. A że was na starość trzymać nie mogłem... to już nie moja wina. Ja sam ciężko pracuję i ledwo mam na życie.

BRAUN.
(podnosząc głowę).

Wielmożny pan sobie ze mnie żartuje... Pies u wielmożnego pana lepiej je, niż my we święta.

STEIERMARKT.

Naturalnie!... Jeżeli nie macie teraz nic odłożonego, to wasza wina. Wy wiecie ile wzięliście przez ten czas u mnie? Wzięliście przeszło siedemnaście tysięcy koron!!!... siedemnaście tysięcy... rozumiecie?

BRAUN
(niedowierzająco)

O! jakże to?

STEIERMARKT.

Zliczcie sobie. Po guldenie dziennie przez dwadzieścia osiem lat! Jeżeli z tych 17,000 nie odłożyliście nic, to już nie moja wina. Ja wam nie setkami ale tysiącami płaciłem, tysiącami a wyście te tysiące z dymem puszczali...

BRAUN.

Z dymem! Panie Jezu!... Ledwo my się zmogli na kruszynę mięsa raz na tydzień. Dziecko my wychowali, cóż! kiedy nam zmarło jak miało już dziesięć lat... Wielmożny Pan mówi, że były tysiące... ja wiem, że ja nigdy razem dziesiątki całej nie widział.

STEIERMARKT.

A ja wam to udowodnię książkami. Wyście na mnie chodzili na skargę do gazet, to i ja pójdę na Was. Ja każę podrukować wszystko co wam było płacone i ludzie zobaczą jaki z was stary kłamca i niewdzięcznik. A za kłamstwo i oszczerstwo jeszcze są kary i dochodzenia sądowe.

BRAUN
(przerażony ale nadrabiając miną)

Niech ta... ja się swojej prawdy nie ulęknę i choćby przyszło przysiądz, to ja przysięgnę przed Jezusem rozpiętym na krzyżu, żem dla was panie Steiermarkt sterał zdrowie a teraz bez przytułku jestem i żeby nie miłosierdzie ludzkie, do ust bym włożyć co nie miał.

STEIERMARKT.

No... jakoś to już tam będzie, to już rzecz sądu a nie wasza...

BRAUN
(ze łzami).

Do sądu nie pójdę, bo dosyć tej nędzy mojej. Jakem żyw w sądzie nie byłem i nie chcę iść.

STEIERMARKT.

Pocoście do gazet chodzili!

BRAUN.
A no... namówili mnie jako co trzeba to wszystko opisać, jaką mi to pan krzywdę wyrządził.
STEIERMARKT
(patrząc na niego ironicznie).

No!... a co ci zato dali? Może ci dali przytułek na starość? Może ci dali tysiące, tak jak ja ci dałem. No? co ci dali?

BRAUN.

A no... nic nie dali!

STEIERMARKT.

A no!... widzisz! opiszą cię i potem cię wyrzucą jak drugi raz przyjdziesz. A co oni dla ciebie? Bracia? przyjaciele twoi? Troszczyli się o ciebie przez twoje życie?

BRAUN.

Nie!

STEIERMARKT.

Dostałeś od nich kiedy choćby cent jeden? no! odpowiedz!

BRAUN.

Nie dostałem.

STEIERMARKT

A ja się o ciebie troszczyłem dwadzieścia osiem lat. Sypałem na ciebie tysiące... płaciłem z twojej pensji kasę chorych — w niedzielę nie kazałem ci przychodzić do służby, słowem, byłem dla ciebie jak ojciec... A ty poszedłeś tam, do nich i teraz sam nawet nie wiesz w co oni ciebie wplączą. Zobaczysz!...

(Chwila milczenia).
STEIERMARKT.

Ja przecież taki zły jak ty myślisz nie jestem i mnie was żal, żeście się tak na starość w głupstwo dali wciągnąć i tyle sobie kłopotu narobili. No, może, ja tam nie wiem... ale ja jakośbym zrobił żebyście się z tej brzydkiej historji wydostali. A to na starość dla was mieć takie sądowe spawy, i swoje uczciwe nazwisko po gazetach publikować... to nie ładnie... Może jabym co wymyślił... czy ja wiem

BRAUN
(cicho).

Jakby wielmożny pan chciał toby mógł...

STEIERMARKT.
Ja niepowinienem nic dla was zrobić, bo wy jesteście niewdzięczni i niepoczciwi. Tak! tak! nie takiej się od was wdzięczności spodziewałem. Ale trudno... serce mam dobre. Nietylko, że was wyciągnę z tej biedy, ale jeszcze dam wam coś na wasze potrzeby. Tylko ten raz jeden, pamiętajcie... ten jeden raz. Mówiliście, żeście nigdy nie widzieli dziesiątki całej... O... (wyjmuje z pugilaresu trzy dziesięcio-reńskowe papiery) tu są trzy takie dziesiątki. Przyjrzyjcie się temu i weźcie...
(Braun się waha, widać nieufność na jego twarzy).

Możecie odemnie wziąść. Ja nie jestem taki pan z redakcji, który was zbędzie tem, że wasze uczciwe nazwisko opublikuje i w pośmiewisko poda. Pieniądze macie dla siebie i dla żony, na chleb i na mieszkanie. Jak tam potem będzie, to już sobie myślcie, to Wasza rzecz. No, bierzcie... (Wciska mu w rękę pieniądze).

(Braun po chwili wahania chowa pieniądze szybko do kieszeni).
STEIERMARKT.

A nie zgubcie i jakby ci panowie z gazety chcieli żebyście im co za opublikowanie zapłacili, nie płaćcie.

BRAUN.

E!... oni powiedzieli że tak podadzą i że się nic nie należy.

STEIERMARKT.

Tak! tak! oni tak mówią... a potem jak wydrukują, to chcą żeby im płacić. Gotowi z was koszulę ściągnąć. Najlepiej pieniądze gdzie schowajcie.

BRAUN.

Ja zaniosę do mojej.

STEIERMARKT.

To, to... najlepiej... Im powiedźcie, że dostaliście odemnie dużo. Ile — nie mówcie, tylko że dużo i że tych pieniędzy już nie macie... Tak!... a! jeszcze coś. Tu jest także kwitek, jako, że nie macie do mnie pretensji, że postąpiłem z wami uczciwie i że nie czujecie się pokrzywdzeni. To mi podpiszcie.

BRAUN
(nieufnie).

A na co to wielmożnemu panu?

STEIERMARKT.

To mi potrzebne nie dla mnie, ale dla was. Jakby was do sądu przez to co będzie w gazetach zawołali i tam was prawowali, to ja stanę i pokażę ten świstek, jako, że to nieprawda, że ja do was niemam żadnego żalu i tem was obronię. Rozumiecie?

BRAUN.

Rozumiem... proszę łaski pana.

(Steiermarkt przynosi atrament, pióro i kładzie pióro w rękę Brauna).
STEIERMARKT.

No... podpiszcie stary głupcze... o tu... tak, jakeście w książkach kwitowali...

(Braun podpisuje).
Tak!... dobrze! (klepie Brauna po plecach). No! widzicie, kto wasz opiekun, kto się o was troszczy... kto wam przebacza... co?
BRAUN.

Wielmożny pan daruje!... tak mi głowę zamroczyli...

STEIERMARKT.

No!... pamiętajcie... nie dajcie się więcej złapać. A teraz bądźcie zdrowi.

BRAUN
(kłaniając się).

Niech tam pan sto lat żyje, dziękuję łaski pana i niech wielmożny pan niema do mnie urazy.

(Steiermarkt wychodzi).


SCENA VI.
ANNA, BRAUN, później ZOSIA.
(Anna staje we drzwiach z lewej strony).
ஐ ஐ
ANNA
(do Brauna).

Kto jest ten pan?

BRAUN
(wymijająco).

Taki jeden wielmożny pan... ot... sobie.

ANNA.

Czegóż chciał?
Bo ja wiem... ot... gadał zemną i tyle.

(Zabiera się do wyjścia).
ANNA.

Gdzie idziecie ojcze Braunie!

BRAUN.

A no... pójdę się trochę przejść... może do mojej zajdę...

ANNA.

Nie wychodźcie, bo ten pan redaktor, który o was miał pisać przyjdzie, chciałby się was jeszcze o coś spytać.

BRAUN
(niechętnie).

O... ja tam niemam już nic do opowiadania.

ANNA.

E! macie jeszcze nie jedno (idzie na lewo). Zosiu!

ZOSIA
(wbiega).
Mamusiu, tu był jakiś pan do ojca Brauna z interesem i mnie kazał ztąd iść.
ANNA
(do Brauna).

Więc to do was był ten pan? Dlaczegóż mi tego odrazu nie powiedzieliście.

BRAUN
(zły).

O!... albo to się zaraz mam spowiadać? Panienka też plecie... o! pójdę sobie... lepiej sobie pójdę... o! niechcę.

(Wychodzi zły, potrząsając kijem).
ANNA
(patrząc za nim).

A jemu co się stało?

ZOSIA.

Niewiem Mamusiu. Tylko ten pan powiedział, że on chce coś dobrego ojcu Braunowi wyświadczyć, ale musi to być nic dobrego, kiedy ojciec Braun taki zły...

ANNA.

Piłaś Zosiu kawę?

ZOSIA.

Nie mamusiu, teraz sobie dopiero przyrządziłam. Pójdę do kuchni Mamusiu!

ANNA.
Idź moje dziecko!
(Zosia wychodzi. Anna siada zamyślona przy ścianie i zamyka, oczy, drzwi od biura się otwierają i wchodzi Sieklucki).


SCENA VII.
SIEKLUCKI, ANNA, potem ZOSIA.
ஐ ஐ
SIEKLUCKI.

Dobry wieczór Anno!

ANNA
(wyciąga ku niemu rękę).

Dobry wieczór panie redaktorze!

SIEKLUCKI.

Przyszedłem zobaczyć się z Braunem. Chciałem pomówić z nim przed posiedzeniem komitetu.

ANNA.

Braun wyszedł przed chwilą. Może powróci.

SIEKLUCKI.

Ja poczekam.

(Po chwili).

Czy wiesz Anno co zrobiłem do tej chwili? Oto spałem... spałem jak zabity. Była to reakcja po wysiłku na jaki się zdobyłem. Bo... wiesz... dokonałem dziś coś bardzo ważnego i to dzięki tobie. Zbudziłem się choć częściowo, choć na chwilę... Napisałem artykuł o Braunie, o Steiermarktcie.

(Chodzi po pokoju ożywiony).

Włożyłem w ten artykuł dużo mej dawnej werwy i zapału. Tak! tak! zacząłem znów pisać prawie po dawnemu. Z notatek szeptał do mnie duch Wrangowskiego. I wiesz! tak się jakoś wszystko dobrze złożyło, że nawet Rastawiecki dał mi carte blanche i pisać według woli pozwolił.

ANNA.

Jak ja się cieszę! jak ja się serdecznie cieszę!...

SIEKLUCKI.

Ja nie robię sobie iluzyj, że to będzie na długo. Nie. To prosty wypadek. Jutro, pojutrze, wprzęgną mnie znów w ten handlowy kierat...

(Po chwili, stojąc na środku pokoju).

To będzie jeszcze gorsze, Anno... jeszcze gorsze.

ANNA.

Co będzie jeszcze gorsze?

SIEKLUCKI.

To, że mi dziś na chwilę zostawili wolę i duszę moją wypuścili z cyrku. Będzie mi teraz jeszcze ciężej. Niewiem — czy potrafię wrócić do dawnego.

ANNA.

Czy nie możesz pan wystąpić z redakcji?

SIEKLUCKI.

Nie. Wrangowskiemu pracowałem całą duszą, ale pracowałem prawie za darmo. Namnożyło się długów. Przyszedł Rastawiecki i kupił mnie z długami. Sprzedałem siebie, swą duszę, nie wiedziałem komu się sprzedaję. Zapewniał, że przyjmuje dawny program pisma. Dziś mi nie wolno opuścić „Świtu“, aż wszystkie długi spłacę. Tak mi każe honor i sumienie.

(Siada i opiera się o stół).
ANNA.

Jak pan to możesz znieść! jak pan to możesz znieść!...

SIEKLUCKI.

Muszę! Mam pełną duszę guzów, sińców, ale trzymam ją na uwięzi. Czasem mi się rozpłomieni nagle, ot, jak dziś w tym artykule. Ale w tej chwili chwytam ją za skrzydła: „do klatki ślepy ptaku! milcz! milcz!“...

(Zrywa się).
Wszystko jedno... dziś przynajmniej przez dwie godziny żyłem po dawnemu.
ANNA.

Dziękuję, dziękuję panu!

SIEKLUCKI.

Za co mi dziękujesz Anno!

ANNA.

Za to, że temi kilkoma słowami rozświetliłeś sytuację. Tak mi się często psuła twoja sylwetka. Myślałam — dlaczego on to znosi!

SIEKLUCKI.

Sądziłem że wiesz oddawna. Honor, spłata długów, to wiele... ho! ho!... dla nas mężczyzn utartym szablonem to wszystko. Lichwiarzowi, aby spłacić dług, własną duszę się katuje.. Ale to honor tak chce... Strupieszałe to Anno a tak silnie w nas wrosło.

(Patrzy uważnie na nią).

Blada jesteś Anno... i nie widzę jakoś zwykłej twej energji w oczach. Czy czujesz się wreszcie i ty zmęczoną?

ANNA.
Nie, nie, to chwilowe. U mnie stan zmęczenia trwa krótko. Silna jestem taka, że się sobie samej dziwię. Ot, spadła na mnie katastrofa... Nie złamała mnie — ogłuszyła — nic więcej. Powoli przychodzą do równowagi i rozmyślam co mam dalej robić.
SIEKLUCKI.

Czy nie możesz mi powiedzieć co się stało?

ANNA
(z serdecznem uczuciem).

Po co? Pan mi nic w tem pomódz nie możesz a zatrujesz sobie chwilę radości, jaką ci sprawia budząca się w tobie energja. Jesteś tak wrażliwy, iż moja katastrofa może cię wtrącić w ciemnię i zwątpienie.

SIEKLUCKI.

Jednakże...

ANNA.

Nie myśl o mnie! Ściemnia się, za chwilkę „Świt“ pojawi się w agencjach. Poślę natychmiast Zosię po numer. Przeczytamy wspólnie twój artykuł, tak jak czytywaliśmy dawniej oboje zgorączkowani i pełni wiary.

SIEKLUCKI.

Artykuł już musiał się ukazać...

ANNA.

Zaraz się dowiemy. Zosia! Zosia!

(Zosia wybiega z pokoju).
ZOSIA.
Mamusiu! ojciec Braun przyszedł do kuchni, niechce pić kawy, zbiera swoje manatki i mówi, że idzie ztąd precz
ANNA
(patrzy na Siekluckiego).

Co to znaczy? Przed chwilą był tu, rozmawiał zemną, ale był jakiś dziwny, niewyraźny, pomieszany... Tu nawet był u niego jakiś pan z wizytą.

SIEKLUCKI
(jakby uderzony jakąś myślą).

Kto wie, czy Steiermarkt nie był u niego.

ANNA.

Zaraz się dowiemy. (Woła). Ojcze Braunie? idź Zosiu, każ mu tu przyjść...

(Zosia wybiega).


SCENA VIII.
ANNA, SIEKLUCKI, BRAUN.
(Braun wchodzi, ogląda się podejrzliwie na wszystkie strony).
ஐ ஐ
SIEKLUCKI.

Jak się macie Braunie.

BRAUN.

Całuję rączki wielmożnemu Panu.

ANNA.
Co to! chcecie już od nas iść?
BRAUN.

A no... wiekować tu nie mogę. Wielmożny pan sekretarz na mnie niechętny, siedzieć tak na łasce to nie ładnie. A potem, ja mam już kąt dla siebie i dla swojej.

ANNA.

Czemże mieszkanie zapłacicie. Chyba, że macie pieniądze.

BRAUN
(patrząc z podełba na Siekluckiego).

Nie mam ani centa złamanego.

SIEKLUCKI
(poważnie patrząc mu w oczy).

Czy moglibyście na to przysiądz ojcze Braunie?

BRAUN.

O! zaraz tam do przysięgi. Kiedy mówię, że niemam to niemam. A zresztą co mam się panu spowiadać, o!...

SIEKLUCKI.

Ojcze Braunie, Steiermarkt był tu dzisiaj u was.

BRAUN.
A no... co się będę zapierać... Wielmożny pan Steiermarkt tu zachodził.
SIEKLUCKI.

I Steiermarkt dał wam pieniędzy?

BRAUN.

Dał, albo i nie dał.

SIEKLUCKI.

Dlaczego kłamiecie.

BRAUN.

Nie mówię tak, nie mówię nie.

SIEKLUCKI
(szybko).

Gdzie macie te pieniądze!

BRAUN
(cofając się).

Niemam już nic, ani centa. Dałem na schowanie. I żeby pan wiedział, że nie zapłacę za to co pan tam o mnie w gazecie opublikował — nie zapłacę...

SIEKLUCKI.

Ja niechcę żebyście mi zapłacili.

BRAUN.
Albo to prawda. Tak przed opublikowaniem a jak już wydrukowane — to potem każecie płacić! Ja was znam!
ANNA.

Człowieku! co wy pleciecie! Toć pan redaktor tylko dla waszego dobra.

BRAUN.

E! co mi tam z tego dobra przyszło, albo i przyjdzie. Pan redaktor napisze, ludzie przeczytają, a mnie nędza zeżre.

ANNA.

Opamiętajcie się!

BRAUN.

A no... tom się właśnie opamiętał. Jakem miał 17,000 koron, to się nie opamiętałem, ale teraz to już i centa nie puszczę z ręki, ani centa... bo to już wszystko co mam.

SIEKLUCKI.

I nie wstyd było wam od niego brać?

BRAUN.

Jaki wstyd? Jak nędza doźre to i wstydu niema. Panu dobrze, bo pan się na pieniądzach przewala i nic nie robi, ale ja, co mi pył ceglany i wapno oczy i płuca wyżarł, to się tam na ambit tak bardzo oglądać nie mogę.

SIEKLUCKI.

Ojcze Braunie! co ty możesz wiedzieć jaka jest moja nędza. Ty cierpisz tylko ciałem, u mnie duszę pył i błoto wyżera. Jak twoje oczy zakrwawione tak i u mnie mózg i oczy takie od pracy często krwią zalane. Ty i ja, my dwaj jednacy nędzarze, w służbie dziennej wyrobnicy, bez jutra i bez zabezpieczonej starości. Nie patrz na mój surdut, patrz na mój schylony kark, patrz na me odciśnięte palce od trzymania pióra, patrz na mnie całego, jakim złamany i jak we mnie dusza omdlewa.

(Braun milczy).
SIEKLUCKI.

Ojcze Braunie, Steiermarkt chciał cię skusić i skusił twoją biedną spracowaną duszę... Pokazał ci trochę pieniędzy i tyś przeciw nam wszystkim się zwrócił!

(Braun milczy).

Ojcze Braunie, tak więc łatwo zapomniałeś swej krzywdy? tak łatwo?

BRAUN
(cicho).

Biedny jestem... pieniądze mi dał.

SIEKLUCKI
.

I tem cię wziął... wziął ciebie całego...

BRAUN
(cicho).
Żona chora, tułamy się jak psy...
SIEKLUCKI.

Oddajcie mu te pieniądze!

(Żywy gest ze strony Brauna).
ANNA.

On nie odda. Próżne słowa.

SIEKLUCKI
(patrząc na Brauna, który znów przybrał postawę nieufną i skuloną).

Dziwić się trudno! Ten człowiek po raz pierwszy w życiu może ma pieniądze. Wystarczy na niego spojrzeć, aby się przekonać jak wielka w tem słowie tkwi potęga...

(Po chwili do Brauna).

Ojcze Braunie — nikt od ciebie już żądać zwrotu tych pieniędzy nie będzie — tylko powiedzcie mi... powiedzcie przynajmniej ile wam dał Steiermarkt. Ja chcę mu sam za was te pieniądze zwrócić. Rozumiecie? Pieniądze wam zostaną, a wy przez to na honorze nic nie stracicie. Dobrze!

BRAUN
(nieufnie).

A dlaczego pan to wszystko robi?

SIEKLUCKI.

Wy tego nie zrozumiecie nigdy ojcze Braunie. Może mam w głowie, ile i dlatego tak mi chodzi o to, aby Steiermarkt nie mógł się pochwalić, że wam pieniędzmi usta zamknął. Powiedzcie mi przynajmniej ile wam dał?

BRAUN
(łypiąc oczami).

O! dużo!... dużo!...

SIEKLUCKI.

Ile?

BRAUN.

Dużo!...

ANNA.

Mnie powiedzcie... przecież mnie wierzycie, ja byłam dla was dobrą... bardzo dobrą, dzieliłam się z wami wszystkiem.

BRAUN.

Wielmożnej pani powiem, kiedy chce wiedzieć, ale tylko wielmożnej pani. Nie chcę żeby i to publikowali po gazetach. Zwiedzą się i jeden i drugi... a potem jeszcze człowieka zabiją, albo co...

ANNA.

Nikt o tem pisać nie będzie.

BRAUN.

No... no... już niech nic o mnie nie piszą... (cicho) dał mi trzy dziesiątki... no! (głośno) teraz już pójdę... Wolę ja być zdaleka od gazet i publikacji. Stara mi mówiła — że to nic z tego dobrego nie będzie... — Wielmożnej pani rączki całuję... Wielmożnej osobie się kłaniam... (idąc do drzwi) całuję rączki...

(Wychodzi).


SCENA IX.
ANNA i SIEKLUCKI.
ஐ ஐ
ANNA.

Dał mu trzydzieści guldenów!

SIEKLUCKI.

Trzydzieści guldenów! Jaka nędza! I za to... za to... (gorączkowo przewraca w pugilaresie). Mam zaledwie dwadzieścia siedem guldenów.

ANNA.

Dodam panu brakujące, wzięłam pensję w redakcji.

SIEKLUCKI.

Dziękuję ci Anno! muszę, muszę to uczynić. Pomyśl — jaki to triumf dla Steiermarkta — pomyśl... Artykuł mój jest napisany z całą energją, na jaką się mogłem zdobyć. Wbrew zwyczajowi podpisałem się imieniem, co więcej, rzuciłem Steiermarktowi niemal wyzwanie, wychodząc z redakcji. A on miałby prawo naigrawać się, że Brauna kupił za trzydzieści guldenów i moje słowa, w jakim przeciwnym nam dzienniku, obróciłby w żarty!

SCENA X.
CIŻ SAMI, SMOLKIEWICZ.
ஐ ஐ
(Wpada, zobaczywszy Siekluckiego przygryza usta, wściekły).
SMOLKIEWICZ
(z przymuszoną uniżonością).

Sługa pana redaktora!

SIEKLUCKI.

Dzień dobry! kiedy się zacznie posiedzenie?

SMOLKIEWICZ.

Niebawem, niebawem. A ja prosto z redakcji...

SIEKLUCKI.

Pan tam? po co?

SMOLKIEWICZ.

Tak wypadło... Skoro ma się żonę, która widocznie buntowana złemi radami niedba o swoją i rodziny sytuację, trzeba ratować.

ANNA.
Proszę cię, przejdźmy do naszego pokoju.
SMOLKIEWICZ.

Dlaczego? pan redaktor odpowiedzialny zapewne na tyle, że wie co się w redakcji dzieje. Pan wie, naturalnie, że moja żona dostała dymisję.

SIEKLUCKI.

Dymisję? o tem nie wiedziałem. Za co?

SMOLKIEWICZ.

Za swój twardy i nieugięty kark, za swą głupotę, za te dumne jakieś fumy, które jej każą być impertynentką wobec ludzi.

ANNA.

Nieznasz sytuacji, niemasz prawa mówić do mnie w ten sposób.

SMOLKIEWICZ.

Znam sytuację... pan dyrektor Rastawiecki mnie o niej objaśnił. Pan dyrektor był bardzo dla mnie uprzejmy. Dla mnie są wszyscy ludzie uprzejmi. Ja nie mam aroganckiego obejścia.

SIEKLUCKI.

Arogancja i ambicja to są dwie rzeczy różne, panie Smolkiewicz.

SMOLKIEWICZ.

Może być... (do Anny) Gdzie Braun? proszę, żeby się zaraz ztąd wyniósł... proszę bardzo... Pan dyrektor Rastawiecki natrącił mi, iż nie życzy sobie ażeby ktoś należący do jego redakcji zajmował się tą sprawą.

ANNA.

Przedewszystkiem już do redakcji „Świtu“ nie należę. A potem, „Świt“ w dzisiejszym numerze bierze właśnie w obronę sprawę Brauna.

SMOLKIEWICZ
(ironicznie).

Proszę... tak sądzisz!... widocznie więc źle „Świt“ czytałem.

SIEKLUCKI
(blednąc).

Co? co Pan mówi?

SMOLKIEWICZ.

Nic, tylko to, że tam pańskiego artykułu o Braunie niema.

SIEKLUCKI.

Co?... ależ to niepodobna. (Chwyta za kapelusz). Sam oddałem do drukarni.

SMOLKIEWICZ.

Widocznie wycofano!

SIEKLUCKI.

Muszę się przekonać!... Ja tu za chwilę powrócę — pomówimy o tej dymisji. Mój artykuł — twoja dymisja... To byłaby zbyt wielka podłość! (wybiega).

ANNA
(szybko).

Czy rzeczywiście tego artykułu niema?

SMOLKIEWICZ
(gwałtownie).

A tobie co do jego artykułów? Ty raczej troszcz się o to, czy cofną dymisję, którą dostałaś. Nie wniosłaś mi posagu, ale wziąłem cię już zajmującą w administracji „Świtu“ posadę z pensją 50 guld. miesięcznie. To był twój posag — i tego niemasz prawa tracić lekkomyślnie... Ja na to nie pozwolę.

ANNA.

To moja własna praca i ja nią rozporządzam, ja jedna!

SMOLKIEWICZ.
Rozporządzam — ja pracą całego domu — ja głowa tego domu! Za harda mi jesteś moja pani!... my jesteśmy na dorobku, rozumiesz... na dorobku... wszystko znieść musiemy, aby się wybić z tej wstrętnej miernoty — w jakiej żyjemy.
ANNA.

Mnie ona wystarcza!

SMOLKIEWICZ.

Ale mnie nie wystarcza. Ja niechcę całe życie gnić za temi kratkami i użerać się z tą bezdomną hołotą, która mi tu zapowietrza całą kancelarję. Ja muszę dostać inną posadę — muszę wypłynąć na wierzch. Wtedy będziesz mogła pokazywać fumy i brać dymisję. Do tej chwili będziesz robić to, co ja każę... Jutro wrócisz do redakcji!

ANNA.

Nigdy!!!

SMOLKIEWICZ.

Wrócisz — i w dodatku przeprosisz Rastawieckiego.

ANNA.

Ja?

SMOLKIEWICZ.

Tak! tylko pod tym warunkiem weźmie cię z powrotem. Ja mu to obiecałem.

(Zapuszcza rolety i zapala lampę).
ANNA
(drżąc cała ze wzruszenia, zdławionym głosem).
Ty... ty mu to przyrzekłeś?
SMOLKIEWICZ.

Tak, w twojem imieniu.

ANNA.

Jak śmiałeś? jakiem prawem?

SMOLKIEWICZ.

Prawem twego męża.

ANNA.

Prawo męża rozciąga się jedynie do pewnych granic. Tam gdzie już objawia się podłość, prawo to ustaje.

SMOLKIEWICZ.

Nie podłość, ale przezorność i rozsądek.

ANNA.

Podłość, podłość, mówię!... Rastawiecki mnie obraził, ciężko obraził.

SMOLKIEWICZ.

Przesada!

ANNA.
To ja sądzić mogę, nie ty! bo ty zatraciłeś już poczucie godności... Ach, dość tego! Dłużej twojego narzucania mi woli nie zniosę. W tym fałszu, w tej obłudzie żyć nie chcę, nie będę...
SMOLKIEWICZ
(spokojnie).

Musisz...

ANNA.

Nie muszę, nie. Ochronię siebie i dziecko przed zatrutym wyziewem fałszu i obłudy. Spełniam mój obowiązek — względem naszych dusz... Nie tobie nami kierować, nie tobie!...

SMOLKIEWICZ.

Właśnie że mnie, żelazną mam rękę i potrafię cię poskromić.

ANNA.

Jak? biciem?

SMOLKIEWICZ.

Nie, bez tego się obejdzie. Ja nie fizycznie ale moralnie cię poprowadzę, przekonasz się...

(Mierzą się chwilę oczami).
(Chwila milczenia).
SMOLKIEWICZ.

Widzisz, już zamilkłaś... dobrze... ślicznie... A jutro pójdziesz do redakcji, ja tak chcę! — i tak być musi...

(Od chwili Zosia wbiegła i stanęła w kąciku).
(Smolkiewicz wychodzi na lewo).
ZOSIA
(przybiega do matki).

Mamusiu! znów się tatuś na ciebie gniewał?

(Anna stoi przez chwilę nieruchoma, wreszcie porywa się zdeterminowana i prawie spokojna).
ANNA.

Zosiu! Zosiu! biegnij do mego pokoju, cicho wyjmij z pudełek nasze kapelusze. Okrycia leżą na łóżku. Przynieś wszystko jaknajszybciej.

ZOSIA.

Idziemy gdzie mamusiu?

ANNA.

Tak! tylko spiesz się!

SCENA XI.
ANNA, SIEKLUCKI.
ஐ ஐ
SIEKLUCKI
(wchodzi szybko, porywa Annę za ręce, jest zmieniony, rozgorączkowany).

Niema mego artykułu! niema! zadrwili ze mnie, oszukali mnie! trzydzieści srebrników musiało i tam przejść, musiało...

ANNA.

Ja spodziewałam się tego... nie chciałam ci psuć radości... Czułam, że głosu prawdy nie dopuszczą, czułam to instynktem. A teraz posłuchaj co ci powiem! Nie zobaczymy się już może nigdy...

SIEKLUCKI.

Anno!

ANNA
(gorąco).

Tak! uciekam stąd, idę w świat, zrywam nienawistne mi pęta, w których mogłabym tylko spodleć i zatracić poczucie własnej godności. I tobie to mówię w tej chwili — uczyń to samo!... Musisz uczynić to samo. Inaczej, spełnisz zbrodnię na własnej duszy, zbrodnię sto razy gorszą niż gdybyś uczynił trupem kawał niepotrzebnego na świecie mięsa! Duszy swojej strzeż Sieklo! duszy twojej strzeż. Ja ocalam moją i mego dziecka duszę. Bądź zdrów. Byłeś mi drogim, bardzo drogim, byłeś mi więcej niż mąż, niż brat, niż kochanek. Byłeś dla mnie wszystkiem.

SIEKLUCKI.

Gdzie idziesz?

ANNA
(gorąco).
Wyjadę, dokąd nie wiem jeszcze. To mniejsza. Ja wszędzie znajdę kawałek chleba. Ale ty mi przyrzeknij, że zbudzisz się z letargu, że odżyjesz i nie dozwolisz duszy twej konać powoli. Przyrzeknij mi to... przyrzeknij.
SIEKLUCKI
(z uniesieniem).

Przyrzekam ci to Anno! I wierz mi, dotrzymam. Tyle bólu, tyle goryczy wezbrało we mnie, że nic już nie zdoła uśpić jej. Widzę teraz jasno, co ze mną robiono. Aż wre we mnie wszystko... cały jestem jak jeden płomień. Podłością swą dopełnili miary!

ANNA.

Tak! takim cię chcę widzieć w tej ostatniej chwili. Takiego, wspomnienie poniosę ze sobą na resztę życia.

(Zosia wbiega z kapeluszami, Anna chwyta je, ubiera gorączkowo Zosię, nakłada kapelusz).
ZOSIA.

Czy nie powiemy Tatusiowi dowidzenia?

ANNA.

Nie możemy mu powiedzieć — dowidzenia... Bądź zdrów Sieklo, ja już zdeptałam w proch mego Rastawieckiego, uwolnij twoją duszę od swego Rastawieckiego!

(Wybiega wejściowemi drzwiami razem z Zosią. Równocześnie we drzwiach od pokoju staje Smolkiewicz).
SMOLKIEWICZ.
Anno! Anno! dokąd? coż to znowu! wychodzić wieczorem z domu?...
SIEKLUCKI
(zastępując drzwi wejściowe).

Pozwól pan tej kobiecie wyjść spokojnie z tego domu!

SMOLKIEWICZ.

Mój Panie, jakim pan prawem mieszasz się pomiędzy mnie i moją żonę?

SIEKLUCKI.

Prawem istoty dręczonej duchowo, która rozumie co to bunt... ducha... rozumiesz pan?

SMOLKIEWICZ.

E! mój panie, ja nie umiem odgadywać waszych przemądrych narad. Ja jestem człowiek trzeźwy....

SIEKLUCKI
(zdenerwowany).

A ja i pańska żona jesteśmy dwoje nałogowych pijaków! A pan wie, czem my się upajamy? Oto swobodą myśli, wolnością duszy, poczuciem własnej godności... (kładzie kapelusz). Dowidzenia!... Ja tu powrócę na posiedzenie!... porozmawiamy wtedy ze sobą mój trzeźwy panie!

(Wychodzi środkiem, we drzwiach spotyka damę, wystrojoną, piękną kobietę trochę zmanierowaną).
DAMA.
Przepraszam, czy tu posiedzenie komitetu głodowego?
SIEKLUCKI
(z gorączką i zdenerwowany).

Ależ naturalnie... Tu... niech się pani spieszy... tu przybytek głodu ciała, głodu duszy... Przytułek... przytułek... nocleg... tu spały głodne dusze... zbudziły się... ha! ha!

(Wychodzi środkiem).
DAMA.

Co to! jakiś szaleniec?

SMOLKIEWICZ.

A!... to pani radczyni! Rączki całuję! Jakże mąż?... Na radzie? wiecznie zajęty! Niezmordowany. Proszę, proszę, pani pozwoli, tylko na chwilę, przebiorę się, zaraz będę służył...

DAMA.

Tak mnie zdenerwował ten pan...

SMOLKIEWICZ.

Och! to nic... to taki dystrakt!... to naczelny redaktor „Świtu“... pani radczyni wie, literaci, ludzie poetyczni... dystrakt! dystrakt!... o proszę tu krzesełko! Ja zaraz będę z powrotem.

(Wybiega na lewo).

SCENA XII.
DAMA I, później JUSZKA, DAMA 2, MŁODA PANNA, PARNES, MECENAS SZUHMAN, LEWANDOWICZ, Dr. PILEROWICZ, SMOLKIEWICZ, STEIERMARKT, STEIERMARTOWA, DAMA 3, RÓŻYCKI, kilku reporterów, kilka pań i panów.
ஐ ஐ
DAMA 1.

Coż to za oryginał!

(Dama siada przy stole, wyjmuje z woreczka breloki, lusterka, flakoniki, układa, nie zważając na scenę).
(Wchodzi Juszka, młody, ogolony chłopiec, silnie wymawiający literę r).
JUSZKA
(witając się z damą).

Panią radczynię powitać.

DAMA 1.

A i pan tutaj. Cieszę się... będziemy przynajmniej pomiędzy znajomymi.

JUSZKA.

Jak to dobrze, że są głodni na świecie. Będę miał przynajmniej przyjemność spędzić ten wieczór z panią.

DAMA 1.
Pan nie masz serca.
JUSZKA.

Właśnie, mam go za dużo.

DAMA 1.

W nowelach pana, tego dostrzedz nie można.

(Dama 2 i młoda panna wchodzą i witają się z damą 1).
DAMA 1.

Décidément jesteśmy en pays de connaissances.

DAMA 2.

Tem lepiej. Wzięłam moją siostrzenicę, niech się młode serce kształci w szkole miłosierdzia.

(Tymczasem weszli: mecenas Szuhman postawny, siwy mężczyzna; Lewandowicz wysoki, ogolony, młody człowiek i Różycki).
JUSZKA
(zbliża się do Różyckiego).

Jak się macie.

RÓŻYCKI.

Nieźle! nieźle!... dziś mi się udało ze sądem.

JUSZKA.

Parnesa niema?

(Parnes wchodzi).
JUSZKA.

Jak się masz zielona małpo!

PARNES.

Cicho! tu są damy!

JUSZKA.

Czy wy nigdy nie odpowiecie nam w „Świcie“? A toż już dzisiaj tak wam nawymyślałem, iż chyba kamień by się poruszył, a wy nic...

PARNES.

Plantator nie każe.

JUSZKA.

A mnie, mój, znów każe wam wymyślać.

PARNES.

To wymyślaj...

JUSZKA.

Chciałem was ostrzedz. Jutro się zabiorę do ciebie. Nazwę cię idjotą.

PARNES
(filozoficznie).

To nazywaj.

JUSZKA.
Bo... żebyś to nie wziął na serjo.
PARNES.

Głupi jesteś.

DAMA 2
(do damy 1).

Czy pani wie dokładnie po co nas wezwali?

DAMA 1.

Dokładnie niewiem. Ale ja już tak przywykłam do tych posiedzeń, że mi to obojętne.

Mec. SZUHMAN
(do Lewandowicza).

Ja z zasady jestem przeciwny wszelkim komitetom.

LEWANDOWICZ.

Po co więc Pan tu przyszedł?

Mec. SZUHMAN.

Żeby im to powiedzieć.

(Weszli: Pilerowicz i Smolkiewicz).
Mec. SZUHMAN.

Witam konsyljarza!

Dr. PILEROWICZ.
Witam mecenasa.
Mec. SZUHMAN.

Zdaje się, że wybrano tu rozmaite warstwy społeczeństwa, ażebyśmy się lepiej kłócić mogli.

Dr. PILEROWICZ.

Szanowny mecenas wiecznie oponuje.

Mec. SZUHMAN.

Inaczej nie rozumiem dyskusji.

(Bierze Pilerowicza pod ramię, odprowadza i mówi, wskazując na Lewandowicza).

Powiedzcie mi, poco ten tutaj?.. Obecność takiego, to zaraz nadaje nieprzyjemną barwę zebraniu. Nie będziemy pomiędzy swemi.

Dr. PILEROWICZ.

Ma duże wpływy, nie mogli go pominąć.

Mec. SZUHMAN.

Aż dreszcz przechodzi skoro się człowiek z takim panem spotka w jednym pokoju.

Dr. PILEROWICZ.

E! tak źle nie jest. Wygląda wcale przyzwoicie.

SMOLKIEWICZ
(spogląda po zebranych).

Jakkolwiek nie jesteśmy w komplecie, musimy zacząć posiedzenie. Godzina dziewiąta, każdy z nas ma jakieś zajęcie i mało czasu do stracenia.

DAMA 2
(do damy 1).

Kto to?

(Lornetuje Smolkiewicza).
DAMA 1.

Zdaje się, że sekretarz biura.

SMOLKIEWICZ.

Panie! panowie! raczcie zająć miejsca.

(Wchodzi dama 3 i Steiermarkt z żoną).


SCENA XIII.
CIŻ SAMI i STEIERMARKT z ŻONĄ.
(Steiermarktowie witają się dość hałaśliwie).
ஐ ஐ
Mec. SZUHMAN
(Do Steiermarkta).

Proszę koło mnie!

STEIERMARKT.

Dobrze! będziemy robić opozycję we dwóch... będziemy wesoła dwójka...

(Juszka, Różycki, Parnes i dwóch reporterów siadają osobno, wyjmują notesy i zaczynają się przygotowywać do notatek).
(Panowie, panie wchodzą, siadają przy stole. Steiermarkt sadowi się po prawej stronie Smolkiewicza. Obok niego Szuhman. Dalej panie i panowie dowolnie).
PARNES.
(do Juszki).

Jakie stanowisko zajmiecie w „Gońcu“?

JUSZKA.

My?... nie wiem jeszcze. Plantator się namyśli.

PARNES.

U nas... neutralne.

JUSZKA.

Skądże? przecież wy z ulicą.

PARNES.

E!... to już oddawna w łeb wzięło. Teraz mamy inny rozkaz.

JUSZKA.

Że się też wam w głowach nie poprzewraca. Gdzie Siekla?

PARNES.

Miał być. Nie widzę go?... O! wchodzi!...

JUSZKA.
Fatalnie wygląda. Blady jak trup.
PARNES.

Zły. Ma ciągłe z plantatorem awantury.

JUSZKA
(wzruszając ramionami).

Doczego to? Jeszcze z miejsca wyleci!

(Sieklucki wchodzi i zajmuje miejsce w końcu stołu, po lewej stronie. Jest blady, zdenerwowany i widocznie wzburzony).
SMOLKIEWICZ
(wstaje i mówi słodkim tonem).

Panie i Panowie!... Ośmieliłem się zwrócić ku wam, w chwili, która całe nasze miasto wprawia w zburzenie i niemal stawia na wulkanie. Chwila ta przyszła... przyjść musiała.

LEWANDOWICZ.

Mogła jednak nie przyjść.

SMOLKIEWICZ.

Mogła nie przyjść... zgoda! Ale przyszła. Jesteśmy więc po nad brzegiem przepaści, na dnie której huczy rozhukany potok, ten potok płynie bystremi falami i może nas zalać.

LEWANDOWICZ.
(zimno i spokojnie, z rękami założonemi na piersiach).
A że tego się najwięcej lękamy!...
STEIERMARKT.
(niechętnie do Lewandowicza).

Prosimy nie przerywać.

JUSZKA
(uszczęśliwiony trąca Parnesa)

Pycha! będzie awantura!

LEWANDOWICZ
(j. w.).

Ja nie przerywam, ja tylko myśl szanownego pana sekretarza biura dopełniam.

Mec. SZUHMAN.

Jednak to dopełnienie przeszkadza obradom.

LEWANDOWICZ
(j. w.).

Jeszcze nikt nad niczem nie radził.

DAMA 1
(do damy 2).

Kto jest ten pan?

DAMA 2.

Och! to redaktor takiego pisma, którego się w porządnych domach nie czyta...

DAMA 1.
Po co go tu poprosili!
SMOLKIEWICZ
(stojąc).

Jakkolwiek p. redaktor Lewandowicz podsuwa nam czysto egoistyczne pobudki, jednak zdaje mi się, iż wiodły nas na to zgromadzenie nietylko egoizm ale i inne, wyższe cele. Miłość cierpiącej ludzkości...

STEIERMARKT
(hałaśliwie).

Pięknie powiedziane... brawo!

(Sieklucki patrzy na niego ironicznie).
SMOLKIEWICZ.

Była głównym czynnikiem, która nas tu zgromadziła. I dlatego... pozwalam sobie losy owej cierpiącej ludzkości złożyć z ufnością w ręce szanownych pań i panów, wiedząc z góry, że wy potraficie...

LEWANDOWICZ.

Zastąpić w tym względzie sprawiedliwość!

(Milczenie).
SIEKLUCKI
(ironicznie).

Brawo panie Lewandowicz!

(Milczenie).
SMOLKIEWICZ
(siada).

Sądzę, że najlepiej przystąpić do wyboru przewodniczącego.

SIEKLUCKI
(ironicznie).

Ja proponuję pana Steiermarkta.

(Milczenie).

Dlaczego nikt nie podtrzymuje mej myśli? Pan Steiermarkt ma wszelkie dane na to, aby przewodniczył obradom, w których sprawiedliwość powinna stać na pierwszym planie.

Mec. SZUHMAN.

Ja oponuję przeciw wszelkim przewodnictwom i innym formom. Zeszliśmy się tu na poufną naradę a nie na żadne formami skrępowane posiedzenia.

LEWANDOWICZ.
Przedewszystkiem, zanim zaczniemy nad czemś radzić, bodaj nawet nad wyborem przewodniczącego, proszę mnie objaśnić jaki jest właściwie ton tego zgromadzenia. Czy jest tu tendencja i kierunek ściśle filantropijny? czy mamy rozważać nad przyczynami zła i zadowolnić się rozumowem i trzeźwem przejrzeniem stanu rzeczy i radykalnem zapobieżeniem na przyszłość podobnym faktom?
STEIERMARKT.

Pan redaktor zdaje się słyszał, że Pan Smolkiewicz w pięknych bardzo słowach określił, iż ponad wszystko kierować będzie nami miłosierdzie.

SIEKLUCKI
(dobitnie i ironicznie).

I panem także, panie Steiermarkt?

STEIERMARKT
(zmieszany).

I mną także... Dlaczegóż nie? A więc powtarzam raz jeszcze z naciskiem... miłosierdzie

LEWANDOWICZ.

W takim razie ja nie mam tu co robić. Ja mogę zabierać głos tam, gdzie jest mowa o porządnej, gruntownej robocie, która wyda jakieś owoce. Ale w paplaninę filantropijną, w loterje i faramuszki, bawić się nie mam ochoty. Szkoda czasu i atłasu! Bądźcie zdrowi!

(Wychodzi środkiem. Chwila milczenia).
STEIERMARKT.
Dzięki Bogu, że sobie poszedł! To jakiś warjat! Aż lżej się zrobiło że go tu niema. Odetchnąłem!
SIEKLUCKI.

Niech Pan nie oddycha panie Steiermarkt, bo ja jeszcze zostałem!

Mec. SZUHMAN.
(do Steiermarkta).

Czego chce ten pan, on widocznie jakiejś z panem awantury szuka.

STEIERMARKT
(cicho).

Może pijany! Ci dziennikarze to podobno nigdy trzeźwi nie są!

SMOLKIEWICZ.

Proponuję na przewodniczącego panią radczynię Okońską.

WSZYSCY.

A! a! prosimy!...

DAMA 1.

Ja? ależ cóż znowu! ja nie potrafię.

Mec. SZUHMAN.

Ja oponuję!

(Wszyscy się śmieją, dama 1 zajmuje miejsce przewodniczącego; stawiają przed nią dzwonek).
SMOLKIEWICZ.
Na sekretarza proponuję szanownego pana doktora Pilerowicza.
WSZYSCY.

Prosimy!...

STEIERMARKT.

Ja proszę o głos!

DAMA 1.

Pan Steiermarkt ma głos.

STEIERMARKT
(wstaje).

Piękną jest rzeczą miłosierdzie! Piękną i potężną. Każdy z nas wie o tem i każdy z nas osobno stara się je w czyn wprowadzać. Lecz cóż są usiłowania pojedyńczych osób? Cóż są nasze pojedyncze usiłowania? Nic... nic... i jeszcze raz nic. Dopiero gdy wszystkie miłosierdzia połączą się ze sobą tak jak w tej chwili, jakie piękne możemy wydać rezultaty. Więc... oto... chodzi właśnie, ażebyśmy wszyscy, nie bacząc na to, czy ci ludzie, dla których dobra pracować będziemy, zasługują na to, w pracy tej nie ustali. Bo niestety, wiadomo, że jest to zbiór wyrzutków społeczeństwa, którzy z nami, ludźmi pracy i hartu nie mają nic wspólnego.

SIEKLUCKI
(trzyma ręce w kieszeniach i odsuwa się cokolwiek z krzesłem od stołu, patrzy uparcie w Steiermarkta i gryzie nerwowo usta).
Czy pan liczy także i siebie do tych ludzi hartu i pracy, panie Steiermarkt?
STEIERMARKT
(strapiony).

Zapewne... jestem człowiekiem pracowitym i wypełniam moje obowiązki względem społeczeństwa.

SIEKLUCKI
(j. w.).

Panu się zdaje, że pan wypełnia obowiązki względem społeczeństwa?

STEIERMARKT.

Zawsze!

SMOLKIEWICZ.

To nie należy do obrad, panie redaktorze Sieklucki. Jeśli pan żądasz głosu to zapisz się, będziesz miał prawo mówić skoro pan Steiermarkt skończy.

SIEKLUCKI
(j. w.).

Tu nie chodzi o to, żebym mógł pomówić, tu chodzi o to, żebym mógł pomówić z panem Steiermarktem, który zaczyna bardzo szeroko i pięknie wykładać, jak on rozumie miłosierdzie. Jestem wzruszony jego wykładem i chciałbym się go jeszcze o coś zapytać...

SMOLKIEWICZ.
To w domu...
SIEKLUCKI.

Nie, ja u pana Steiermarkta nie bywam... a pana Steiermarkta nie wpuściłbym do siebie.

(Szmer niezadowolenia między zebranymi).

Ale chodzi mi o to, czy p. Steiermarkt, który z takiem miłosierdziem chce zająć się zgłodniałemi, niema na sumieniu sam takiego nędzarza, który przez niego tułał się bez dachu i chleba, pomimo że na niego właśnie przeszło ćwierć wieku pracował jak wół roboczy.

SMOLKIEWICZ.

Daruj pan, ale tu nie miejsce!...

SIEKLUCKI
(zrywając się z miejsca).

Przepraszam... tu właśnie miejsce! Tu obraduje komitet. Więc taką właśnie głodową sprawę ja wytaczam tu, wobec was wszystkich. Oskarżam tego, blizko miljonowego filantropa, że wyrzucił na bruk człowieka, który służył u niego dwadzieścia osiem lat. To podchodzi pod waszą kompetencję... panowie i panie!... sami osądźcie teraz, czy słowa, któremi on do was przemawia są czyste i jaki fałsz zieje z nich, jaka straszna obłuda!

STEIERMARKT
(blady z gniewu).
Pan nadużywasz praw gościnności tego biura, panie Sieklucki.
SIEKLUCKI.

Mylisz się pan. To jest biuro dobroczynne, więc jesteśmy zupełnie w porządku.

STEIERMARKT.

Niepowinienem zdawać sprawy z mych czynności... tak mi się przynajmniej zdaje. Moja ofiarność jest znana...

SIEKLUCKI.

Tak, gdy idzie o ogłoszenie swego nazwiska w dziennikach... Ale tu nie idzie o filantropię... tu idzie o sprawiedliwość... tu idzie o to, że temu człowiekowi należał się od pana dach i strawa, skoro sterał siły i zdrowie na pana usłudze. Dlaczego pan się lepiej tą sprawą nie zająłeś, zamiast przyjść tu i grać rolę pawia, wołając: „miłosierdzie! miłosierdzie“!

STEIERMARKT.
Pobiję pana natychmiast pańską własną bronią. Ja zająłem się tą sprawą, zająłem się trochę inaczej... niż pan myśli. Pan chce wywołać skandal, panie Sieklucki... i pan myśli, że się to panu uda... ale się to panu nie uda... tak, jak się panu nie udało dziś mnie oszkalować w „Świcie“... Oto pokwitowanie od tego osobnika, że mu się nic odemnie nie należy, że ja mu zabezpieczyłem byt i on dziękuje mi za moje dobre serce... proszę niech państwo czytają...
(Podaje kwit Brauna, wszyscy cisną się i oglądają; przez chwilę słychać szmer głosów „prawda“!... „podpisane“).
JUSZKA
(do Parnesa).

Ładny skandal!

PARNES.

Rastawiecki się wścieknie. Wydał rozkaz, żeby nic o Steiermarkcie złego nie pisać.

JUSZKA.

Kombinacje?

PARNES.

Zdaje się.

STEIERMARKT.

Oto... widzą państwo najlepiej, kto tu ma rację... i jak mnie niesłusznie oczerniono. Tak się nie robi panie Sieklucki! tak się nie robi!

Mec. SZUHMAN.

W istocie, to bardzo nieprzyjemne... Ja sądzę, żebyśmy nad tem przeszli do porządku dziennego.

SIEKLUCKI.

Zapozwoleniem... Ja jeszcze nie skończyłem. Ja mam jeszcze coś do powiedzenia. A! trudno... jesteście tu reprezentantami społeczeństwa, które raczy czuwać nad biedakami. Otóż musicie wysłuchać losów takiego biedaka. Oglądaliście jego pokwitowanie. Napisane na niem ręką Steiermarkta... „niemam żadnych pretensji“... „zabezpieczono mi los“. A wiecie jak zabezpieczono ten los?

SMOLKIEWICZ.

Po co to wszystko!

SIEKLUCKI.

Po co? Po to, ażebyście wiedzieli jak ojcowsko p.  Steiermarkt opatrzył na resztę życia nędzarza o wyżartych płucach i oczach. Dał mu... aż trzydzieści guldenów!!!

(Szmer pomiędzy zgromadzonymi).
SIEKLUCKI.

Tak!... trzydzieści guldenów!... na długie lata, na zimy głodowe, na jesienie bezdomne, na całe lata, dla niego i żony... No... i cóż? Panie Steiermarkt, czemuż pan nie zaprzeczasz?... czy nie dałeś mu tylko trzydzieści guldenów? odpowiedz!

STEIERMARKT.

Dałem mu tymczasowo!

SIEKLUCKI.

Kłamiesz pan!... zakazałeś mu więcej zwracać się do siebie... dowodem pokwitowanie! Ale ja więcej panu powiem. Braun zwraca panu trzydzieści guldenów, zwraca przez moje ręce... (kładzie na stole trzydzieści guldenów). Rachunek więc z nim nie załatwiony. I rachunek ten załatwi z panem opinja, bo tak jak dziś powiedziałem, całą tę sprawę wam wszystkim, tak jutro ogłoszę ją drukiem i poddam ją pod sąd całego ogółu.

(Po chwili).

A teraz... ciągnijcie państwo dalej swoje obrady filantropijne, tylko już bezemnie. Ja spełniłem to, co mi spełnić kazało moje sumienie i... obowiązek!

(Wychodzi).
(Chwilę wszyscy siedzą w milczeniu, patrząc po sobie, damy zaczynają się uśmiechać, wzruszać ramionami. Steiermarkt chwilkę szepcze z mec. Szuhmanem, wreszcie wstaje).
STEIERMARKT.
Panie i panowie! Przeprosić was muszę! przeprosić, że z mojej winy, choć winien tu nic nie jestem, zaszły takie nieprzyjemności. Pan redaktor Sieklucki, zdaje się, jest trochę chory, czy może niewyspany i tak nam zamącił harmonję. Żebyście jednak słów jego nie wzięli na serjo, żebyście wiedzieli, że moje serce jest zawsze dla biednych całe gotowe do usług i na ofiarę... ja... do tych trzydziestu guldenów, które tu leżą, dokładam jeszcze czterysta siedemdziesiąt i razem pięćset guldenów składam w ręce pani przewodniczącej na cele komitetu, prosząc, aby je zapisała na czele listy składek pod mojem całem nazwiskiem i nazwiskiem mej żony.
(Wielki szmer zadowolenia, wszyscy „brawo“, „ślicznie“, „wybornie...“ Juszka pyta: „ile dał?...“ „ile?...“ Reporterowie zapisują, wszyscy winszują Steiermarktom).
STEIERMARKT
(z uśmiechem do przewodniczącej).

A teraz, kiedy rozmaite Don-Kiszoty szczęśliwie nas opuścili, czy mogę prosić o głos?

DAMA 1
(uprzejmie).

Oh! comment donc!... (dzwoni). Pan Steiermarkt ma głos!...

(Brawo).
(Steiermarkt się kłania).
STEIERMARKT
(stojąc).

Panowie i panie! sprawa, która nas zgromadza, ma znaczenie społeczne, doniosłe i...

(Zasłona spada).


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.