Tryumf śmierci (D’Annunzio, 1897)/Część szósta/II
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Tryumf śmierci |
Wydawca | Wydawnictwo Przeglądu Tygodniowego |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Drukarnia Przeglądu Tygodniowego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Aleksandra Callier |
Tytuł orygin. | Trionfo della morte |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Przez dni całe dwoje pustelników żyli tak w pośród wielkiej fikcyi, oddychali tą atmosferą palącą, nasycali się tem zapomnieniem śmiertelnem. Zdało im się, że się przetwarzają sami również, że sami dosięgają kręgów wyższego jakiegoś istnienia; zdawało im się, że dorównują osobistościom dramatu na wyżynach zawrotnych swego snu miłości. Alboż i oni, zda się, nie pili miłosnego napoju czary? Czyliż i ich tak samo nie dręczyła żądza bez granic? Czyliż i oni nie byli skuci z sobą węzłem nierozerwalnym i czyż nie doznawali częstokroć, jak tamci, pośród rozkoszy lęku konania, nie słyszeliż w grzmocie głuchym, wówczas, haseł śmierci? Jerzy, jak Trystan, kiedy posłyszał starożytną melodyę graną przez pasterza, znajdował w tej muzyce bezpośrednią rewelacyę, dziwny niepokój, w którym, zdawało mu się, że odkrywa nakoniec istotną treść swej duszy, tragiczną tajemnicę swego przeznaczenia. Nikt chyba w świecie bardziej nad niego nie mógł wniknąć w znaczenie symboliczne mistyczne miłosnego napoju i nikt w świecie lepiej nad niego nie mógł zmierzyć ni pojąć głębokości dramatu wewnętrznego, w którym bohater zadumany utracił swe siły. Nikt nadeń również nie mógł lepiej zrozumieć krzyku rozpacznego ofiary: „Ten napój straszliwy, co mnie skazuje na męki, wszakże to ja, ja sam go wytworzyłem“
Wówczas to podjął się zadania pociągnięcia i skłonienia kochanki do myśli, która go zajmowała głównie. Pragnął nakłonić ją, by wraz z nim szukała śmierci tajemniczej a słodkiej w to czyste urocze nadadryatyckie lato, pełne przezrocza i woni. Wielka fraza miłości, która rozwijała się tak szerokim kręgiem dokoła przeobrażenia Izoldy, poczęła w okrąg swego czaru zamykać Hipolitę. Powtarzała ją ona bezprzestannie cichym głosem, czasami głośno nawet z jakimś porywającym zawsze okrzykiem.
— Czy nie chciałabyś umrzeć śmiercią Izoldy? — spytał ją Jerzy z uśmiechem.
— Chciałabym — odpowiedziała. — Ale na ziemi nie umiera się w taki sposób.
— A gdybym ja umarł, ja? — mówił dalej, wciąż uśmiechniony. Gdybyś mnie zobaczyła umarłym w rzeczywistości, nie we śnie?
— Wydaje mi się, że umarłabym również, ale z rozpaczy.
— A gdybym ci zaproponował, abyś umarła wraz ze mną, równocześnie, w tenże sam sposób?
Przez kilka sekund pozostała zamyślona, z oczyma spuszczonemi. Potem podnosząc na kusiciela spojrzenie, przepełnione całą rozkoszą życia:
— Po co umierać — rzekła — skoro ja cię kocham, skoro ty mnie kochasz i nic już odtąd nie przeszkadza nam żyć z sobą i w sobie samych wyłącznie?
— Więc życie ci się podoba? — szepnął z tajoną goryczą.
— Tak — potwierdziła z pewną gwałtownością — życie podoba mi się, bo ty mi się podobasz.
— A gdybym umarł? — powtórzył bez uśmiechu, bo poczuł raz jeszcze, że wzbiera w nim wrogie usposobienie względem tej pięknej istoty, która wdychała powietrze, jak rozkosz jej przynależną.
— Ty nie umrzesz — twierdziła z tąż samą pewnością. — Młody jesteś; na cóż miałbyś umierać?
W głosie, w postawie, w całej jej osobie, widocznym był jakiś niezwykły wylew błogości, dobrobytu. Patrząc na nią, można było być pewnym, że to istota, której życie upływa harmonijnie w zupełnej równowadze wszystkich władz wrodzonych, w zgodzie z warunkami zewnętrznemi, sprzyjającemi jej widocznie. Zdała się rozkwitać w zdrowem morskiem powietrzu, w letnim wieczorów chłodzie i widok jej przywodził na pamięć ów rodzaj kwiatów, co rozchylają swe korony o zachodzie słońca.
Po długiej chwili milczenia, w której słychać było tylko szmer morza na wybrzeżu, podobny do szelestu zeschłych liści, Jerzy spytał:
— Czy ty wierzysz w przeznaczenie?
— Tak, wierzę.
Nieusposobiona bynajmniej do smutnej powagi, w którą zdało się wkraczać pytanie Jerzego, odpowiedziała nań tonem lekkim półżartu. On, dotknięty tem, odparł żywo z goryczą.
— Czy wiesz co to za dzień dzisiaj?
Zdziwiona, zaniepokojona, spytała:
— Co za dzień?
Zawahał się. Aż do tej chwili unikał zawsze zapominającej o tem kobiecie, wszelkiego przypomnienia rocznicy śmierci Demetria; niechęć, wstręt niemal coraz to żywszy, nie dopuszczał mu wymawiać tego czystego imienia, wywoływać dumnego tego obraza po za obrębem świątyni pamiątek. Czuł, że zbezcześciłby swą boleść religijną prawie, przypuszczając Hipolitę do udziału w niej. A uczucie to wzmagała jeszcze okoliczność, że znajdował się właśnie w jednej z częstych już teraz chwil okrutnej jasności, w których widział w Hipolicie kobietę rozkoszy, „kwiat pożądliwości“, nieprzyjaciółkę. Pohamował się i z przymuszonym śmiechem nagłym wymówił:
— Patrzaj! Toć to uroczystość dziś w Ortone.
Wskazywał w dali, na błękitnem tle nieba gród nadmorski, uwieńczony blaskiem sztucznych ogni.
— Jakiś ty dziwny dzisiaj! — ozwała się.
Potem wpatrując się w niego z tym szczególnięjszym wyrazem, który przybierała zawsze, ile kroć chciała go uspokoić i ułagodzić, dodała:
— Przyjdź tutaj, chodź usiąść obok mnie...
Stał teraz w cieniu, oparty o jedne z drzwi, wychodzących na loggię. Ona siedziała na dworze, na parapecie loggii, ubrana w lekką białą suknię, w niedbałej pozycyi, wychyliwszy biust cały ku stronie morza, gdzie jeszcze świeciły czerwonawe zmroku odblaski; profil ciemnej jej głowy rysował się wyraziście na pasie ambry przezroczej. Zdawała się odradzać jak przy wyjściu z miejsc zamkniętych i dusznych, z ciężkiej atmosfery zatrutych wyziewów. W oczach Jerzego wyglądała tak, jak gdyby miała się rozwiać w mgłę, ulotnić jak czara woni, jakby wyziewała z siebie życie idealne, nagromadzone tam przez potęgę muzyki, utracała zwolna wszystkie dręczące ją marzenia i wracała do pierwotnej zwierzęcości.
Jerzy rozmyślał: „Jak zawsze tak i teraz, otrzymywała i zachowała cierpliwie wszystkie te pozory, które ja jej nadałem. Życie wewnętrzne było i jest w niej zawsze tylko sztucznem. Skoro tylko poddany przezemnie wpływ ustaje, powraca ona zaraz do właściwej swej natury, staje się tylko kobietą, narzędziem nizkich popędów. Nic nie odmieni nigdy jej treści duchowej, nic ją nie oczyści. Ma ona krew plebejską a w tej krwi kto wie jakie dziedzictwa nieszlachetne! Ale i ja również nie będę mógł nigdy oswobodzić się z żądzy, którą ona zapaliła we mnie; nie będę mógł nigdy wydrzeć jej z mego ciała. Odtąd nie będę już mógł żyć ani z nią, ani bez niej. Wiem, że powinienem umrzeć; czyliż jednak pozostawić ją mam jakiemuś następcy?“
Nienawiść jego względem tej bezświadomej istoty nigdy nie podniosła się jeszcze z taką gwałtownością. Rozdzierał ją bez litości z cierpkością, która jego samego wprawiała w podziw. Zdawało się, że mści się za niewierność jakąś, za nieuczciwość, któraby przeszła wszystkie granice wiarołomstwa. Doznawał zawistnego żalu rozbitka, który w chwili zatapiania się, spostrzega tuż obok siebie towarzysza, co się zdołał ocalić, co pochwycił napowrót wątek życia. Dla niego ta rocznica przynosiła nowe potwierdzenie wyroku, który i tak już wiedział, że jest nieodwołalnym. Dla niego dzień ten był świętem śmierci. Czuł, że nie był już panem samego siebie, czuł absolutne zapanowanie nad sobą jednej stałej idei, nieustępującej, która lada chwila mogła wywołać czyn ostatni a równocześnie udzielić jego woli popędu faktycznego. I kiedy obrazy zbrodnicze, bezładne, zmięszane pospołu, tłoczyły się tłumnie do jego mózgu, w głowie bezustannie wirowało mu jedno wciąż pytanie: „Mamże sam umierać? Mamże sam tylko umierać?“
Drgnął, kiedy Hipolita dotknęła jego twarzy i otoczyła mu ramieniem szyję.
— Przestraszyłam cię? — spytała.
Widząc go znikającego w coraz to głębszym cieniu, co się kładł we framudze drzwi, szczególniejszy zdjął ją niepokój i wstała, by go ucałować.
— O czem myślisz? Co ci jest? Dlaczego jesteś tak dziwnym dzisiaj?
Przemawiała doń słodkim pieszczotliwym głosem, trzymając go wciąż w uścisku, okrywając pocałunkami skronie. W ciemności widział tajemniczą bladość tej twarzy, blask jej oczu. Drżenie niepokonane go przejęło.
— Drżysz? Co ci jest? Co tobie?
Wypuściła go z uścisku, poszukała świecy na stole i zapaliła ją. Podeszła bliżej, niespokojna, ujęła obie jego ręce.
— Tyś chory?
— Tak — wybąknął — jakiś nieswój dziś jestem. To widocznie znowu jeden z tych moich dni niedobrych.
Nie po raz to pierwszy słyszała, że się skarżył na cierpienia fizyczne, na jakieś bóle głuche w całem ciele, na szarpania i mrowia, przebiegające wszystkie członki, na zawroty głowy i duszność. Wydawało się jej, że to cierpienia urojone; widziała w nich tylko wyniki zwykłej jego melancholii i zbytniego oddawania się rozmyślaniom, a na to nie znała lepszego lekarstwa nad pieszczoty, śmiech, igraszki.
— Co cię boli?
— Nie umiałbym powiedzieć.
— A, co ja, to znam dobrze przyczynę twojej choroby... Muzyka podnieca cię zanadto. Trzeba będzie na jaki tydzień przynajmniej jej zaprzestać.
— Nie będziemy więc grywać.
— Nic a nic już.
I podeszła do fortepianu, spuściła jego klapę na klawisze, zamknęła na zamek i schowała kluczyk do kieszeni.
— Od jutra rozpoczniemy dalekie nasze wycieczki; całe ranki spędzać będziemy na wybrzeżu. Dobrze? A teraz chodź do loggii.
Pociągnęła go z sobą czułym gestem.
— Patrz, jaki wieczór piękny! Czujesz, jaki rozkoszny zapach idzie od skał?
Wdychała słonawe wyziewy, z dreszczem, przyciskając się do jego ramienia.
— Mamy tu wszystko, aby być szczęśliwymi a ty tymczasem... Jak ty kiedyś żałować będziesz tego czasu, kiedy już przejdzie! Dni ubiegają.
Niezadługo będzie już trzy miesiące, jak tu zamieszkujemy.
— Czy zamierzasz już mnie opuścić? — spytał zaniepokojony, podejrzliwy.
Chciała go uspokoić.
— Nie, nie — odpowiedziała — nie jeszcze. Ale zbyt przedłużająca się moja nieobecność staje się coraz trudniejszą z powodu mej matki. Dziś nawet właśnie otrzymałam list, wzywający mnie do powrotu. Wiesz, że jej jestem potrzebną. Kiedy mnie brak w domu, wszystko idzie na opak...
— Masz zatem niezadługo już wracać do Rzymu?
— Nie. Będę umiała jeszcze wynaleźć jaki pretekst. Wiesz, że dla mojej matki bawię tu w towarzystwie jakiejś przyjaciółki. Siostra dopomogła mi i dopomaga do utrzymania prawdopodobieństwa tej bajeczki; zresztą matka wie, że mi potrzeba kąpieli morskich i że zeszłego roku byłam niezdrowa z tego właśnie powodu, że ich brać nie mogłam... Przypominasz sobie? Spędziłam lato w Caronno, u siostry. Co to za okropne było lato!
— A zatem?
— Będę niezawodnie mogła z tobą spędzić jeszcze cały sierpień, może nawet i pierwszy tydzień września...
— A potem?
— Potem pozwolisz mi powrócić do Rzymu i przyjedziesz niezadługo za mną. Tam naradzimy się co do przyszłości. Mam już coś pod tym względem na myśli...
— Co?
— Powiem ci później. Tymczasem jednak zabierzmy się do obiadu. Tobie się nie chce jeść jeszcze?
Obiad był gotów. Jak zazwyczaj stół zastawiony był na świeżem powietrza, w logii. Zapalono wielką lampę.
— Patrzaj! — zawołała, kiedy służąca wniosła na stół dymiącą wazę. — To już jest dzieło samej Kandyi.
Wyraziła życzenie, by Kandia sporządziła jej kiedy prawdziwą chłopską zupę, według wzoru tej, którą jadają na wsi; mieszaninę smaczną, bogato zaprawioną imbirem, barwną i pachnącą. Próbowała jej kilkakrotnie, znęcona zapachem, w mieszkaniu staruszków i zasmakowała jej bardzo ta potrawa.
— Jakież to doskonałe! Spróbujesz?
Nalała sobie pełną łyżkę wazową, z gestem prawdziwie dziecinnego łakomstwa i przełknęła żywo pierwsze łyżki.
— Nigdy nic lepszego nie jadłam!
Przywołała Kandyę, aby jej wyrazić swój zachwyt.
— Kandyo! Kandyo!
Kobieta ukazała się w dole schodów ze śmiechem.
— Zupa smakuje ci, signora?
— Przewyborna jest!
— Niechaj się zamieni w najlepszą krew dla ciebie!
I śmiech naiwny ciężarnej kobiety pobiegł w górę, w spokojnem powietrzu. Jerzy uczestniczył w tej wesołości i okazywał to jawnie. Zmiana nagła jego humoru była widoczną. Nalał sobie wina i wypił je duszkiem. Usiłował pokonać wstręt swój do jedzenia, ten wstręt, który w ostatnich czasach przybrał tak poważne rozmiary, że częstokroć sam już nawet widok wpół surowego mięsa był dlań nie do zniesienia.
— Wszakże ci lepiej, nieprawdaż? — spytała Hipolita, pochylając się ku niemu i przysuwając nawet cokolwiek krzesło, by się doń zbliżyć.
— Tak, teraz jest mi już lepiej.
I nową wychylił szklankę.
— Patrz! — zawołała. — Patrz, jak Ortone wygląda uroczyście!
I oboje popatrzyli ku miastu w oddali, uwieńczonemu aureolą sztucznych ogni, na wzgórzu, którego kontur wydłużony zarysowywał się na tle ponurej ciemności morza. Grupy balonów świetlanych, podobne do konstelacyj płomiennych, wznosiły się zwolna w spokojnem powietrzu; zdawało się, że się mnożą z każdą chwilą, zaludniając cały ten brzeg nadmorski nieba.
— W tych dniach — ozwał się — siostra moja, Krystyna, jest w Ortone u swych krewnych, Vallereggiów.
— Pisała do ciebie?
— Tak.
— Jakże byłabym szczęśliwą, gdybym ją mogła zobaczyć! Wszakże podobną jest do ciebie, nieprawdaż? Krystyna to twoja ulubienica.
Zatrzymała się na kilka sekund. Potem podjęła znowu:
— Jakże byłabym szczęśliwą, gdybym mogła zobaczyć twoją matkę! Tak często myślałam o niej!
A po nowej chwili milczenia, głosem serdecznym dodała:
— Jak ona musi cię uwielbiać!...
Wzruszenie niespodziewane wezbrało w sercu Jerzego; w duszy ujrzał znów wizyę domu rodzicielskiego, który opuścił, zapomniał; i na chwilę znów wszystkie ubiegłe smutki owładnęły je go umysłem, wraz z wszystkiemi bolesnemi obrazami: twarz matki zmieniona, jej obrzmiałe i zaczerwienione od płaczu powieki; słodkie a rozdzierające wspomnienie Krystyny; dziecko chorobliwe, którego nadmiernie wielka głowa zwisała zawsze na piersi, z trudnością dech chwytające; twarz trupia biednej idyotki żarłocznej. A oczy zmęczone matki pytały go ponownie, jak wówczas w chwili rozstania: „Dla kogo mnie opuszczasz?“
I znowu dusza jego pobiegła ku dalekiemu domowi, gnąc się nagle jak drzewo pochylone przez wicher. I postanowienie tajemne — powzięte w ciemności pokoju, w uścisku ramion Hipolity — zamigotało pod wpływem wstrząśnięcia moralnego, niewyraźnej jakiejś przestrogi, kiedy w pamięci stanęły mu zamknięte szczelnie drzwi, po za któremi stało łoże Demetria, kiedy przed oczyma ukazała mu się grobowa kaplica w rogu cmentarza, w cieniu błękitnawym i uroczystym opiekuńczej góry.
Hipolita jednak mówiła wciąż, stawała się gadatliwą. Jak niejednokrotnie już i teraz znowu puściła nieprzezornie wodze domowym swym wspomnieniom. On zaś, jak już tylokrotnie, słuchał, obserwując z przykrością niektóre linie pospolite, w jakie składały się usta tej kobiety, w trakcie takiej gorącej i długiej rozmowy, obserwując, jak nieraz już, ten giest szczególniejszy, jej właściwy, ilekroć wpadła w zapał, ten giest tak pozbawiony wdzięku, że zdało się, iż nie od niej wyszedł chyba. Ona zaś mówiła:
— Moją znów matkę tyś widział kiedyś na ulicy. Pamiętasz? Co to za różnica między moją matką a ojcem! Ojciec mój zawsze był dobry, przywiązany i serdeczny dla nas, niezdolny bić nas lub łajać surowo. Matka jest gwałtowna, popędliwa, okrutna niemal. Ach, gdybym ci opowiedziała męczeństwo mojej siostry, biednej Adryanny! Buntowała się ona zawsze; a ten bunt jej oburzał w najwyższym stopniu naszą matkę, która ją bila do krwi. Ja umiałam ją zawsze rozbroić, przyznając się do winy i przepraszając. Mimo całej jednak swej surowości, kochała nas ona niezmiernie... Nasz pokój miał okno łączące się z cysterną. My obie z figlów siadałyśmy często przy tem oknie, by czerpać wodę małem wiaderkiem. Pewnego dnia matka wyszła a my przypadkiem zostałyśmy same. W kilka minut później, ku wielkiemu naszemu zdumieniu, powraca zapłakana, drżąca, zmieniona. Bierze mnie na ręce i okrywa pocałunkami, łkając jak szalona. Wyszedłszy na ulicę, miała przeczucie, żem wypadła przez to okno!
Jerzemu przyszła na pamięć twarz starej historyczki, na której widniały wzrosłe aż do przesady wszystkie wady twarzy córki: zbytnio rozwinięta dolna szczęka, długa linia podbródka, szerokość nozdrzy. Stanęło mu w oczach to czoło furyi, nad którem sterczały siwe włosy, suche i gęste i te oczy ciemne, ponure, zagłębione pod łukiem brwi, które zdradzały fanatyzm bigotki i uporne skąpstwo małomieszczanki transtewerańskiej.
— Widzisz tę bliznę u mnie pod brodą? — ciągnęła dalej Hipolita. — To także pamiątka matki. Chodziłyśmy wówczas do szkoły; siostra moja i ja, dostałyśmy bardzo ładne sukienki, które kazano nam zdejmować po przyjściu ze szkoły.
Pewnego wieczora, powróciwszy, zastałam na stole fajerkę ciepłą i zaczęłam przy niej rozgrzewać sobie zziębnięte ręce. Matka mówi: „Idź się rozebrać!“ Odpowiedziałam: „Idę“ i grzałam się dalej. Matka powtórzyła: „Idź się rozerać!“ Ja powtórzyłam: „Idę“. Matka miała w ręku dużą szczotkę, którą czyściła jakieś ubranie. Ja wciąż jeszcze stałam w pośrodku pokoju przy fajerce. Matka powtórzyła po raz trzeci: „Idź się rozebrać!“ A ja znów powtórzyłam tylko: „Idę“. Rozwścieklona, rzuciła we mnie szczotką, która padła i zdruzgotała fajerkę. Jeden z odłamów ucha, skaleczył mnie tu, poniżej brody i przeciął mi żyłę. Krew płynęła. Ciotka przybiegła szybko mi na pomoc; ale matka ani ruszyła się, ani spojrzała nawet. Krew wciąż płynęła. Na szczęście, znaleziono gdzieś w pobliżu felczera, który podwiązał żyłę. Matka uporczywie wciąż milczała. Kiedy ojciec powrócił do domu i zobaczył moją twarz obandażowaną, zapytał co mi się stało. Matka, bez jednego słowa, nie spuszczała ze mnie oczu. Odpowiedziałam: „Upadłam na schodach“. Matka milczała. W następstwie cierpiałam bardzo z utraty krwi... Ale Adryanna za to, jakże była bitą! Zwłaszcza też z powodu Juliusza, mego szwagra obecnego. Nie zapomnę nigdy straszliwej sceny...
Przerwała sobie. Może być, że na twarzy Jerzego spostrzegła jakąś oznakę podejrzaną.
— Nudzę cię, nieprawdaż, całą tą gadaniną?
— Nie, nie. Mów dalej, proszę cię. Czyż me widzisz, że słucham?
— Mieszkaliśmy wówczas na Ripetta, w domu rodziny niejakich Angelinich, z którymi zawiązaliśmy stosunki serdecznej przyjaźni. Ludwik Sergi, brat mego szwagra Juliusza, był człowiekiem wykształconym, pracowitym, skromnym; Eugenia, żona jego, natomiast była najgorszego rodzaju kobietą. Jakkolwiek mąż jej zarabiał dużo, zmuszała go do zadłużania się bezustannie; i niewiadomo było na co traci wszystkie te pieniądze. Gdyby wierzyć złym językom, potrzebne jej one były na opłacanie kochanków... Ponieważ była bardzo brzydką, brzydota jej nadawała pewne prawdopodobieństwo tym niegodziwym ogłoskom. Moja siostra zaprzyjaźniła się wielce z Eugenią, nie wiem już jakim sposobem, i schodziła bezustannie na dół, pod pozorem brania lekcyj francuzkiego u Ludwika. To się okropnie nie podobało mamie, podburzonej przez siostry Angelini, stare panny, które udawały przyjaźń dla Sergich, ale które w rzeczywistości nienawidziły ich i szczęśliwe były, ilekroć zdarzyła się sposobność obmówienia ich. „Jakto, pozwalać na to, aby Adryanna bywała w domu upadłej kobiety!“ Surowe środki wzmagały się coraz bardziej. Ale Eugenia ułatwiała zawsze miłostki Juliusza i Adryanny. Juliusz przyjeżdżał często w interesach z Medyolanu do Rzymu. I pewnego dnia, kiedy właśnie miał przybyć, mojej siostrze strasznie śpieszno było iść na dół. Matka zabroniła jej się ruszyć z domu. Moja siostra upierała się. W sprzeczce, mama podniosła na nią rękę. Pochwyciły się za włosy. Siostra doszła do tego że jej pogryzła rękę i uciekła po schodach. Ale kiedy pukała do drzwi Sergich, mama ją dognała i na środku sieni przyszło do sceny gwałtownej, której nie zapomnę nigdy. Przyniesiono do nas Adryannę wpół umarłą. Rozchorowała się, dostała konwulsyj. Mama, skruszona, otoczyła ją największemi staraniami, słodka była dla niej i łagodna jak nigdy... W kilka dni później, nie wyzdrowiawszy nawet zupełnie, Adryauna uciekła z Juliuszem... Ale to już opowiadałam ci, jak sądzę.
I po tej paplaninie naiwnej, w którą się za puściła, ani przypuszczając jakie wrażenia wywierają te wspomnienia tak gminne na kochanku, zabrała się napowrót do kolacyi.
Nastała chwila milczenia; potem dodała z uśmiechem:
— Widzisz co to za okropna kobieta z mojej matki. Nie wyobrazisz sobie nigdy, jak mnie udręczała, kiedy wybuchnęła walka z... nim. Bo że mój! Cóż to za męczarnia!...
Pozostała przez chwil kilka zamyślona.
Jerzy utkwił w nieostrożnej spojrzenie pełne nienawiści i zazdrości, w ciągu tej jednej minuty przechodząc napowrót wszystkie cierpienia dwóch lat ubiegłych. Z tych fragmentów, które była tak nieostrożną, że mu dostarczyła, odbudowywał sobie życie domowe Hipolity, przypisując jej w duszy najnędzniejsze gminności, poniżając najbardziej bezczeszczącemi związkami. Skoro małżeństwo jej siostry zawarte zostało pod opieką nimfomanki, w jakichże warunkach, na skutek jakich okoliczności zawartem zostało małżeństwo Hipolity? Wśród jakiegoż to świata upłynęła pierwsza jej młodość? Skutkiem jakichże intryg wpadła ona w ręce ohydnego człowieka, którego nosiła nazwisko?
I wyobrażał sobie ukryte życie brudnej chciwości i skąpstwa niektórych rodzin małomieszczańskich starego Rzymu, w których unoszą się równocześnie wyziewy kuchenne i stęchlizna zakrystyi, które toczy podwójny ferment zepsucia rodzinnego i klerykalnego. Przepowiednia Alfonsa Exili przyszła mu na pamięć: „Czy znasz twego prawdopodobnego następcę? To Monti, ten mercante di campagna. Ma on grosze, ten Monti!“ Wydało mu się prawdopodobnem, że Hipolita skończy w ten sposób na jakiejś miłostce lukratywnej; i że pozyska milczące zezwolenie swej rodziny, znęconej możnością łatwiejszej egzystencyi, oswobodzonej od kłopotów i prywacyj domowych, postawionej na stopie większego dobrobytu niż ten, który jej dawał niegdyś stan małżeński córki. „Czy nie mógłbym może ja sam ofiarować im coś w tym rodzaju, czy nie mógłbym otwarcie zaproponować Hipolicie taką pozycyę? Mówiła tu kiedyś, że miała coś na widoku na zimę, na przyszłość. Czyż więc nie moglibyśmy tak się ułożyć? Jestem pewien, że rozważywszy poważną stronę propozycyi i trwałość stanowiska, ta stara, surowa matrona, nie okazałaby zbytniego wstrętu do przyjęcia mnie na zastępcę zniknionego zięcia. Może nawet skończyłoby się na tem, że prowadzilibyśmy z czasem wspólne gospodarstwo do końca życia“.
Sarkazm ściskał mu serce z okrucieństwem nie do zniesienia. Nerwowo nalał sobie raz jeszcze wina i wypił je do dna.
— Czemu ty pijesz tak wiele dzisiejszego wieczora? — spytała Hipolita, zaglądając mu w oczy.
— Pić mi się chce okropnie. A ty, czemu nie pijesz?
Szklanka Hipolity była próżną.
— Pij! — mówił Jerzy, który zrobił gest jakby jej chciał nalać wina.
— Nie — odpowiedziała. — Ja wolę pić wodę jak zwykle. Nie lubię żadnego wina, prócz szampańskiego... Przypominasz sobie w Albano zdumienie tego poczciwego Pankracego, kiedy korek nie chciał wyskoczyć i kiedy trzeba było uciec się do korkociągu?
— Musiało tam chyba na dole pozostać jeszcze kilka butelek w pace. Pójdę po nie.
I Jerzy podniósł się żywo.
— Nie, nie! Nie dzisiejszego wieczora!
Chciała go powstrzymać. Ale kiedy zabierał się koniecznie do wyjścia:
— To i ja pójdę z tobą — zawołała.
I wesoła, lekka, zeszła wraz z nim do jednego z parterowych pokoi, który im służył za spiżarnię.
Kandya przybiegła z lampą. Poczęli szukać w głębi paki i znaleźli jeszcze dwie butelki z srebrnemi szyjkami, ostatnie.
— Są! — zawołała Hipolita, podniecona już tem poszukiwaniem. — Są! Dwie jeszcze!
I podniosła je, błyszczące, ku lampie.
— Chodźmy.
Kiedy wybiegała ze śmiechem, potrąciła o brzuch Kandyi i popatrzała z komicznym ambarasem na olbrzymią przeszkodę.
— Niech cię Bóg błogosławi! — rzekła. — Urodzisz chyba jakiegoś kolosa. I kiedyż to?
— E, pani, lada chwila już — odpowiedziała Kandya — tej nocy może jeszcze.
— Dzisiejszej nocy?
— Dostaję już lekkich boleści...
— Przywołaj mnie. Chciałabym być przy tobie...
— Dlaczego chcesz, signora, sprawiać sobie taki kłopot? Matka miała ich dwadzieścia dwoje...
I synowa Cybeli siedemdziesięcioletniej, aby dosadniej wyrazić cyfrę, po czterykroć wyciągnęła rękę z otwartemi palcami dłoni a potem jak widły wysunęła wielki palec z wskazującym.
— Dwadzieścia dwoje! — powtórzyła, a jej zęby zdrowe, zaświeciły w uśmiechu.
Potem obrzucając spojrzeniem Hipolitę, dodała:
— A ty co się spodziewasz?
Hipolita uciekła, szybko w biegła po schodach, i postawiła na stole butelki. Przez kilka sekund, była jakby nieprzytomna, nieco zdyszana. Potem wstrząsnęła głową.
— Patrzaj, widzisz Ortone!
Wyciągnęła rękę w kierunku oświetlonego miasta, które zdawało się aż do niej posyłać jakiś powiew wesela. Światło czerwonawe wylewało się ze szczytu wzgórza, niby z krateru; a z tego blasku wciąż strzelały w górę na ciemnym niebios lazurze kule niezliczone, które rozpływały się w okrągłe płaszczyzny, tworząc obraz olbrzymiej jakiejś kopuły świetlanej, odbitej w zwierciadle morza.
Nad stołem obfitym w kwiaty, owoce i cukry, krążyły ćmy gromadami. Piana szlachetnego wina pryskała na obrus.
— Piję za nasze zdrowie! — zawołała, wyciągając ku kochankowi kieliszek.
— Piję za nasz spokój! — rzekł podnosząc swój w górę.
Kryształ zadźwięczał tak mocno, że obie czarki pękły razem. Wino jasne popłynęło strugą na stół, zalewając stos wspaniałych brzoskwiń soczystych.
— Dobra wróżba, dobra wróżba! — wołała Hipolita, zadowolona więcej z tego pokropienia, niż gdyby wychyliła wino od razu.
I wyciągnęła rękę do talerza zmoczonych brzoskwiń, leżących przed nią. Były to wspaniałe owoce, różowe z jednej strony, jak gdyby je pomalowała ostatnia zorza, widząc je tak dojrzałe wiszące na gałęzi. Ta szczególniejsza rosa zdawała się je ożywiać.
— Jakaż cudna! — zawołała biorąc najokazalszą.
I nieździerając skórki, ugryzła żarłocznie. Sok pociekł jej z kącików ust, żółty jak miód płynny.
— Ugryź ty teraz!
I podała swemu kochankowi brzoskwinię ociekającą, tym samym giestem, jakim niegdyś podała mu resztę chleba pod dębem, w zmroku dnia pierwszego.
To wspomnienie zbudziło się w pamięci Jerzego i doznał potrzeby podzielenia się z niem.
— Przypominasz sobie — rzekł — czy przypominasz ty sobie, jak pierwszego wieczora nadgryzłaś chleb, prosto z pieca wyjęty i podałaś mi go potem gorący i wilgotny? Przypominasz to sobie? Jakimż wówczas wydał mi się on dobrym.
— Wszystko pamiętam. Mogłażbym zapomnieć najdrobniejszego choćby szczegółu dnia tego?
I w myśli stanęła jej ścieżka wysypana kwiatem janowcu, ten tak świeży i delikatny hołd rzucony na jej drogę. Przez kilka chwil pozostała zamyślona, z tą wizyą poetyczną, przed oczyma.
— Janowiec! — poszepnęła z uśmiechem żalu nieprzewidzianego.
Potem dodała:
— A ty czy pamiętasz całe wzgórze okryte żółtym płaszczem kwiecia; zapach jego odurzał.
Dodała po chwili milczenia jeszcze:
— Co to za dziwna roślina! Dziś, patrząc na nią i widząc ten krzak rosochaty, któż mógłby wyobrazić sobie tę wspaniałość?
Wszędy na swych spacerach, spotykali te krzaki, których długie spiczaste łodygi dźwigały u szczytu czarne strączki, pokryte białawym puszkiem; każdy strączek zawierał ziarna i dawał schronienie robakowi, zielonkawego koloru.
— Pij — mówił Jerzy, nalewając szumiące wino w nowe czarki.
— Piję na przyszłą wiosnę naszej miłości! — zawołała Hipolita.
I spełniła kielich do ostatniej kropli.
Jerzy napełnił natychmiast opróżnioną czarkę.
Ona zanurzyła palce w pudełko z cukierkami, pytając:
— Jaki wolisz, różany czy z ambrą?...
Były to konfitury wschodnie, przysłane przez Adolfa Astorgi; rodzaj ciasta, koloru ambry lub koloru róży, posypane pyłkiem pistacyj, tak wonne, że w ustach sprawiały złudzenie jakiegoś kwiatu mięsistego a w miód obfitego.
— Kto to wie, gdzie jest „Don Juan“ w tej chwili? — ozwał się Jerzy, przyjmując cukierek z palców Hipolity, białych od cukru.
I duszę jego przejęła nostalgia wysp dalekich, wysp woniejących żywicą, z których w tej chwili może wszystkie rozkoszne wonie nocy biegły z wiatrem, wzdymającym wielki żagiel „Don Juana“.
W słowach Jerzego Hipolita odczuła żal.
— Więc wolałbyś być tam na pokładzie, z twoim przyjacielem, niż tu sam ze mną? — rzekła.
— Ni tutaj, ni tam. Gdzieś indziej! — powtórzył uśmiechnięty, tonem żartu.
I podniósł się nieco, podając do pocałunku usta kochance.
Ona ucałowała go długo, gorąco, ustami lepkiemi od słodyczy, które nie przełknęły jeszcze cukierka; ćmy krążyły wciąż nad ich głowami.
— Nie pijesz? — spytał po pocałunku, cokolwiek zmienionym głosem.
Wychyliła szybko czarkę.
— To ciepłe niemal — rzekła wypiwszy. — Przypominasz ty sobie ten szampan zamrożony u Danielego w Wenecyi? Oh, jak ja lubię, kiedy tak cieknie powoluteńku, wolno, w gęstych płateczkach!
Kiedy mówiła o rzeczach, które się jej podobały, lub o pieszczotach ulubionych przez nią, głos jej nabierał szczególnej jakiejś plastyczności; skandując sylaby, wargi jej układały się w zagięcia, które wyrażały zmysłowość głęboką. Otóż każde z tych słów i każde z tych nagięć sprawiało Jerzemu cierpienia nadmierne. Ta zmysłowość, którą on sam w niej obudził, doszła te raz, jego zdaniem, do tego punktu żądzy, w którym pragnienia tyraniczne i liczne nie znoszą już żadnego wędzidła i domagają się niezwłocznego zadowolenia. Hipolita wydawała mu się teraz kobietą nieprzeparcie oddaną rozkoszy, pod wszystkiemi jej postaciami, bez względu na to, jakiem poniżeniem trzebaby ją okopywać. Skoro jego już zabraknie, lub skoro znudzi się jego miłością, przyjmie z pewnością propozycyę najhojniejszą i najwięcej przedstawiającą pewności. Może być nawet, że jej się uda osiągnąć cenę bardzo wysoką. Bo w istocie, gdzież znaleźć rzadsze narzędzie rozkoszy? Obecnie posiada ona wszystkie ponęty i całą umiejętność rozkoszy; posiada ten rodzaj piękności, który budzi podziw mężczyzn, ściąga na siebie ich uwagę w przechodzie, niepokoi ich, budzi w ich krwi pożądliwość nieubłaganą; posiada elegancyę wytworną, gust wyrafinowany stroju, umiejętność stosowania barw i mody, zlewających się w jej stroju z harmonijnym wdziękiem postaci; nauczyła się cieniować głos dźwięczny i gorący, tak jak spojrzenia aksamitnych oczu, w tych sylabach powolnych, co wywołują marzenia i usypiają wszelką troskę; nosiła w głębi swej istoty zaród tajonej choroby, która zdawała się czasami zabarwiać pewną tajemniczością wrażliwość jej zmysłów; miewała kolejno to słabość uroczą chorej, to gwałtowność tryskającej zdrowiem kobiety; nakoniec, była bezpłodną. Łączyła zatem w sobie wszystkie te niezmierne zalety, jakie predestynują kobietę do władania światem, za pomocą bicza swej piękności nieczystej. Zalety jej wrodzone, skomplikowała jeszcze i wykształciła namiętność. Teraz była właśnie u szczytu swej siły. Jeżeli nagle znajdzie się wolną, bez wszelkich więzów, jakąż obierze drogę, aby iść dalej w życiu? Jerzy nie miał już żadnych pod tym względem wątpliwości; on wiedział dobrze, jaki uczyni wybór. Utwierdzał się coraz więcej w tej pewności, że wpływ jego na nią ograniczał się do rzeczy zmysłowych i do pewnych pozornych właściwości umysłu. Podkład plebejski, stanowiący jądro jej istoty, pozostał nieprzenikniony w swej grubości. Przekonanym był, że ten podkład plebejski pozwoli jej nawyknąć bez trudu do stosunku z kochankiem, nieodznaczającym się bynajmniej żadnemi wyższemi zaletami, ni to fizycznemi, ni moralnemi: słowem z kochankiem pospolitym, przeciętnym.
I nalewając ponownie w opróżnione czarki wino jej ulubione, to wino, którem zazwyczaj rozwesela się potajemne kolacyjki, drobne orgie nowoczesne, odbywane po za siedmiu zamkami, nadawał już w wyobraźni pozy ostatecznego bezwstydu tej „Rzymianee bladej i drapieżnej, niezrównanej w sztuce osłabiania krzyżów samcom“.
— Jak ci ręka drży! — zauważyła Hipolita, patrząc nań.
— To prawda — rzekł ze skrzywieniem, które oznaczać miało uśmiech. — Już cokolwiek zaszumiało mi w głowie, wiesz co? A ty nie pijesz, zdrajczyni!
Zaśmiała się, wypiła po raz trzeci, zdjęta wesołością dziecięcą na myśl, że się upije, że czuć będzie jak zwolna zaćmiewać jej się poczną wszystkie władze umysłu. Już opar wina począł działać na nią. Demon histeryczny zaczynał ją ogarniać.
— Patrz jak mi ręce zczerniały! — zawołała podnosząc w górę szerokie rękawy, aż po nad łokcie. Ale przypatrz się moim dłoniom!
Jakkolwiek miała karnacyę brunetek, barwy złota gorącej i matowej, skóra rąk była u niej niezmiernie delikatną, znacznie jaśniejszą, dziwną jakąś bladością. Słońce opaliło tę część ramienia, z którą się stykało; dołem wszakże ręce pozostały blade. A na delikatnej bladości, przeświecały żyłki subtelne a przecież dokładnie widoczne mocnego lazuru, który wpadał nieco we fiolet. Jerzy powtarzał sobie często słowa Kleopatry do włoskiego wysłańca: „Patrza!, masz tu najbłękitniejsze moje żyłki do ucałowania“.
Hipolita wyciągnęła ku niemu obie dłonie i rzekła:
— Ucałuj!“ Pochwycił jedną z nich i swym nożem zrobił ruch, jak gdyby ją chciał przeciąć.
Rzuciła mu wyzwanie.
— Tnij, jeśli chcesz! Ja się nie ruszę.
Podczas tego giestu, nieruchomie utkwił wzrok w delikatnej błękitnej nitce, na tej, tak jasnej skórze, że zdała się należeć do innego jakiegoś ciała, do ciała blondynki. I osobliwość ta pociągała go, kusiła zmysł jego estetyczny, podsuwając mu na myśl obraz tragicznej jakiejś piękności.
— To jest miejsce, gdzie cię zranić można — rzekł z uśmiechem. — Jest tu wskazówka niezawodna: Umrzesz z poprzecinanemi żyłami. Daj drugą rętę.
Zbliżył ku sobie obie jej dłonie i raz jeszcze zrobił taki ruch jakby je chciał przeciąć za jednym zamachem. Obraz dokładny występował w jego umyśle. Na progu marmurowym drzwi, pełnych cienia i oczekiwania, ukazuje się ta, która ma umrzeć, wyciągając obnażone ręce; z kończyn tych ramion przez nacięte żyły tryskają drżące dwie fontanny czerwone. A między temi czerwonemi strumieniami, twarz przybiera zwolna nadnaturalną bladość, oczodoły napełniają się jakąś nieskończoną tajemniczością, widmo niedającego się wypowiedzieć słowa rysuje się na wargach zamkniętych. Nagle strumień podwójny przestaje płynąć. Ciało bezkrwiste pada wstecz, jako masa bezwładna, w ciemność.
— Opowiedz mi obecne twe marzenie! — prosiła Hipolita, widząc jak się zamyślił.
Opisał jej ten obraz, który mu przyszedł na myśl.
— Bardzo ładne! — wymówiła z zachwytem, jakby stała przed jakąś ryciną.
I zapaliła papierosa. Końcem warg wypuściła falę dymu ku lampie, dokoła której krążyły wciąż ćmy nocne. Przez chwilę przypatrywała się ruchowi wątłych skrzydełek, rozproszonych w ruchomym obłoku. Potem zwróciła się ku Ortone, połyskującemu w blasku ogni. Wstała i podniosła oczy ku gwiazdom.
— Jakaż dziś noc gorąca! — rzekła, oddychając silnie. — A tobie nie gorąco?
Rzuciła papierosa. Znowu odsłoniła ramiona. Podeszła do niego. Przechyliła mu nagle w tył głowę; otuliła długą pieszczotą; przesuwała po całej twarzy usta, prześlizgujące się powoli, osłabłe i płomienne, w wielokrotnym pocałunku. Oplątała go uściskiem. Owinęła dokoła niego i ruchem niewytłomaczonym, tak był bowiem zwinnym i nagłym, usiadła mu na kolanach, dając uczuć przez lekką suknię swą nagość, cały zapach swej skóry, ten zapach drażniący i przyjemny, który w chwilach rozkoszy upajał jak woń tuberozy.
On drżał na całem ciele, jak przed chwilą, kiedy go ściskała w pokoju pełnym cienia wieczornego zmroku. To drżenie ona wzięta za objaw żądzy i ręce jej stały się wyżywającemi.
— Nie, nie; daj mi pokój! — szeptał, odsuwając ją zlekka. — Mogliby nas zobaczyć.
Oderwała się od niego. Chwiała się cokolwiek na nogach i zdawała się być rzeczywiście pijaną. Powiedziałbyś, że jakaś mgła, co przysłaniała jej oczy i mózg, zaćmiewa wzrok jej i myśli. Dłońmi dotknęła czoła i lic płonących.
— Jakże okropnie gorąco! — westchnęła. — Nieomal bierze mnie ochota rozebrania się do naga.
Jerzy, owładnięty teraz jedną, nieopuszczającą go ani na chwilę myślą, powtarzał wciąż w duszy: „Mamże sam umierać?“ W miarę jak czas uchodził, czyn gwałtowny, który postanowił spełnić, wabił go ku sobie coraz potężniej, coraz nieprzeparciej. Po za sobą, w pokoju sypialnym, słyszał miarowy szelest wahadła zegaru; słyszał rytmiczne uderzenia międlicy na dalekiem gdzieś boisku. Te dwa zgodne jednostajnością odgłosy a przecież odmienne, zaostrzały w nim poczucie uchodzącego czasu, przejmowały jakimś rodzajem trwożnego niepokoju.
— Patrzaj jak Ortone płonie całe! — zawołała Hipolita. — Co tu rakiet!
Uroczystujące miasto oświecało cały widnokrąg. Niezliczone rakiety, wybiegające z jednego środkowego punktu, rozwijały się na niebie, niby szeroki wachlarz złoty, który powoli, od dołu ku samej górze, rozpryskiwał się w deszcz rozsypujących się iskierek; i nagle z pośród tego deszczu, nowy wachlarz się tworzył, kompletny i wspaniały, by się rozsypać ponownie i ponownie znów ukształtować; wody dokoła odbijały ten obraz zmienny. Słychać było łoskot głuchy, niby dalekich gdzieś strzałów, przerywanych poważniejszemi odgłosami, po których następował wybuch bomb różnokolorowych wysoko na niebie. A za każdym wystrzałem, miasto, port, wielki bulwar, długą linią ciągnący się na wybrzeżu — wszystko to ukazywało się w coraz innem świetle, przeobrażone fantastycznie.
Wyprostowana u parapetu loggii, Hipolita podziwiała ten widok i witała najwspanialsze ognie okrzykami zachwytu. Od czasu do czasu, postać jej oblewał odblask niby łuny pożarnej.
„Podniecona jest, cokolwiek pijana, gotowa do wszelkich szaleństw — myślał Jerzy, patrząc na nią. — Mógłbym zaproponować jej przechadzkę, której kilkakrotnie okazała się ciekawą: przebiedz jeden z tunelów przy blasku pochodni. Zejdę na trabocco zabrać pochodnię. Ona zaczeka na mnie na początku mostka. Potem poprowadzę ją do tunelu znaną mi ścieżką. Wymiarkuję czas tak, by pociąg zaskoczył nas pod sklepieniem... Nieostrożność... nieszczęśliwy wypadek... “
Pomysł wydał mu się nadzwyczaj łatwym do urzeczywistnienia; przedstawił się on jego umysłowi z nadzwyczajną jasnością, jak gdyby począł się i wytworzył w głębi jego bezświadomości od chwili, kiedy wobec relsów połyskujących, błysnął mu, nieokreślony jeszcze, po raz pierwszy. „I ona umrzeć musi“. Postanowienie utrwalało się z każdą chwilą, teraz już niewzruszone. Słyszał po za sobą uderzenie zegara, pełen niepokoju, nad którym nie był w stanie zapanować. Czas naglił. Być moźe, iż pozostaje im zaledwie dość czasu na to, by zejść. Należało działać bez zwłoki, zapewnić się natychmiast którą godzinę wskazuje zegar. Ale niepodobieństwem wydawało mu się powstać z krzesła; zdało mu się, że jeśli zwróciłby się bodaj słowem do niedomyślającej się niczego kobiety, zabrakłoby mu głosu formalnie.
Skoczył na równe nogi, słysząc w dali huk dobrze znany. — Za późno! — A serce biło mu tak mocno, że zdało mu się, iż umrze chyba z niepokoju, w miarę jak huk i świst się zbliżał.
Hipolita odwróciła się.
— Pociąg! — ozwała się. — Chodź popatrzeć.
Postąpił; a ona otoczyła mu swem ramieniem obnażonem szyję, wsparłszy się na nim.
— Wjechał w tunel — dodała jeszcze, wnosząc z odmiennego łoskotu.
W uszach Jerzego huk wzrastał w sposób straszliwy. Widział niby w halucynacyi kochankę swą i siebie samego, pod sklepieniem ciemnem, nagłe zbliżanie się latarń pośród ciemności, krótką walkę na szynach, upadek jednoczesny, ciała poszarpane z straszliwą gwałtownością. A równocześnie czuł dotknięcie smukłej, gibkiej kobiety, pieszczącej, wiecznej tryumfatorki. I doznawał wraz z fizyczną zgrozą instynktowną przed tem barbarzyńskiem unicestwieniem, jakiegoś gorzkiego żalu względem tej, która zdawała się wymykać jego nienawiści.
Pochyleni oboje przez parapet, przypatrywali się pociągowi przebiegającemu z ogłuszającym łoskotem, szybkiemu i złowrogiemu, który wstrząsał całym domem aż do fundamentów, udzielając im samym również tego drżenia.
— W nocy — mówiła Hipolita, przyciskając się mocniej jeszcze do niego — boję się, kiedy tak pociąg wstrząsa dom cały. A i ty boisz się także, nieprawdaż? Nieraz czułam jak drżałeś...
Nie słuchał zupełnie tego co mówiła. W głębi jego ducha straszny panował chaos; było to wzruszenie najcięższe może i najniejaśniejsze jakiego doznał w ciągu życia. Myśli i obrazy luźne, niepowiązane z sobą, wirowały w jego mózgu a serce wiło się w jego piersi pod wpływem tysiąca ukłuć. Jeden wszakże obraz stały, górował po nad wszystkiemi innemi, ogarniał sam rdzeń jego duszy. Co robił o tej porze przed pięciu laty? Czuwał przy trupie; wpatrywał się w twarz przysłoniętą czarnym welonem, rękę długą i bladą...
Ręce niespokojne Hipolity, dotykały go, zagłębiały się zwolna, niespostrzeżenie we włosy, łaskotały kark. Na szyi, na uszach, czuł wilgotne usta. Ruchem instynktownym, którego nie mógł pohamować, odsunął ją i sam się cofnął. Ona zaśmiała się tym śmiechem szczególniejszym, ironicznym i bezwstydnym zarazem, który świecił i dzwonił na jej zębach, ilekroć kochanek przeciwstawiał jej żądzy odmowę. I posłyszał znów powolne, czyste sylaby: „Przez obawę moich pocałunków!“
Łoskot głuchy, zmięszany z wyraźnemi strzałami, dobiegł znów od strony oświetlonego miasta. Była to nowa serya rakiet. Hipolita zwróciła się ku widowisku.
— Patrzaj! Powiedziałby kto, że Ortone się pali.
Szeroka łuna czerwona zalewała coraz dalej niebo, odbijając się w wodach; a pośród tej czerwoności rysowały się wyraźnie kontury płonącego miasta.
Race tryskały bezprzestannem światłem złotem; bomby pękały, zamieniając się w szerokie, wspaniałe róże ognia.
„Czyżbym miał przeżyć jeszcze tę noc? — zadawał sobie Jerzy pytanie. — Czyżbym miał jutro rozpocząć znów życie? I na jak długo, dopóki jeszcze?“ Gorzki niesmak, równający się mdłości, nienawiść dzika nieomal występowała z samej głębi jego istoty, na myśl, że na przyszłą noc, miałby jeszcze mieć obok siebie, na tej samej poduszce tę kobietę, że słyszeć będzie jeszcze w bezsennych chwilach oddech śpiącej, że czuć będzie jeszcze zapach i dotknięcie tej skóry rozpalonej, że ulegnie raz jeszcze żądzy a potem, że dzień nowy wstanie i zejdzie na zwykłej bezczynności, na męczarni dwu wieczystych alternatyw...
Błysk światła uderzył jego oczy, przywołując do zjawisk świata zewnętrznego. Szeroka róża księżycowej jasności wznosiła się ponad miastem morskiem i tam na wybrzeżu oświecała, jak daleko oko zasięgło, szereg małych zatok, wykrojonych w półkole i sterczące skał szczyty. Przylądki More, Nicchiola, Trabocco, rafy poblizkie i dalekie, aż do szczytu Vaste, ukazały się na kilka sekund w niezmiernej światłości.
„Przedgórze* — poszepnął nagle Jerzemu głos jakiś tajemny, w chwili, kiedy wzrok jego spoczął na szczycie uwieńczonym karłowatemi, powykręcanemi drzewami oliwnemi.
Białawe światło zagasło. Gród daleki umilkł, rysując się jeszcze tylko w ciemnościach oświeconemi oknami domów. W ciszy, Jerzy posłyszał znowu wahadłowy ruch zegaru i rytmiczne uderzenia międlicy. Ale teraz był już panem swego niepokoju; czuł się daleko silniejszym i widział rzeczy jaśniej.
— Czy nie zechciałabyś przejść się trochę? — spytał Hipolitę głosem niemal zupełnie spokojnym. — Wyszlibyśmy na jakieś odkryte miejsce; położylibyśmy się w trawie i odetchnęli cokolwiek świeższem powietrzem. Patrzaj, noc jest niemal tak jasna jak podczas pełni.
— Nie, nie, zostańmy tutaj! — odpowiedziała niedbale.
— Nie jest tak późno jeszcze. Tobie już się chce spać? Ja nie mogę, jak wiesz, kłaść się wcześnie do łóżka: nie mogę zasnąć i to mi sprawia wielką przykrość... Takbym chętnie przeszedł się trochę. Dalej, nie bądźże tak leniwa! Możesz wyjść jak jesteś, nie żenując się wcale.
— Nie, nie, zostańmy tutaj!
Ponownie zarzuciła ma obnażone swe ramię na szyję, osłabła, przejęta żądzą.
— Zostańmy tutaj. Chodź, połóż się ze mną na otomanie. Chodź!
Starała się złudzić go, pociągnąć, przejęta tem gorętszą żądzą, im więcej Jerzy się opierał. Cała była płomienna, piękna niewymownie. Piękność jej rozświeciła jak pochodnia. Długie jej wężowe ciało, drgało poprzez lekką tkaninę sukni. Wielkie jej oczy ciemne, lały wdzięk pełen czaru godzin najwyższej namiętności. Była w tej chwili lubieżnością wszechpotężną, co powtarza: „Jam jest wieczyście niezwalczoną... Jam jest silniejszą, niż myśl twoja... Woń mojej skóry ma moc rozpraszania w tobie całych światów“.
— Nie, nie, nie chcę! — oświadczył Jerzy, chwytając ją za ręce z postanowieniem brutalnem niemal, którego nie umiał nawet złagodzić.
— Ach, nie chcesz? — odparła drwiąco, zabawiona tą walką, pewna swego zwycięstwa, nie zdolna wyrzeczenia się w tej chwili swego kaprysu.
Pożałował swej szorstkości. Aby mu się udało wciągnąć ją w zasadzkę, należało okazywać się uległym i pieszczotliwym, udawać zapał i czułość. Następnie namówiłby ją z pewnością już na przechadzkę nocną, na ostatnią przechadzkę. Z drugiej strony wszakże, czuł również absolutną konieczność nietracenia w uścisku tej nerwowej energii chwilowej, która dlań była nieodzowną do przyszłego czynu.
— Ach, więc ty nie chcesz? — powtórzyła, obejmując go znów ramieniem i patrząc zblizka, z oczyma utkwionemi w oczach, z rodzajem hamowanego szału.
Jerzy dał się wciągnąć do pokoju. I upadli, spleceni uściskiem, na otomanę.
Wtedy nieprzyjaciółka puściła całej swej lubieżności wodze wobec tego, którego uważała już za pokonanego. Rozwiązała włosy, rozluźniła suknie, wyciągnęła się, jakby pragnęła rozlać woń swą dokoła, niby krzew o pachnących listkach. Zdawała się wiedzieć, że należy jej rozbroić tego człowieka, zdenerwować go, złamać, by go uczynić nieszkodliwym.
Jerzy czuł się zgubionym. Wysiłkiem, który podszepnęła mu dzikość zwierzęca, wyswobodził się, rzucił na otomanę straszliwą istotę i z obrzydzeniem, zmięszanem na poły z gniewem, konwulsyjnie drżącemi dłońmi, zadowolnił aż do spazmu ten szał namiętny.
Odtrącała go z jękiem.
— Dosyć! Dosyć! Puść mnie!
On upierał się mimo obrzydzenia, które go dławiło na widok tego spazmu. Całą sromotę płci miał tutaj przed oczyma.
— Dosyć! Puść mnie!
I nagle porwał ją śmiech nerwowy, frenetyczny, niepowstrzymany, straszliwy jak śmiech obłąkanej.
Wylękły, puścił ją. Patrzał na nią z odrazą widoczną, myśląc: „Czy to już szaleństwo?”
Ona śmiała się, śmiała, śmiała, wijąc się, kryjąc twarz w dłoniach, gryząc palce, trzymając za boki; śmiała się, śmiała, mimo woli, wstrząsana długą, głośno rozlegającą się czkawką.
Chwilami powstrzymywała się na sekundę; potem rozpoczynała na nowo, z gwałtownością wznowioną. I nie było nic chyba bardziej złowrogiego nad ten śmiech szalony wśród wielkiej ciszy nocnej.
— Nie bój się! Nie bój się! — mówiła w chwilach przerw, na widok kochanka osłupiałego i przerażonego. Ja się już uspakajam. Idź stąd, wyjdź! Proszę cię!
Wyszedł do loggiii, niby w śnie jakimś okropnym. Niemniej przeto mózg jego zachował jasność i czujność dziwną. Wszystkie czyny, wszystkie pojęcia miały dla niego nierzeczywistość snu a równocześnie nabierały znaczenia tak głębokiego, jak alegorya. Słyszał jeszcze po za sobą śmiech źle powstrzymywany; zachował jeszcze na palcach wrażenie czegoś nieczystego. Widział dokoła siebie piękność letniego wieczora. Wiedział co to miało się dokonać.
Śmiech ustał. Znowu w ciszy nocnej dosłyszał miarowy ruch zegarowego wahadła i dalekie uderzenia międlicy na boisku. Drgnął, posłyszawszy jęk dochodzący z mieszkania starców: były to bóle rodzącej.
„Wszystko musi się spełnić!“ — myślał.
I odwracając się, przestąpił próg, pewnym krokiem.
Hipolita leżała na otomanie, zmieniona, pobladła, z nawpół przymkniętemi oczyma. Za zbliżeniem kochanka uśmiechnęła się.
— Chodź, siądź tutaj! — szepnęła z słabym giestem.
Pochylił się ku niej i zobaczył na rzęsach wilgoć łez. Usiadł.
— Cierpiąca jesteś?
— Czuję trochę duszności. Jakiś ciężar tutaj, zda mi się, to ustępuje w dół, to się podnosi...
I wskazała na środek piersi.
Ozwał się:
— Bo też udusić się można w tym pokoju. Powinnabyś przymusić się podnieść i wyjść na powietrze. Przechadzka, jestem pewien, dobrzeby ci zrobiła. Noc jest wspaniała. Chodźmy!
Podniósł się i podał jej ręce. Ona podała mu dłonie i dała się pociągnąć. Podniesiona, wstrząsnęła głową, aby odrzucić w tył włosy, rozrzucone dotąd. Potem schyliła się, szukając na otomanie rozrzuconych szpilek.
— Gdzież one mogą być?
— Czego szukasz?
— Moich szpilek.
— Dajże pokój! Jutro je znajdziesz.
— Ależ kiedy mi potrzebne do zapięcia włosów.
— Zostaw rozpuszczone włosy. Tak mi się podobasz.
Uśmiechnęła się. Wyszli do loggii. Podniosła twarz ku gwiazdom i odetchnęła wonią nocy letniej.
— Widzisz jaka noc piękna! — ozwał się Jerzy głosem zachrypłym, ale łagodnym.
— Tłuką len — wymówiła Hipolita, z uchem uważnie wytężonem w stronę, zkąd pochodziły rytmiczne uderzenia.
— Zejdźmy — rzekł Jerzy.
— Przejdziemy się cokolwiek. Dojdźmy ot tam, do tych drzew oliwnych.
Zdało się, że zawisł cały na ustach Hipolity.
— Nie, nie. Zostańmy tutaj. Widzisz w jakim stanie się znajduję!
Wskazywała na swe ubranie pomięte i porozpinane.
— Cóż to szkodzi? Kto nas zobaczy. O tej godzinie nie spotkasz żywego ducha. Chodź jak jesteś. Ja także, widzisz, wychodzę bez kapelusza. Cała okolica jest dla nas niemal ogrodem. Zchodźmy.
— Zejdźmy — zezwoliła nakoniec.
Na te słowa Jerzemu wydało się, że mu przestało bić serce.
Ruchem instynktownym zbliżył się do progu pokoju pełnego światła. Rzucił do wnętrza jego niespokojne spojrzenie, spojrzenie pożegnania. Cały huragan wspomnień podniósł się w jego duszy oszalałej.
— Czy zostawimy palącą lampę? — spytał, nie myśląc o tem co mówi.
I własny głos sprawił na nim nieokreślone jakieś wrażenie rzeczy dalekiej i obcej.
— Tak — odpowiedziała Hipolita.
Zeszli.
Na schodach wzięli się za ręce, stawiając nogę ostrożnie po każdym stopnia powoli. Jerzy zadawał sobie taki gwałt, by zapanować nad swym niepokojem, że sam ten wysiłek już wprawiał go w dziwne uniesienie. Rozglądał się w niezmierzoności nocnego nieba i zdało mu się, że je wypełnia potęga własnego jego życia.
Spostrzegli przy murze dziedzińca cień męzki nieruchomy i milczący. Poznali starego gospodarza.
— Wy tutaj, o tej porze, Colo? — przemówiła Hipolita. — Więc wam się jeszcze spać nie chce?
— Czuwam przy Kandyi, która rodzi — odpowiedział starzec.
— I wszystko dobrze idzie?
— Owszem, dobrze.
Drzwi mieszkania były oświetlone.
— Poczekaj tu minutkę — ozwała się Hipolita. — Pójdę zobaczyć do Kandyi.
— Nie, nie idź tam teraz — prosił Jerzy. — Zobaczysz za powrotem.
— Dobrze; zajrzę do niej za powrotem. — Dobranoc, Cola.
Stąpnęła fałszywie, zapuszczając się na ścieżkę.
— Ostrożnie! — ostrzegł cień starca.
Jerzy podał jej ramię.
— Może się oprzesz?
Wsunęła rękę pod ramię Jerzego.
Szli kilka kroków w milczeniu.
Noc była jasna, w całej swej chwale, uwieńczona wszystkiemi gwiazdy. Wielka Niedźwiedzica świeciła ponad ich głowam i, siedmioraką swą tajemnicą. Milczący i czysty, jak niebo po nad nim, Adryatyk dawał znać o sobie tylko swym oddechem i zapachem.
— Dlaczego tak się spieszysz? — spytała Hipolita.
Jerzy zwolnił kroku. Owładnięty jedną jedyną myślą, gnany koniecznością czynu, miał już tylko niejasną jakąś świadomość wszystkiego innego. Życie jego wewnętrzne zdawało się rozpryskiwać, ulegać rozkładowi, rozkładać w jakimś głuchym fermencie, który ogarniał i przenikał aż do najgłębszych pokładów jego istotę i wyrzucał na powierzchnię odłamy bezkształtne najróżnorodniejszej natury, tak niemożliwe do poznania, jak gdyby nie należały bynajmniej do życia tegoż samego człowieka. Wszystkie te rzeczy osobliwe, zawiłe i gwałtowne pojmował teraz niejasno zaledwie, jakby w półśnie, kiedy tymczasem jeden punkt wyłączny jego mózgu zachował jasność nadzwyczajną i prostą nieubłaganą linią kierował go ku czynowi ostatecznemu.
— Jaki to smutny łoskot tej międlicy na boisku! — ozwała się Hipolita przystając. — Przez całą noc tłuką len. Czy ciebie to nie przejmuje jakimś dziwnym smutkiem?
Opierała się mocniej nieco na ramieniu Jerzego, muskając zlekka włosami jego policzek.
— Przypominasz sobie Albano i tych brukarzy, co od rana do wieczora wbijali kamienie pod naszemi oknami?
Głos jej miał jakiś akcent smutku, może i znużenia.
— Zdarzało się nam zasypiać przy tym odgłosie.
Urwała, zaniepokojona.
— Dlaczego ty się wciąż tak obracasz po za siebie?
— Zdaje mi się, że słyszę kroki bosego człowieka — odpowiedział Jerzy cichym głosem. — Stańmy na chwilę.
Zatrzymali się, nasłuchując.
Jerzy był pod wrażeniem tejże samej odrazy, która przejęła go dreszczem przed drzwiami grobowego pokoju. Całą istotą jego wstrząsał dreszcz jakiegoś tajemniczego czaru; zdawało mu się, że już przekroczył granice nieznanego świata.
— To Giardino — ozwała się Hipolita, spostrzegłszy zbliżającego się psa — poszedł widocznie za nami.
I po kikakroć zawołała na wiernego swego przyjacielu, który przybiegł w skokach. Schyliła się, by go popieścić, poczęła przemawiać tym specyalnym tonem, który przybierała zazwyczaj, ilekroć chciała popieścić miłe sobie zwierzęta.
— Nie opuszczasz nigdy twej przyjaciółki, nieprawdaż? Nie opuszczasz jej nigdy?...
Pies wdzięczny począł się tarzać w piasku.
Jerzy postąpił kilka kroków. Doznał wielkiej ulgi, poczuwszy się uwolnionym od ramienia Hipolity; do tej chwili dotknięcie to sprawiało mu przykrość fizyczną, nieokreśloną. Wyobraził sobie czyn nagły i gwałtowny, który należało mu dopełnić; wyobraził sobie uścisk śmiertelny swych ramion, co oplotą ciało tej kobiety; i chciałby nie dotykać jej już aż do chwili ostatniej.
— Chodźmy, idźże; dochodzimy już — mówił, poprzedzając ją do zarośli drzew oliwnych, bielejących w świetle gwiazd.
Zatrzymał się na granicy wyniosłości i odwrócił, by upewnić, że idzie za nim. Raz jeszcze rzucił dokoła spojrzenie nieprzytomne, jak gdyby chciał ogarnąć obraz tej nocy. Wydało mu się, że na wyżynie cisza stała się głębszą jakąś. Słychać było tylko uderzenia międlicy w oddali.
— Chodź! — powtórzył głosem czystym, przejęty nagłą jakąś energią.
I przechodząc między pniami pogiętemi drzew, czując pod stopą miękość trawy, zbliżył się na sam brzeg przepaści.
Brzeg ten tworzył występ kolisty, wolny ze wszech stron, bez wszelkiego ogrodzenia. Jerzy oparł sobie ręce o kolana, pochylił biust na tej podporze i ostrożnie wysunął głowę. Badał rafy leżące pod nim w dole; zobaczył skrawek piaszczystego nadbrzeża. Trup dziecka, rozciągniętego na morskim brzegu, stanął mu żywo przed oczyma. I tak samo pojawiła mu się nagle czarniawa plama, widziana razem z Hipolitą z wysokości Pincio, na bruku, pod murem i w uszach zabrzmiały mu odpowiedzi woźnicy, dawane człowiekowi o zielonkawej cerze; i niewyraźnie wszystkie widma tego popołudnia przeszły przed jego duszą.
— Uważaj! — krzyknęła Hipolita, dochodząc do niego. — Uważaj!
Pies szczekał wśród drzew oliwnych.
— Słyszysz, Jerzy? Cofnij się! Odejdź z tamtąd!
Przedgórze spadało stromo na rafy czarne i puste, dokoła których woda zaledwie poruszała się zlekka, z pluskiem słabym, kołysząc na powolnie chwiejących się falach, odblaski gwiazd.
— Jerzy! Jerzy!
— Nie bój się nic! — rzekł głosem schrypłym! — Zbliż się! Chodź! Przyjdź się przypatrzyć rybakom, łowiącym przy pochodniach między skałami...
— Nie, nie! Boję się zawrotu głowy.
— Chodź! Ja cię będę trzymał.
— Nie, nie!
Zdawała się ździwioną niezwykłym dźwiękiem głosu Jerzego i jakieś nieokreślone pomięszanie poczynało ją ogarniać.
— Chodź przecież!
I zbliżył się ku niej z rękami wyciągniętemi. Nagle pochwycił ją za ręce, pociągnął kilka kroków naprzód; potem ścisnął w ramionach, skoczył, usiłując przechylić ku przepaści.
— Nie! nie! nie!...
Opierała się z szaloną energią. Udało jej się wyswobodzić z jego objęć; uskoczyła w tył zdyszana i drżąca.
— Czyś ty oszalał? — krzyczała z gniewem w głosie. — Czyś ty oszalał?
Ale kiedy zobaczyła, że podchodzi ku niej w milczeniu, kiedy poczuła, że ją pochwycił ponownie z gwałtownością brutalniejszą jeszcze i ciągnie znowu ku przepaści, zrozumiała wszystko i straszliwy błysk ponury przeszył jej duszę gromem przestrachu.
— Nie, Jerzy, nie! Puść mnie, puść mnie! Minutę tylko jeszcze! Słuchaj, słuchaj! Jedną minutę. Chcę ci powiedzieć...
Oszalała z przestrachu, błagała, wijąc się. Miała nadzieję, że go powstrzyma, wzbudzi w nim litość.
— Jedną minutę tylko! Słuchaj! Ja cię kocham! Przebacz mi! Przebacz!
Bełkotała słowa bez związku, zrozpaczona, czując że słabnie, tracąc grunt pod nogami, widząc śmierć przed sobą.
— Morderco! — zawyła wówczas rozszalała.
I poczęła się bronić paznokciami, zębami jak dzikie zwierzę.
— Morderco! — ryczała pochwycona za włosy, przewrócona na ziemię nad brzegiem przepaści,
zgubiona.
Pies szczekał, wpatrzony w tę grupę tragiczną.
Walka była krótką a zażartą, jak między nieubłaganymi wrogami, u których dotychczas w głębi duszy lęgła się najwyższa nienawiść...
...I padli w przepaść śmierci, spleceni uściskiem.