<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Tresowane dusze
Podtytuł Sztuka w trzech aktach
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom I
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


TRESOWANE DUSZE
SZTUKA
W TRZECH AKTACH
OSOBY:
RASTAWIECKI, właściciel dziennika.
SIEKLUCKI, odpowiedzialny redaktor.
BONECKI współpracownicy.
PARNES
RÓŻYCKI
ADMINISTRATOR.
METRAMPAŻ.
STEIERMARK.
BRAUN, robotnik.
LEWANDOWICZ.
JUSZKA, współpracownik Gońca.
SMOLKIEWICZ, sekretarz biura dobroczynnego.
MECENAS SZUHMAN.
DOKTÓR PILEROWICZ.
ANNA SMOLKIEWICZOWA.
STEIERMARKOWA.
1 DAMA.
2 DAMA.
MŁODA PANNA.
1 chłopcy redakcyjni.
2
ZOSIA.
STRÓŻ REDAKCYJNY.
ZIMERSZTOCK.
Rzecz dzieje się w mieście.
Akt I i III w biurze redakcji.
Akt II w biurze dobroczynności.
AKT PIERWSZY.
Scena przedstawia pokój redakcyjny. W głębi drzwi, na prawo drzwi, na lewo dwa okna. Pomiędzy oknami biurka dwa, zestawione do siebie grzbietami, przed niemi krzesła; bliższe biurko od widzów jest biurkiem Siekluckiego, drugie biurko należy do Boneckiego. Na środku sceny długi stół założony cały dziennikami; po prawej od widza biurko oparte o ścianę. Jeszcze jedno biurko takie po prawej, już w rogu, za niem telefon. Biurko i stół oświetlone lampami elektrycznemi. Po lewej w głębi piec żelazny, koło pieca skórzany szeszlong. Przy drzwiach wejściowych marmurowa umywalka, ręcznik, mydło. Story u okien pospuszczane, widać jednak wiosenny, chłodny poranek. Sieklucki w palcie siedzi przy biurku i robi rewizję. Jest znużony. Przy nim stoi chłopiec z drukarni (lat 12) i, przestępując z nogi na nogę, czeka na rewizję. Nad szeszlongiem duża fotografja mężczyzny, o rysach szlachetnych i smutnym wyrazie twarzy.
SCENA I.
SIEKLUCKI, CHŁOPIEC 1, CHŁOPIEC 2, potem METRAMPAŻ; na kanapie śpi PARNES, zawinięty w palto.
ஐ ஐ
CHŁOPIEC 2
(wpadając).
Pan metrampaż kazał powiedzieć, iż nie będzie czekał, bo będzie spóźnienie.
SIEKLUCKI
(przez zęby).

Idź do djabła!

CHŁOPIEC 2
(staje i czeka; chwila milczenia; wreszcie Sieklucki rzuca mu korektę).

No, masz, bałwanie — znikaj!

CHŁOPIEC 2

I pan metrampaż kazał powiedzieć, że już na nic niema miejsca.

SIEKLUCKI.

Wynoś się!

(Idzie do telefonu i dzwoni).
SIEKLUCKI
(do telefonu)

Halo! Proszę mnie połączyć z centralną kawiarnią.

(Dzwonek).

Halo! Proszę poprosić tu pana Balka!... Jest? Dobrze — niech zaraz przyjdzie.

(Po chwili).

Halo! Halo!... To ty, Józek? Czy masz co nowego? Nic? A to zbiegowisko? He? gadaj wyraźniej... Nie byłeś? dlaczego?... grałeś? dobrze! Tylko tak dalej — zajdziesz wysoko... E! daj mi spokój! Więc nic? na przedmieściach spokojnie?... A co? a co?... a my nic! Z pewnością Juszka już coś wie... z pewnością w „Gońcu“ będą szczegóły... Dziękuję ci... Ładnie nas ubrałeś!...

(Dzwoni. Odchodzi wzburzony od telefonu).
PARNES
(podnosząc rozczochraną głowę).

Z kim telefonowałeś?

SIEKLUCKI.

Z Balkiem!... Na przedmieściach zbiegowisko, a on siedzi w kawiarni i gra!

PARNES
(flegmatycznie).

Dobrze ma!

SIEKLUCKI.

Ależ „Goniec“ nas uprzedzi — „Goniec“ da sensację...

PARNES.

To co ciebie obchodzi?... Twoja płachta?

SIEKLUCKI.

Nie moja — ale to przecież nasza rzecz.

PARNES.
Ojej! tak ci pilno tę flagę wywiesić.
SIEKLUCKI.

Nie — ale my pierwsi w tej sprawie powinniśmy głos zabrać. To nasz obowiązek. Ta sprawa podchodzi pod program naszego pisma.

PARNES

Ta jak? ta co? ta po co? Podwyższą ci za to?... Nie — no to siedź cicho, nie lataj, rewizję rób, zapchaj numer, żeby dziur nie było, a o resztę się nie troszcz. Do popołudnia kto sobie w łeb palnie, albo co zdefrauduje i kropnie się michał na dwie szpalty... (ziewa). Program!... też?... program dawno fiu... światami... Tobie się zdaje, Siekla, że ten (wskazuje na fotografję) jeszcze żyje.

SIEKLUCKI
(wybucha ironicznym śmiechem).

Ha! ha!... także idea!... Ja aż nadto dobrze czuję, że on już żyć przestał.

PARNES.

A majaki ci się po głowie snują...

SIEKLUCKI.

Nieprawda! Majaki wygnałem na cztery wiatry!

(Gasi elektryczność; idzie do umywalni, odkręca kurek, pije wodę, a potem myje ręce).
PARNES.

Wodę chlipiesz?

SIEKLUCKI.

Trzeźwię się.

PARNES
(zaciekawiony).

E?... bumblowałeś?

SIEKLUCKI.

A tak!... całą noc — przy biurku.

PARNES.

Czego ty się tak zapracowujesz? — twoja płachta?

SIEKLUCKI.

Kto ci powiedział, że się zapracowuję?

PARNES.

Ta ciągle coś piszesz.

SIEKLUCKI.

Piszę... bo czemś, szpalty zapchać trzeba — ale ze siebie nic nie daję; a wiesz, dlaczego? — bo mi dać nie wolno.

PARNES.
Tem lepiej... nie masz żadnej odpowiedzialności.
SIEKLUCKI
(patrzy przez chwilę z rodzajem pogardy na Parnesa).

Niech będzie, że tem lepiej.

(Idzie do biurka, siada przy niem posępny i apatyczny).
PARNES
(złazi z sofy i włóczy się po redakcji, wreszcie staje przed Siekluckim).

Ja wogóle nie mogę skapować, czemu ty wiecznie niezadowolony. Źle ci? Długi, jakie miałeś, zapłacił za ciebie Rastawiecki i teraz ci małemi ratami strąca. Przecież lepiej z nim mieć do czynienia, jak z Zimermanem.

SIEKLUCKI
(ironicznie).

Tak sądzisz?

PARNES.

Ta pewnie. Za jakie trzy, albo cztery lata, spłacisz Rastawieckiemu wszystko. Jesteś sobie wolny, lieber baron... o co ci chodzi?

SIEKLUCKI
(posępnie).

Jestem wolny!

PARNES.

Ta naturalnie... Czemu ty nigdy stor nie podniesiesz?

SIEKLUCKI.

Bo widzisz, Parnes, za temi storami jest świat, słońce i... wolność. A ja — choć jestem taki... wolny, według ciebie, — wolę nie drażnić się widokiem słońca... wolności... Zwierzętom w menażerjach, gdy ich wiozą przez pola, zasłaniają klatki płachtami... O, widzisz... to są takie płachty!

PARNES.

Choć uciął — nie rozumiem.

SIEKLUCKI.

Czy ja ci każę rozumieć?

SCENA II.
CIŻ SAMI i METRAMPAŻ.
ஐ ஐ
METRAMPAŻ
(do Siekluckiego).

Dzień dobry panom! A... oto wypadła kronika policyjna — i artykuł o stróżach — i o reorganizacji opieki nad szpitalami.

SIEKLUCKI
(szybko).

Dlaczego wypadło o stróżach?

METRAMPAŻ
(cicho).
Pan dyrektor Rastawiecki kazał o stróżach nic nie dawać.
SIEKLUCKI
(szybko).

Co? jak? (po chwili). Dobrze... Proszę tu zostawić skrypt, to pójdzie na popołudnie.

METRAMPAŻ.

Dobrze, panie redaktorze!

SIEKLUCKI.

A to skrypta do składania.

(Oddaje mu pęk skryptów. Metrampaż wychodzi).
PARNES
(do Siekluckiego).

Podcięli ci znów nogi? co?

SIEKLUCKI
(hamując się i znów wpadając w apatję).

A... niech ich tam djabli wezmą!

PARNES.

Siekla!... tobie to jednak nie musi być wyraźnie tak ciągle ustępować. Postaw się!... ta ty masz firmę, co?

SIEKLUCKI.

Daj mi spokój!

(Stróż wnosi na tacce herbatę i stawia przed Siekluckim).
PARNES.

Siekla!... poślij i dla mnie po herbatę... nie mam ani centa. Oddam ci... dziś płacą. A! ot pan administrator!

SCENA III.
CIŻ i ADMINISTRATOR, później ANNA.
ஐ ஐ
ADMINISTRATOR.

Dzień dobry panom... Oto poczta, tu listy.

(Kładzie listy przed Siekluckim).
SIEKLUCKI.

Niech pan je odda panu Rastawieckiemu. Co mnie to obchodzi!

ADMINISTRATOR.

Nie wiedziałem.

SIEKLUCKI.

Od wczoraj listy adresowane do redakcji czyta sam pan dyrektor...

PARNES
(zaciekawiony).

E! e!... nie gadaj!... no, no!...

ADMINISTRATOR.
Dziś pensja, panowie się zgłoszą.
PARNES.

O której?

ADMINISTRATOR.

O dwunastej. Tylko pan Parnes to ma u nas bardzo mało na ten miesiąc. Zdaje się nawet, że to pan coś winien.

PARNES.

Ta co? ta jak? ta dzie?... Cyknęliście tam co i zaraz — winien.

ADMINISTRATOR.

Zaliczki, łaskawco! zaliczki!... Zresztą obliczę. Żegnam panów!

(Stróż wnosi herbatę dla Parnesa, stawia na stole i wychodzi).
PARNES
(pije herbatę i mówi).

Nie!... no wiecie... świat się kończy!... Znów niema nic z pensji. Ta co zrobię teraz? Widzisz, widzisz, Siekla, i ty się jeszcze skarżysz!...(Szuka po kieszeniach). Żeby choć jakie los kapustos... a tu nic, nic...

(Słychać dzwonek telefonu).
SIEKLUCKI.
Idź, Parnes, do telefonu.
PARNES.

Halo! Halo! to ja! Ta kto? ta ja! (mówi do Siekluckiego). Balk mówi z centralki (do telefonu) Ha? jak? Nie! (mówi). Znów rozłączyli! (Dzwoni z furją). Halo! proszę pani o centralną kawiarnię! Gniewa się pani? — ta co mnie to obchodzi! ta niech pani nie rozłącza, co telefon złączył! (Dzwonek). Halo! jesteś? no co? (nadsłuchuje). Trup? gdzie? Pod Pieskową górą? (mówi do Siekluckiego). Trup! jak Boga kocham. Balk wyszperał!

SIEKLUCKI.

Niech bierze dorożkę.

PARNES
(w telefon).

Bierz dorożkę i pędź! Co? Pieniędzy nie ma.

SIEKLUCKI.

Powiedz, niech bierze na godziny. Administracja zapłaci.

PARNES
(w telefon).

Bierz na godziny!

(Dzwonek).
No, widzisz, Siekla! takeś się martwił, a będzie jakiś trup na poobiedzie.
SIEKLUCKI.

To swoją drogą; to nie zastąpi zbiegowiska.

PARNES.

E! co ty wiesz! Prenumeratorzy wolą trupa. Cóż zbiegowisko? — zwykłe burdy i wrzaski.

SIEKLUCKI.

To są zbiegowiska głodowe, Parnes.

PARNES.

Ojej! ta co wiosnę takie są. To już nie nowość dla czytelników.

SIEKLUCKI
(zniecierpliwiony).

Ty mnie nie rozumiesz, Parnes. Trzeba, żebyś pojechał za rogatki i sprawdził na miejscu, jak rzeczy stoją.

PARNES.

Nie głupim — mogę guza oberwać. Wolę się pomieniać z Balkiem. Ja wezmę trupa, a on niech sobie weźmie głodomory.

SIEKLUCKI.
Róbcie, jak chcecie, byle na dziesiątą były wiadomości.
PARNES
(ubiera się).

Pędzę do centralki. A pieniądze na dryndę?

SIEKLUCKI.

Weź na godzinę.

PARNES.

Prawda! Niech Grecja płaci!... (wybiega).

SIEKLUCKI.
(chodzi po redakcji, widocznie wzburzony, wreszcie otwiera drzwi środkowe i woła):

Ignacy! zapal w żelaznym piecu!

(Wraca do biurka i zaczyna pisać. W tej chwili wchodzi Anna. Jest to młoda jeszcze kobieta, o rozumnej, dość energicznej twarzy. Ubrana w ciemną szarą spódnicę, bluzkę i fartuszek czarny z szeleczkami, uczesana gładko).
ANNA.

Dzień dobry panu redaktorowi!

SIEKLUCKI
(podając jej rękę i nie odrywając się od biurka).

Dzień dobry! Spóźniła się pani dziś trochę.

ANNA.
Musiałam kupić dziś małej książkę — biegałyśmy po antykwarniach... (z uśmiechem). Na księgarnie nas nie stać.
SIEKLUCKI.

Dlaczego mi pani nie powiedziałaś? Wziął bym w pierwszej lepszej księgarni. Dla mnie jest pewien rabat.

(Anna milczy, zakłopotana).
SIEKLUCKI
(odkłada pióro i patrzy na nią uważnie).

Pomiędzy nami duma nie powinna istnieć.

ANNA.

O, to nie przez dumę... (po chwili). Wolę powiedzieć prawdę. Nie chcę, ażebyś pan miał o mnie błędne przekonanie. Zapytanoby mnie w domu, skąd mam tę książkę — musiałabym powiedzieć, że od pana, a to sprowadziłoby znów wiele przykrości na moją głowę.

SIEKLUCKI.

Więc zawsze twój mąż mnie nienawidzi?

ANNA.

Nie — on ciebie nie nienawidzi, ale on wie, że pan jesteś źle z szefem i dlatego każe mi trzymać się od ciebie zdaleka.

SIEKLUCKI.

Wspaniałe!

ANNA.

To nie wspaniałe — to straszne! To panu powinno dać miarę, jakiemi ścieżkami pragnie mój mąż dochodzić do celu. A ja!... zresztą, co tu mówić! Pan znasz mnie dostatecznie: kark twardy, nieugięty; pogarda dla tego, co nie zgadza się z memi prostemi pojęciami.

SIEKLUCKI.

Więc — walka? ciągła walka?

ANNA.

Na śmierć i życie. Czasem muszę bronić wolności mego postępowania i charakteru całą siłą. Ale nie tylko siebie bronię, lecz także i duszy mego dziecka. Ten fałsz, ta jakaś układność wobec tych, od których zależymy, zaczyna mi się przedostawać do duszy mej córki. A ja pragnę mieć ją tak silną i hardą, jak ja jestem. Choćby jej nawet było ciężko przez to w życiu — mniejsza z tem!

SIEKLUCKI.

Jak ja ci zazdroszczę, Anno!

ANNA.

Mej siły żywotnej? Ależ pan chyba, jako mężczyzna, musisz mieć jej jeszcze więcej.

SIEKLUCKI.
Moja męskość nie gra w tem żadnej roli. (Wyciąga ręce przed siebie). Zmęczony jestem, Anno! zmęczony!
ANNA.
(patrząc na niego uważnie).

Widzę to, panie redaktorze i szczerze się tem smucę.

(Idzie do stołu i zaczyna sortować dzienniki — zdejmuje stare z porozwieszanych na ścianach sztyftów i nakłada świeże. Robi to sprawnie, zręcznie i energicznie. Po chwili milczenia, weselszym tonem).
ANNA.

Czy pan wie, co dziś czytałam prawie przez noc całą? Oto, po raz wtóry, pana „Dobro ogólne“. Jakie to piękne dzieło! Z gorączką w sercu zamknęłam książkę nad ranem. Ile pan tam siły włożyłeś!... Musiałeś to pisać jednym tchem — prawda?

SIEKLUCKI
(posępnie).

Nie pamiętam już!

ANNA.

Ale ja pamiętam! I wie pan, doskonale widzę chwilę, kiedy pisałeś pan końcowy rozdział. To było tu — przy tem biurku. Weszłam temi drzwiami cichuteńko. Nad panem pochylony stał nieboszczyk pan Wrangowski. Przez to okno wpadały całe promienie słońca i poprostu zalewały całą redakcję. Pan pisał zakończenie, w którem prawda tak pięknie, tak potężnie tryumfuje. Pan promieniał cały. Z tych promieni pozostało wiele w tej książce...

SIEKLUCKI
(porywczo).

Czy chcesz mi zrobić jedną łaskę, Anno?

ANNA.

Mów pan — słucham cię!

SIEKLUCKI
(nerwowo).

Nie mów mi nigdy o mych dawnych pracach. Tamto był inny człowiek... tu inny! Dawniej — tę redakcję zalewały promienie słońca, teraz, widzisz, o! story spuszczone, co?... Nora, ciemnica! W tej norze, przy tem biurku, ja... odpowiedzialny redaktor poczytnego organu, którego właścicielem nie pan Wrangowski, idealista, marzyciel — ale pan Rastawiecki...

(Po chwili).

Ty jesteś inteligentną, Anno — rozumiesz mnie.

ANNA
(ze smutkiem).

Ha! skoro pan chcesz, niech i tak będzie. Ale pozwól, że ci jedno tylko powiem. Źle z tobą... zapadasz w apatję.
SIEKLUCKI.

Jestem przepracowany. A najwięcej zużywa mózg taka sieczka, jaką tu codziennie z mózgów wysypać musimy...

ANNA.

E! to znękanie chwilowe. Ja znam pana.

SIEKLUCKI.

Za szaro tu, Anno — za szaro... Niedługo będzie za czarno!

ANNA.

Rozjaśnij sam.

SIEKLUCKI.

Pragnę — ale tu już nawet źródła jaśniejsze wyschły; redakcja utraca powoli swoją szlachetną popularność. Tłum wyczuł to, co się tu święci za temi oknami. Przestano zwracać się do nas z zaufaniem. Własnej inicjatywy nam mieć nie wolno... (Wyciąga się na krześle i ręce w górę podnosi powolnym gestem). Źle, Anno — źle...

ANNA.
Co znowu! Źle jest wtedy, gdy przestajemy czuć, iż źle się z nami dzieje, bo wtedy to już rzeczywiście... śmierć. Mnie dziś mój mąż powiedział, iż... mnie wytresuje...
SIEKLUCKI.

Duszę twą wytresuje?

ANNA.

Tak, tak — bo karku mi chyba żadna szpicruta nie zegnie. Otóż kto powinien powiedzieć „źle“ — to ja, słaba kobieca dusza, którą chce tresować silniejsza przemoc męska. A widzi pan, jaka jestem pełna siły i energji. Jestem zdolna do buntu — jestem bardzo zdolna.

SIEKLUCKI
(patrzy na nią z upodobaniem).

Rzeczywiście, Anno — ty jesteś uosobioną walką i samodzielnością. W obecności twojej zawsze zaczynam nabierać otuchy do życia.

ANNA.

A widzi pan! jak dobrze, że choć te kilka chwil porozmawiałam z panem. Pan należysz do liczby tych mężczyzn, którzy potrzebują jednej maluchnej iskierki, aby z pod ich popiołów wybuchnął nawet płomień.

SIEKLUCKI
(śmiejąc się).

W płomień nie uwierzę.

ANNA.

Kto wie! kto wie! To byłoby za straszne, ażeby pan — ja... mieli marnie wegetować pod przemocą... Nie, to niepodobna!

SIEKLUCKI.

Czy znajdujesz, że jesteśmy tak bardzo na świecie potrzebni?

ANNA
(z ożywieniem).

Tak! tak! Sam do mnie mówiłeś. Często jeden gest ma wielkie, przepotężne znaczenie. Gest szlachetny! O! dziś ja do pana z prośbą. Mam sprawę — dobrą sprawę... taką naszą sprawę. Człowiek jeden, nazwiskiem Braun, zjawił się przed tygodniem w biurze dobroczynności. Mój mąż, jako sekretarz, wspomniał mi o nim — tak, po swojemu, ot... jak się mówi o zanadto zużytej sile, której nikt już do pracy wziąć nie chce. Tego Brauna, po 27 latach pracy, wypędził na bruk jego chlebodawca. A wiesz, za co? Oto za to, że ten sterany starzec ośmielił się upomnieć o podwyższenie mu płacy. Po 27 latach upomniał się po raz pierwszy... słyszysz pan? przecież to okropne!

SIEKLUCKI
(mimowoli zainteresowany powstaje, zbliża się do stołu i opiera się w ten sposób, że stoi plecami do drzwi wchodowych. Anna także).
Tak, lecz to fakt nie oderwany. Znam całą serję tych faktów.
ANNA.

Tak, ale ten wybija się nad inne. Braun jest u mnie, dałam mu przytułek w kuchence; mieszkamy obecnie przy biurze; pan wie — ciasno, ale gdy urzędnicy wyjdą, mamy prawo przebywać w lokalu biurowym. Pozwoliłam więc Braunowi pomieścić się w kuchni. Żona jego, staruszka, chora, gdzieś się przytuliła za rogatkami. Ale to trwać nie może. Trzeba z tego zrobić jakiś pożytek.

SIEKLUCKI.

I cóż pomyślałaś, Anno?

ANNA.

Oto, czy nie mógłbyś pan poruszyć tej kwestji w „Świcie“?

SIEKLUCKI
(z ironją).

To będzie zależeć od tego, jak nasz szef zadecyduje, Anno.

ANNA.
Zechciej pan raz — zechciej... (z energją). Ależ na Boga! patrz, tu twoje nazwisko! (pokazuje mu numer „Świtu“. Tyle razy mówiłeś mi o kasach emerytalnych. Czy teraz z racji Brauna nie mógłbyś?...
SIEKLUCKI
(ożywiając się).

Kasy emerytalne... tak! tak! idea Wrangowskiego. Och! gdyby można...

ANNA
(gorączkowo).

Ależ, będzie można. Zechciej tylko! Braun tu przyjdzie — Braun wszystko panu opowie.

SIEKLUCKI
(ożywiony).

Tak, tak! niech przyjdzie, spróbujemy... Mam tu w szufladzie jeszcze gdzieś notatki w kwestji kas, robione ręką Wrangowskiego... Na dwa tygodnie przed śmiercią robił je dla mego użytku.

(Idzie do biurka i szuka w szufladzie).
ANNA
(rozradowana).

Tak, tak! znajdź je pan i weź sprawę Brauna jako punkt wyjścia.

(Po chwili).

A! wreszcie mi się pan budzić zaczynasz!

SIEKLUCKI
(wyciągając ku niej rękę).

Jaki ty masz dziwny dar, Anno, działania na mnie korzystnie. Chwilami zdaje mi się: noc, przepaść, ja na dnie. Ty wejdziesz podsuniesz jakąś myśl — i lżej... (uderza pięścią w biurko), nie taki ciężki.

ANNA.

A widzisz! a widzisz! (po chwili, patrząc na niego serdecznie). Żebyś pan wiedział, ile ja mam do pana przywiązania i wdzięczności. Przez ciebie, przez Wrangowskiego stałam się kobietą czynu, pracy, energji... Więcej — nawet to, czem będzie moja córka, będzie także waszem dziełem.

SIEKLUCKI.

Słuszne, bo nic nie ginie, ani złe ani dobre.

ANNA.

I dlatego dziś, kiedy panu chwilowo sił brak, ja zwracam to, co od ciebie otrzymałam.

SIEKLUCKI.

I dziękuję ci za to gorąco!

(Stoją złączeni uściskiem rąk. W tej chwili wchodzi Rastawiecki, zdejmuje palto, wiesza je i zbliża się szybko do stołu z dziennikami, patrząc z pod binokli na Siekluckiego i Annę).

SCENA IV.
CIŻ SAMI i RASTAWIECKI
(człowiek lat średnich, wysoki, tęgi, z brodą, w binoklach, ubrany dostatnio, ruchy i zachowanie się aroganckie, ciągle żuje końce własnej brody).
ஐ ஐ
RASTAWIECKI.

Dzień dobry! A!... to pani Smolkiewicz?

ANNA
(bez uniżoności).

To ja — sortuje dzienniki.

RASTAWIECKI
(ironicznie).

W oryginalny sposób.

ANNA
(dumnie).

W każdym razie w zgodny z mojem sumieniem i poczuciem obowiązków.

(Wchodzi metrampaż i podchodzi do biurka do Siekluckiego, tak, że zasłania sobą Annę i Rastawieckiego przed Siekluckim. Zaczyna rozmawiać z Siekluckim i pokazuje mu skrypta, które ten numeruje).
RASTAWIECKI
(coraz więcej arogancko, mruży oczy).
Pani, zdaje się, zamężna?
ANNA
(j. w.).

Cóż to znaczy to pytanie?

RASTAWIECKI.

Obowiązki kobiety zamężnej może pani rozumieć jak jej się podoba, ale względem swej pracy biurowej — tak jak mnie się podoba! A zdaje mi się, że pani nie wypełnia tego, co do niej należy.

ANNA.

O tem ja mogę tylko sądzić. Proszę zmienić do mnie ton mowy, bo tem poniżasz samego siebie, nie mnie! Proszę mi się usunąć!

(Wychodzi drzwiami środkowemi).
RASTAWIECKI.

Gadzina!

(Metrampaż odchodzi powoli).

SIEKLUCKI.

Cóż to znaczy?

RASTAWIECKI.

Ta pani mi się niepodoba. Muszę z nią jakiś porządek zrobić

SIEKLUCKI.
Cóż to ma znaczyć?
RASTAWIECKI.

Nic, nic! Tylko uchybić sobie nikomu nie pozwolę.

(Przegląda dziennik „Świt“).

Jak to wygląda! jak to wygląda! puste, czcze...

SIEKLUCKI
(patrząc przed siebie).

Nie moja wina, że się nikt nie zabił, ani wieża ratuszowa nie runęła.

RASTAWIECKI.

Puste słowa! Pan nie umie nawet wyzyskać tytułów telegramów. A pan ma przecież literacką firmę. Pan jest za mało dziennikarzem.

SIEKLUCKI.

Tak!

RASTAWIECKI.

Skoro nic niema — wymyśl pan co.

SIEKLUCKI.

Tak, pewnie... żeby się inne dzienniki czepiły, że podajemy nieprawdziwe szczegóły.

RASTAWIECKI.
Mój panie, zanim one się czepią, my nakład możemy rozsprzedać.
SIEKLUCKI
(żydowskim akcentem z ironją).

Może być!

(Bębni po biurku palcami i patrzy w okno).
SIEKLUCKI
(wydobywając z szuflady skrypta).

Dziś chcę dać na drugi feljeton tę wyborną krytykę literacką. Jest to rodzaj skorowidzu...

RASTAWIECKI.

Dziś, panie Sieklucki, pójdzie na drugi feljeton ten artykuł.

SIEKLUCKI.

Ależ to kompilacja bez wartości.

RASTAWIECKI.

Pójść musi. Patrz pan na nazwisko... profesor uniwersytetu!... To ktoś, kogo potrzebujemy obecnie nieodzownie. Pan się tak rozpisałeś o konflikcie na wszechnicy i dałeś nam stanowisko stronnicze za młodzieżą, że to może zaszkodzić pismu. Ja muszę to naprawić i ciało profesorskie ułagodzić.

SIEKLUCKI.

Tak dawno nic nie było z działu literackiego.

RASTAWIECKI.
Są ogłoszenia książek.
SIEKLUCKI
(zdenerwowany).

To inseraty.

RASTAWIECKI.

Przepraszam — wcielimy to w tekst dziennika.

SIEKLUCKI
(j. w.).

To niemożliwe. Ja nie mogę polecać dzieł, których nie znam.

RASTAWIECKI.

To być musi. Płacą dobrze...

SIEKLUCKI
(j. w.).

Mnie to nic nie obchodzi. Ja daję moją literacką firmę — ja odpowiadam.

RASTAWIECKI
(podnosząc ton).

A ja odpowiadam za to, ażebyś pan na pierwszego miał wypłaconą pensję... pan i pańscy dłużnicy.

SIEKLUCKI.

Daj mi pan spokój!

(Zaczyna pisać).
RASTAWIECKI
(zmieniając ton).

Pan nie chce wejść w położenie moje, panie Sieklucki. Pan wie jakie tu są straszne wydatki, a pan jeszcze mi chce imponować swoją literacką firmą.

SIEKLUCKI
(odkładając pióro i siląc się na spokój).

O jedno prosić pana będę, panie Rastawiecki, to jest o to, ażebyś mówiąc ze mną, ironiczne swe poglądy co do mej literackiej działalności pozostawił na boku.

RASTAWIECKI.

Sam mi pan nią w oczy rzucasz? I po co? Co ona panu dała? Dziennikarstwo wyciągnęło pana ze szponów żydowskich i dało sytuację. Źle panu?

SIEKLUCKI
(nerwowo).

Bardzo nawet dobrze.

RASTAWIECKI.

No, kiedy dobrze, to dziękuj pan Bogu i staraj się aby się nie zmieniło (przegląda dziennik). A! a!

SIEKLUCKI.
Co znowu?
RASTAWIECKI.

Zbiegowisko! gdzie zbiegowisko?

SIEKLUCKI
(gryząc usta).

Nie pomieściliśmy — nie było dokładnych wiadomości.

RASTAWIECKI
(pieniąc się ze złości).

Nie było wiadomości?! A w „Gońcu“, a w „Poranku“ — patrz pan, szpalty! szpalty! (rzuca pismami po ziemi). Co to znaczy? ja płacę tylu ludzi, a niema nic, niema nikogo do roboty... Gdzieindziej dwóch ludzi i panna z administracji robią to, co tu pół tuzina...

SIEKLUCKI
(z wysiłkiem).

Posłałem Parnesa i Balka. Kazałem wziąć dorożki. Parnes ma przywieźć jakiegoś trupa, który leży pod Pieskową górą.

RASTAWIECKI.

Przywiezie! przywiezie! Przedtem zanim on się tam zawlecze, inni nam tego trupa sprzątną.

(Wchodzi metrampaż; Sieklucki, nie zważając na Rastawieckiego, oddaje metrampażowi skrypta i wydaje pocichu dyspozycję. Wchodzi Bonecki, zdejmuje płaszcz, wiesza i siada przy biurku naprzeciw Siekluckiego, od którego Rastawiecki odstępuje).
RASTAWIECKI
(pokazując zegar).

Panie Bonecki, patrz pan!

BONECKI
(wysoki, przystojny mężczyzna; mówi wolno, z uśmiechem, nigdy nie zmieniając wyrazu twarzy).

Musiałem pisać artykuł wstępny.

RASTAWIECKI
(chwytając mu z rąk).

Pokaż pan (czyta). Za słabo! za słabo!

BONECKI.

Wczoraj pan mówiłeś, że nie należy się angażować.

RASTAWIECKI

Tak, ale przejrzyj pan dzisiejsze dzienniki — zostaliśmy w tyle... Wzmocnij pan. Możesz użyć kilka razy podłość, szubrawstwo, nikczemność. Pozwalam panu.

BONECKI
(spokojnie).

I owszem.

(Pisze).
RASTAWIECKI
(chodzi nerwowo po redakcji).
Przeglądu politycznego niema?
SIEKLUCKI.

Zaraz będzie. Gdzie są nożyczki?

(Bierze ogromne nożyce i zaczyna wycinać i lepić na kawałku papieru wycinki).
RASTAWIECKI.

Proszę pana. Chciałem powiedzieć, żeby co do wojskowości — to ją zostawić na czas jakiś w spokoju (Chwila milczenia). Tak wypada z moich kombinacji. A... jeszcze... no — już nic... piszcie!

(Chłopcy wchodzą i zabierają skrypta).


SCENA V.
CIŻ SAMI i RÓŻYCKI
(młody, jasny blondyn, szepleniący).
ஐ ஐ
RÓŻYCKI.

Dzień dobry panom redaktorom!

RASTAWIECKI
(wściekły).

Jesteś pan? Coś pan przyniósł?

RÓŻYCKI.
Nic, nic — coś tam z życia młodzieży.
RASTAWIECKI.

Dlaczego pan nie dowiadywałeś się nic o zbiegowiskach?

RÓŻYCKI.

Ja słyszałem w kawiarni... słyszałem.

RASTAWIECKI.

Czemuś pan nie przyniósł do redakcji?

RÓŻYCKI.

Bo ja sobie pomyślałem: albo to prawda!...

SIEKLUCKI.

Idź pan do sądu. Tam znów jest defraudacja... ta...

RASTAWIECKI
(szybko).

Jaka? bankowa?

SIEKLUCKI.

Tak.

(Różycki wybiega).
RASTAWIECKI.

Bez litości... bez litości... wszystko... wszystko drukować — rozumie pan, bez pardonu! My dziś z nimi na noże... Dyrektor, nie dyrektor — wszystko jedno! A — i potem jeszcze... Co do zbiegowisk. Przedstawić rzecz całą, jak ma miejsce; sympatji, sentymentów nie zaznaczać, żadnej tendencji nie objawiać. Stał się tak i tak... i basta.

SIEKLUCKI.

Barwa naszego pisma i jego program musi wziąć jasno i otwarcie stronę słuszności.

RASTAWIECKI.

Co? jak?... Panu się ciągle zdaje, że Wrangowski jeszcze żyje.

SIEKLUCKI
(silnie).

On umarł, ale pan, obejmując pismo, kazałeś mi podpisać odezwę do czytelników, iż nie odstąpisz ani na jotę od jego kierunku.

RASTAWIECKI.

Nie odstępuję... ale w duchu. Ja przedewszystkiem muszę pismo postawić na własnych nogach, aby się rentowało. Zrozumiałeś pan?

SIEKLUCKI.

Zrozumiałem. (Do Boneckiego). Kolega masz papierosy?

BONECKI.
Proszę!
RASTAWIECKI
(podając papierośnicę).

Proszę moje.

SIEKLUCKI.

Dziękuję...

RASTAWIECKI.

Lepsze, niż pana Boneckiego.

SIEKLUCKI.

Wierzę... ale nie wezmę.

RASTAWIECKI

Pan masz chimery.

SIEKLUCKI.

To jedno, co mi zostało.

RASTAWIECKI.

Nie — to nie powinno w panu zostać. To złe, jeszcze dawne nawyczki. Dziennikarstwo, proszę pana, to wyższa tresura... Narowów żadnych — gładkie chodzenie po zakreślonym terenie. I zmiana tempa... Z prawej, z lewej — czasem galop, to znów stępo...

SIEKLUCKI
(zapalił papierosa, włożył ręce w kieszenie i siedzi, patrząc szklanym wzrokiem na stojącego koło biurek Rastawieckiego).
Czasem przyklęknąć, gdy cukru podają...
RASTAWIECKI.

A zwłaszcza brać przeszkody! hop! hop!.. nawet przez ogniste obręcze...

SIEKLUCKI
(j. w.).

Nawet przez ogniste obręcze... Pan to ślicznie opowiada.

RASTAWIECKI
(dumny, poprawiając okulary).

Prawda? co? ja mam styl!

SIEKLUCKI
(j. w.).

Obrazowo pan mówi... Pan w środku areny, a w koło przez obręcze kłusują, skaczą w takt walca, albo mazura dusze ludzkie. Ha! ha! ha!

RASTAWIECKI
(śmiejąc się).

Nie dusze ludzkie, tylko dziennikarskie!

SIEKLUCKI
(zanosząc się nerwowo).
Aha! tak — zapomniałem. Etyka dziennikarska i ogólno-ludzka. Pan to rozgranicza. Pan nas tresuje... Słyszysz, Bonecki, pan nas tresuje!
RASTAWIECKI
(trochę zmieszany).

No, co znowu... tak nie myślałem.

SIEKLUCKI.

Nie wypieraj się pan, nie wypieraj, bo to było genjalnie powiedziane. To teraz w modzie; tu już dziś była także jedna tresowana dusza — tylko ta harda i znarowiona! Ha ha!

SCENA VI.
CIŻ SAMI i PARNES.
ஐ ஐ
PARNES
(wpada zadyszany).

Jest! jest!

RASTAWIECKI.

Trup?

PARNES.

Tak! Bardzo porządny — siedem ran. Nie zbadano, kto... zaraz... napiszę... Pan dyrektor każe wypłacić dorożkarzowi.

RASTAWlECKI
(skrzywiony).
Mogłeś pan piechotą...
PARNES.

Ta jak? ta co? taże to ze dwie mile.

(Rastawiecki wychodzi; po chwili wraca).
PARNES.

Zaraz — obrobię taki michał do kroniki, że wszyscy zdębieją.

(Siada do biurka. Słychać dzwonek telefonu).
RASTAWIECKI.

Może rada rozwiązana!!

(Biegnie do telefonu. Wszyscy słuchają).
RASTAWIECKI
(do telefonu).

Co? prostować? paragraf dziewiętnasty? Mój panie, pan kpisz! Skarż pan nas do sądu.

(Dzwoni).
SIEKLUCKI.

O co chodzi?

RASTAWIECKI.

Djabli wiedzą! Ktoś chce, żeby coś prostować. Także! Niby dziennik jest do prostowania. Sensu niema.

SIEKLUCKI.
Jak zaskarżą?...
RASTAWIECKI
(z głośnym śmiechem).

To pan posiedzi. Pan przecież jest odpowiedzialnym redaktorem, a nie ja.

(Idzie do stołu i przegląda dzienniki).

A to psie dusze, znów zaczepiają! Czytałeś pan?

SIEKLUCKI.

Co? „Gońca“? nie.

RASTAWIECKI
(podaje mu dziennik).

Czytaj pan!

SIEKLUCKI.
(czyta).

Ależ to zgroza!... ależ to ohydne! Zarzucają nam wprost szantaż, przekupstwo, zdradę! Na to trzeba zaraz odpowiedzieć.

RASTAWIECKI
(zimno).

Oszalałeś pan!

SIEKLUCKI
(zrywa się).

Jakto? puścić to płazem?

RASTAWIECKI

Ależ patrz pan... to jest przecież koniec kwartału... Chcą wywołać polemikę i ściągnąć prenumeratorów. To jest taka sama reklama i wożenie plakatów kozami po ulicy...

SIEKLUCKI.

Ale ogół co pomyśli?

RASTAWIECKI.

Ogół pomyśli co chce, a ja polemizować z „Gońcem“ zabraniam. Nie myślę robić reklamy drugiemu pismu. I wogóle proszę panów nie używać tytułów pism. Omijać, ile się da. Pisać trzeba: pewne pismo, pewien dziennik... Jeśli chcą, aby o nich pisać, to do inseratów... do inseratów. Rozumiecie panowie?

BONECKI.

Z przyjemnością, panie dyrektorze!

SIEKLUCKI.

Więc obelgi w kieszeń schować? Nie reagować? Niech pan pamięta, że „Świt“ zawsze reagował.

RASTAWIECKI.

Tak... i dlatego on spadał, a inne pisma szły w górę.

(Milczenie. Wszyscy piszą. Rastawiecki chodzi od biurka do biurka).

SCENA VII.
CIŻ SAMI i BRAUN.
(Braun — jest to starzec 60-letni, ubrany bardzo ubogo ale czysto; oczy zaczerwienione, cera twarzy żółta. Jest bardzo nieśmiały i mówi prosto, cichym głosem).
ஐ ஐ
BRAUN.

Dzień dobry świetnej redakcji.

RASTAWIECKI
(opryskliwie).

Czego chcecie? Jak po prośbie — tu niema nic.

BRAUN.

Proszę świetnej redakcji, ja tu względem użalenia się.

SIEKLUCKI

A, to wy, ojciec Braun?

BRAUN.

Do usług świetnej redakcji.

SIEKLUCKI.

Chodźcie tu bliżej, do mojego biurka.

RASTAWIECKI.
Co to za interes?
SIEKLUCKI.

Nie wiem jeszcze; gdy się dowiem, poinformuję pana. Proszę, panie Braun, niech pan siada.

(Wskazuje mu krzesło obok biurka. Rastawiecki wychodzi, inni współpracownicy piszą cicho, pogrążeni w pracy).
BRAUN.

Dziękuję wielmożnemu panu, ja postoję.

SIEKLUCKI
(niecierpliwie).

Proszę siadać, proszę!

(Braun siada na brzegu krzesła, mruga powiekami i milczy).
SIEKLUCKI.

Miał pan jakąś skargę?

(Braun przeżuwa ustami i milczy).
SIEKLUCKI.

Na pana Steiermarkta.

BRAUN.

Tak; to Steiermarkt, ten, co ma tę wielką cegielnię za rogatkami.

SIEKLUCKI.
Cóż on panu zrobił? Nie zapłacił?
BRAUN.

Ale, o! zapłacił!

SIEKLUCKI.

No, więc cóż? Czemu pan nie mówisz? Boisz się?

BRAUN
(tajemniczo).

Niby boję się, żeby się w to nie wdał sąd.

SIEKLUCKI.

Cóż to, jaka zbrodnia?

BRAUN.

Nie — ale widzi wielmożna osoba, biedny to się pary z ust boi puścić... Ot, lękam się, żeby przez to oskarżenie jeszcze jakowego prześladowania na siebie nie ściągnąć.

SIEKLUCKI.

Nie bójcie się. Skoro macie sumienie wolne od zbrodni, to o cóż chodzi? Więc byliście u tego Steiermarkta?

BRAUN.

A jakże! Niech go tam Pan Bóg sądzi! Dwadzieścia osiem lat byłem przy cegielni i strasznie się, wielmożna osobo, sterałem. Wzrok to mi pył ceglany wyżarł, tak, że wielmożną osobę ledwo widzę. Niby dozorcą byłem. Brałem guldena niby dziennie. Moja dorabiała praniem, to łatała, to szyła; ale na dwoje to niby skąpo, a tu starość przyszła i zabezpieczenia nijakiego. Więc my gadu, gadu i powiada stara: „Idź że ty do Steiermarkta, do samego niby i powiedz mu, jako się sterałeś na służbie przez te 28 roki i niech ci przyrzuci ze dwie szóstki, to bez jakie parę roków złożymy to może ze dwie stówki, jak przyńdzie już całe niedołęztwo...“

(Sieklucki notuje).
BRAUN.

Może ja wielmożnej osobie przeszkadzam?

SIEKLUCKI.

Nie, nie, mówcie dalej!

BRAUN.
Tak idę. Steiermarkt był właśnie w kancelarji. Kłaniam mu się i tak pokornie mówię, jak mi moja powiedziała; a on nagle w krzyk: „Jak? co? dorzucić? za co? za to, żeś teraz niedołęga? że nic już nie możesz?“ I tak krzyczy, krzyczy! We mnie żółć wezbrała, ale ja milczę, bo to wielmożna osoba wie, że biednemu Bóg dał gębę na to, aby milczała i jeść pragnęła. Stoję więc i słucham, co się już tak bez moje pieskie życie tego nauczyłem. Wielmożna osoba się ze mnie śmieje, wielmożna osoba tego nie rozumie, co to słuchać pańskiego krzyku.
SIEKLUCKI
(z uśmiechem).

Słyszysz, Bonas? My nie wiemy, co to słuchać pańskiego krzyku!... No, no, mówcie dalej — i cóż Steiermarkt? Jakże się skończyło?

BRAUN.

Źle się skończyło, wielmożna osobo! Wieczorem zawołali mnie do obrachunku i kazali iść, iść zaraz z cegielni — niby, że jako ja nie zdolny do dozoru. A jakże to? gdzie ja sterał siły? Toć psa dotrzymają w budzie, jak się zestarzeje! Zwlekli my się ze starą, bo niby żartów nie było — i poszli. Ona pojechała za rogatki do kumy, ale tam nędza, ledwo dla niej ciasny kącik na kuferku, a ja tak oto, niby ten pies bez domu. Poszedłem do onego biura dobroczynności, ale do służby gdzie to przystać, kiedy to ani widzę, ani słyszę. Zlitowała się nademną ta dobra pani i dała kątek, ale jakże mi tam u niej siedzieć. Tak ja myślę, że przecie, gdyby panowie choć opisali, jaka mi się krzywda stała... co?

SIEKLUCKI.

Opiszemy! opiszemy! Bądźcie spokojni, ojcze Braun.

BRAUN.
Ino, że ja za to opisanie... to zapłacić wam nie mogę. Chyba Pan Jezus wam zapłaci.
PARNES
(który się zbliżył).

A może to pijaczyna?

SIEKLUCKI.

Parnes, nie obrażaj tego człowieka.

PARNES.

Jaka to obraza? Lubicie kieliszek, ojcze?

BRAUN.

Ale zaś... Nigdym nie pijał i pić nie będę.

SIEKLUCKI

Idź do swej roboty, Parnes.

PARNES.

Dajcie mi go do kroniki. Mam dużo miejsca.

SIEKLUCKI.

Nie — ja go sobie zostawię... Napiszę artykuł o konieczności kas emerytalnych. Napiętnuję czyn Steiermarkta, jak na to zasługuje.

(Rastawiecki wszedł i słucha)
RASTAWIECKI.
Steiermarkta? Można! można! I dobrze go — bez pardonu!
BRAUN.

Dziękuję wielmożnym osobom! A to już krzywda moja... to... jeden Bóg wie... i ta Matka Boska...

(ociera oczy).
RASTAWIECKI
(do Siekluckiego).

Ja dawno już miałem na niego chrapkę. Wybornie się złożyło... bardzo, bardzo w interesie dziennika! Pozwalam panu pisać, jak i co pan chce. On mi dobrze zalazł za skórę — pamięta pan... On „Gońca“ podtrzymywał przeciw nam w tej kampanji ostatniej podczas wyborów do rady miejskiej. (Do Brauna). Możecie iść. Jesteście już nie potrzebni.

BRAUN.

Bogu wielmożnych panów oddaję! Codzień modlić się będę; dziękuję, pokornie dziękuję! Całuję rączki!

RASTAWIECKI
(usuwa go za drzwi).

Dobrze, już dobrze! idźcie!

(Wraca).
RASTAWIECKI.

Dziś musi iść ten artykuł, dziś koniecznie. Steiermarkt to siła, to potęga — trzeba ją będzie zgnieść... Triumf nielada! Właśnie wracam z administracji — dowiaduję się, że odpadają nam prenumeratorzy. Czemś dziennik trzeba podnieść koniecznie, koniecznie!

(Bonecki wstaje i ze skryptem w ręku idzie ku drzwiom).
RASTAWIECKI.

Gdzie pan idzie?

BONECKI.

Idę sam do drukarni. Gdyby to można połączenie zrobić. A to jesteśmy zupełnie odosobnieni od drukarni i administracji.

(Parnes wstaje i ubiera się w palto).
RASTAWIECKI.

Zrobi się — myślę o tem. (Do Parnesa). Gdzie pan idzie?

PARNES

Idę na róg, do handelku, może stamtąd co przyniosę...

RASTAWIECKI
(ze skrzywieniem).

A idź pan, idź...

(Siada przy biurku Boneckiego. Sieklucki pisze).

SCENA VIII.
SIEKLUCKI, RASTAWIECKI później ZIMERSTOCK.
ஐ ஐ
RASTAWIECKI.

Pan pisze o Steiermarktcie?

SIEKLUCKI.

Tak.

RASTAWIECKI.

A nazwisko proszę pisać całemi literami. Niech nas pozna, niech wie, kto my jesteśmy. Nazywał nas „chorągwią na dachu“... On się nie podpisywał, ale on te artykuły inspirował. Pokażemy mu chorągiew!

(Telefon).
RASTAWIECKI
(idzie do telefonu).

Halo! halo! Pan Balk? Czemuż pan nie przychodzi do redakcji? he? A, tak? patrzcie! mają zamiar wejść do miasta! ilu? E! to niewielu! Idź-że pan z nimi i wracaj na czas...

(Wsuwa się Zimerstock, żyd, ale w surducie, zezowaty).
ZIMERSTOCK.

Niema pana Balka?

RASTAWIECKI.
Niema.
ZIMERSTOCK
(nieufnie patrzy na wszystkie strony).

A pana Parnesa też niema?

RASTAWIECKI.

Niema.

ZIMERSTOCK.

Ich nigdy niema... To dzisiaj pierwszy.

RASTAWIECKI.

Wynoś się stąd, lichwiarzu! wynoś się zaraz!

(Zimerstock chowa się, przerażony).
RASTAWIECKI
(zirytowany).

Ja nie rozumiem, co to jest! Dlaczego dziennikarze nie mogą żyć bez długów? To coś niepojętego!

SIEKLUCKI.

Zostań pan dziennikarzem, to pan zobaczysz, dlaczego.

RASTAWIECKI.

Jestem dziennikarzem i nie mam długów.

SIEKLUCKI.
Pan jesteś chlebodawcą a my... chlebobiorcy.
RASTAWIECKI
(siada przy biurku Boneckiego).

Ta ta ta... to są frazesy. Główna rzecz, że prenumeratorzy spadają. A to pana wina, pana, pana...

SIEKLUCKI.

Moja?

RASTAWIECKI.

Pana. Po co było dawać tę serję artykułów o mieszkaniach stróżów? Przecież „Świt“ prenumerują nie stróże, ale właściciele domów...

(Chwila milczenia).
RASTAWIECKI
(innym tonem).

Panie Sieklucki... Pan, zdaje mi się, jesteś chłopem.

SIEKLUCKI
(trochę zmieszany).

Tak — jestem z chłopów.

RASTAWIECKI.

A jak pan się naprawdę nazywasz?

SIEKLUCKI
(j. w.).
Siekla.
RASTAWIECKI.

Wie pan... to się wybornie składa.

SIEKLUCKI.

Co takiego?

RASTAWIECKI.

Ja tak myślę... że my dla zaznaczenia naszej potęgi powinniśmy nagle wysunąć jakąś sensacyjną kandydaturę...

SIEKLUCKI
(zdziwiony).

Dokąd?

RASTAWIECKI.

Mniejsza z tem — do sejmu. Teraz idą wybory. Do rady państwa, jeśli będzie rozwiązana. Pan ma trzydzieści lat?

SIEKLUCKI.

Mam. Ale pan się myli, panie Rastawiecki, ja nie będę kandydował.

RASTAWIECKI.

Banialuki! Wyborna może być sensacja. Siekla... Antoni Siekla! Ja pana przeprowadzę.

SIEKLUCKI.
A ja przeprowadzić się nie dam.
RASTAWIECKI.

Ciekaw jestem, dlaczego?

SIEKLUCKI.

Bo jestem przeciwny tej formie urządzeń, jakie teraz panują. Dla mnie to smutna komedja a dla kraju kosztowna... za kosztowna.

RASTAWIECKI.

Pomyśl pan... sytuacja...

SIEKLUCKI.

Reklama dla pisma? Dziękuję, kandyduj pan sam. Ja pana przeprowadzę!

(Śmieje się ironicznie. Siedzą obaj przy biurkach, rozparci z rękoma w kieszeniach i mierzą się oczyma).
RASTAWIECKI.

Nie, to nie mój genre. Mnie zajmuje dopomagać innym wychodzić na... ludzi. Przytem to leży w moim interesie, w interesie wzrostu pisma. Pan jesteś wybornie nadający się do tej sprawy. Siekla! Siekla!... Syn ziemi! syn roli! o!...

SIEKLUCKI
(gniewnie).

Proszę — pozostaw mnie pan w spokoju!

RASTAWIECKI.
Przepraszam — ja to mówię serjo. Ja wydobędę to pana pochodzenie...
SIEKLUCKI.
(gniewnie i chmurnie).

I posłużysz się niem pan.

RASTAWIECKI
(zimno).

Nie wiem... może... kto wie...

SIEKLUCKI
(zrywając się).

Ja wiem, że tak nie będzie!

RASTAWIECKI
(zimno, bawiąc się binoklami).

A ja się założę, że tak będzie! (po chwili). Kończ pan artykuł, a potem przyjdź pan do administracji. Tam na pana czekają.

(Sieklucki siada, ociera pot z czoła i pisze dalej. Chwila milczenia).
RASTAWIECKI
(po chwili).

Pan się gdzie rodził?

SIEKLUCKI
(zdenerwowany).

W chałupie — gdzie było chłodno i głodno... Kontent pan jesteś?

RASTAWIECKI.
Chciałem się dowiedzieć, w jakim powiecie?
SIEKLUCKI.

Tego się pan nie dowiesz.

RASTAWIECKI.

Ja o wszystkiem się dowiem, skoro zechcę.

(Wchodzi telefonista).
RASTAWIECKI
(do telefonisty).

Spóźniłeś się pan. Idź pan prędko do swego telefonu — może tam rada rozwiązana — my nic nie wiemy.

(Telefonista wychodzi).
SIEKLUCKI
(odkłada pióro i patrzy na Rastawieckiego).

Pan mi przed chwilą zaimponowałeś.

RASTAWIECKI
(ucieszony).

A! wreszcie!...

SIEKLUCKI.

Tak — wreszcie. A powiem panu, dlaczego. Pan zaczynasz być dla mnie zagadką. Ja pana nie mogę przeniknąć... Pan zakazujesz mi, gdy nadejdzie naprzykład taka jak dziś sposobność z temi zbiegowiskami, zabrać głos swobodnie i zaznaczyć nasz kierunek. Gazujesz pan — rozstawiasz parawany... a nagle strzela panu do głowy postawienie kandydatury chłopa... prawdziwego chłopa... Bo ja jestem kość z kości chłop. Jakże to pogodzić?

RASTAWIECKI.
(dumny i zachwycony sobą).

A! a!... tu pana czekałem! Dlatego, że pan byłeś prawą ręką Wrangowskiego, że byłeś jego benjaminkiem i echem — myślałeś, że już jesteś skończonym dziennikarzem. Ale ani pan, ani twój Wrangowski nie jesteście dziennikarzami. On był utopistą, któremu chodziło o... czytelników a nie o prenumeratorów; a pan z utopji nie możesz jeszcze się wyzwolić. Skądże więc pan możesz mnie zrozumieć!... (Wstaje i chodzi po pokoju, wreszcie, staje przed Siekluckim). Tak! chcę, aby „Świt” wysunął i poparł kandydaturę chłopską, mimo, że nie pozwalam panu rozwijać swoich krzykliwych i utopistycznych frazesów. A to dlatego, że łagodne i umiarkowane pismo zawsze znajdzie uznanie u tych czytelników, którzy płacą — więc przedewszystkiem należy ich ściągnąć i związać z pismem mocą przyzwyczajenia. (Po chwili). Ale... i tu zważ pan cały mój spryt, zważ pan! Taka łagodność i umiarkowanie może przesycić — więc trzeba zrobić coup d’état! zamach stanu... Wielki, forsowny skok! Wtedy następują dwie ewentualności — albo część lubiących spokój prenumeratorów odpada, na to miejsce jednak przybywają inni, zwabieni hałasem; albo — nikt nie odpada... Jedni są steroryzowani, inni olśnieni. I tu spryt Metternicha... o! Trzeba taki zamach przeprowadzić zaraz po kwartalnej prenumeracie. Kto tam przyjdzie pieniądze za kwartał odbierać!... A potem, po trzech miesiącach, czytelnik o wszystkiem zapomni, strawi, przyzwyczai się a pismo urośnie w sławę i w znaczenie. (Z zapałem). Wielki zamach! Coup d’état! voila! (Po chwili). I oto dlaczego Antoni Siekla zostanie posłem a w dniu wyboru „Świt“ bić będziemy w 20,000 egzemplarzach!

SIEKLUCKI
(ironicznie patrzy na Rastawieckiego, który dumnie stoi przed nim, z rękami w kieszeni).

Wspaniałe! Pan jesteś Napoleonem dziennikarstwa!

RASTAWIECKI.

Naturalnie! I powiedz pan, czy pański Wrangowski wymyśliłby coś podobnego? Czy onby coś takiego wymyślił?

SIEKLUCKI.
Nie — to mogę panu przyznać, iż Wrangowski nie wymyśliłby nic równie genialnego... panie dyrektorze!
RASTAWIECKI
(w dobrym humorze).

No, wreszcie zdecydowałeś się pan nazwać mnie dyrektorem!

SIEKLUCKI
(z ironicznym ukłonem, siedząc w fotelu).

Raczej dyktatorem powinienem był cię nazwać, panie Rastawiecki.

SCENA IX.
CIŻ SAMI i METRAMPAŻ.
ஐ ஐ
RASTAWIECKI
(do metrampaża).

Co pan chce?

METRAMPAŻ
(trzyma w ręku długie paski z naskładanemi artykułami).

Nie wiem, co mam z tem wszystkiem zrobić. Ogromny mi się nazbierał zapas.

RASTAWIECKI.

Schowaj pan; jak będzie miejsce, to się wpakuje.

SIEKLUCKI
(przegląda to, co metrampaż przyniósł).
To niepodobna. Wszystko to już było w innych pismach od dwóch, trzech tygodni. Nie możemy się narażać na śmieszność!
RASTAWIECKI
(wpadając w furję).

Co? jak? A z tem co się stanie? To ma iść na śmiecie? To są pieniądze! rozumiecie! pieniądze!

(Do metrampaża z furją).

Dlaczego pan tyle naskładałeś? Jakeś pan śmiał?

METRAMPAŻ.

Muszę mieć na wypadek, gdyby linia telefoniczna była przerwana...

RASTAWIECKI
(z gniewu jakby nieprzytomny).

Nie! nie! Pan to umyślnie robisz! Pan jesteś kreaturą Wrangowskiego i chcesz mieć swoją wolę! Pan nie chcesz widzieć we mnie szefa!

METRAMPAŻ
(blady z gniewu i drżący).

Nie widzę w panu w tej chwili szefa, ale człowieka, który mnie obraża!

RASTAWIECKI
(j. w.).
Co to jest obraża? co to jest?! Ja panu płacę i pan musisz to robić, co ja każę!
METRAMPAŻ
(j. w.).

Pan nie masz prawa mnie lżyć i znieważać pamięć mego dawnego szefa!

RASTAWIECKI
(j. w.).

Powinienem był was wszystkich zmienić, kiedy obejmowałem redakcję. Wrogów sobie trzymam za swoje pieniądze!

SIEKLUCKI.

Panie Rastawiecki pan się zapomina!

RASTAWIECKI
(j. w.).

Ho! ho! gdybym pozwolił, pismo by dawno djabli wzięli! Ale ja na to nie pozwolę. System! system pana Wrangowskiego! Towarzysze! towarzysze pracy!

METRAMPAŻ
(zdławionym głosem).

Proszę pana o natychmiastowe uwolnienie.

RASTAWIECKI.

Z chęcią! Proszę do administracji, obliczymy się! Szczęśliwy będę, gdy się od pana uwolnię!

(Wybiega szybko środkiem).

SCENA X.
SIEKLUCKI, METRAMPAŻ.
(Chwila milczenia. Metrampaż stoi blady i przybity).
ஐ ஐ
SIEKLUCKI
(cicho).

Panie Tuszyński, pan jesteś płatny z dołu, czy z góry?

METRAMPAŻ
(cicho).

Z góry.

SIEKLUCKI.

To znaczy, że niedostaniesz pan dziś ani centa.

METRAMPAŻ.

Nie dostanę.

SIEKLUCKI.

A masz pan co odłożone?

METRAMPAŻ
(ze łzami w oczach).
Z czego, panie redaktorze? z czego? Żona, dzieci czworo... Dwóch starszych chłopców chodzi do szkoły — pan wie, potrzeba kupić buty, książki, ubranie — bo rośnie to jak na drożdżach. Z czego złożyć? z czego?
SIEKLUCKI.

Cóż pan teraz zrobisz? Tak łatwo miejsca nie dostaniesz. Wszystkie pisma mają swoich metrampaży.

METRAMPAŻ.

Powiesić się chyba przyjdzie!

(Siada, płacząc cicho, na szeslongu).
SIEKLUCKI
(wstaje i podchodzi ku niemu).

Pan musisz się tu zostać, panie Tuszyński.

METRAMPAŻ.

Obraził mnie... Człowiekiem jestem!

SIEKLUCKI.

Ojcem jesteś — i to biednym ojcem. Musisz więc zgryźć w sobie tę obrazę! He! he! ciężko? ja wiem. Ale co? Ambicja, to często droga rzecz! My sobie na nią pozwolić nie możemy.

METRAMPAŻ.

I pan także, panie redaktorze? i pan?

SIEKLUCKI.

Nie mówmy w tej chwili o mnie — mówmy o panu. (Siada przy metrampażu na szeslongu). To życie, widzi pan, nieubłagane życie. Czepiło pana zębami, jak w tryby... chcesz się pan wydrzeć, coś w panu krzyczy, buntuje się — a tu nie wolno, bo co... buciki drogie, za zelówkę nawet płacić trzeba; a cóż — zelówka spadnie i chłopiec biegnie do szkoły boso... A jak on ukrywa tę nogę, którą obił o kamienie, jak ukrywa pod ławkę, aby się inni nie śmieli, że ma dziurawe, biedne obuwie... To wszystko tragedja... to już dziecinna tragedja...

METRAMPAŻ.

Strasznie ciężko! Wie pan — coraz ciężej. Zamiast się przyzwyczaić, ja się codzień więcej buntuję... a tu ani w prawo, ani w lewo. Och! grzech, ale budzi się we mnie żal, ból; gniew; ot, do krwi ręce gryzę — widzi pan.

SIEKLUCKI.

Tak, tak! To jest taka mała tragedja, koło której świat przechodzi i nikt jej nie spostrzega. Wijesz się pan, wijesz — a pod jarzmo pójść musisz... No, idź pan do drukarni; ja się z Rastawieckim zobaczę i tę sprawę załagodzę. Przecież to już nieraz tak było.

METRAMPAŻ.

Nieraz, nieraz... (wstaje). Dziękuję panu, panie redaktorze. Pan jesteś dobrym człowiekiem.

SIEKLUCKI
(śmiejąc się gorzko).

Ja?... człowiekiem? Ależ, panie! dopiero Rastawiecki wykieruje mnie na „ludzi“... A jakże! on! Co? bajeczne, he?... Na ludzi... i mnie i pana! co?

(Wychodzi środkiem).


SCENA XI.
METRAMPAŻ, ZIMERMAN, później SIEKLUCKI i PARNES.
(Metrampaż ociera oczy, wzdycha; zbiera z ziemi rozrzucone kartki i kieruje się ku głównemu wyjściu. Pojawia się Zimerman; ostrożnie wsuwa głowę i rozgląda się).
ஐ ஐ
ZIMERMAN.

Niema nikiemu?

METRAMPAŻ.

Niema. A czego?

(Wychodzi).
ZIMERMAN.

Ja tak sobie... do panów redaktorów z wizytą.

(Wchodzi; obchodzi naokoło biurka, przechodząc koło telefonu; telefon dzwoni; Zimerman, przerażony, staje i przygląda się telefonowi. Parnes otwiera drzwi a zobaczywszy Zimermana, zatrzaskuje i znika. Wchodzi Sieklucki i siada przy biurku).
ZIMERMAN
(zbliża się tajemniczo).

Proszę wielmożnego redaktora, coś tam dzwoniło.

SIEKLUCKI.

Proszę się wynosić i po redakcji nie łazić.

ZIMERMAN.

Ja nic... ja tylko, że to pierwszy — więc do pana Balka i do pana Parnesa z wizytą...

SIEKLUCKI.

Niema tych panów — proszę sobie iść.

(Siada przy biurku i pisze).
ZIMERMAN.

To ja na ulicy poczekam.

(Wychodzi).


SCENA XII.
SIEKLUCKI, STEIERMARKT.
(Wchodzi cicho Steiermarkt. Jest to niemiecki żyd, rosły, tęgi, ale już zacierający swe pochodzenie. Ma w ustach grube cygaro, ubrany bardzo dostatnio; podchodzi powoli do Siekluckiego i staje obok biurka).
ஐ ஐ
SIEKLUCKI
(po chwili, spostrzegając go).
Pan — kto?
STEIERMARKT.

Ja jestem Steiermarkt.

(Sieklucki zrywa się i mimowoli zasłania zapisane ćwiartki papieru)
STEIERMARKT
(ukośnie patrzy na papier).

Pan jest sam pan Sieklucki?

SIEKLUCKI
(chłodno).

Tak. Czem mogę panu służyć?

STEIERMARKT
(grzecznie).

Ja mam dużo do pomówienia. To w interesie dziennika. Czy to do pana należy?

SIEKLUCKI.

Pan się zechce udać do pana dyrektora Rastawieckiego.

STEIERMARKT.

To pan... do tego... nic?

SIEKLUCKI.

Nic.

STEIERMARKT
(arogancko).
No — to... nie przeszkadzam...
(Sieklucki zaczyna pisać, Steiermarkt chodzi po redakcji, gwiżdże i ogląda mapę i fotografje).
STEIERMARKT.

On prędko przyjdzie?

SIEKLUCKI.

Kto?

STEIERMARKT.

No... pan Rastawiecki.

SIEKLUCKI.

Właśnie idzie.

(Rastawiecki wchodzi i na widok Steiermarkta staje jak wryty. Sieklucki zabiera swe papiery i zdenerwowany wychodzi na prawo).
SIEKLUCKI.

Pan Steiermarkt ma interes do pana dyrektora... Ja pójdę mój artykuł dokończyć w tamtym pokoju. (Ze znaczeniem patrząc na Rastawieckiego). Już mi niewiele brakuje. Udał mi się. Pan dyrektor dał mi carte blanche...

(Odchodzi na prawo, patrząc ironicznie na Steiermarkta. Ten, strapiony, śledzi go wzrokiem, wreszcie powraca do równowagi i zbliża się do Rastawieckiego).
STEIERMARKT
(z kurtuazją).
Jestem szczęśliwy, mogąc pana poznać, panie Rastawiecki.
RASTAWIECKI
(siląc się na wyniosłość).

Nie widzę przyczyny tego szczęścia.

STEIERMARKT.

Ja bardzo lubię moim wrogom spojrzeć prosto w twarz. To bardzo przyjemnie, jak można sobie w oczy powiedzieć: „za co mnie pan nienawidzi?“

RASTAWIECKI.

W takim razie — i ja mam pewną satysfakcję, mogąc pana zapytać: „za co mnie pan nienawidzi?“:

STEIERMARKT.

A, kochany panie Rastawiecki, to już bardzo stara między nami historja. Jak ja miałem w entrepryzie budowę dworca, to „Świt“ się mnie ciągle czepiał, ciągle czegoś dokuczał. Całe szpalty były pełne Steiermarkta. To była paskudna historja.

RASTAWIECKI.

Wtedy, gdy pan budowałeś dworzec, to dziennik do mnie nie należał. To była jeszcze własność Wrangowskiego. Dlaczego pan w dwa lata później uczyniłeś mnie odpowiedzialnym za to, co robił Wrangowski?

STEIERMARKT.
Ja na pana osobiście nic nie napisałem.
RASTAWIECKI.

Pan nie — ale z insynuacji pana „Goniec“ gryzł mnie przez blisko pół roku.

STEIERMARKT.

Czemu pan nic nie odpowiadałeś?

RASTAWIECKI
(z godnością).

„Świt“ nigdy się nie zniża do polemiki. Zresztą — my panu odpowiemy prędzej, niż pan przypuszczasz.

STEIERMARKT
(obojętnie).

Ja to wiem.

RASTAWIECKI.

Skąd?

STEIERMARKT.
Jak ja wszedłem, to jeden pana oficjalista o! ten, co tu siedzi pod oknem, pisał coś o mnie. Ja tylko stanąłem przy biurku i spojrzałem. Steiermarkt ma dobry wzrok. Leżała taka długa ćwiartka a na niej było ze trzy razy moje nazwisko. Pański oficjalista ma ładny, czytelny charakter... Widzi pan, jaki ja mam dobry węch i jak się to dobrze stało, że ja dzisiaj przyszedłem.
RASTAWIECKI.

To się na nic nie zda, bo artykuł czy tak czy tak iść musi.

STEIERMARKT
(z flegmą).

Artykuł nie pójdzie, kochany panie Rastawiecki. My pogadamy a pan sam zrozumie, że pan-by sobie krzywdę wyrządził, będąc ze Steiermarktem w niezgodzie... (po chwili) Ja usiądę.

RASTAWIECKI.

Proszę, niech pan siada...

(siadają przy stole, więcej ku stronie lewej, koło biurek).
STEIERMARKT.

Może panu można służyć cygarem?

RASTAWIECKI.

Dziękuję. Palę tylko papierosy.

STEIERMARKT.
Niezdrowo. Mój doktór powiedział, że trzeba tylko palić cygara, dobre cygara. (Zapala świeże cygaro). A teraz — my dwaj będziemy rozmawiać z sobą, panie Rastawiecki. (Po chwili). Kochany pan Rastawiecki — on mnie przez druk nawymyślał... ja jemu — i teraz my siedzimy, jak dwa najlepsze przyjacioły.
RASTAWIECKI.

O! zaraz najlepsze!...

STEIERMARKT.

No... nie wyzwali my się na pojedynek, ani się czynnie nie zelżyli — to już można liczyć, że to duża przyjaźń. Ja do pana jako poseł...

RASTAWIECKI.

Pan? od kogo?

STEIERMARKT.

Od kogoś, komu pan jeszcze więcej dokuczał, niż mnie. Pan ciągle mu dokucza... Pan strasznie wojuje... aj! aj! to być tak długo nie może... to źle — bo to zupełnie miasto demoralizuje.

RASTAWIECKI
(bawiąc się binoklami).

A! to pan mowi o banku mieszczańskim panie Steiermarkt.

STEIERMARKT
(z fałszywym uśmiechem).

A! jak pan zgadł zaraz, kochany panie Rastawiecki!

(Uderza go po kolanie).
RASTAWIECKI
(z takim samym śmiechem).

A! jaki ja jestem domyślny, kochany panie Steiermarkt!

(Uderza go po kolanie).
STEIERMARKT.

No — i powiedz pan, czy my teraz nieprzyjaciele? Jedna myśl — w mig się odgadujemy.

RASTAWIECKI.

No, no, mów pan dalej, panie Steiermarkt.

STEIERMARKT.

Ja już powiedziałem bardzo dużo, panie Rastawiecki. Teraz pan powinieneś coś rzeknąć i to mądrego.

RASTAWIECKI.

To ja rzeknę... Bankowi chodzi, żebym teraz trochę przycichł? Co?

STEIERMARKT.

Tak; bo my wiemy, że teraz będą kontra a pan się czepi, nie czekając i całą winę na nas zwalać zacznie. Co? he? zgadłem, kochany panie Rastawiecki?

RASTAWIECKI
(spokojnie).
Zgadłeś, kochany panie Steiermarkt.
STEIERMARKT.

Tymczasem to wszystko się wyjaśni. Potem, co do tych głodów, to my pierwsi z banku zawiązali komitet ratunkowy, gdzie są: panie i moja żona i dyrektorowa i inne. Wyślemy partjami tych ludzi i będzie znów na cały rok spokój. Dziś nawet posiedzenie komitetu. My prosimy, żeby albo pan, albo kto inny od pana przyszedł.

RASTAWIECKI.

Z innych pism będą?

STEIERMARKT.

Ze wszystkich. My wybrali na miejsce posiedzenia biuro dobroczynności, bo to teren neutralny — to wszyscy tam się zejść mogą.

RASTAWIECKI.

Ja tam wydeleguję mego naczelnego redaktora. Ale to nie zmienia postaci rzeczy. Tem mnie pan nie ułagodzi. Ja zawsze będę niewzruszony.

STEIERMARKT.
Panie Rastawiecki! do czego to panu? Pan chce w tem szukać reklamy i sensacji... Pozwól pan — ja też jestem przedsiębiorca, pan też jesteś przedsiębiorca — tylko, że ja robię w cegle a pan w bibule. No, tak jest — co robić! Więc ja rozumiem, że pan chce swoje przedsiębiorstwo podtrzymać.
RASTAWIECKI.

Cóż to, pan myśli, że „Świt“ tonie?

STEIERMARKT.

Niech Bóg zachowa! Ja złego wyrażenia użył. Pan chce przedsiębiorstwo... rozwinąć. To rozumna rzecz, bo pański dziennik dobrze stoi. On będzie jeszcze lepiej stał, jak pan zmieni taktykę.

RASTAWIECKI.

Nie mogę zmienić — postępuję według sumienia i przekonania.

STEIERMARKT.

Aj! aj! jakie to są czcze słowa, panie Rastawiecki! Gdyby je wymówił pan Wrangowski, to jabym się z nim nie sprzeczał, bo on był chory na idealizację... ale pan! pan!...

RASTAWIECKI.

Nie jestem idealistą ale mam przekonania swoje — przy nich stoję i stać będę.

STEIERMARKT.

Dlaczego, jak wygodny fotel podsuną, nie usiąść? Przekonania kruki nie rozniosą.

RASTAWIECKI.
Czy mi pan taki fotel ofiarowuje? Może krzesło prezydenta ministrów?
STEIERMARKT.

Nie — ja tak daleko sięgać nie mogę, ale ja panu zaproponuję sojusz, który dla pisma będzie bardzo skuteczny...

RASTAWIECKI
(do chłopca, który przeszedł i kieruje się ku drzwiom na prawo).

Dokąd idziesz?

CHŁOPIEC.

Po artykuł, który pan redaktor Sieklucki ma jeszcze dać przed kroniką.

RASTAWIECKI

Zaczekaj... (do Steiermarkta). To się wszystko na nic nie zda, ja jestem człowiekiem z jednej bryły. (Do chłopca, który chce iść na prawo). Idź do drukarni; przyjdziesz po artykuł za pięć minut..

STEIERMARKT
(z uśmiechem do chłopca).

Tak, kochaneczku, idź sobie; przeszkadzasz nam, przychodzisz napróżno.

CHŁOPIEC.

Proszę pana dyrektora — pan metrampaż powiedział, że to już ostatni czas.

RASTAWIECKI.
Wynoś się — niech czekają...
STEIERMARKT.

Niech czekają.

RASTAWIECKI
(ze znaczeniem).

Aż pan redaktor Sieklucki artykuł dokończy.

(Chłopiec wychodzi środkiem. Chwila milczenia).
RASTAWIECKI
(bawiąc się binoklami).

Pan mnie zaciekawił, panie Steiermarkt. Pan mi proponował sojusz...

STEIERMARKT.

Ja?

RASTAWIECKI
(zbity z tropu).

No... przed chwilą.

STEIERMARKT.

Ach, tak! ale to bez znaczenia. Pan tak wszystko odrzucasz... — i to możesz odrzucić... Ten sojusz, to właściwie koalicja chwilowa... na czas trwania wyborów sejmowych...

RASTAWIECKI.

A!

STEIERMARKT.

Tak, tak! (porzucając ton nieszczery). Ja panu powiem otwarcie — ja kandydować zamierzam. Pan się nie dziwi?...

RASTAWIECKI
(odzyskując pewność siebie).

Mów pan dalej.

STEIERMARKT.

Ja — i mam duże szanse. Nie miejsce je wyliczać... zresztą, pan wie. Dalej będzie kandydował dyrektor banku mieszczańskiego. Pan się nie dziwi?

RASTAWIECKI
(zimno).

Mów pan dalej...

STEIERMARKT.

Mogłoby się w sojuszu znaleźć miejsce i dla pana, względnie dla pańskiego kandydata.

RASTAWIECKI.

Ja jeszcze kandydować nie myślę.

STEIERMARKT.

Tak, pan ma rację. Pan byłbyś jeszcze miedzy nami homo novus. Ale ręka rękę myje... Widzi pan, agitacja wyborcza to dla pana jest teren. Gdy kandydaci polecani przez „Świt“ wyjdą, gruntuje się potęga pisma. Pan jest zanadto sprytny, żeby to panu już nieraz przez myśl nie przeszło. Sposobność wyborna. (Po chwili). Chcesz pan iść z nimi? Za mną są postępowi żydzi a pamiętaj pan... to dużo... (Chwila milczenia). Pan nic nie mówi? Pan się namyśla? To, panie, więcej warte, niż wszystkie walki z bankami. Pan zaimponuje miastu, krajowi. Pan każe się ze sobą liczyć. O „Świcie“ mówią teraz, że zbladł, że nie ma tej potęgi, co dawniej. A czem „Świt“ stał? Polityką — choć ona była taka rozczochrana — ale była... Ma pan kogo? ma pan jakie nazwisko?... coś, co może przejść?...

RASTAWIECKI
(ociągając się).

Możebym i miał...

STEIERMARKT.

Kto.

RASTAWIECKI
(krótko).

Chłop.

(Steiermarkt otwiera usta i milczy).
RASTAWIECKI.

A! przybiłem pana? co? No! jak ja mogę połknąć dyrektora banku i pana — to wy musicie mojego chłopa.

STEIERMARKT.
Ale po co? Jest przecie tylu porządnych ludzi — można wybrać.
RASTAWIECKI
(twardo).

Nie, panie — warunek za warunek... Albo mój chłop, albo nic.

STEIERMARKT
(ze śmiechem).

No... niech on będzie! Ja wierzę w pana spryt i wiem, że pan masz w tem coś mądrego pod pokrywą. A zresztą, co tam... To tylko na plakacie... my się na tym papierze nie pozjadamy... Prawda? co, kochany panie Rastawiecki?

(Uderza po kolanie Rastawieckiego).
RASTAWIECKI
(uderza po kolanie Steiermarkta).

Prawda, kochany panie Steiermarkt!

SCENA XIII.
RASTAWIECKI, STEIERMARKT, SIEKLUCKI.
(Sieklucki przechodzi i chce wyjść głównemi drzwiami; trzyma skrypta w ręku).
ஐ ஐ
RASTAWIECKI.
Pan idzie do drukarni, panie Sieklucki?
SIEKLUCKI.

Odnoszę wiadomy artykuł gotowy, panie dyrektorze — chłopiec się nie zjawił.

RASTAWIECKI
(od niechcenia).

Pokaż go pan!

SIEKLUCKI
(blednąc z oburzenia).

A!... (po chwili). Pan mi dał carte blanche, panie dyrektorze — dlatego, pan daruje, ale ja odmawiam pana życzeniu. Za artykuł ten odpowiadam ja, jako człowiek! Jeśli się kto będzie nim czuł obrażony — dam satysfakcję!

(Wychodzi środkiem).
STEIERMARKT.

Panie Rastawiecki! co teraz będzie?

RASTAWIECKI
(spokojnie).

Niech pan będzie spokojny! artykuł ten nie pójdzie. Niech zecerzy składają — ja go wycofam... A!... niech-no pan załatwi tę sprawę ze starym Braunem... bo to o tę sprawę się rozchodzi...

STEIERMARKT
(wzburzony).

O to? Ale to najmniejsze — to się zaraz zrobi... To stary niedołęga!... to przeklęte bydle... (do Rastawieckiego). No... więc my dwaj przyjaciele! Można na pana liczyć?

RASTAWIECKI.

A na pana można liczyć?

(Mierzą się oczyma).
STEIERMARKT.

Steiermarkt nigdy w interesach nie zawodzi.

RASTAWIECKI
.

I Rastawiecki nigdy w interesach nie zawodzi.

STEIERMARKT.

A więc od dziś o banku mieszczańskim już... milczenie.

RASTAWIECKI.

O tyle... o ile.

STEIERMARKT
(natarczywie).

Nie... zupełnie...

RASTAWIECKI.
No, no... nie byłem nigdy nadto srogi.
STEIERMARKT.

A więc zasadniczo ugoda stanęła. Wszystkie szczegóły, detale omówimy w tych dniach.

RASTAWIECKI.

W tych dniach... A!... i przedstawię panu mojego kandydata!

STEIERMARKT
(przy drzwiach).

Po co? Poznam go na plakatach wyborczych. (Po chwili). Pan mi się podoba w interesie. Pan dużo nie mówi, czasu nie zabiera... W lot pan zrozumiał... W dziesięć minut my zrobili coś, co zadziwi cały kraj. A teraz chodzi, żeby to wszystko z taktem... z taktem... rozumnie. Zresztą, pan to potrafi!

(Wchodzi Sieklucki środkiem, bez skryptów).
RASTAWIECKI.

A więc — żegnam pana.

STEIERMARKT.

Żegnam pana dyrektora!

(Kłania się Siekluckiemu, który nie odpowiada na ukłon i odchodzi).

SCENA XIV.
RASTAWIECKI, SIEKLUCKI, PARNES potem BONECKI.
(Sieklucki idzie do swego biurka, siada i zaczyna pisać. Rastawiecki siada przy biurku Boneckiego, wchodzi Parnes, siada przy swojem biurku).
ஐ ஐ
RASTAWIECKI
(do Siekluckiego).

Cóż? nie ciekaw pan dowiedzieć się po co tu był Steiermarkt?

SIEKLUCKI
(krótko).

Nie.

RASTAWIECKI.

Słusznie. Bo jeżeli był stary Braun, to dlaczego nie mógł przyjść i Steiermarkt.

SIEKLUCKI.

Pan się myli. Stary Braun przywlókł się tu ledwo żywy a pan Steiermarkt przyjechał parą bardzo pięknych koni.

RASTAWIECKI.

Tem lepiej dla niego.

SIEKLUCKI
(ze znaczeniem).
Tem gorzej dla Brauna!
RASTAWIECKI.

Panie Sieklucki, ja uważam, że pan dziś jesteś bardzo rozdrażniony i zmęczony. Pan dziś pracowałeś całą noc. Trzeba, żeby się pan położył, pan musi odpocząć — tembardziej, że o siódmej musi pan pójść na posiedzenie komitetu głodowego do biura dobroczynności.

SIEKLUCKI
(ze śmiechem).

Patrzcie! już i komitet się utworzył!...

(Bonecki wchodzi).

RASTAWIECKI.

Tak... za inicjatywą banku mieszczańskiego. Ja razem z panem wyjdę. Pan Bonecki zrobi dziś rewizję — dobrze?

BONECKI.

Z przyjemnością panie Dyrektorze!

(Siada do biurka).
SIEKLUCKI.

Chciałem jednak mój artykuł przejrzeć.

RASTAWIECKI.

A to po co? Dałem panu carte blanche, więc słowa nie cofam. Możesz pan pisać o Steiermarkcie co się panu podoba... Niech pan przejdzie do administracji, tam wypłacą panu pensję. Ja się ubiorę i wyjdę za panem.

(Sieklucki wychodzi, biorąc z narazów palto).
RASTAWIECKI
(szybko do Boneckiego rozkazującym tonem i bardzo dobitnie).

Panie Bonecki! artykuł Siekluckiego o sprawie Brauna, proszę usunąć z dzisiejszego numeru i skrypt odesłać mi w zamkniętej kopercie do domu. Z kroniki tak samo wycieczki przeciw dyrekcji banku mieszczańskiego usunąć zupełnie. Wogóle, w całej rewizji numeru zwrócić uwagę, aby nie było żadnej zaczepki w stronę tego Banku (z naciskiem). Proszę o to panie Bonecki. Liczę na Pana.

BONECKI
(z niezmieniającym się wyrazem twarzy).

Zastosuję się do rozkazów pana dyrektora!

RASTAWIECKI.

A artykuł... (gest ręką).

BONECKI.

Rozumiem panie dyrektorze.

(Sieklucki zjawia się we drzwiach)
RASTAWIECKI
(do Siekluckiego z wyjątkową grzecznością).
Gotów pan? Wypłacili?
SIEKLUCKI
(ironicznie).

Co do centa! U Pana zawsze wypłacają

RASTAWIECKI
(triumfująco).

Ha? prawda? co?... no papierosika (częstuje Boneckiego i Parnesa, którzy biorą; Siekluckiego, który nie chce) nie?... no, trudno?... a teraz chodźmy... chodźmy, kochany panie Sieklo!

(Wyprowadza pod rękę Siekluckiego, Bonecki i Parnes piszą).
(Kurtyna wolno zapada).
AKT DRUGI.
Jeden z pokoi w biurze dobroczynności. Dość duży pokój, przedzielony forsztowaniem nie dochodzącym do sufitu o szklanych szybkach i otwartych okienkach. Drzwiczki w forsztowaniu. Po prawej dwa wysokie kantorki, na nich kałamarze i pióra, książki rachunkowe. Pomiędzy kantorkami okno bez firanek, kilka krzeseł. Duży stół pośrodku. Lampa wisząca nie zapalona, powoli ściemnia się. W chwili podniesienia zasłony jest pauza milczenia, poczem ze drzwi na lewo, prowadzących do dalszych pokoi, wychodzi Smolkiewicz).
SCENA I.
SMOLKIEWICZ, ANNA, ZOSIA.
Smolkiewicz, mężczyzna w średnim wieku, układny, grzeczny wobec zwierzchników, w domu brutalny względem Anny. Smolkiewicz w chwili otwarcia kurtyny stoi oparty o okno i patrzy na ulicę. Dzwonek. Smolkiewicz idzie otworzyć drzwi, wchodzi Anna z Zosią, obie w kapeluszach i żakietach).
ஐ ஐ
SMOLKIEWICZ.
Wreszcie raczyłyście wrócić.
ANNA.

Spieszyłyśmy się, w sklepach tłok, trudno się o co doprosić.

(Zdejmuje kapelusz Zosi i swój i odnosi do swego pokoju; przez ten czas Zosia podbiega do ojca).
ZOSIA.

Tatuniu! Mamcia nic porządnego kupić nie chciała.

(Anna wchodzi, spogląda uważnie na Zosię i Smolkewicza).
SMOLKIEWICZ.

Pokaż co kupiłaś?

ANNA.

To, na co nas stać było. Książkę tanią i tanio oprawną.

SMOLKIEWICZ
(wściekły).

Dlaczego nie kupiłaś tej neseserki, którą wybrałem?

ANNA.

Uznałam ją za niestosowną.

SMOLKIEWICZ.
Zosia nie może dać córce radcy namiestnictwa takiego nędznego prezentu. To niepodobna.
ZOSIA.

A widzi Mamcia! Ja mówiłam odrazu, że inne panienki zaniosą Loli ładniejsze prezenta.

ANNA.

Ty jesteś córką ubogich rodziców. Lola wie o tem.

SMOLKIEWICZ.

Jedna racja więcej ażeby zaskarbić sobie dobre względy u osób wpływowych. Ojciec Loli może się nam przydać... Przez dziecko do rodziców... Tę książkę oddasz a ja jutro sam kupię neseserkę.

ANNA.

Wyjdź Zosiu do pokoju. W kuchni jest kawa, przygotuj wszystko co potrzeba do podwieczorku.

ZOSIA.

Czy i ojcu Braunowi dać kawy?

SMOLKIEWICZ.

Poco!... (do żony). Ja nie rozumiem co ci przyjdzie z żywienia tego niedołęgi.

ANNA.

Wyjdź Zosiu!

(Zosia wychodzi, zamieniając z ojcem porozumiewawcze spojrzenie).

SCENA II.
SMOLKIEWICZ, ANNA.
ஐ ஐ
ANNA
(ze łzami).

Proszę cię, proszę cię... zastanów się, co robisz! ty mi deprawujesz dziecko, ty niszczysz całą moją pracę nad wyrobieniem w niej uczciwego i szlachetnego sposobu myślenia.

SMOLKIEWICZ.

Milczeć! co to za komedje!... Zosia będzie praktyczną, rozumną kobietą a nie jakąś fiksatką, jak ty.

ANNA.

Rozwijasz w niej fałsz, obłudę, chęć podchlebstwa tym, którzy mogą jej coś dać w przyszłości.

SMOLKIEWICZ.

A komuż mamy się podchlebiać, może tym, którzy nic dla nas uczynić nie mogą?

ANNA.

Nie powinniśmy się przed nikim płaszczyć.

SMOLKIEWICZ.

Aj! aj! co za Kato w spódnicy!... (chodzi po pokoju i ustawia stół i krzesła tak jak do posiedzenia, nakrywa stół suknem, stawia dzwonek, kładzie papier, pióra i kałamarze). Ludzie biedni muszą wyznawać zasadę, gdzie nie można przeleźć, tam trzeba podleźć...

ANNA.

To darmo, mnie nigdy nie przerobisz!

SMOLKIEWICZ.

Przerobię aniele! przerobię!... zobaczysz! będziesz tak tańczyć jak ja ci zagram. A!... co do Brauna. Dość już długo rezydował w kuchni. Niech idzie na cztery wiatry.

ANNA.

Dokąd chcesz ażeby poszedł?

SMOLKIEWICZ.

A mnie djabli do tego. Nie chcę ażeby pan Steiermarkt dowiedział się, że go u siebie trzymamy. To może nam zaszkodzić w oczach pana Steiermarkta.

ANNA.

A ten do czego ci znów potrzebny?

SMOLKIEWICZ
Dziś do niczego... Ale kto wie, jak i co może być w przyszłości. Ja jestem przezorny. Zabezpieczam się. Steiermarkt potęga, Braun zero. Wybieram potęgę. Nie jestem tak jak ty. Niemam wszędzie wrogów.
ANNA.

Ja mam wrogów? ja?

SMOLKIEWICZ.

Ty, zadzierasz ze wszystkiemi — ludzie nienawidzą cię.

ANNA.

Jak jacy ludzie.

SMOLKIEWICZ
(z naciskiem).

Ja nie mówię o hołocie — ja mówię o ludziach. I proszę z Braunem skończyć. Czy słyszane?

ANNA.

Cała sprawa Brauna przybiera inne rozmiary. Sieklucki wziął ją w swe ręce. Braun uzyska to co mu się należy.

SMOLKIEWICZ
(wściekły).

Pan Sieklucki? On bierze w ręce sprawę Brauna!... To pyszne!... On się stawia! Błazen!

ANNA.

Milcz! nie obrażaj człowieka godnego szacunku.

SMOLKIEWICZ.

Błazen mówię! Kreatura Wrangowskiego, tego warjata, który swego idealizmu strawić nie mógł i umarł z tej idealno-teorytycznej niestrawności.

SCENA III.
CIŻ SAMI, STRÓŻ REDAKCYJNY.
ஐ ஐ
SMOLKIEWICZ.

Co tam?

STRÓŻ REDAKCYJNY.

To do pani Smolkiewiczowej, list od pana administratora.

ANNA
(szybko).

Dobrze... zostaw...

(Stróż wychodzi).
(Anna otwiera list, czyta, blednie, pociera ręką po czole i milcząc, siada na krześle).
SMOLKIEWICZ.

Czego mi psujesz symetrję krzeseł? co?... Cóż to za list? dostałaś podwyżkę?... Zdałoby się. Dwa lata siedzisz na jednej pensji. Nie umiesz chodzić koło swych interesów... No... cóż? czegóż siedzisz jak martwa?

(Chce wziąść list z ręki).
ANNA.
Zostaw. Albo nie, czytaj, lepiej, że się odrazu dowiesz.
SMOLKIEWICZ
(czyta).

Co?... co?... jak?... dymisja!... oddalają cię stante pede?... co to znaczy?... co ty zrobiłaś?...

(Anna milczy).
SMOLKIEWICZ.

Co ty zrobiłaś? mów!... chcę wiedzieć!...

(We drzwiach ukazuje się strwożona Zosia).
ANNA.

Puść mnie! nie szarp! nie masz do tego prawa!

SMOLKIEWICZ
(wściekły).

Mam prawo! mam! jestem, twój mąż... do mnie należysz... wszystko moje, więc i twoje postępki. Zdaj mi z nich rachunek... odpowiadaj!... co robiłaś, że cię wypędzają z redakcji?

ZOSIA
(przybiega i tuli się do matki).

Tatusiu!... nie krzycz na Mamcię!

SMOLKIEWICZ.

Nieodpowiesz?... nie chcesz odpowiedzieć?... dobrze — ja i tak się dowiem!... Idę sam do redakcji, idę... idę...

(Chwyta za kapelusz).
ZOSIA.

Tatusiu!

SMOLKIEWICZ.

Puszczaj mnie.

SCENA IV.
ZOSIA, ANNA.
(Anna opiera głowę o poręcz krzesła i zakrywa oczy).
ஐ ஐ
ZOSIA
(podchodzi do niej).

Ty płaczesz Mamusiu?

ANNA
(smutnie).

Nie dziecko... nie płaczę.

ZOSIA.

Przecież jesteś zmartwiona.

ANNA.

Tak... i właśnie dlatego płakać nie mogę. Głowa mnie boli... pójdę, położę się trochę. Posiedź tu cichutko. Masz, przejrzyj tę książkę. Jeszcze dość widno.

ZOSIA.
Dobrze Mamo!
(Anna powoli wychodzi na lewo. Zosia chwilę siedzi spokojnie na krzesełku, potem słyszy ciche pukanie do drzwi wchodowych, biegnie i otwiera. Wchodzi Braun).
ZOSIA.

Wy tędy ojcze Braunie?

BRAUN.

A no, pukałem do kuchni, nikt się nie odezwał, to przychodzę przez biuro. Tato jest?

ZOSIA.

Wyszedł.

BRAUN.

Tem lepiej... Boję się go.

ZOSIA.

O! Tato bardzo się gniewać lubi. O teraz... strasznie się na Mamcię rozgniewał, krzyczał i poleciał...

(Po chwili).

Ach Boże! mnie tak strasznie smutno jak się tak Mamcia z Taciem pogniewa. (Braun chce iść do pokoju na lewo). Niech Braun tam nie idzie. Mamcia się położyła.

BRAUN.

A no — to chyba mi panienka pójdzie cichutko i do kuchni otworzy.

(Kieruje się ku wyjściu).

SCENA V.
BRAUN, STEIERMARKT
ஐ ஐ
BRAUN
(zobaczywszy Steiermarkta, staje przerażony).

To pan?... wielmożny pan?...

STEIERMARKT
(z niechęcią, którą stara się pokryć).

Ja przychodzę, bo mam tu interes w biurze... muszę się coś dowiedzieć... Nawet to dobrze, że ja was tu spotkałem... Ja mam wam coś powiedzieć.

BRAUN
(cicho i trochę hardo).

Wielmożny pan przecie już swoje słowo powiedział, jak mnie kazał precz z miejsca wygonić... i to po dwudziestu ośmiu latach służby.

STEIERMARKT.

Pleciecie jak na mękach. (Do Zosi). Panienka nas zostawi? co?... My tu mamy z Braunem o czemś ważnem pomówić.

ZOSIA.
Ale pan ojcu Braunowi nic złego nie zrobi? bo my ojca Brauna bardzo lubiemy. Mamcia by się gniewała.
STEIERMARKT.

Nic złego nie zrobię. Przeciwnie, ja chcę nawet mu dużo dobrego wyświadczyć.

(Zosia wychodzi).
STEIERMARKT
(ostro do Brauna).

Co to Braun? ty po redakcjach na mnie na skargę chodzisz? Jak ty śmiałeś zrobić coś takiego?

(Braun milczy i tylko oczami mruga, nie patrząc na Steiermarkta).
STEIERMARKT.

Tyś mi się tak wywdzięczył? To dwadzieścia osiem lat chleb mój jadłeś a za te moje dla ciebie względy na starość skargi na mnie rozpościerasz? co?

BRAUN
(mrucząc).

Jeślim chleb pański jadł, tom na niego ciężko robił, ciężko, od świtu do zmroku warowałem i użerałem się z pana dobrem. Darmo nic od pana nie brałem.

STEIERMARKT.
To też miałem cię za dobrego sługę i szanowałem cię więcej niż innych.
BRAUN
(ośmielając się).

Pięknie mnie pan uszanował, aż mnie pan na starość wygonił.

STEIERMARKT.

Nie wygoniłem was, ale oddaliłem. No powiedzcie, wziąłem kij? wygoniłem?

BRAUN.

Tego nie powiem, kija to pan na mnie nie brał, ale niby, żeby...

STEIERMARKT.

A... więc przyznajecie, żem was szanował i uczciwie, porządnie się z wami obliczyłem i jak przystało oddaliłem. No co? przyznajecie?

BRAUN.

Tak niby. (Po cichu). Ale to niby na jedno wychodzi. Ja i moja, zostaliśmy przez wielmożnego pana na bruku i to na starość.

STEIERMARKT
. Trzymałem was przez dwadzieścia osiem lat! Czy to nie dosyć z mej strony? Inny oddaliłby was po dwudziestu latach. Nie?... czy u Rosenberga tak się nie dzieje?
BRAUN.

Rosenberg jest żyd a wielmożny pan niby się honorowo nosi.

STEIERMARKT.

I też honorowo postępuję. Może wam nie wypłacali przez te dwadzieścia osiem lat sprawiedliwie? No?

BRAUN.

Wypłacali.

STEIERMARKT.

Nie dostawaliście z kasy chorych lekarstwa?

BRAUN.

Dostawałem! (Po cichu). Alem na tę kasę sam płacił..

STEIERMARKT

Nie wyście płacili tylko kasa moja płaciła a Wam tylko strącali.

(Po chwili).

No więc widzicie, że nie macie się na co użalać. A że was na starość trzymać nie mogłem... to już nie moja wina. Ja sam ciężko pracuję i ledwo mam na życie.

BRAUN.
(podnosząc głowę).

Wielmożny pan sobie ze mnie żartuje... Pies u wielmożnego pana lepiej je, niż my we święta.

STEIERMARKT.

Naturalnie!... Jeżeli nie macie teraz nic odłożonego, to wasza wina. Wy wiecie ile wzięliście przez ten czas u mnie? Wzięliście przeszło siedemnaście tysięcy koron!!!... siedemnaście tysięcy... rozumiecie?

BRAUN
(niedowierzająco)

O! jakże to?

STEIERMARKT.

Zliczcie sobie. Po guldenie dziennie przez dwadzieścia osiem lat! Jeżeli z tych 17,000 nie odłożyliście nic, to już nie moja wina. Ja wam nie setkami ale tysiącami płaciłem, tysiącami a wyście te tysiące z dymem puszczali...

BRAUN.

Z dymem! Panie Jezu!... Ledwo my się zmogli na kruszynę mięsa raz na tydzień. Dziecko my wychowali, cóż! kiedy nam zmarło jak miało już dziesięć lat... Wielmożny Pan mówi, że były tysiące... ja wiem, że ja nigdy razem dziesiątki całej nie widział.

STEIERMARKT.

A ja wam to udowodnię książkami. Wyście na mnie chodzili na skargę do gazet, to i ja pójdę na Was. Ja każę podrukować wszystko co wam było płacone i ludzie zobaczą jaki z was stary kłamca i niewdzięcznik. A za kłamstwo i oszczerstwo jeszcze są kary i dochodzenia sądowe.

BRAUN
(przerażony ale nadrabiając miną)

Niech ta... ja się swojej prawdy nie ulęknę i choćby przyszło przysiądz, to ja przysięgnę przed Jezusem rozpiętym na krzyżu, żem dla was panie Steiermarkt sterał zdrowie a teraz bez przytułku jestem i żeby nie miłosierdzie ludzkie, do ust bym włożyć co nie miał.

STEIERMARKT.

No... jakoś to już tam będzie, to już rzecz sądu a nie wasza...

BRAUN
(ze łzami).

Do sądu nie pójdę, bo dosyć tej nędzy mojej. Jakem żyw w sądzie nie byłem i nie chcę iść.

STEIERMARKT.

Pocoście do gazet chodzili!

BRAUN.
A no... namówili mnie jako co trzeba to wszystko opisać, jaką mi to pan krzywdę wyrządził.
STEIERMARKT
(patrząc na niego ironicznie).

No!... a co ci zato dali? Może ci dali przytułek na starość? Może ci dali tysiące, tak jak ja ci dałem. No? co ci dali?

BRAUN.

A no... nic nie dali!

STEIERMARKT.

A no!... widzisz! opiszą cię i potem cię wyrzucą jak drugi raz przyjdziesz. A co oni dla ciebie? Bracia? przyjaciele twoi? Troszczyli się o ciebie przez twoje życie?

BRAUN.

Nie!

STEIERMARKT.

Dostałeś od nich kiedy choćby cent jeden? no! odpowiedz!

BRAUN.

Nie dostałem.

STEIERMARKT

A ja się o ciebie troszczyłem dwadzieścia osiem lat. Sypałem na ciebie tysiące... płaciłem z twojej pensji kasę chorych — w niedzielę nie kazałem ci przychodzić do służby, słowem, byłem dla ciebie jak ojciec... A ty poszedłeś tam, do nich i teraz sam nawet nie wiesz w co oni ciebie wplączą. Zobaczysz!...

(Chwila milczenia).
STEIERMARKT.

Ja przecież taki zły jak ty myślisz nie jestem i mnie was żal, żeście się tak na starość w głupstwo dali wciągnąć i tyle sobie kłopotu narobili. No, może, ja tam nie wiem... ale ja jakośbym zrobił żebyście się z tej brzydkiej historji wydostali. A to na starość dla was mieć takie sądowe spawy, i swoje uczciwe nazwisko po gazetach publikować... to nie ładnie... Może jabym co wymyślił... czy ja wiem

BRAUN
(cicho).

Jakby wielmożny pan chciał toby mógł...

STEIERMARKT.
Ja niepowinienem nic dla was zrobić, bo wy jesteście niewdzięczni i niepoczciwi. Tak! tak! nie takiej się od was wdzięczności spodziewałem. Ale trudno... serce mam dobre. Nietylko, że was wyciągnę z tej biedy, ale jeszcze dam wam coś na wasze potrzeby. Tylko ten raz jeden, pamiętajcie... ten jeden raz. Mówiliście, żeście nigdy nie widzieli dziesiątki całej... O... (wyjmuje z pugilaresu trzy dziesięcio-reńskowe papiery) tu są trzy takie dziesiątki. Przyjrzyjcie się temu i weźcie...
(Braun się waha, widać nieufność na jego twarzy).

Możecie odemnie wziąść. Ja nie jestem taki pan z redakcji, który was zbędzie tem, że wasze uczciwe nazwisko opublikuje i w pośmiewisko poda. Pieniądze macie dla siebie i dla żony, na chleb i na mieszkanie. Jak tam potem będzie, to już sobie myślcie, to Wasza rzecz. No, bierzcie... (Wciska mu w rękę pieniądze).

(Braun po chwili wahania chowa pieniądze szybko do kieszeni).
STEIERMARKT.

A nie zgubcie i jakby ci panowie z gazety chcieli żebyście im co za opublikowanie zapłacili, nie płaćcie.

BRAUN.

E!... oni powiedzieli że tak podadzą i że się nic nie należy.

STEIERMARKT.

Tak! tak! oni tak mówią... a potem jak wydrukują, to chcą żeby im płacić. Gotowi z was koszulę ściągnąć. Najlepiej pieniądze gdzie schowajcie.

BRAUN.

Ja zaniosę do mojej.

STEIERMARKT.

To, to... najlepiej... Im powiedźcie, że dostaliście odemnie dużo. Ile — nie mówcie, tylko że dużo i że tych pieniędzy już nie macie... Tak!... a! jeszcze coś. Tu jest także kwitek, jako, że nie macie do mnie pretensji, że postąpiłem z wami uczciwie i że nie czujecie się pokrzywdzeni. To mi podpiszcie.

BRAUN
(nieufnie).

A na co to wielmożnemu panu?

STEIERMARKT.

To mi potrzebne nie dla mnie, ale dla was. Jakby was do sądu przez to co będzie w gazetach zawołali i tam was prawowali, to ja stanę i pokażę ten świstek, jako, że to nieprawda, że ja do was niemam żadnego żalu i tem was obronię. Rozumiecie?

BRAUN.

Rozumiem... proszę łaski pana.

(Steiermarkt przynosi atrament, pióro i kładzie pióro w rękę Brauna).
STEIERMARKT.

No... podpiszcie stary głupcze... o tu... tak, jakeście w książkach kwitowali...

(Braun podpisuje).
Tak!... dobrze! (klepie Brauna po plecach). No! widzicie, kto wasz opiekun, kto się o was troszczy... kto wam przebacza... co?
BRAUN.

Wielmożny pan daruje!... tak mi głowę zamroczyli...

STEIERMARKT.

No!... pamiętajcie... nie dajcie się więcej złapać. A teraz bądźcie zdrowi.

BRAUN
(kłaniając się).

Niech tam pan sto lat żyje, dziękuję łaski pana i niech wielmożny pan niema do mnie urazy.

(Steiermarkt wychodzi).


SCENA VI.
ANNA, BRAUN, później ZOSIA.
(Anna staje we drzwiach z lewej strony).
ஐ ஐ
ANNA
(do Brauna).

Kto jest ten pan?

BRAUN
(wymijająco).

Taki jeden wielmożny pan... ot... sobie.

ANNA.

Czegóż chciał?
Bo ja wiem... ot... gadał zemną i tyle.

(Zabiera się do wyjścia).
ANNA.

Gdzie idziecie ojcze Braunie!

BRAUN.

A no... pójdę się trochę przejść... może do mojej zajdę...

ANNA.

Nie wychodźcie, bo ten pan redaktor, który o was miał pisać przyjdzie, chciałby się was jeszcze o coś spytać.

BRAUN
(niechętnie).

O... ja tam niemam już nic do opowiadania.

ANNA.

E! macie jeszcze nie jedno (idzie na lewo). Zosiu!

ZOSIA
(wbiega).
Mamusiu, tu był jakiś pan do ojca Brauna z interesem i mnie kazał ztąd iść.
ANNA
(do Brauna).

Więc to do was był ten pan? Dlaczegóż mi tego odrazu nie powiedzieliście.

BRAUN
(zły).

O!... albo to się zaraz mam spowiadać? Panienka też plecie... o! pójdę sobie... lepiej sobie pójdę... o! niechcę.

(Wychodzi zły, potrząsając kijem).
ANNA
(patrząc za nim).

A jemu co się stało?

ZOSIA.

Niewiem Mamusiu. Tylko ten pan powiedział, że on chce coś dobrego ojcu Braunowi wyświadczyć, ale musi to być nic dobrego, kiedy ojciec Braun taki zły...

ANNA.

Piłaś Zosiu kawę?

ZOSIA.

Nie mamusiu, teraz sobie dopiero przyrządziłam. Pójdę do kuchni Mamusiu!

ANNA.
Idź moje dziecko!
(Zosia wychodzi. Anna siada zamyślona przy ścianie i zamyka, oczy, drzwi od biura się otwierają i wchodzi Sieklucki).


SCENA VII.
SIEKLUCKI, ANNA, potem ZOSIA.
ஐ ஐ
SIEKLUCKI.

Dobry wieczór Anno!

ANNA
(wyciąga ku niemu rękę).

Dobry wieczór panie redaktorze!

SIEKLUCKI.

Przyszedłem zobaczyć się z Braunem. Chciałem pomówić z nim przed posiedzeniem komitetu.

ANNA.

Braun wyszedł przed chwilą. Może powróci.

SIEKLUCKI.

Ja poczekam.

(Po chwili).

Czy wiesz Anno co zrobiłem do tej chwili? Oto spałem... spałem jak zabity. Była to reakcja po wysiłku na jaki się zdobyłem. Bo... wiesz... dokonałem dziś coś bardzo ważnego i to dzięki tobie. Zbudziłem się choć częściowo, choć na chwilę... Napisałem artykuł o Braunie, o Steiermarktcie.

(Chodzi po pokoju ożywiony).

Włożyłem w ten artykuł dużo mej dawnej werwy i zapału. Tak! tak! zacząłem znów pisać prawie po dawnemu. Z notatek szeptał do mnie duch Wrangowskiego. I wiesz! tak się jakoś wszystko dobrze złożyło, że nawet Rastawiecki dał mi carte blanche i pisać według woli pozwolił.

ANNA.

Jak ja się cieszę! jak ja się serdecznie cieszę!...

SIEKLUCKI.

Ja nie robię sobie iluzyj, że to będzie na długo. Nie. To prosty wypadek. Jutro, pojutrze, wprzęgną mnie znów w ten handlowy kierat...

(Po chwili, stojąc na środku pokoju).

To będzie jeszcze gorsze, Anno... jeszcze gorsze.

ANNA.

Co będzie jeszcze gorsze?

SIEKLUCKI.

To, że mi dziś na chwilę zostawili wolę i duszę moją wypuścili z cyrku. Będzie mi teraz jeszcze ciężej. Niewiem — czy potrafię wrócić do dawnego.

ANNA.

Czy nie możesz pan wystąpić z redakcji?

SIEKLUCKI.

Nie. Wrangowskiemu pracowałem całą duszą, ale pracowałem prawie za darmo. Namnożyło się długów. Przyszedł Rastawiecki i kupił mnie z długami. Sprzedałem siebie, swą duszę, nie wiedziałem komu się sprzedaję. Zapewniał, że przyjmuje dawny program pisma. Dziś mi nie wolno opuścić „Świtu“, aż wszystkie długi spłacę. Tak mi każe honor i sumienie.

(Siada i opiera się o stół).
ANNA.

Jak pan to możesz znieść! jak pan to możesz znieść!...

SIEKLUCKI.

Muszę! Mam pełną duszę guzów, sińców, ale trzymam ją na uwięzi. Czasem mi się rozpłomieni nagle, ot, jak dziś w tym artykule. Ale w tej chwili chwytam ją za skrzydła: „do klatki ślepy ptaku! milcz! milcz!“...

(Zrywa się).
Wszystko jedno... dziś przynajmniej przez dwie godziny żyłem po dawnemu.
ANNA.

Dziękuję, dziękuję panu!

SIEKLUCKI.

Za co mi dziękujesz Anno!

ANNA.

Za to, że temi kilkoma słowami rozświetliłeś sytuację. Tak mi się często psuła twoja sylwetka. Myślałam — dlaczego on to znosi!

SIEKLUCKI.

Sądziłem że wiesz oddawna. Honor, spłata długów, to wiele... ho! ho!... dla nas mężczyzn utartym szablonem to wszystko. Lichwiarzowi, aby spłacić dług, własną duszę się katuje.. Ale to honor tak chce... Strupieszałe to Anno a tak silnie w nas wrosło.

(Patrzy uważnie na nią).

Blada jesteś Anno... i nie widzę jakoś zwykłej twej energji w oczach. Czy czujesz się wreszcie i ty zmęczoną?

ANNA.
Nie, nie, to chwilowe. U mnie stan zmęczenia trwa krótko. Silna jestem taka, że się sobie samej dziwię. Ot, spadła na mnie katastrofa... Nie złamała mnie — ogłuszyła — nic więcej. Powoli przychodzą do równowagi i rozmyślam co mam dalej robić.
SIEKLUCKI.

Czy nie możesz mi powiedzieć co się stało?

ANNA
(z serdecznem uczuciem).

Po co? Pan mi nic w tem pomódz nie możesz a zatrujesz sobie chwilę radości, jaką ci sprawia budząca się w tobie energja. Jesteś tak wrażliwy, iż moja katastrofa może cię wtrącić w ciemnię i zwątpienie.

SIEKLUCKI.

Jednakże...

ANNA.

Nie myśl o mnie! Ściemnia się, za chwilkę „Świt“ pojawi się w agencjach. Poślę natychmiast Zosię po numer. Przeczytamy wspólnie twój artykuł, tak jak czytywaliśmy dawniej oboje zgorączkowani i pełni wiary.

SIEKLUCKI.

Artykuł już musiał się ukazać...

ANNA.

Zaraz się dowiemy. Zosia! Zosia!

(Zosia wybiega z pokoju).
ZOSIA.
Mamusiu! ojciec Braun przyszedł do kuchni, niechce pić kawy, zbiera swoje manatki i mówi, że idzie ztąd precz
ANNA
(patrzy na Siekluckiego).

Co to znaczy? Przed chwilą był tu, rozmawiał zemną, ale był jakiś dziwny, niewyraźny, pomieszany... Tu nawet był u niego jakiś pan z wizytą.

SIEKLUCKI
(jakby uderzony jakąś myślą).

Kto wie, czy Steiermarkt nie był u niego.

ANNA.

Zaraz się dowiemy. (Woła). Ojcze Braunie? idź Zosiu, każ mu tu przyjść...

(Zosia wybiega).


SCENA VIII.
ANNA, SIEKLUCKI, BRAUN.
(Braun wchodzi, ogląda się podejrzliwie na wszystkie strony).
ஐ ஐ
SIEKLUCKI.

Jak się macie Braunie.

BRAUN.

Całuję rączki wielmożnemu Panu.

ANNA.
Co to! chcecie już od nas iść?
BRAUN.

A no... wiekować tu nie mogę. Wielmożny pan sekretarz na mnie niechętny, siedzieć tak na łasce to nie ładnie. A potem, ja mam już kąt dla siebie i dla swojej.

ANNA.

Czemże mieszkanie zapłacicie. Chyba, że macie pieniądze.

BRAUN
(patrząc z podełba na Siekluckiego).

Nie mam ani centa złamanego.

SIEKLUCKI
(poważnie patrząc mu w oczy).

Czy moglibyście na to przysiądz ojcze Braunie?

BRAUN.

O! zaraz tam do przysięgi. Kiedy mówię, że niemam to niemam. A zresztą co mam się panu spowiadać, o!...

SIEKLUCKI.

Ojcze Braunie, Steiermarkt był tu dzisiaj u was.

BRAUN.
A no... co się będę zapierać... Wielmożny pan Steiermarkt tu zachodził.
SIEKLUCKI.

I Steiermarkt dał wam pieniędzy?

BRAUN.

Dał, albo i nie dał.

SIEKLUCKI.

Dlaczego kłamiecie.

BRAUN.

Nie mówię tak, nie mówię nie.

SIEKLUCKI
(szybko).

Gdzie macie te pieniądze!

BRAUN
(cofając się).

Niemam już nic, ani centa. Dałem na schowanie. I żeby pan wiedział, że nie zapłacę za to co pan tam o mnie w gazecie opublikował — nie zapłacę...

SIEKLUCKI.

Ja niechcę żebyście mi zapłacili.

BRAUN.
Albo to prawda. Tak przed opublikowaniem a jak już wydrukowane — to potem każecie płacić! Ja was znam!
ANNA.

Człowieku! co wy pleciecie! Toć pan redaktor tylko dla waszego dobra.

BRAUN.

E! co mi tam z tego dobra przyszło, albo i przyjdzie. Pan redaktor napisze, ludzie przeczytają, a mnie nędza zeżre.

ANNA.

Opamiętajcie się!

BRAUN.

A no... tom się właśnie opamiętał. Jakem miał 17,000 koron, to się nie opamiętałem, ale teraz to już i centa nie puszczę z ręki, ani centa... bo to już wszystko co mam.

SIEKLUCKI.

I nie wstyd było wam od niego brać?

BRAUN.

Jaki wstyd? Jak nędza doźre to i wstydu niema. Panu dobrze, bo pan się na pieniądzach przewala i nic nie robi, ale ja, co mi pył ceglany i wapno oczy i płuca wyżarł, to się tam na ambit tak bardzo oglądać nie mogę.

SIEKLUCKI.

Ojcze Braunie! co ty możesz wiedzieć jaka jest moja nędza. Ty cierpisz tylko ciałem, u mnie duszę pył i błoto wyżera. Jak twoje oczy zakrwawione tak i u mnie mózg i oczy takie od pracy często krwią zalane. Ty i ja, my dwaj jednacy nędzarze, w służbie dziennej wyrobnicy, bez jutra i bez zabezpieczonej starości. Nie patrz na mój surdut, patrz na mój schylony kark, patrz na me odciśnięte palce od trzymania pióra, patrz na mnie całego, jakim złamany i jak we mnie dusza omdlewa.

(Braun milczy).
SIEKLUCKI.

Ojcze Braunie, Steiermarkt chciał cię skusić i skusił twoją biedną spracowaną duszę... Pokazał ci trochę pieniędzy i tyś przeciw nam wszystkim się zwrócił!

(Braun milczy).

Ojcze Braunie, tak więc łatwo zapomniałeś swej krzywdy? tak łatwo?

BRAUN
(cicho).

Biedny jestem... pieniądze mi dał.

SIEKLUCKI
.

I tem cię wziął... wziął ciebie całego...

BRAUN
(cicho).
Żona chora, tułamy się jak psy...
SIEKLUCKI.

Oddajcie mu te pieniądze!

(Żywy gest ze strony Brauna).
ANNA.

On nie odda. Próżne słowa.

SIEKLUCKI
(patrząc na Brauna, który znów przybrał postawę nieufną i skuloną).

Dziwić się trudno! Ten człowiek po raz pierwszy w życiu może ma pieniądze. Wystarczy na niego spojrzeć, aby się przekonać jak wielka w tem słowie tkwi potęga...

(Po chwili do Brauna).

Ojcze Braunie — nikt od ciebie już żądać zwrotu tych pieniędzy nie będzie — tylko powiedzcie mi... powiedzcie przynajmniej ile wam dał Steiermarkt. Ja chcę mu sam za was te pieniądze zwrócić. Rozumiecie? Pieniądze wam zostaną, a wy przez to na honorze nic nie stracicie. Dobrze!

BRAUN
(nieufnie).

A dlaczego pan to wszystko robi?

SIEKLUCKI.

Wy tego nie zrozumiecie nigdy ojcze Braunie. Może mam w głowie, ile i dlatego tak mi chodzi o to, aby Steiermarkt nie mógł się pochwalić, że wam pieniędzmi usta zamknął. Powiedzcie mi przynajmniej ile wam dał?

BRAUN
(łypiąc oczami).

O! dużo!... dużo!...

SIEKLUCKI.

Ile?

BRAUN.

Dużo!...

ANNA.

Mnie powiedzcie... przecież mnie wierzycie, ja byłam dla was dobrą... bardzo dobrą, dzieliłam się z wami wszystkiem.

BRAUN.

Wielmożnej pani powiem, kiedy chce wiedzieć, ale tylko wielmożnej pani. Nie chcę żeby i to publikowali po gazetach. Zwiedzą się i jeden i drugi... a potem jeszcze człowieka zabiją, albo co...

ANNA.

Nikt o tem pisać nie będzie.

BRAUN.

No... no... już niech nic o mnie nie piszą... (cicho) dał mi trzy dziesiątki... no! (głośno) teraz już pójdę... Wolę ja być zdaleka od gazet i publikacji. Stara mi mówiła — że to nic z tego dobrego nie będzie... — Wielmożnej pani rączki całuję... Wielmożnej osobie się kłaniam... (idąc do drzwi) całuję rączki...

(Wychodzi).


SCENA IX.
ANNA i SIEKLUCKI.
ஐ ஐ
ANNA.

Dał mu trzydzieści guldenów!

SIEKLUCKI.

Trzydzieści guldenów! Jaka nędza! I za to... za to... (gorączkowo przewraca w pugilaresie). Mam zaledwie dwadzieścia siedem guldenów.

ANNA.

Dodam panu brakujące, wzięłam pensję w redakcji.

SIEKLUCKI.

Dziękuję ci Anno! muszę, muszę to uczynić. Pomyśl — jaki to triumf dla Steiermarkta — pomyśl... Artykuł mój jest napisany z całą energją, na jaką się mogłem zdobyć. Wbrew zwyczajowi podpisałem się imieniem, co więcej, rzuciłem Steiermarktowi niemal wyzwanie, wychodząc z redakcji. A on miałby prawo naigrawać się, że Brauna kupił za trzydzieści guldenów i moje słowa, w jakim przeciwnym nam dzienniku, obróciłby w żarty!

SCENA X.
CIŻ SAMI, SMOLKIEWICZ.
ஐ ஐ
(Wpada, zobaczywszy Siekluckiego przygryza usta, wściekły).
SMOLKIEWICZ
(z przymuszoną uniżonością).

Sługa pana redaktora!

SIEKLUCKI.

Dzień dobry! kiedy się zacznie posiedzenie?

SMOLKIEWICZ.

Niebawem, niebawem. A ja prosto z redakcji...

SIEKLUCKI.

Pan tam? po co?

SMOLKIEWICZ.

Tak wypadło... Skoro ma się żonę, która widocznie buntowana złemi radami niedba o swoją i rodziny sytuację, trzeba ratować.

ANNA.
Proszę cię, przejdźmy do naszego pokoju.
SMOLKIEWICZ.

Dlaczego? pan redaktor odpowiedzialny zapewne na tyle, że wie co się w redakcji dzieje. Pan wie, naturalnie, że moja żona dostała dymisję.

SIEKLUCKI.

Dymisję? o tem nie wiedziałem. Za co?

SMOLKIEWICZ.

Za swój twardy i nieugięty kark, za swą głupotę, za te dumne jakieś fumy, które jej każą być impertynentką wobec ludzi.

ANNA.

Nieznasz sytuacji, niemasz prawa mówić do mnie w ten sposób.

SMOLKIEWICZ.

Znam sytuację... pan dyrektor Rastawiecki mnie o niej objaśnił. Pan dyrektor był bardzo dla mnie uprzejmy. Dla mnie są wszyscy ludzie uprzejmi. Ja nie mam aroganckiego obejścia.

SIEKLUCKI.

Arogancja i ambicja to są dwie rzeczy różne, panie Smolkiewicz.

SMOLKIEWICZ.

Może być... (do Anny) Gdzie Braun? proszę, żeby się zaraz ztąd wyniósł... proszę bardzo... Pan dyrektor Rastawiecki natrącił mi, iż nie życzy sobie ażeby ktoś należący do jego redakcji zajmował się tą sprawą.

ANNA.

Przedewszystkiem już do redakcji „Świtu“ nie należę. A potem, „Świt“ w dzisiejszym numerze bierze właśnie w obronę sprawę Brauna.

SMOLKIEWICZ
(ironicznie).

Proszę... tak sądzisz!... widocznie więc źle „Świt“ czytałem.

SIEKLUCKI
(blednąc).

Co? co Pan mówi?

SMOLKIEWICZ.

Nic, tylko to, że tam pańskiego artykułu o Braunie niema.

SIEKLUCKI.

Co?... ależ to niepodobna. (Chwyta za kapelusz). Sam oddałem do drukarni.

SMOLKIEWICZ.

Widocznie wycofano!

SIEKLUCKI.

Muszę się przekonać!... Ja tu za chwilę powrócę — pomówimy o tej dymisji. Mój artykuł — twoja dymisja... To byłaby zbyt wielka podłość! (wybiega).

ANNA
(szybko).

Czy rzeczywiście tego artykułu niema?

SMOLKIEWICZ
(gwałtownie).

A tobie co do jego artykułów? Ty raczej troszcz się o to, czy cofną dymisję, którą dostałaś. Nie wniosłaś mi posagu, ale wziąłem cię już zajmującą w administracji „Świtu“ posadę z pensją 50 guld. miesięcznie. To był twój posag — i tego niemasz prawa tracić lekkomyślnie... Ja na to nie pozwolę.

ANNA.

To moja własna praca i ja nią rozporządzam, ja jedna!

SMOLKIEWICZ.
Rozporządzam — ja pracą całego domu — ja głowa tego domu! Za harda mi jesteś moja pani!... my jesteśmy na dorobku, rozumiesz... na dorobku... wszystko znieść musiemy, aby się wybić z tej wstrętnej miernoty — w jakiej żyjemy.
ANNA.

Mnie ona wystarcza!

SMOLKIEWICZ.

Ale mnie nie wystarcza. Ja niechcę całe życie gnić za temi kratkami i użerać się z tą bezdomną hołotą, która mi tu zapowietrza całą kancelarję. Ja muszę dostać inną posadę — muszę wypłynąć na wierzch. Wtedy będziesz mogła pokazywać fumy i brać dymisję. Do tej chwili będziesz robić to, co ja każę... Jutro wrócisz do redakcji!

ANNA.

Nigdy!!!

SMOLKIEWICZ.

Wrócisz — i w dodatku przeprosisz Rastawieckiego.

ANNA.

Ja?

SMOLKIEWICZ.

Tak! tylko pod tym warunkiem weźmie cię z powrotem. Ja mu to obiecałem.

(Zapuszcza rolety i zapala lampę).
ANNA
(drżąc cała ze wzruszenia, zdławionym głosem).
Ty... ty mu to przyrzekłeś?
SMOLKIEWICZ.

Tak, w twojem imieniu.

ANNA.

Jak śmiałeś? jakiem prawem?

SMOLKIEWICZ.

Prawem twego męża.

ANNA.

Prawo męża rozciąga się jedynie do pewnych granic. Tam gdzie już objawia się podłość, prawo to ustaje.

SMOLKIEWICZ.

Nie podłość, ale przezorność i rozsądek.

ANNA.

Podłość, podłość, mówię!... Rastawiecki mnie obraził, ciężko obraził.

SMOLKIEWICZ.

Przesada!

ANNA.
To ja sądzić mogę, nie ty! bo ty zatraciłeś już poczucie godności... Ach, dość tego! Dłużej twojego narzucania mi woli nie zniosę. W tym fałszu, w tej obłudzie żyć nie chcę, nie będę...
SMOLKIEWICZ
(spokojnie).

Musisz...

ANNA.

Nie muszę, nie. Ochronię siebie i dziecko przed zatrutym wyziewem fałszu i obłudy. Spełniam mój obowiązek — względem naszych dusz... Nie tobie nami kierować, nie tobie!...

SMOLKIEWICZ.

Właśnie że mnie, żelazną mam rękę i potrafię cię poskromić.

ANNA.

Jak? biciem?

SMOLKIEWICZ.

Nie, bez tego się obejdzie. Ja nie fizycznie ale moralnie cię poprowadzę, przekonasz się...

(Mierzą się chwilę oczami).
(Chwila milczenia).
SMOLKIEWICZ.

Widzisz, już zamilkłaś... dobrze... ślicznie... A jutro pójdziesz do redakcji, ja tak chcę! — i tak być musi...

(Od chwili Zosia wbiegła i stanęła w kąciku).
(Smolkiewicz wychodzi na lewo).
ZOSIA
(przybiega do matki).

Mamusiu! znów się tatuś na ciebie gniewał?

(Anna stoi przez chwilę nieruchoma, wreszcie porywa się zdeterminowana i prawie spokojna).
ANNA.

Zosiu! Zosiu! biegnij do mego pokoju, cicho wyjmij z pudełek nasze kapelusze. Okrycia leżą na łóżku. Przynieś wszystko jaknajszybciej.

ZOSIA.

Idziemy gdzie mamusiu?

ANNA.

Tak! tylko spiesz się!

SCENA XI.
ANNA, SIEKLUCKI.
ஐ ஐ
SIEKLUCKI
(wchodzi szybko, porywa Annę za ręce, jest zmieniony, rozgorączkowany).

Niema mego artykułu! niema! zadrwili ze mnie, oszukali mnie! trzydzieści srebrników musiało i tam przejść, musiało...

ANNA.

Ja spodziewałam się tego... nie chciałam ci psuć radości... Czułam, że głosu prawdy nie dopuszczą, czułam to instynktem. A teraz posłuchaj co ci powiem! Nie zobaczymy się już może nigdy...

SIEKLUCKI.

Anno!

ANNA
(gorąco).

Tak! uciekam stąd, idę w świat, zrywam nienawistne mi pęta, w których mogłabym tylko spodleć i zatracić poczucie własnej godności. I tobie to mówię w tej chwili — uczyń to samo!... Musisz uczynić to samo. Inaczej, spełnisz zbrodnię na własnej duszy, zbrodnię sto razy gorszą niż gdybyś uczynił trupem kawał niepotrzebnego na świecie mięsa! Duszy swojej strzeż Sieklo! duszy twojej strzeż. Ja ocalam moją i mego dziecka duszę. Bądź zdrów. Byłeś mi drogim, bardzo drogim, byłeś mi więcej niż mąż, niż brat, niż kochanek. Byłeś dla mnie wszystkiem.

SIEKLUCKI.

Gdzie idziesz?

ANNA
(gorąco).
Wyjadę, dokąd nie wiem jeszcze. To mniejsza. Ja wszędzie znajdę kawałek chleba. Ale ty mi przyrzeknij, że zbudzisz się z letargu, że odżyjesz i nie dozwolisz duszy twej konać powoli. Przyrzeknij mi to... przyrzeknij.
SIEKLUCKI
(z uniesieniem).

Przyrzekam ci to Anno! I wierz mi, dotrzymam. Tyle bólu, tyle goryczy wezbrało we mnie, że nic już nie zdoła uśpić jej. Widzę teraz jasno, co ze mną robiono. Aż wre we mnie wszystko... cały jestem jak jeden płomień. Podłością swą dopełnili miary!

ANNA.

Tak! takim cię chcę widzieć w tej ostatniej chwili. Takiego, wspomnienie poniosę ze sobą na resztę życia.

(Zosia wbiega z kapeluszami, Anna chwyta je, ubiera gorączkowo Zosię, nakłada kapelusz).
ZOSIA.

Czy nie powiemy Tatusiowi dowidzenia?

ANNA.

Nie możemy mu powiedzieć — dowidzenia... Bądź zdrów Sieklo, ja już zdeptałam w proch mego Rastawieckiego, uwolnij twoją duszę od swego Rastawieckiego!

(Wybiega wejściowemi drzwiami razem z Zosią. Równocześnie we drzwiach od pokoju staje Smolkiewicz).
SMOLKIEWICZ.
Anno! Anno! dokąd? coż to znowu! wychodzić wieczorem z domu?...
SIEKLUCKI
(zastępując drzwi wejściowe).

Pozwól pan tej kobiecie wyjść spokojnie z tego domu!

SMOLKIEWICZ.

Mój Panie, jakim pan prawem mieszasz się pomiędzy mnie i moją żonę?

SIEKLUCKI.

Prawem istoty dręczonej duchowo, która rozumie co to bunt... ducha... rozumiesz pan?

SMOLKIEWICZ.

E! mój panie, ja nie umiem odgadywać waszych przemądrych narad. Ja jestem człowiek trzeźwy....

SIEKLUCKI
(zdenerwowany).

A ja i pańska żona jesteśmy dwoje nałogowych pijaków! A pan wie, czem my się upajamy? Oto swobodą myśli, wolnością duszy, poczuciem własnej godności... (kładzie kapelusz). Dowidzenia!... Ja tu powrócę na posiedzenie!... porozmawiamy wtedy ze sobą mój trzeźwy panie!

(Wychodzi środkiem, we drzwiach spotyka damę, wystrojoną, piękną kobietę trochę zmanierowaną).
DAMA.
Przepraszam, czy tu posiedzenie komitetu głodowego?
SIEKLUCKI
(z gorączką i zdenerwowany).

Ależ naturalnie... Tu... niech się pani spieszy... tu przybytek głodu ciała, głodu duszy... Przytułek... przytułek... nocleg... tu spały głodne dusze... zbudziły się... ha! ha!

(Wychodzi środkiem).
DAMA.

Co to! jakiś szaleniec?

SMOLKIEWICZ.

A!... to pani radczyni! Rączki całuję! Jakże mąż?... Na radzie? wiecznie zajęty! Niezmordowany. Proszę, proszę, pani pozwoli, tylko na chwilę, przebiorę się, zaraz będę służył...

DAMA.

Tak mnie zdenerwował ten pan...

SMOLKIEWICZ.

Och! to nic... to taki dystrakt!... to naczelny redaktor „Świtu“... pani radczyni wie, literaci, ludzie poetyczni... dystrakt! dystrakt!... o proszę tu krzesełko! Ja zaraz będę z powrotem.

(Wybiega na lewo).

SCENA XII.
DAMA I, później JUSZKA, DAMA 2, MŁODA PANNA, PARNES, MECENAS SZUHMAN, LEWANDOWICZ, Dr. PILEROWICZ, SMOLKIEWICZ, STEIERMARKT, STEIERMARTOWA, DAMA 3, RÓŻYCKI, kilku reporterów, kilka pań i panów.
ஐ ஐ
DAMA 1.

Coż to za oryginał!

(Dama siada przy stole, wyjmuje z woreczka breloki, lusterka, flakoniki, układa, nie zważając na scenę).
(Wchodzi Juszka, młody, ogolony chłopiec, silnie wymawiający literę r).
JUSZKA
(witając się z damą).

Panią radczynię powitać.

DAMA 1.

A i pan tutaj. Cieszę się... będziemy przynajmniej pomiędzy znajomymi.

JUSZKA.

Jak to dobrze, że są głodni na świecie. Będę miał przynajmniej przyjemność spędzić ten wieczór z panią.

DAMA 1.
Pan nie masz serca.
JUSZKA.

Właśnie, mam go za dużo.

DAMA 1.

W nowelach pana, tego dostrzedz nie można.

(Dama 2 i młoda panna wchodzą i witają się z damą 1).
DAMA 1.

Décidément jesteśmy en pays de connaissances.

DAMA 2.

Tem lepiej. Wzięłam moją siostrzenicę, niech się młode serce kształci w szkole miłosierdzia.

(Tymczasem weszli: mecenas Szuhman postawny, siwy mężczyzna; Lewandowicz wysoki, ogolony, młody człowiek i Różycki).
JUSZKA
(zbliża się do Różyckiego).

Jak się macie.

RÓŻYCKI.

Nieźle! nieźle!... dziś mi się udało ze sądem.

JUSZKA.

Parnesa niema?

(Parnes wchodzi).
JUSZKA.

Jak się masz zielona małpo!

PARNES.

Cicho! tu są damy!

JUSZKA.

Czy wy nigdy nie odpowiecie nam w „Świcie“? A toż już dzisiaj tak wam nawymyślałem, iż chyba kamień by się poruszył, a wy nic...

PARNES.

Plantator nie każe.

JUSZKA.

A mnie, mój, znów każe wam wymyślać.

PARNES.

To wymyślaj...

JUSZKA.

Chciałem was ostrzedz. Jutro się zabiorę do ciebie. Nazwę cię idjotą.

PARNES
(filozoficznie).

To nazywaj.

JUSZKA.
Bo... żebyś to nie wziął na serjo.
PARNES.

Głupi jesteś.

DAMA 2
(do damy 1).

Czy pani wie dokładnie po co nas wezwali?

DAMA 1.

Dokładnie niewiem. Ale ja już tak przywykłam do tych posiedzeń, że mi to obojętne.

Mec. SZUHMAN
(do Lewandowicza).

Ja z zasady jestem przeciwny wszelkim komitetom.

LEWANDOWICZ.

Po co więc Pan tu przyszedł?

Mec. SZUHMAN.

Żeby im to powiedzieć.

(Weszli: Pilerowicz i Smolkiewicz).
Mec. SZUHMAN.

Witam konsyljarza!

Dr. PILEROWICZ.
Witam mecenasa.
Mec. SZUHMAN.

Zdaje się, że wybrano tu rozmaite warstwy społeczeństwa, ażebyśmy się lepiej kłócić mogli.

Dr. PILEROWICZ.

Szanowny mecenas wiecznie oponuje.

Mec. SZUHMAN.

Inaczej nie rozumiem dyskusji.

(Bierze Pilerowicza pod ramię, odprowadza i mówi, wskazując na Lewandowicza).

Powiedzcie mi, poco ten tutaj?.. Obecność takiego, to zaraz nadaje nieprzyjemną barwę zebraniu. Nie będziemy pomiędzy swemi.

Dr. PILEROWICZ.

Ma duże wpływy, nie mogli go pominąć.

Mec. SZUHMAN.

Aż dreszcz przechodzi skoro się człowiek z takim panem spotka w jednym pokoju.

Dr. PILEROWICZ.

E! tak źle nie jest. Wygląda wcale przyzwoicie.

SMOLKIEWICZ
(spogląda po zebranych).

Jakkolwiek nie jesteśmy w komplecie, musimy zacząć posiedzenie. Godzina dziewiąta, każdy z nas ma jakieś zajęcie i mało czasu do stracenia.

DAMA 2
(do damy 1).

Kto to?

(Lornetuje Smolkiewicza).
DAMA 1.

Zdaje się, że sekretarz biura.

SMOLKIEWICZ.

Panie! panowie! raczcie zająć miejsca.

(Wchodzi dama 3 i Steiermarkt z żoną).


SCENA XIII.
CIŻ SAMI i STEIERMARKT z ŻONĄ.
(Steiermarktowie witają się dość hałaśliwie).
ஐ ஐ
Mec. SZUHMAN
(Do Steiermarkta).

Proszę koło mnie!

STEIERMARKT.

Dobrze! będziemy robić opozycję we dwóch... będziemy wesoła dwójka...

(Juszka, Różycki, Parnes i dwóch reporterów siadają osobno, wyjmują notesy i zaczynają się przygotowywać do notatek).
(Panowie, panie wchodzą, siadają przy stole. Steiermarkt sadowi się po prawej stronie Smolkiewicza. Obok niego Szuhman. Dalej panie i panowie dowolnie).
PARNES.
(do Juszki).

Jakie stanowisko zajmiecie w „Gońcu“?

JUSZKA.

My?... nie wiem jeszcze. Plantator się namyśli.

PARNES.

U nas... neutralne.

JUSZKA.

Skądże? przecież wy z ulicą.

PARNES.

E!... to już oddawna w łeb wzięło. Teraz mamy inny rozkaz.

JUSZKA.

Że się też wam w głowach nie poprzewraca. Gdzie Siekla?

PARNES.

Miał być. Nie widzę go?... O! wchodzi!...

JUSZKA.
Fatalnie wygląda. Blady jak trup.
PARNES.

Zły. Ma ciągłe z plantatorem awantury.

JUSZKA
(wzruszając ramionami).

Doczego to? Jeszcze z miejsca wyleci!

(Sieklucki wchodzi i zajmuje miejsce w końcu stołu, po lewej stronie. Jest blady, zdenerwowany i widocznie wzburzony).
SMOLKIEWICZ
(wstaje i mówi słodkim tonem).

Panie i Panowie!... Ośmieliłem się zwrócić ku wam, w chwili, która całe nasze miasto wprawia w zburzenie i niemal stawia na wulkanie. Chwila ta przyszła... przyjść musiała.

LEWANDOWICZ.

Mogła jednak nie przyjść.

SMOLKIEWICZ.

Mogła nie przyjść... zgoda! Ale przyszła. Jesteśmy więc po nad brzegiem przepaści, na dnie której huczy rozhukany potok, ten potok płynie bystremi falami i może nas zalać.

LEWANDOWICZ.
(zimno i spokojnie, z rękami założonemi na piersiach).
A że tego się najwięcej lękamy!...
STEIERMARKT.
(niechętnie do Lewandowicza).

Prosimy nie przerywać.

JUSZKA
(uszczęśliwiony trąca Parnesa)

Pycha! będzie awantura!

LEWANDOWICZ
(j. w.).

Ja nie przerywam, ja tylko myśl szanownego pana sekretarza biura dopełniam.

Mec. SZUHMAN.

Jednak to dopełnienie przeszkadza obradom.

LEWANDOWICZ
(j. w.).

Jeszcze nikt nad niczem nie radził.

DAMA 1
(do damy 2).

Kto jest ten pan?

DAMA 2.

Och! to redaktor takiego pisma, którego się w porządnych domach nie czyta...

DAMA 1.
Po co go tu poprosili!
SMOLKIEWICZ
(stojąc).

Jakkolwiek p. redaktor Lewandowicz podsuwa nam czysto egoistyczne pobudki, jednak zdaje mi się, iż wiodły nas na to zgromadzenie nietylko egoizm ale i inne, wyższe cele. Miłość cierpiącej ludzkości...

STEIERMARKT
(hałaśliwie).

Pięknie powiedziane... brawo!

(Sieklucki patrzy na niego ironicznie).
SMOLKIEWICZ.

Była głównym czynnikiem, która nas tu zgromadziła. I dlatego... pozwalam sobie losy owej cierpiącej ludzkości złożyć z ufnością w ręce szanownych pań i panów, wiedząc z góry, że wy potraficie...

LEWANDOWICZ.

Zastąpić w tym względzie sprawiedliwość!

(Milczenie).
SIEKLUCKI
(ironicznie).

Brawo panie Lewandowicz!

(Milczenie).
SMOLKIEWICZ
(siada).

Sądzę, że najlepiej przystąpić do wyboru przewodniczącego.

SIEKLUCKI
(ironicznie).

Ja proponuję pana Steiermarkta.

(Milczenie).

Dlaczego nikt nie podtrzymuje mej myśli? Pan Steiermarkt ma wszelkie dane na to, aby przewodniczył obradom, w których sprawiedliwość powinna stać na pierwszym planie.

Mec. SZUHMAN.

Ja oponuję przeciw wszelkim przewodnictwom i innym formom. Zeszliśmy się tu na poufną naradę a nie na żadne formami skrępowane posiedzenia.

LEWANDOWICZ.
Przedewszystkiem, zanim zaczniemy nad czemś radzić, bodaj nawet nad wyborem przewodniczącego, proszę mnie objaśnić jaki jest właściwie ton tego zgromadzenia. Czy jest tu tendencja i kierunek ściśle filantropijny? czy mamy rozważać nad przyczynami zła i zadowolnić się rozumowem i trzeźwem przejrzeniem stanu rzeczy i radykalnem zapobieżeniem na przyszłość podobnym faktom?
STEIERMARKT.

Pan redaktor zdaje się słyszał, że Pan Smolkiewicz w pięknych bardzo słowach określił, iż ponad wszystko kierować będzie nami miłosierdzie.

SIEKLUCKI
(dobitnie i ironicznie).

I panem także, panie Steiermarkt?

STEIERMARKT
(zmieszany).

I mną także... Dlaczegóż nie? A więc powtarzam raz jeszcze z naciskiem... miłosierdzie

LEWANDOWICZ.

W takim razie ja nie mam tu co robić. Ja mogę zabierać głos tam, gdzie jest mowa o porządnej, gruntownej robocie, która wyda jakieś owoce. Ale w paplaninę filantropijną, w loterje i faramuszki, bawić się nie mam ochoty. Szkoda czasu i atłasu! Bądźcie zdrowi!

(Wychodzi środkiem. Chwila milczenia).
STEIERMARKT.
Dzięki Bogu, że sobie poszedł! To jakiś warjat! Aż lżej się zrobiło że go tu niema. Odetchnąłem!
SIEKLUCKI.

Niech Pan nie oddycha panie Steiermarkt, bo ja jeszcze zostałem!

Mec. SZUHMAN.
(do Steiermarkta).

Czego chce ten pan, on widocznie jakiejś z panem awantury szuka.

STEIERMARKT
(cicho).

Może pijany! Ci dziennikarze to podobno nigdy trzeźwi nie są!

SMOLKIEWICZ.

Proponuję na przewodniczącego panią radczynię Okońską.

WSZYSCY.

A! a! prosimy!...

DAMA 1.

Ja? ależ cóż znowu! ja nie potrafię.

Mec. SZUHMAN.

Ja oponuję!

(Wszyscy się śmieją, dama 1 zajmuje miejsce przewodniczącego; stawiają przed nią dzwonek).
SMOLKIEWICZ.
Na sekretarza proponuję szanownego pana doktora Pilerowicza.
WSZYSCY.

Prosimy!...

STEIERMARKT.

Ja proszę o głos!

DAMA 1.

Pan Steiermarkt ma głos.

STEIERMARKT
(wstaje).

Piękną jest rzeczą miłosierdzie! Piękną i potężną. Każdy z nas wie o tem i każdy z nas osobno stara się je w czyn wprowadzać. Lecz cóż są usiłowania pojedyńczych osób? Cóż są nasze pojedyncze usiłowania? Nic... nic... i jeszcze raz nic. Dopiero gdy wszystkie miłosierdzia połączą się ze sobą tak jak w tej chwili, jakie piękne możemy wydać rezultaty. Więc... oto... chodzi właśnie, ażebyśmy wszyscy, nie bacząc na to, czy ci ludzie, dla których dobra pracować będziemy, zasługują na to, w pracy tej nie ustali. Bo niestety, wiadomo, że jest to zbiór wyrzutków społeczeństwa, którzy z nami, ludźmi pracy i hartu nie mają nic wspólnego.

SIEKLUCKI
(trzyma ręce w kieszeniach i odsuwa się cokolwiek z krzesłem od stołu, patrzy uparcie w Steiermarkta i gryzie nerwowo usta).
Czy pan liczy także i siebie do tych ludzi hartu i pracy, panie Steiermarkt?
STEIERMARKT
(strapiony).

Zapewne... jestem człowiekiem pracowitym i wypełniam moje obowiązki względem społeczeństwa.

SIEKLUCKI
(j. w.).

Panu się zdaje, że pan wypełnia obowiązki względem społeczeństwa?

STEIERMARKT.

Zawsze!

SMOLKIEWICZ.

To nie należy do obrad, panie redaktorze Sieklucki. Jeśli pan żądasz głosu to zapisz się, będziesz miał prawo mówić skoro pan Steiermarkt skończy.

SIEKLUCKI
(j. w.).

Tu nie chodzi o to, żebym mógł pomówić, tu chodzi o to, żebym mógł pomówić z panem Steiermarktem, który zaczyna bardzo szeroko i pięknie wykładać, jak on rozumie miłosierdzie. Jestem wzruszony jego wykładem i chciałbym się go jeszcze o coś zapytać...

SMOLKIEWICZ.
To w domu...
SIEKLUCKI.

Nie, ja u pana Steiermarkta nie bywam... a pana Steiermarkta nie wpuściłbym do siebie.

(Szmer niezadowolenia między zebranymi).

Ale chodzi mi o to, czy p. Steiermarkt, który z takiem miłosierdziem chce zająć się zgłodniałemi, niema na sumieniu sam takiego nędzarza, który przez niego tułał się bez dachu i chleba, pomimo że na niego właśnie przeszło ćwierć wieku pracował jak wół roboczy.

SMOLKIEWICZ.

Daruj pan, ale tu nie miejsce!...

SIEKLUCKI
(zrywając się z miejsca).

Przepraszam... tu właśnie miejsce! Tu obraduje komitet. Więc taką właśnie głodową sprawę ja wytaczam tu, wobec was wszystkich. Oskarżam tego, blizko miljonowego filantropa, że wyrzucił na bruk człowieka, który służył u niego dwadzieścia osiem lat. To podchodzi pod waszą kompetencję... panowie i panie!... sami osądźcie teraz, czy słowa, któremi on do was przemawia są czyste i jaki fałsz zieje z nich, jaka straszna obłuda!

STEIERMARKT
(blady z gniewu).
Pan nadużywasz praw gościnności tego biura, panie Sieklucki.
SIEKLUCKI.

Mylisz się pan. To jest biuro dobroczynne, więc jesteśmy zupełnie w porządku.

STEIERMARKT.

Niepowinienem zdawać sprawy z mych czynności... tak mi się przynajmniej zdaje. Moja ofiarność jest znana...

SIEKLUCKI.

Tak, gdy idzie o ogłoszenie swego nazwiska w dziennikach... Ale tu nie idzie o filantropię... tu idzie o sprawiedliwość... tu idzie o to, że temu człowiekowi należał się od pana dach i strawa, skoro sterał siły i zdrowie na pana usłudze. Dlaczego pan się lepiej tą sprawą nie zająłeś, zamiast przyjść tu i grać rolę pawia, wołając: „miłosierdzie! miłosierdzie“!

STEIERMARKT.
Pobiję pana natychmiast pańską własną bronią. Ja zająłem się tą sprawą, zająłem się trochę inaczej... niż pan myśli. Pan chce wywołać skandal, panie Sieklucki... i pan myśli, że się to panu uda... ale się to panu nie uda... tak, jak się panu nie udało dziś mnie oszkalować w „Świcie“... Oto pokwitowanie od tego osobnika, że mu się nic odemnie nie należy, że ja mu zabezpieczyłem byt i on dziękuje mi za moje dobre serce... proszę niech państwo czytają...
(Podaje kwit Brauna, wszyscy cisną się i oglądają; przez chwilę słychać szmer głosów „prawda“!... „podpisane“).
JUSZKA
(do Parnesa).

Ładny skandal!

PARNES.

Rastawiecki się wścieknie. Wydał rozkaz, żeby nic o Steiermarkcie złego nie pisać.

JUSZKA.

Kombinacje?

PARNES.

Zdaje się.

STEIERMARKT.

Oto... widzą państwo najlepiej, kto tu ma rację... i jak mnie niesłusznie oczerniono. Tak się nie robi panie Sieklucki! tak się nie robi!

Mec. SZUHMAN.

W istocie, to bardzo nieprzyjemne... Ja sądzę, żebyśmy nad tem przeszli do porządku dziennego.

SIEKLUCKI.

Zapozwoleniem... Ja jeszcze nie skończyłem. Ja mam jeszcze coś do powiedzenia. A! trudno... jesteście tu reprezentantami społeczeństwa, które raczy czuwać nad biedakami. Otóż musicie wysłuchać losów takiego biedaka. Oglądaliście jego pokwitowanie. Napisane na niem ręką Steiermarkta... „niemam żadnych pretensji“... „zabezpieczono mi los“. A wiecie jak zabezpieczono ten los?

SMOLKIEWICZ.

Po co to wszystko!

SIEKLUCKI.

Po co? Po to, ażebyście wiedzieli jak ojcowsko p.  Steiermarkt opatrzył na resztę życia nędzarza o wyżartych płucach i oczach. Dał mu... aż trzydzieści guldenów!!!

(Szmer pomiędzy zgromadzonymi).
SIEKLUCKI.

Tak!... trzydzieści guldenów!... na długie lata, na zimy głodowe, na jesienie bezdomne, na całe lata, dla niego i żony... No... i cóż? Panie Steiermarkt, czemuż pan nie zaprzeczasz?... czy nie dałeś mu tylko trzydzieści guldenów? odpowiedz!

STEIERMARKT.

Dałem mu tymczasowo!

SIEKLUCKI.

Kłamiesz pan!... zakazałeś mu więcej zwracać się do siebie... dowodem pokwitowanie! Ale ja więcej panu powiem. Braun zwraca panu trzydzieści guldenów, zwraca przez moje ręce... (kładzie na stole trzydzieści guldenów). Rachunek więc z nim nie załatwiony. I rachunek ten załatwi z panem opinja, bo tak jak dziś powiedziałem, całą tę sprawę wam wszystkim, tak jutro ogłoszę ją drukiem i poddam ją pod sąd całego ogółu.

(Po chwili).

A teraz... ciągnijcie państwo dalej swoje obrady filantropijne, tylko już bezemnie. Ja spełniłem to, co mi spełnić kazało moje sumienie i... obowiązek!

(Wychodzi).
(Chwilę wszyscy siedzą w milczeniu, patrząc po sobie, damy zaczynają się uśmiechać, wzruszać ramionami. Steiermarkt chwilkę szepcze z mec. Szuhmanem, wreszcie wstaje).
STEIERMARKT.
Panie i panowie! Przeprosić was muszę! przeprosić, że z mojej winy, choć winien tu nic nie jestem, zaszły takie nieprzyjemności. Pan redaktor Sieklucki, zdaje się, jest trochę chory, czy może niewyspany i tak nam zamącił harmonję. Żebyście jednak słów jego nie wzięli na serjo, żebyście wiedzieli, że moje serce jest zawsze dla biednych całe gotowe do usług i na ofiarę... ja... do tych trzydziestu guldenów, które tu leżą, dokładam jeszcze czterysta siedemdziesiąt i razem pięćset guldenów składam w ręce pani przewodniczącej na cele komitetu, prosząc, aby je zapisała na czele listy składek pod mojem całem nazwiskiem i nazwiskiem mej żony.
(Wielki szmer zadowolenia, wszyscy „brawo“, „ślicznie“, „wybornie...“ Juszka pyta: „ile dał?...“ „ile?...“ Reporterowie zapisują, wszyscy winszują Steiermarktom).
STEIERMARKT
(z uśmiechem do przewodniczącej).

A teraz, kiedy rozmaite Don-Kiszoty szczęśliwie nas opuścili, czy mogę prosić o głos?

DAMA 1
(uprzejmie).

Oh! comment donc!... (dzwoni). Pan Steiermarkt ma głos!...

(Brawo).
(Steiermarkt się kłania).
STEIERMARKT
(stojąc).

Panowie i panie! sprawa, która nas zgromadza, ma znaczenie społeczne, doniosłe i...

(Zasłona spada).
AKT TRZECI.
(Ta sama dekoracja co w akcie pierwszym. Ciemno zupełnie na scenie i pusto, po chwili dopiero słychać w sieni zgrzyt klucza, poczem widać przez szklane szyby drzwi, jak w sieni ktoś zapala elektryczność, potem wchodzi Parnes w palcie, z kołnierzem podniesionym, do uszów, dalej, za nim, Juszka, także w palcie i w kapeluszu. Parnes zapala elektryczność i idzie do swego biurka. Juszka z papierosem w zębach, blady aż zielony, stoi na środku sceny).
SCENA I.
JUSZKA, PARNES.
ஐ ஐ
PARNES.
(Także wybladły, wymięty i trochę pijany, włosy mu spadają na nos).

Poczekajcie kolego... tylko napiszę sprawozdanie z dzisiejszego posiedzenia.

JUSZKA.
Padam do nóg... to ładnie potrwa. Czemużeś w kawiarni nie pisał?
PARNES
(pisząc).

A no... niewiem. Starzeję się, czy co... ale już nie umiem w tym krzyku i hałasie pisać. Strasznie mi to na... uważasz kolego, na nerwy działa.

JUSZKA.

Mnie tam wszystko jedno! Ja mogę między stadem hippopotamów pisać. Taką mam demoniczną wprawę.

PARNES.

To i ja miałem... ale widzisz kolego w dziennikarstwie to najwięcej się zużywa i tępi... rozum i nożyczki... o!...

(Juszka wyjmuje z kieszeni skrypt i czyta).
JUSZKA.

Wiesz co czytam?

PARNES.

To skąd mogę wiedzieć?

JUSZKA.

Mój jutrzejszy artykuł o tobie!

PARNES.
Czemużeście się mnie czepili?
JUSZKA.

Po kolei każdego się będziemy czepiać z waszej redakcji. Ty trochę się wybiłeś swoją niedzielną kroniką, więc musimy cię zniszczyć.

PARNES.

E! całujcie psa w nos!

JUSZKA

Ileś ty klas skończył?

PARNES.

A co ci do tego?

JUSZKA.

Bo ja tak tu o tobie napisałem: „Człowiek bez wykształcenia, który skończył zaledwie pięć klas ośmiela się“...

PARNES
(z flegmą)

Nie pięć klas ale cztery skończyłem. A potem... co mi tam... pisz sobie co chcesz.

JUSZKA
(chowa skrypt i wzdycha).
Psie życie!... człowiek chętnieby wyspał się raz porządnie a tu trzeba się całą noc włóczyć i za skandalami albo za sensacjami polować.
PARNES
(sentencjonalnie).

To zawsze lepiej niż być diurnistą.

JUSZKA.

A!... (ziewa). Ile ja już nocy nie spałem...

PARNES.

Poczekaj... pójdziemy jeszcze do „Grandu“. Może tam się co dowiemy. To na jutro nic niema. Będzie plantator znów darł włosy z głowy.

(Chwila milczenia).
JUSZKA
(zaczyna chodzić po redakcji).

Co piszesz?

PARNES.

A no... sprawozdanie z tego posiedzenia.

JUSZKA.

Ja już napisałem. Tak, kropnąłem skandalicznie Siekluckiego, że chyba mi wreszcie odpowie.

PARNES.
Nic ci nie odpowie. (Wstaje). Masz papierosa?
JUSZKA.

Mam! (zapalają papierosa) idziemy?

PARNES
(siada na stole).

Zaraz!... (Ziewa). A!... spać mi się chce Juszka.

JUSZKA
(siada obok niego).

A!... (ziewa). Spać mi się chce Parnes.

PARNES
(sentymentalnie).

Wiesz... my to gorzej górników w kopalniach... cały dzień... całą noc... i tak ciągle w kółko...

JUSZKA
(smutno).

A... no... tak ciągle w kółko.

PARNES
(sennym głosem).

Po tych knajpach...

JUSZKA
(sennie).
Po tych szynkach...
PARNES
(jak wyżej).

Ciągle tropić...

JUSZKA
(jak wyżej).

Ciągle węszyć...

PARNES.

Psie życie!

JUSZKA.

Psie życie!...

(Siedzą, paląc machinalnie papierosy i patrząc na końce butów).
PARNES
(cicho).

Niedługo świtać zacznie.

JUSZKA.

Ha... no... (po chwili mówi cicho). „Tak, jasny świt, tak jasny dzień“.

PARNES.

Zmęczony jestem Juszka! Trumnę mam w sobie!

(Palą, wreszcie cicho obaj gwizdać zaczynają „Ja beira Supé“, wreszcie Parnes wali się na stół).
JUSZKA
(siłą woli nabiera energji, zeskakuje ze stołu i targa Parnesa).

Chodź!... pójdziemy do „Grandu“...

PARNES.

Spać chcę!...

JUSZKA.

Chodź! wypijemy ze dwa kapucynery i będzie ci zaraz dobrze... Wstawaj... ty... dekadencie!...

PARNES
(mówi pół dziecinnym głosem, naciągając pod głowę dzienniki).

Zimno mi!

JUSZKA.

Chodź, rozgrzejesz się w knajpie.

PARNES
(jak wyżej).

Poczekaj!

JUSZKA.

Dymę dostaniesz... kronik niema... chodź... musimy jeszcze iść do inspekcji policji po notatki.

PARNES
(z żalem podnosząc się).
Psiakrew...
JUSZKA.

No... dalej... ruszaj... ty... socius doloris...

PARNES.
(zapina się w palto).

Oj... doloris... (Po chwili). Wiesz Juszka, trumnę mam w sobie.

JUSZKA.

Zapnij palto i chodź galerniku... no... (Bierze go pod rękę) dalej... pod ziemię! w chłód, w zimno, przez morze alkoholu, do inspekcji policyjnej!...

(wywłóczy Parnesa, który powtarza „trumnę mam w sobie!“ wychodząc gaszą elektryczność i w sieni słychać łomot drzwi, potem słychać jak przechodzą pod oknami i Parnes mówi „to poczekaj! trumnę mam w sobie“!... juszka śmieje się przeciągle, potem gwiżdżą na dwa głosy „ja bei’m supé im chambre separée“... i nastaje milczenie).


SCENA II.
(Słychać zgrzyt klucza, otwierają się drzwi, w sieni błyszczy światło; szybko wchodzi Sieklucki, zapala elektryczność u góry i przy swojem biurku, wyjmuje z kieszeni skrypt, czyta go. Jest rozgorączkowany, ma wypieki, oczy mu błyszczą, pali papieros za papierosem, robi poprawki na skrypcie, po chwili, słychać w oknie pukania o szybę. Sieklucki nie słyszy, za chwilę wchodzi Bonecki i niezdejmując palta, podchodzi do Siekluckiego).
BONECKI, SIEKLUCKI, STRÓŻ.
ஐ ஐ
BONECKI.
No... wreszcie cię znalazłem...
SIEKLUCKI
(który drgnął).

Co? co?... a! to ty? co przyniosłeś?

BONECKI.

Już numer ułożony. Linja telefoniczna przerwana, więc sam Rastawiecki był tu i zarządził. Zdaje się, iż jest jeszcze coś w tece (szuka na swojem biurku). A... Parnes włożył sprawozdanie z posiedzenia komitetu.

SIEKLUCKI
(chrypliwie).

Pokaż to!

(Bierze szybko Boneckiemu z ręki skrypt).
BONECKI.

Sieklucki!... oczy ci błyszczą niezdrowem światłem. Co ci jest? Czyś ty przypadkiem...

SIEKLUCKI
(wybucha śmiechem).

Nie pijany? co? prawda?... Cudowne! wyborne!... jak Parnes, jak Juszka... po knajpach za sensacjami... i tu... i tu... przecież coś trzeba pić... więc się te tragiczne dzieciaki popiją... ha!... i ja tak samo? co?

BONECKI.
Jeśli nie piłeś... to jesteś w każdym razie silnie podniecony nerwowo.
SIEKLUCKI.

O! o! to właśnie. Jestem podniecony nerwowo i to cię przeraża... ciebie... co! he... he!... tyś taki zawsze grzeczny... zawsze jednaki... O twoją marmurową twarz odbija się nagle mój grymas, moje nerwowe drganie... Więc co? więc co?... och! jakiś ty niespokojny!... W tej klatce posłyszałeś nagle łopot skrzydeł... wśród nocy zrywa się ptak...

BONECKI.

Oprzytomnij!

SIEKLUCKI.

Ptak, któremu wydzierano pierze codzień... a tu szum... ptak bije skrzydłami... strach! strach!... (Przeciera ręką po czole i zmienia głos). Ja sam dam sprawozdanie z posiedzenia komitetu.

BONECKI
(zakłopotany).

Słyszałem, że miałeś tam podobno zajście...

SIEKLUCKI.

Już wiedzą... już biegnie po mieście szepcząca wiadomość... Sieklucki zwymyślał Steiermarkta, wyciągnął pół umarłego, wygnanego sługę i przyprowadził go jako gościa do stołu, na którym tak ślicznie przed przewodniczącą błyszczał miedziany dzwoneczek... A jakże!... i teraz szu, szu, szu... ach! ach!... co za skandal... Sieklucki musiał być pijany, ordynarny ten Sieklucki... ach! ach!...

BONECKI.

Lepiej jednak ażebyś w tym stanie rozdrażnienia pozostawił sprawozdanie Parnesa. Jest krótkie i niema w nim wzmianki o całem zajściu.

SIEKLUCKI
(uderzając pięścią o biurko).

Wzmianka będzie... musi być...

(Wchodzi stróż).
STRÓŻ.

Proszę wielmożnego pana redaktora, tu pan dyrektor przysłał list do pana redaktora i kazał mi go zaraz panu redaktorowi wręczyć. Szukałem wszędzie pana redaktora we wszystkich kawiarniach i nigdzie znaleźć nie mogłem.

SIEKLUCKI.

Daj!

(Bierze list).
STRÓŻ.
A to do pana metrampaża.
SIEKLUCKI.

Daj!... (widząc wahanie stróża, bierze mu z ręki kopertę i mówi). Schodzę do drukarni, sam oddam panu metrampażowi. Idźcie spać!

STRÓŻ.

Dobranoc wielmożnym panom.

(Wychodzi).
(Sieklucki rzuca swój list do kosza, list metrampaża kładzie na biurku i siada w fotelu).
BONECKI
(po chwili).

Nie czytasz listu dyrektora?

SIEKLUCKI.

Nie.

BONECKI.

Może tam jest jakie rozporządzenie.

SIEKLUCKI.

Skończyło się... czy ty nie czujesz, że się to już skończyło?

BONECKI

Co takiego?

SIEKLUCKI.

To... o... (robi ręką ruch, jakby uderzenie szpicrutą). to... hopla!... powiem ci Bonas... to nie moja wina... Ja bym jeszcze tak w takt biegał... ale... (tajemniczo) ona nie chce.

BONECKI.

Kto... ona?

SIEKLUCKI
(z głową pochyloną na poręcz krzesła).

Och! taka wielka, przemożna władczyni, którą ja rozpieściłem i hodowałem w przecudnej, brylantowej szklarni... Powiadam ci... dałem jej suknię z tęczy a aureolę z własnego tchnienia, naszyjnik z mych krwawych łez... Takim ją wywiódł z kurnej chaty do ogrodu, w którym kwitły liljowe, o złotych żyłach irysy i nad niemi bujały aksamitne, czarne motyle. Tam ona błądziła w błękity spowita... potem przykułem ją tu (wskazuje głową na biurko) zasłoniłem jej świat temi płachtami (wskazuje na story) i kazałem jej cierpieć... za 150 guldenów miesięcznie. Wynająłem ją!... wynająłem... ją... słyszysz...

(Po chwili).

I to... ona dziś już nie chce. Rozumiesz?

BONECKI.
Ani słowa!
SIEKLUCKI
(wstaje, zbiera skrypt i kieruje się ku wyjściu).

Bądź zdrów!

BONECKI.

Pozostanę tutaj jeszcze!

SIEKLUCKI
(ironicznie).

Jeśli się boisz że się rozchoruję... to możesz nademną nie czuwać. Masz młodą żonę... w domu ci będzie lepiej... Bądź zdrów! ja idę do drukarni oddać moje sprawozdanie.

(Wychodzi).


SCENA III.
BONECKI później STEIERMARKT.
(Bonecki chwilę patrzy na drzwi, któremi wyszedł Sieklucki, potem mówi „no! no!“ zapala papierosa i siada na fotelu, nagle słychać turkot, potem szybkie kroki i wchodzi do redakcji Steiermarkt).
ஐ ஐ
STEIERMARKT.
Przepraszam pana! czy tu niema pana Rastawieckiego?
BONECKI
(wstając).

Nie, pan Rastawiecki o tej godzinie nigdy nie przychodzi. Pan dyrektor z pewnością jest w domu.

STEIERMARKT.

Ja tam byłem dwa razy ale mi stróż na dole powiedział, że pan Rastawiecki wyszedł i jeszcze nie wrócił.

BONECKI.

Taki jest ogólny rozkaz. Pan Rastawiecki jest cokolwiek cierpiący i nie chce aby go w sprawach redakcyjnych po nocy budzono.

STEIERMARKT.

Ale to jest bardzo ważna sprawa. Tu chodzi o mnie!... Pan Rastawiecki może się narazić na dużą nieprzyjemność, jeżeli nie wyda odpowiedniego rozporządzenia... Ten pan Sieklucki coście go dzisiaj na posiedzenie przysłali, to ordynarny warjat. On się mnie czepił, on całą komedję zagrał... on się odgrażał, że o tem napisze... Ja na to nie mogę pozwolić.

BONECKI
(zakłopotany).
Co ja panu na to poradzę.
STEIERMARKT
(wściekły).

Jak się to stanie to ja was wszystkich zgniotę i zniszczę...

(Po chwili).

Tu jest telefon? Może u Rastawieckiego w domu jest telefon?

BONECKI.

Jest.

STEIERMARKT
(siada i dzwoni).

Halo! Halo!... proszę mnie połączyć... (odwraca się do Boneckiego). Jaki numer?

BONECKI
(przez zęby).

Trzysta osiemdziesiąt dwa.

STEIERMARKT.

Dziękuję! (Telefonuje). Trzysta osiemdziesiąt dwa... (Mówi). Pan nie wie może, ale my z panem Rastawieckim dwa przyjaciele. Żeby ten warjat co zrobił głupiego mnie, to Rastawiecki by mu tego nigdy nie darował. (Telefonuje). Halo! Halo!... kto!... Steiermarkt mówi... w redakcji, pan Steiermarkt... proszę zbudzić pana... to pilne... Pan może się nie ubierać... to nic nie szkodzi... to pilne... to nic nie szkodzi... to pilne...

(Mówi).

A co! jest!... jest!... Żeby tylko nie było zapóźno!

(Telefonuje).

Halo! Jest pan?... dobry wieczór!... to ja... a?... Tak! tak!... słyszał pan!... tak!... a! wydał pan rozporządzenie?... list?... et! to niepewne! może lepiej samemu... co?... co?.. ale dla mnie! proszę bardzo!... zaraz przyjechać!... I tak już szósta... Będę wdzięczny!... przepraszam... przyjdzie pan?... dobrze!... dziękuję, dziękuję!...

(Oddzwania i odchodzi od telefonu, nie widząc, że we drzwiach stoi Sieklucki i ironicznie patrzy na niego).


SCENA IV.
SIEKLUCKI, BONECKI, STEIERMARKT.
ஐ ஐ
SIEKLUCKI
(ironicznie).
Czego się pan tak kłania? pięknie dziękuje?
STEIERMARKT.

Ja z panem nie mam co do gadania.

SIEKLUCKI.

Pan zapewne dziękuje za ten mój artykuł, który się w tej chwili składa tam, na dole w drukarni? co?... a! śliczny artykuł, wart, żeby mi się w pas pokłonić. Dziś, za kilka godzin, cały kraj będzie mówił o panu Steiermarktcie, o starym Braunie.

(Idzie do biurka, siada przy niem, kładzie ręce w kieszenie od spodni i triumfująco patrzy na Steiermarkta).
STEIERMARKT.

Pan dyrektor Rastawiecki, wydał rozporządzenie, żeby nikt nie śmiał mnie dotykać w waszem piśmie!

SIEKLUCKI.

A pan redaktor odpowiedzialny, Sieklucki, wydał rozporządzenie, aby pana postawiono pod pręgierz opinji publicznej w naszem piśmie.

STEIERMARKT
(blady z gniewu).

Pan nie będziesz śmiał tego uczynić!

SIEKLUCKI.
Będę śmiał i śmiałem! Czy ja wyglądam na takiego, któryby „nie śmiał“, panie Steiermarkt?
BONECKI
(zmieszany).

Ja idę już...

SIEKLUCKI.

Najlepiej idź!... zawsze to nieprzyjemnie dla kogoś dobrze ułożonego patrzeć, jak drugi na kieł bierze... Idź! idź...

(Bonecki wychodzi. Chwila milczenia).
(Sieklucki siedzi nieruchomy, zapatrzony przed siebie. Steiermarkt układa fizjognomję uprzejmie i z widocznym wysiłkiem podchodzi ku niemu).
.
STEIERMARKT.

Panie Sieklucki! pomówmy rozsądnie... Pan jesteś bardzo nerwowy człowiek i bardzo prędki... (bierze krzesło, przysuwa do biurka i siada obok). Ja się jeszcze dziś u ludzi o pana informował. Mnie wszyscy mówili, że pan to strasznie zapalczywy... i że pan jest bardzo zdolny, tylko pan taki gorączka. Ja wiem, to u młodych ludzi, to taka zawsze choroba... To każdy przechodzi. Ale potem rozum i dobre urodzenie przewyższa i już się w starszym wieku nikt nie chce bratać z hołotą.

(Ośmielony milczeniem Siekluckiego).
I pan kiedyś będziesz się wstydził tego, coś pan dziś zrobił....
SIEKLUCKI
(patrząc na niego wzgardliwie).

Jeśli się będę czego wstydził to tego, żeś pan ośmielił się do mnie mówić.

STEIERMARKT
(hamując się i udając wesołość).

Aj! Aj! jakie to zaraz słowa... I po co? Co panu z nich na przyszłość przyjdzie? Przecież każden z nas powinien dążyć do tego, żeby sobie jakąś przyszłość zapewnić. Jaką pan sobie zapewnia? Żadną. Jak pan się skompromituje z tą moją aferą, to pana żaden dziennik z takich co mają pieniądze i prenumeratorów nie weźmie. Pan będzie pisał po takich szmatkach co to czytają obdartusy albo porządne ludzie po kątach... no i będzie pan w nędzy..

(Po chwili).

Pan mnie słucha?

(Sieklucki patrzy przed siebie).

I za kim pan się ujmuje? za kim?... Za takim Braunem co to panu powinien chyba buty czyścić... Przecież pan jest z pięknego rodu... pan jest szlachcic, pan powinien moją stronę trzymać przeciw takiej kanalji...

SIEKLUCKI.

Ja taki sam kanalja jak i Braun... Mnie i jego rodziła matka — nędza. On gdzie tam w przytułku, a ja w kurnej chacie.. My się musiemy trzymać za ręce... to łańcuch panie Steiermarkt, łańcuch... słyszy Pan... a cement? he he! nędza, głód...

STEIERMARKT
(uderzony myślą).

Toś pan... chłop?

SIEKLUCKI.

Z najciemniejszych, najbardziej bosych chłopów... co?... gnojem trącę?... jaśnie pan się cofa... eau de cologne?... niepotrzeba!... obmyłem się najprzód memi rodzonemi łzami a następnie potem, z którym zdobywałem moją... kulturę a teraz już ze mnie taki sam pan jak wy wszyscy...

(Po chwili).

Z pozoru... bo w głębi duszy ja zawsze jestem... ha! ha!... jestem cham!

STEIERMARKT.
Aj! widzi pan... widzi pan... jak to źle... a my dziś właśnie o panu radzili. Ja nie wiem czy to rzeczywiście było o panu, ale zdaje mi się... Aj! panie Sieklucki... Jak mnie to cieszy...
SIEKLUCKI.

Co? że jestem cham?

STEIERMARK.

Nie... ale to... że ja mogę coś dla pana zrobić.

SIEKLUCKI.

I mnie to cieszy, że ja mogę coś dla pana zrobić.

(Wchodzi metrampaż z rewizją numeru).
SIEKLUCKI
(biorąc artykuł).

A wie pan co panie Steiermarkt? Oto taki artykuł!... o! patrz pan!... jeszcze świeży... Tytuł?... prosty... nic więcej... tylko... Steiermarkt... Taki skromny tytuł... he... he... widzi pan co ja mogę dla pana zrobić.

STEIERMARKT
(blady i przerażony).

Niech pan tego nie robi... Pan straci miejsce.

SIEKLUCKI.
Drwię dziś z tego! Dziś już o nic nie dbam!
STEIERMARKT.

Braun jest łajdak... Braun mnie przeprosił... Braun pieniądze wziął...

SIEKLUCKI.

Sameś tak duszę Brauna wytresował, że teraz w stanowczej chwili, pod twoją ręką, znów ci do stóp przypadła! Milcz! obelgami na ten wyschły szkielet nie ciskaj, uszanuj to, czemuś sam winien... A teraz... idź ztąd! Za długo cię znosiłem!... (Szeptem) idź! idź!...

STEIERMARKT.

Idę... pójdę po Rastawieckiego... niech on tu przyjdzie... niech on panu zakaże... niech on z panem skończy!

SIEKLUCKI.

Precz!... w tej chwili ja tu pan! precz!...

(Steiermarkt nakłada kapelusz i wychodzi, pozostaje Sieklucki i metrampaż).

SCENA V.
SIEKLUCKI, METRAMPAŻ.
(Sieklucki chodzi chwilę po redakcji widocznie wzburzony, wreszcie staje przed metrampażem).
ஐ ஐ
SIEKLUCKI.

Panie Tuszyński!... spójrz mi pan w oczy. Pan widzisz co się we mnie dzieje! Pan czujesz co się we mnie dzieje!

METRAMPAŻ.

Widzę panie redaktorze! ja rozumiem, że pana... o! niech pan daruje, że ja tak mówię... że pana musi boleć, iż pan dyrektor rano wycofał pana artykuł. I teraz pan chce na swoim postawić.

SIEKLUCKI.

Widzisz dobrze panie Tuszyński, ale jeszcze mnie nie rozumiesz. Mówisz, że chcę na swojem postawić? A wiesz dlaczego? Nie przez upór, nie przez ambicję... ale przez to, że sprawa, z którą ja na szpalty wchodzę, jest czystą i słuszną sprawą.

METRAMPAŻ.
I ja tak myślę panie Sieklucki.
SIEKLUCKI.

A tu... takich dwóch jak Steiermarkt i Rastawiecki biorą się za ręce i ten głos mój stłumić chcą, stłumić pragną...

METRAMPAŻ.

Tak... tak... ja to widzę... ja to czuję... To bardzo smutne. Roztrząsa roi pan duszę tem co pan mówi, wyrazy pana w serce mi się wpijają... Słucham, cierpię... widzę przyszłość...

SIEKLUCKI.

Przygotowałem cię... A teraz posłuchaj mnie uważnie. Nic od ciebie żądać nie będę, nic od ciebie wymagać. Stań sam ze swą duszą i milcząc porozum się z nią. Ale, każ jej, by na chwilę przestała być tresowanym zwierzęciem. Weź ją czystą, jasną, prostą... naiwną duszę smutnego człowieka i posłuchaj jej rady. Rastawiecki nie chce aby mój artykuł ukazał się dziś w druku.

METRAMPAŻ
(cicho).

Tak mi się zdaje, ale mówić nie śmiałem.

SIEKLUCKI.
Tak jest. On nie chce! On zabrania! Oto jego... rozkaz.
(Podaje metrampażowi list adresowany do metrampaża, ten chce kopertę rozerwać. Sieklucki wstrzymuje jego rękę).
SIEKLUCKI.

Zatrzymaj się! chwilę... patrz! (pokazuje mu kosz stojący przy biurku) ja otrzymałem także taki rozkaz, ale oto leży podarty na strzępy. Nie czytałem go! Sam sobie wydaję rozkaz. Wydaj i ty sobie rozkaz! Bądź swym własnym panem!... Milcz!... zastanów się... pamiętaj... Lear, albo Łazarz przydrożny... pamiętaj... jeden szept... jeden głos... jeden gest... Starcze... ja czekam na objawienie się pierwotnej duszy twojej...

METRAMPAŻ
(chwilę walczy ze sobą, potem drze list na kawałki i wrzuca do kosza).

Artykuł pana pójdzie, panie Sieklucki, tak mi Boże dopomóż!

(Ociera oczy).
(Sieklucki milcząc ściska dłoń metrampaża, odwraca się, aby ukryć wzruszenie, potem siada, szybko robi rewizję; metrampaż ociera ponownie oczy podartą chustką i zawalaną farbą. Sieklucki pisze, słychać w oddaleniu turkot powozu. Sieklucki oddaje metrampażowi artykuł i odprowadza go szybko do drzwi).
SIEKLUCKI.

Nie lękaj się! On nie dowie się żeś jego list w ręku miał. Idź!... idź... przyspiesz numer... porozdawaj roznosicielom jaknajwcześniej... wypędź ich na miasto.

METRAMPAŻ.

Wiem!... wiem!... (Odedrzwi). O! panie redaktorze! to jakiś jasny, piękny dla mnie dzień!...

SIEKLUCKI.

Duszę swoją odnalazłeś starcze! duszę swoją taką, z jakąś ty na świat przyszedł!

(Wychodzi szybko, słychać zatrzaskujące się drzwi, Sieklucki idzie do telefonu, przerywa połączenie, bierze sztyfty do kieszeni i rzuca telefon na ziemię, potem staje i czeka).


SCENA VI.
SIEKLUCKI, RASTAWIECKI.
ஐ ஐ
(Rastawiecki wpada szybko, jest w nocnej koszuli, kamizelce, kurtce; ma na ramionach palto i szyję owiniętą białym fularem. Wszedłszy, zatrzymuje się chwilowo we drzwiach, patrzy ostro na Siekluckiego).
RASTAWIECKI.
Co się tu dzieje?
SIEKLUCKI
(ironicznie, ręce trzyma w kieszeniach spodni, nienawiść widać z twarzy i oczy ma krwią nabiegłe).

Nic wielkiego!... wściekłem się!

RASTAWIECKI.

Pan oszalałeś!

SIEKLUCKI.

Bunt w cyrku! Ha!... bunt... rejtyrejer na ziemi.

(Wychodzi do sieni, zamyka pierwsze drzwi na klucz, potem wchodzi do redakcji, zamyka drzwi od redakcji, bierze oba klucze, podchodzi do okna, uchyla roletę, otwiera okno, wyrzuca klucze, zamyka okno i staje pomiędzy dwoma oknami, rolety są zapuszczone. Okna są tak blisko siebie, że Sieklucki może rękami do rolet dosięgnąć).
RASTAWIECKI.

Co to jest? co się to ma znaczyć?

SIEKLUCKI.

Teraz będziemy się liczyć ze sobą mój... panie.

RASTAWIECKI.
Jesteś pan bezczelnym zuchwalcem. Ja pana przyprowadzę do porządku.
SIEKLUCKI.

Jak? telefonuj pan... widzisz, że niepodobna. Drzwi nie wysadzisz, bo niemasz dosyć siły a od okien wara, bo przy nich ja stróżuję. A wiesz dlaczego to robię? Oto dlatego, że lękam się, ażebyś nie zeszedł do drukarni i nie przeszkodził...

RASTAWIECKI
(wściekły).

Co się tam dzieje? ja muszę wiedzieć!

SIEKLUCKI
.

Ja ci to powiem! Tam twoi zecerzy złożyli twojemi czcionkami, na twoim papierze „mój“ artykuł! Ten artykuł nazywa się... Steiermarkt. Nic tylko... Steiermarkt! Ale dla ciebie to dosyć. Ty wiesz co ja tam napisałem. Ty to przeczuwasz, bo ty mnie znasz.

RASTAWIECKI
(odchodząc od siebie).

To być nie może! ja na to nie pozwolę! to musi być wstrzymane... mnie to zgubi...

SIEKLUCKI.

A zczeźnij raz ty i twoje dzieło! Chciałeś chłopa, masz chłopa! A zczeźnij! Chciałeś mnie wywiesić na plakatach wyborczych, chciałeś wywlec moją sukmanę i nią zwabić prenumeratorów, ale ci cham pierwej zęby pokazał... Patrz, listy twoje przejąłem i podarłem sam! O leżą tu... leżą tu...

RASTAWIECKI.

Tyś podlec, tyś renegat... tyś wziął szlacheckie nazwisko... wstydziłeś się swego.

SIEKLUCKI.

A wiesz przez co... Bo chciałem żyć w mych pracach a wiedziałem, że Rastawieccy mnie Sieklę zagryzą, gdy się ośmielę pisać i prawdę im w oczy mówić. Dla Siekluckiego mieliście respekt! Sieklę bylibyście ścierali w proch, jeśliby mody na nas, na Sieklów, na nasze sukmany nie było. A dziś my w modzie!... a jutro? Cham! caca... cham... jego piórka, kery... ha... ha... wywlekli, bo już sami nie wiedzą czem się bawić. Ostawcie nas! my sami bez was do światła trafimy. My tylko chcemy tych, którzy do nas idą z czystem sercem a nie z geszeftu, jak ty... handlarzu dusz.

RASTAWIECKI.
Nie bluzgaj frazesami. Tyś sam czepiał się mnie. Dla ciebie także dziennikarstwo było tylko rzemiosłem. A więc równiśmy sobie. Ja handlarz, ty rzemieślnik.
SIEKLUCKI.

Twoje dziennikarstwo... tak... to rzemiosło! Nic więcej. I dlatego zrywam z tobą i nie chcę być więcej u ciebie w terminie. Zabieram ci moją duszę... wysłużyła ci się dostatecznie.

RASTAWIECKI.

Jak paw roztacza swój wachlarz, tak ty roztaczasz mi ciągle twą duszę. A trzymaj ją sobie w zanadrzu. Po djabła mi ona. Duszą się nie pisze...

SIEKLUCKI.

A!... tum cię czekał panie Rastawiecki. Chciałeś abym ci dystylował z retorty po uncji na zimno, jak aptekarz za ladą i z tego tworzył to, czem ty później żywisz tłum. Nie do mnie po to się zwracaj. Ja pisząc, wyzywam mą duszę... ona na tych kartkach piętno swoje kładzie i duszą moją przemawiam do dusz.

RASTAWIECKI.

To wszystko są frazesy. Ja wydałem rozkazy panu i metrampażowi, rozkazy listowne, pan nie śmiałeś je przekroczyć.

SIEKLUCKI.

Ha! ha! twoje rozkazy leżą tu... ot... podarłem je w szmaty... zrobiłem z niemi to, na co zasługują słowa takiego... ciebie. Wszak sam powiedziałeś — daję panu carte blanche — pisz!

RASTAWIECKI.

Powiedziałem — „pisz“ — ale nie zobowiązałem się drukować tego co napiszesz!

SIEKLUCKI.

Tkacz! tkacz!... wieczysty tkacz... Mota, mota... a potem odwołuje. Penelopa dziennikarska! Kłamstwa wieczysta sieć! A tu (wskazuje pokój) ciemna nora, w której warsztat tego tkacza.

(Po chwili triumfująco).

A dziś nagle warsztat zmienił się w pułapkę. Dwa małe zamki, dwa nędzne zamki! okna, które strzeże twój sługa... a tam pod nami odbywa się tajemnicza praca... prawda biegnie... biegnie... i nic ją zatrzymać nie zdoła.

RASTAWIECKI.

Precz od okien... ja muszę się stąd wydostać.

SIEKLUCKI
(straszny, chwyta marmurowy przycisk ze stołu).
Wara... bo poznasz co chamska dłoń...
RASTAWIECKI
(cofając się).

Ty... żmijo w zanadrzu chowana!

SIEKLUCKI.

Ty mnie chowałeś w zanadrzu? ty? A toć byłbym z tej zgnilizny, która idzie z twej moralnej głębi zdechł. Nie!... (prostując się) mnie chował na swej piersi ten (wskazuje ręką na portret Wrangowskiego), który był samą szczerością, który miał prawo do sukman, bo na nich szukał śladów łez... a nie krajał je na szmaty, które potem taki ty na pieniądz zamienia. Liczman! liczman!... Srebrniki... A teraz sprzedane... my... Steiermarkty! Rastawieccy wyciągają po nas dłonie! Och! skurczone palce... sępie szpony... Precz... Widma przeniewiercze! Ale nie wy! nie wy!... Wara od naszych dusz!

(Sieklucki opiera się głową o ścianę i pozostaje tak chwilę nieruchomy).
RASTAWIECKI
(zgnębiony).

Sieklucki! opamiętaj się!... gubisz „Świt“, gubisz mnie!

SIEKLUCKI
(ożywiając się).

Ciebie, tak!... Pismo, nie! Dźwigam je! wznoszę z kałuży nicości, brudu, podchlebstw czerni, sprzedajności... jednem dźwignięciem stawiam je na jasnej wyżynie! Dziś poznają ładzie, że Siekla ma duszę obitą, osmaganą, zdręczoną, ale taką, z jaką na świat przyszedł. Patrz!... ty!... kacie... oto stoję przed tobą... ja! twój parobek, twój sługa, twój cyrkowiec i ciskam ci w twarz twe błazeńskie szaty, któreś dla mnie wdział. Miast szychu! mam strzęp odzieży, ale mam hardy kark!... na szychu krew... mojej duszy, krew... mej twórczej duszy... krew...

(Szmer za oknami, Rastawiecki padł zgnębiony na krzesło).
SIEKLUCKI.

Cicho!... nadchodzi chwila!... Oto, z czeluści, z błotnej twej bramy płynąć zaczyna prąd krystalicznej czystości, prąd słów miłości i prawdy...

(Rastawiecki się podnosi).

Nie zbliżaj się!... jeszcze nie czas... dozwól prawdzie popłynąć w dal... i trafić do ludzkich dusz!... Fiat justicia!

(Rastawiecki nadsłuchuje).
(Chwila milczenia, gwar coraz silniejszy).
RASTAWIECKI
(w rozpaczy).
To roznosiciele!... pismo! pismo!...
SIEKLUCKI.

Tak! tak!... idą! idą!... słyszysz... o!... oddalają się!... giną!... nareszcie!... nareszcie stało się!!!

(Nagle zdziera rolety; strugi słonecznego światła zalewają całą redakcję... Rastawiecki cofa się i zasłania oczy).
SIEKLUCKI.

„Świt“! słońce! prawda!... co? razi cię?... W norę błotną i ciemną weszło słońce! płachta z poza krat opadła!... Patrz! patrz! tam na rogu ulicy giną już roznosiciele... Za chwilę wszyscy przeczytają me słowa. Raz jeden! Jeden, jedyny raz!...

(Sieklucki opiera się wycieńczony o ścianę. Rastawiecki cofa się z sykiem).
RASTAWIECKI.

Zgubił mnie!

SIEKLUCKI.
Alem siebie ocalił! Ocaliłem ją! ocaliłem mą duszę!... ty zgiń, boś ty nie prasą, ale jej kałem, w tobie toną ludzkie sumienia, w tobie toną konające dusze!... A ja! w słońce! w triumf mej duszy... w świat!... w nędzę i w jasność sprawiedliwej myśli!...
(Sieklucki wskakuje na okno, chwilkę widać go w oświetleniu słonecznem).
SIEKLUCKI.

Zczeźnij pogromco dusz.

(Wyskakuje oknem).
(Kurtyna wolno zapada).
KONIEC.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.