<<< Dane tekstu >>>
Autor Waleria Marrené
Tytuł W wieczór zimowy
Podtytuł Obrazek
Pochodzenie Na dnie życia
Wydawca J. Czaiński
Data wyd. 1887
Druk J. Czaiński
Miejsce wyd. Gródek
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W WIECZÓR ZIMOWY.
OBRAZEK.


Był to piękny dzień zimowy: ziemię okrywał śnieg świeżo upadły, ścięty mrozem niepokalany a tak rażąco biały, że aż wpadał w błękitnawą barwę. Wspaniałe, jasne, chłodne, styczniowe słonce świeciło na niebie bez chmury, odbijało się na całej powierzchni ziemi i czyniło ją podobną do brylantowego kobierca. Kobierzec ten mienił się barwami tęczy, skrzył się, płonął, migotał, olśniewając wzrok miliardami drobnych kryształów, które gdzieniegdzie obsiadły drzewa czyniąc je srebrnemi, a gdzieniegdzie unosiły się jak pył świetlany w powietrzu.
Szczęśliwi mieszkańcy miast wielkich lubią dnie podobne; to też około południa ulice Warszawy roiły się tłumami, termometr wskazywał tylko kilka stopni mrozu, był to więc czas najsposobniejszy do pokazania pięknych futer i świeżych twarzyczek, które z pod przeźroczystych woalek świeciły rumieńcem i żywem spojrzeniem.
Sanki z wesołym dźwiękiem dzwonków mknęły środkiem ulicy a tłumy snuły się po asfalcie chodników, zatrzymywały się przed wystawami sklepów lub kierowały szybko ku Saskiemu ogrodowi, gdzie zamarzła sadzawka wabiła amatorów ślizgawki.
Szły też młode panie i młodzi ludzie pobrzękując łyżwami tam, gdzie wesołe dźwięki muzyki wtórowały śmiałym posunięciom i zręcznym zwrotom łyżwiarzy.
Około sadzawki stały gromadki ludzi, przypatrując się zabawie. Widowisko to nie zwabiało samych strojnych pań i panów, było tam wiele uliczników i ubogich dziewcząt, które spoglądały z zaciekawieniem i zazdrością na ludzi ciepło ubranych, swobodnych, zadowolonych, ślizgających się po lodzie, jak po powierzchni życia, bez troski.
Wśród tego tłumu szły dwie strojne kobiety: młodsza w puszastym kołnierzu z czarnych lisów, z rękami schowanemi w malutki zarękawek, w którym nie zmieściłyby się z pewnością zwykłe pracujące dłonie, miała przewieszone przez rękę łyżwy z błyszczącej stali, które za każdym krokiem odbijały jak w zwierciedle promienie słoneczne i wydawały dźwięk metaliczny. Szła prędko, tak iż starsza kobieta dążyła za nią z trudnością. Młodszej pilno było snać do zabawy, starsza ociągała się za pieskiem, którego prowadziła na wstążce.
Był to charcik angielski, jasno kawowego koloru; on także ustrojony był w paltocik z szafirowego sukna, podbity czarnemi barankami. Pomimo jednak ciepłego okrycia i własnej szerści delikatny charcik drżał całem ciałem i szedł za swoją panią, jak kapryśny dzieciak, opierając się jej woli, tak, iż błękitna wstążka, przywiązana do obróży, wyciągniętą była w całej długości, a pani daremnie zachęcała go głosem wołając na niego: Dear, Dear! Dear widocznie głuchy był na to wołanie.
— Jakże gorąco — mówiła młodsza, zwracając się do swojej towarzyszki.
— Gorąco, bardzo gorąco — odparła ta ostatnia, zmordowana ociąganiem się pieska.
— Po co ja wzięłam to futro — zawołała niecierpliwie, pokazując na swój elegancki paltot, pokryty aksamitem.
W futrze jednak pozostała; nie musiało ciężyć jej zbytecznie, bo pobiegła na lód, a dobywszy z kieszeni portmonetkę, zapłaciła za wejście i wnet przypasowawszy łyżwy, ukazała się zwinna i chyża na gładkiej powierzchni.
— To prawda, że gorąco — powtarzała tymczasem starsza kobieta sama do siebie.
— Gorąco — szepnął za nią głos jakiś cichy, stłumiony i przerywany, jak gdyby drżały usta, z których wychodził.
Strojna pani nie obejrzała się, może nie usłyszała go nawet, w tej chwili cała jej uwaga skierowaną była na pieska, ale gdyby się obejrzała, zobaczyłaby bardzo pospolity widok.
Pomiędzy tłumem, zgromadzonym u brzegu sadzawki, przesuwała się kobieta, okryta kraciastą chustką, wypełzłą i wytartą długiem użyciem, której tkanina obciskała jej wątłe ramiona i piersi. Z pod chustki widać było suknię wełnianą, czarną niegdyś, dziś zrudziałą zupełnie; a ile razy noga wysunęła się z pod jej fałdów, można było dostrzedz bucik prunelowy, pęknięty w kilku miejscach. Na głowie miała okręconą mniejszą włóczkową chusteczkę jasnego koloru, podziurawioną i obszarpaną, z pod niej wymykały się nad czołem kosmyki jasno-kasztanowatych włosów, których sploty dostrzedz można było także z tyłu przez rzadkie oczka i dziury chusteczki.
Cała powierzchowność kobiety świadczyła o nędzy i opuszczeniu, a zarazem o jakiejś przeszłości lepszej. Zniszczone rzeczy, jakie miała na sobie, przystosowane do jej figury, nie były pierwszym lepszym łachmanem, kupionym przypadkowo lub rzuconym ręką miłosierdzia. Suknia, jakkolwiek ruda i wytarta, była z kaszmiru, chustka musiała nawet kiedyś być gustowną, zanim promienie słońca, deszcze i śniegi spłukały jej pierwotną barwę, a ręka, którą przytrzymywała ją na piersi, chociaż zsiniała i popękana od zimna, miała przecież drobne, delikatne kształty.
Ręka ta, jak cała powierzchowność, zdawała się mówić o lepszej przeszłości, a twarz zbiedzona, zżółkła i wychudła mówiła o niej wyraźniej jeszcze. Teraz zarówno choroba, zgryzota jak i wiek, mogły jej nadać pergaminową barwę i wyżłobić owe głębokie bruzdy przecinające czoło, owe surowe rysy, które ściągały na dół kąty ust i nadawały całej twarzy wyraz zupełnego opuszczenia.
A jednak pod tą powłoką, narzuconą fizycznem czy moralnem cierpieniem, może jednem i drugiem, łatwo było dopatrzeć śladów pierwotnej piękności. Rysy jej były delikatne, z po za zwiędłych, zsiniałych ust widać było drobne ząbki, białe i równe, a oczy, choć otoczone czerwoną obwódką łzawą, miały przecież blask nieprzyćmiony jeszcze.
Teraz przecież opuszczenie zapanowało zarówno w jej powierzchowności jak wyrazie twarzy, zdawała się wylękłą, prawie ogłupioną, wyglądała z pozoru na istotę, którą okoliczności rzucają, bo ona oprzeć im się nie potrafi. Przesuwała się pomiędzy tłumami bez pospiechu, jakby szła gdzieś, ale dojść nie było jej pilno. Chwilami zatrzymywała się uderzona myślą jakąś, a wówczas ponury ogień zapalał się w jej oczach, zataczała niemi w koło, jakby szukała czegoś... kogoś... i nie znalazłszy, przybierała znowu ten wyraz rozpaczliwego spokoju, który zdawał się świadczyć, że nie spodziewała się już niczego, a los swój przyjmowała, bo zwalczyć go nie była w stanie.
Tylko kiedy strojne kobiety skarzyły się przy niej na zbytnie gorąco, usta jej powtórzyły bezwiednie ten wyraz, bo członki jej były skostniałe a zęby dzwoniły.
Kilkustopniowy mróz mógł wydawać się lekkim dla istot zdrowych, sytych, wyspanych, odzianych starannie, ale mróz ten przenikał do kości jej ciało, zaledwie łachmanami okryte.
— Gorąco, o o... gorąco — szepnęła, spoglądając mętnemi oczami na strojną panię.
I wzrok jej zatrzymał się na niej i na piesku, którego prowadziła.
Charcik rozkaprysił się na dobre; delikatna jego główka chowała się i kurczyła, znikając prawie w baranku paltocika, cienkie nogi zdawały się stąpać ostrożnie po iskrzącym śniegu, a z pyszczka wyrywały się krótkie, urywane szczekania, podobne do skarg pieszczonego dziecka.
Pierwszy raz zapewne widziała psa tak starannie chronionego od zimna, bo spoglądała na niego długo.
— Dear, Dear — powtarzała tymczasem jego właścicielka, głaszcząc go pieszczotliwie.
Ale on zdawał się głuchym na te oznaki czułości i skomlał ciągle.
— Co to pieskowi — mówiła dalej kobieta, nachylając się ku niemu — czego piesek płacze.
Dear odzywał się coraz żałośniej, patrząc błyszczącemi oczkami na swoją panią.
— Aha! pieskowi zimno, nieprawdaż? piesek się zmęczył, nóżki mu zmarzły — przemawiała czule.
I wziąwszy go na ręce, usadowiła na zarękawku, ażeby się rozgrzał, całowała czule jego pyszczek, a on uspokojony, przyjmował wdzięcznie te pieszczoty jako sobie należne.
Uboga, zziębnięta kobieta nie wiedzieć czego zapatrzyła się w ten obraz, tak iż zdawała się zapominać o mrozie i dopiero kiedy właścicielka wraz z psem zniknęła jej z oczów pomiędzy tłumem przechodniów, wstrzęsła się nagle, opuściła głowę na piersi i wolnym krokiem poszła dalej, przez ogród i Żabią ulicę aż na koniec Leszna, gdzie zajmowała w dworku część pokoiku na facyatce.
Im jednak bliżej była dworku tego, tem szła wolniej, zapomniała widać o zimnie, tylko wzrok jej stawał się bardziej ponury i bruzdy na czole były głębsze.
Bo po cóż się miała spieszyć, czy czekało na nią ognisko domowe, czy przynajmniej serce jakie kochające, przy którem użalićby się mogła? Wiedziała, że w izbie zastanie tylko puste kąty i bijących się Maciejów, od których odnajmowała jeden z tych kątów, że oni upominać się będą o zaległe komorne, a co najgorsze, że tam na tapczanie, służącym jej za pościel, zastanie pewno dziecko swoje kwilące i głodne.
Dola jej była bardzo zwyczajna, surowy moralista potępiłby ją niezawodnie i zapewne miałby słuszność, każdy zresztą przyznać musiał, że na swój los zasłużyła. Bo i czemuż uwierzyła miodowym słówkom, pięknym obietnicom i gorącym pocałunkom. Gdyby nie to, żyłaby tak, jak to czyniła przez lat kilka, na tej wąskiej granicy, która oddziela pracowity żywot od nędzy.
Historya jej była historyą tysiąca dziewcząt rzuconych bez opieki na bruk miejski. Ojciec był urzędnikiem, umarł młodo, nie wysłużywszy emerytury, matka zapracowała się i zamartwiła, a ona została w lat szesnaście sama na świecie.
Jedynym jej zasobem na drogę życia była odwaga młodości. Nie umiała nic, więc wzięła się do igły i chodząc do szycia po domach prywatnych zarabiała żywność i dwa złote dziennie. Co prawda w szyciu nie była bardzo biegłą, ale nagradzała to pilnością, dobrą wolą i uśmiechem, który pomimo trudnego bytu nigdy z jej ust nie schodził. Uśmiechała się zaś sama nie wiedziała czemu, bo była młodą, bo nie rozmyślała głęboko ani nad swoim losem, ani nad warunkami, w których się znajdowała, bo bawiło ją wszystko, co widziała w koło.
Nie była ona wtedy nic a nic podobną do bladej, zwiędłej, skostniałej kobiety, jaką stała się teraz. Kiedy przechodziła ulicą albo Saskim ogrodem, bądź rano, bądź w południe, bądź nad wieczorem ubrana w skromną, czarną sukienkę i w czarnym kapelusiku, które zimą i latem nosiła, każdy bez wyjątku obejrzał się za nią.
Może nie była piękną, ale oczy jej miały blask taki, usta taką purpurę, a czoło było tak jasne i pogodne pod kasztanowatemi splotami, które się nad niem wznosiły, że zdawała się żywem wcieleniem młodości. Więc cóż dziwnego, że ludzie oglądali się za nią. Kogóż urok młodości nie pociągnie? Jedni oglądali się, bo byli sami młodzi, inni znów oglądali się za tem, co minęło niepowrotnie.
Ona przecież nie zważała na nikogo, ludzie mogli zabiegać jej drogę, jak chcieli, ona szła swoją własną i pracowała, pracowała, jak mrówka, od rana do nocy, byle zdobyć sobie zaspokojenie najpierwszych potrzeb. Nie szło to łatwo. Za mieszkanie wprawdzie nie płaciła nic, dobrzy ludzie pozwalali jej zająć kątek w swojem mieszkaniu pod warunkiem, by rano, zanim poszła do roboty lub wieczór, skoro od niej wróciła, zajęła się domowem szyciem około dzieci, których było kilkoro.
Żywność nie kosztowała ją zwykle, bo roboty miała dużo, nieraz nawet był kłopot nielada, komu dać pierwszeństwo, gdzie pójść naprzód, gdzie potem, ażeby nikogo nie obrazić, ale zdarzały się znów czasy, gdzie wszyscy się rozjechali i trzeba było żyć z grosza, lub zapożyczyć się nawet. Więc było jej ciężko. W niedziele też i święta musiała się żywić własnym przemysłem, zresztą samo kupno sukienek, trzewików, rękawiczek, kapeluszy wyczerpywało jej szczupłe zasoby, dość że zawsze była bez grosza. A przytem trzeba sobie było odmawiać wszystkiego, nawet marnej wstążki, którą nieraz ożywić chciała surowość swego stroju. Nie miała też nigdy przyjemności żadnej, przechodziła nieraz koło teatrów, widziała jak ludzie kupowali bilety, ale wewnątrz nie była nigdy. Jedyną jej rozrywką była zmiana miejsca. Czasem siedząc schylona cały dzień w oknie nad robotą widziała przeciwległe ściany, czasem błękit nieba, a czasem jaki szmat zieleni.
Przecież była młodą, świat uśmiechał się do niej, przemawiał tysiącem pokus. W domach, w których brano ją do roboty, były dziewczęta młode jak ona, szyła dla nich rozmaite ubrania; dziewczęta te bawiły się, przyjmowały gości, wychodziły strojne na wieczory, teatry, koncerty, spacery i rozmawiały o tem wszystkiem co widziały, rozmawiały czasem pomiędzy sobą, a często z nią także. Wówczas ona słuchała, słuchała całemi uszami.
I nieraz igła wypadła z drżącej ręki, bo serce jej biło tak mocno, iż utrzymać jej nie była w stanie. Myślała o tem wszystkiem, co mówiono w koło niej, a w myśli jej słowa stawały się kształtem, tworzyły obrazy, które napełniały jej głowę tem wszystkiem, czego nie znała i zaznać nie była powinna.
Miała i ona wprawdzie niedziele i święta. Ale dnie te naprzód tworzyły wielką szczerbę w jej budżecie, tak iż często bardzo kiedy miała jaki sprawunek, lub jaka część ubrania zdarła się prędzej niż powinna, dnie te przepędzała bez pożywienia. Ludzie, u których mieszkała, zwykle w dnie podobne proszeni byli na obiad z dziećmi do bogatej ciotki i tam zostawali dzień cały.
A przytem biedakom niedzieli mieć nie wolno, oni znają ją tylko z nazwiska. Ponieważ ten jeden dzień w tygodniu należy do nich, muszą go poświęcić własnej osobie, jeśli zupełnie opuścić się nie chcą. Tak było z nią.
Dzień jej roboczy zaczynał się o dziewiątej rano a kończył się o siódmej. Przytem często bardzo musiała iść na drugi koniec miasta i tak samo powracać. Wstawała rano i późno szła spać, jednak pomimo to brakło jej zawsze czasu zrobić coś dla siebie, bo musiała przecież najprzód ponaprawiać rzeczy domowe, a dzieci darły tak strasznie, że nigdy tej naprawie nastarczyć nie mogła. Nieraz więc czuwała późno w noc i pomimo to nie miała chwili, którąby mogła na własną korzyść obrócić. Pozostawała więc jej tylko niedziela.
Dnia tego, jeśli była bardzo znużoną, wstawała trochę później, niż zwykle, piła w domu śniadanie, którem częstowano ją zawsze, potem ubierała się starannie w najnowszą sukienkę, brała książkę do nabożeństwa w wytartych okładkach, która należała jeszcze do jej matki i szła do kościoła. Tam modliła się gorąco, jak ją nauczono, jak modlą się zwykle ci, dla których życie jest macochą, a potem wracała do domu. Wówczas zdejmowała swoją sukienkę, otrzepywała starannie i włożywszy starą, szyła i naprawiała dla samej siebie, albo też prała garnirunki i kołnierzyki na cały tydzień następny, bo czysty rąbek koło rąk i szyi był to jedyny zbytek, na jaki sobie pozwalała. Nie jest to jednak mały zbytek dla biednych ludzi, bo zwykle wieczór zapadał a ona jeszcze roboty swojej nie ukończyła. I tym sposobem niedziela nie różniła się wiele od dni powszednich, a raczej różniła tem tylko, że dnia tego była bez obiadu a często i bez herbaty.
Czasem też, ale bardzo rzadko, w piękne dnie wiosenne szła na spacer. Ze spacerów tych jednak wracała zawsze smutna i rozdrażniona. Póki pracowała, myślała tylko o tem, co miała do roboty, na spacerze zaś przychodziło jej, Bóg wie co do głowy. Naprzód sprawiały jej przykrość owe tłumy ludzi strojnych, wesołych, zbitych w gromadki, co przesuwały się koło niej. W obec nich czuła daleko więcej swoje sieroctwo, osamotnienie, ubóstwo, byłaby chciała znaleść się gdzie samej jednej sród zielonego trawnika lub szpaleru, gdzieby ją nikt nie zobaczył i gdzie ona nie widziałaby nikogo. Ale gdzież to w Warszawie i do tego w niedzielę znaleść takie miejsce.
Czasem znów przychodziły jej chętki jakieś dziwaczne i bezsensowne, byłaby chciała jak ptaszek rozpuścić skrzydła i lecieć gdzieś, gdzieś daleko; lub jak ta chmurka płynąć po błękicie. Zaczynało ją nużyć to jednostajne, mordujące życie, jakie wiodła od lat kilku. Uśmiech zrazu, gość nieustanny na jej ustach, teraz ukazywał się na nich rzadziej, było jej coraz smutniej, coraz nudniej. Nie zapytywała samej siebie dlaczego to? bo nie była przyzwyczajoną do zdawania sobie ścisłej sprawy z uczuć, tylko czasem stawały jej w myśli długie szeregi dni jednostajnych, które miały być jej udziałem, a wówczas byłaby chciała umrzeć odrazu, gdyby śmierć nie przejmowała ją strachem a nadewszystko, gdyby była pewną, że nie umrze gdzieś w szpitalu.
Myśli podobne nasunął jej wypadek. Zaziębiła się kiedyś, dostała silnej gorączki, bólu głowy i pierwszy raz w życiu nie mogła pójść do roboty. Ludzie, u których mieszkała, mieli tylko parę pokoików a dzieci kilkoro, lękali się jakiej zaraźliwej choroby. Wówczas to obił się o jej uszy wyraz szpital i przejął ją dreszczem trwogi. Szczęściem skończyło się na febrze. Ale od tego czasu nie miała już chwili spokoju, dręczącą zmorą była dla niej myśl o szpitalu wiedziała, że zaprowadziłaby ją tam każda choroba. Gdyby jednak myślała o nim dnie i noce całe, nie miałaby sposobu zabezpieczyć się od tej strasznej ewentualności, wiedziała o tem dobrze, dręczenie jej było daremne.
Przecież los jej nie był gorszym od losu innych. Nie miała powodu się uskarzać, wiedziała dobrze, że wiele pracownic igły było jeszcze w nieszczęśliwszych warunkach, bo ona przynajmniej miała za swoją pracę dach, chléb powszedni i około 50 złotych na miesiąc. To też radzono jej, żeby coś odkładała na czarną godzinę. Ale ci, co tak radzili, nie wiedzieli chyba, jak wszystko było drogie w Warszawie, zapominali, że kiedy się wychodzi z obowiązku na każdą porę, rzeczy niszczą się szybko bardzo, a w łachmanach przecież trudno się w cudzym domu pokazać.
Wszystko to razem wzięte sprawiało, że było jej coraz mniej wesoło, że uśmiech rzadszym był gościem na ustach, ale pomiędzy uśmiechem a doraźną troską jest jeszcze przestrzeń, której nie przekroczyła, dopóki... dopóki nie rozpoczęła roboty w domu pewnego kamienicznika. A robota to była długa; jedna z panien domowych, Zofia, szła zamąż, więc pełno rzeczy kupowano gotowych, kazano wykończać w magazynach, a niektóre znów robiono w domu i przywołano ją właśnie dla tego.
Panna Zofia sama szyła i przykrawała z nią rozmaite kaftaniczki, czepeczki ranne, a kiedy je przymierzała, uśmiechała się sama do siebie z zadowoleniem, matka zaś mówiła, że będzie ją mąż kochał, bo ślicznie w czepeczku wygląda.
Wówczas panna Zofia rumieniła się jak różyczka, zdejmowała czemprędzej czepeczek i kiwała główką jakby chciała powiedzieć, że matka nie powiedziała nic nowego. Była to bowiem rozkochana para. Kiedy zbliżała się godzina, w której miał nadejść narzeczony, to już panna Zofia nasłuchiwała najlżejszego szelestu i nieraz urywała w pół słowa zaczętą rozmowę, bo sądziła, że słyszy odgłos jego kroków. A kiedy nadszedł, to oczy jej promieniły jakby gwiazdy i szczęście biło z jej spojrzenia z rumieńca, z uśmiechu.
Narzeczony często przychodził do jadalnego pokoju, gdzie pracowała, szeptał coś do panny Zofii, ale nie szeptał tak cicho, by szyjąca przy oknie nie mogła dosłyszeć wyrazów miłosnych lub też, kiedy zmrok zapadał nie dostrzegła kradzionego całusa. Wszakże ze szwaczką nikt nie robi wielkich ceremonij. Młodzi ludzie siadali zwykle na kanapie w głębi pokoju i wiedli owe nieskończone rozmowy, które zakochani tak prowadzić lubią, lub przerywali je długiemi spójrzeniami, milczeniem, uściśnieniem rąk.
Wówczas ona pochylała się nad robotą, by ukryć palące rumieńce, występujące jej na twarz, bo krew uderzała jej do czoła, pulsowała w skroniach. Nie zazdrościła nikomu, tylko myślała, że panna Zofia była bardzo szczęśliwą, dalej może przychodziło jej do głowy, że ona sama także była młodą, zwierciadło mówiło jej wyraźnie, że nie była brzydszą od innych, a kiedy ukradkiem przymierzała czepeczki, tak samo ślicznie leżały na jej włosach, jak na włosach panny Zofii i mąż ją także powinien był kochać. Ale gdzie tam było takiej biednej dziewczynie myśleć o mężu.
Dotąd przynajmniej nie myślała o nim wcale, a choć nieraz wieczorem, kiedy wracała do domu przez ciemne już ulice, słyszała szeptane za sobą rozmaite wyrazy, biegła szybko, nie oglądając się za siebie, przyspieszając kroku, jeśli ją kto ścigał, bo wiedziała, jaki zwykle los spotyka dziewczęta, które podobnych słówek słuchają.
A jednak czy ona także nie mogła kochać, być kochaną? Serce jej biło silnie, gwałtownie, kiedy panna Zofia szeptała z narzeczonym, jakby wyrywało jej się z piersi i skarzyło na to, że uderzać nie miało dla kogo.
Podobne uczucia niebezpieczne są dla biednych dziewcząt, skazanych położeniem i ubóstwem na samotność, wiedziała o tem, przecież opanowywały ją one coraz więcej, może dla tego, że miała lat dwadzieścia, że pracowała od lat czterech bez wytchnienia, że młodość ma swoje prawa, że miała przed oczami przykład rozkochanych, a wreszcie, że brat panny Zofii, pan Gustaw, był chłopcem ślicznym, co się zowie, wymuskany, szykowny, miał czarne wąsiki i śmiejące spojrzenie. A przyjechał właśnie z Petersburga, gdzie kształcił się na prawnika, na całe wakacye.
Warszawa bywa w tej porze nudną i wyludnioną, pan Gustaw zrazu skarzył się, że wszyscy powyjeżdżali, że nie ma co robić, przecież jak się przypatrzył szwaczce szyjącej wyprawę siostry, przestał narzekać, tylko raz wraz przychodził do jadalnego pokoju i wynajdywał do niej rozmaite interesa, a przytem patrzył na nią takiemi gorącemi oczami, że choć prosił ją o przyszycie guziczka do rękawiczki, lub o coś podobnego, to oczy te mówiły wyraźnie, że ona wydaje mu się piękniejszą od całego świata i że on ją kocha.
Podobne rzeczy mówili jej nieraz młodzi panowie w domach, gdzie chodziła do szycia, nie słyszała ich więc po raz pierwszy i umiała obracać w żarty, lub odpowiadać w ten sposób, że panowie ci przekonywali się prędko o bezskuteczności swoich zamiarów i zostawiali ją w spokoju, i teraz tak uczynić chciała, ale głos wymawiał jej posłuszeństwo, na twarzy czuła ogień a przed oczami rysowała się smukła postać pana Gustawa nawet wówczas, gdy je zamknęła.
Pan Gustaw zrozumiał to zaraz i zaczął mówić coraz ciszej, wyraźniej takie piękne rzeczy, jak gdyby czytał w sercu biednej dziewczyny i wiedział wszystko, co się w niem działo.
Resztę łatwo odgadnąć. Była to powszednia historya upadku jednej z wielu. Pan Gustaw nie był Faustem, ona nie była Małgorzatą, a jednak odegrał się pomiędzy nimi wiekuisty dramat, którego ofiarą padają łatwowierne i nieostrożne. Jej to wina zapewne, czemu taką była, a wreszcie czemu przyszła na nią chwila marzenia, pokusy, bezsilności. Są istoty, którym chwil takich mieć nie wolno.
Przechodziła potem momenty szczęścia, upojenia, trwogi, niepewności, rozpaczy, wstydu. Utraciła tę trochę szacunku, jakim darzyli ją ludzie, którzy dotąd patrzyli dzień po dniu na jej życie czyste jak kryształ, aż wreszcie znalazła się z dzieckiem na ręku w ostatniej nędzy.
Przecież nie był temu winien pan Gustaw. On po skończonych wakacyach pojechał do Petersburga uczyć się dalej. Naturalnie winną była ona sama. Zapewne czuła to dobrze, bo nie próbowała usprawiedliwiać się przed nikim.
Wszystko więc było w porządku w tym codziennym dramacie, każdy uczynił to, co do niego należało: on uwodząc, a społeczeństwo odsuwając się od uwiedzionej. Wszakże nie była niewiniątkiem, wiedziała prawdopodobnie, co ją czeka. A choćby i nie wiedziała, to i cóż stąd — to nie byłoby wcale zmieniło położenia.
Wszystko było w porządku, oprócz biednej istoty, która wskutek tego przyszła na świat. Świat ten był dla niej istotnie tradycyjnym padołem płaczu, bo brakło jej nawet tego, co posiada ogół najbiedniejszych dzieci: ojciec nie dał jej nazwiska, a matka mleka, którego w piersiach nie miała. Pierwszego braku wprawdzie uczuć nie mogła, ale drugi dał jej się dotkliwie we znaki; okazywała też swoje niezadowolenie ciągłem kwileniem. Dziecię to jednak było bardzo uparte, bo pomimo tego kardynalnego braku od czterech tygodni, jak przyszło na świat, upierało się żyć koniecznie, może dla tego, że życiem swojem nikomu nie przynosiło szczęścia. Ha! zresztą, któżby to śmiał powiedzieć! Kiedy biedna matka spojrzała na tę wątłą istotę, której dała życie, to zapalały się w jej zagasłym oku dawne iskry, jakby budziła się młodość cała, i przyciskała je do piersi z namiętną siłą. Gotowa była wpatrywać się przez godziny całe w jego bezkształtne rysy i wyciągać rękę, ażeby dać mu trochę mleka, którego w piersiach jej brakło.
Kto wie, gdyby je była w stanie wychować kosztem największych ofiar, czy nie byłaby się jeszcze czuła szczęśliwą! Ale jak je wychować? Do roboty pójść nie mogła. Skryła się przed dawnymi pracodawcami w oceanie nędzy wielkiego miasta wraz z swoją hańbą. A ktoby ją dziś przyjął do domu — obszarpaną, bosą prawie, odartą? Wstydby jej było pokazać się komukolwiek z znanych osób, a u nieznajomych, wiedziała, że nie znajdzie wiary, ani zaufania na tyle, by jej pozwolono próg domu przestąpić. Zresztą, choćby jej nawet dano robotę. Gdzie zostawić dziecko? Komu je oddać w opiekę?
Było to położenie bez wyjścia, wiedziała o tem. Radzono jej wprawdzie oddać dziecię której z kobiet, trudniących się nietylko karmieniem niemowląt, ale nawet wyprawianiem ich pomaleńku na świat drugi. Ona wzdrygnęła się na myśl podobną, a kiedy, wiedziona rozpaczą, zajrzała do jednej z tych cuchnących nor, gdzie kilkoro drobnych istotek wegetowało w nędzy i opuszczeniu, ścisnęło jej się serce i wyszła czemprędzej, nie powiedziawszy ani słowa, bo pomyślała, iż wolałaby zadusić dziecko swoje własnemi rękami, niż skazać je na taką nędzę.
Ona kochała to dziecię, które przyniosło jej nieszczęście i hańbę. Tylko miłość to była bezsilna, dana jej na to, by powiększała męczarnie własne, męczarniami jego.
Gdy powróciła dnia tego z miasta, dziecię płakało swoim zwyczajem. Zatrzymała się chwilę niepewna, co uczynić miała. Zastawiła właśnie ostatnią poduszkę, dano jej tak mało, tak strasznie mało, iż nie miała odwagi wydać tych marnych kilkudziesięciu groszy. Poduszka była ostatnią rzeczą, jaką jeszcze zastawić mogła; kiedy więc spojrzała na te dwie drobne, srebrne monety, które były jedyną zaporą pomiędzy dzieckiem a głodową śmiercią, ściskała je w dłoni konwulsyjnie, jak tonący zbawczą deskę, utrzymującą go na powierzchni fali.
A przytem miała powody kryć się z groszem. Winna była za komorne głównym lokatorom i gdyby Maciejowie zobaczyli u niej te dwie srebrne monety, wydarliby je z pewnością. Wprawdzie wymyślali jej oni porządnie, ale łajania i wymysły obijały się tylko o jej uszy; znosiła je bohatersko, bo i cóż uczynić mogła, oczekując z drżeniem chwili, w której wyrzucą ją na śnieg wraz z dzieckiem i zabiorą nawet nędzny tapczan i trochę słomy, na której sypiała.
Wsunęła się nieśmiało do izby ponurej, jak nieszczęście. Dziecię płakało, a Maciejowa, która gospodarowała koło komina, dojadając jakąś resztkę, klęła, życząc energicznie biednej istotce, nietylko by zmarniała, ale żeby połamała ręce i nogi.
Matka, wchodząca, słyszała dobrze te klątwy, znosiła je w milczeniu tak samo, jak pogróżki swoich gospodarzy. Podeszła cicho do dziecka, wzięła je na ręce i przycisnęła do skostniałej piersi, a widząc, że chciwie poruszało usteczkami, chciała je nakarmić. Ale mleka miała tak mało, że dziecię uspokojone na chwilę, zapłakało znowu, aż zmordowane próżnemi usiłowaniami zasnęło niespokojnie.
Ona trzymała je w ramionach, siedząc na brzegu tapczana, milcząca, nieruchoma, zapatrzona w ten bezmiar nędzy, który pochłaniał ją zwolna. W myśli jej zmordowanej przesuwały się obrazy niewyraźne, przeszłości obecnej chwili a nad niemi niby zmora dręczyła ją trwoga nieubłagana, trwoga tego jutra bez nazwy, które czekało ją i dziecię.
Gdyby tak była mogła zamknąć oczy i nie otworzyć ich nigdy więcej! Porywało ją poczucie zupełnej bezsilności wobec strasznej grozy położenia.
Nagle dziecię zapłakało znowu tak żałośnie, iż ocknęła się jakby ze snu okropnego, a w piersi jej wyczerpanej zrodziło się pragnienie uratować je przynajmniej od głodowej śmierci, od powolnego konania.
Wówczas w pamięci jej stanęły wszystkie szczęśliwe matki, co z uśmiechem dumy i radości prowadzą za rączkę rumianą istotkę, która się do nich uśmiecha. Oh! gdyby ona taką matką być mogła, pracowałaby, pracowałaby dnie i noce, znosiła bez szemrania wszystko złe, nawet pogardę ludzką!
Były to jednak tylko marzenia. Po cóż nad niemi zatrzymywać się miała! Potem przyszło jej na myśl, że jeszcze nazywałaby się szczęśliwą, gdyby wiedziała, że jej dziecię nie cierpi, chowa się zdrowo, choćby sama nigdy go zobaczyć nie miała. Ha! czy to nie ma na świecie dobrych ludzi, co przytulają takie nieszczęśliwe istoty! Wszakże są tacy nawet, co przybierają je za swoje, dają wychowanie, majątek... Marzenia biednej matki biegły tym torem, przypomniała sobie, iż w jednym z domów, w których chodziła do szycia, było dziecię w pieszczotach i wygodach, nieznające wcale rodziców swoich. Kobieta, co je przyjęła za własne, mówiła nieraz, że ono stanowi jej szczęście. Kobiety mają instynkt macierzyński; biedna więc przypomniała sobie, jak te, które nie miały potomstwa, otaczały troskliwością zwierzęta: koty, pieski, a przez łatwe do zrozumienia kojarzenie myśli, stanął jej przed oczami obraz kobiety, prowadzącej na błękitnej wstążce charcika, ubranego w paltocik z barankowem podszyciem, kobiety, która niosła go na własnych rękach i wołała tak pieszczotliwym głosem: «Dear, Dear.» Nie wiedziała, co ten wyraz znaczył, ale czuła, że miał znaczenie miłośne.
A dalej jej rozgorączkowana wyobraźnia snuła obrazy i zamiary. Ona była bogatą, musiała być dobrą, skoro tak przywiązała się do pieska, zapewne nie miała dzieci, bo inaczej miłość jej nie zwracałaby się do zwierzęcia.
Przychodziły jej jakieś pokusy, nieokreślone jasno. Żałowała, że nie zwróciła więcej uwagi na tę damę, wszakże mogła iść za nią z daleka, zobaczyć, gdzie mieszka, przekonać się, czy domysły były trafne. Potem zdawało jej się, że ta myśl, która zaświeciła jej nagle w głowie, była natchnioną, że powinna jej być posłuszną, że to znak miłosierdzia nad jej nędzą.
Wówczas dopiero myśl ta przybrała jasno określone kształty.
Była zgorączkowaną, położyła dziecię na tapczanie, i nie zważając na płacz jego, zacisnęła lepiej chustkę koło siebie i pobiegła, jak można najszybciej ku Saskiemu ogrodowi.
Przyszło jej do głowy, że jeśli zastanie jeszcze damę w ogrodzie z charcikiem, będzie to dowód wyraźny, iż zamiar jej był dobry, że zyskał sobie aprobatę nieba, że takie było przeznaczenie. I biegła bez tchu prawie, by temu przeznaczeniu dopomódz.
Nie potrzebowała jednak dochodzić do ogrodu, ażeby odszukać panię z charcikiem, spotkała ją wraz z młodszą towarzyszką, łyżwiarką, na Senatorskiej ulicy.
Serce uderzyło jej gwałtownie, przycisnęła się do muru, ażeby minęły ją strojne panie, a ona mogła śledzić dalszą ich drogę. Czyniąc to, spojrzała uważnie w twarz starszej, jakby chciała wyczytać jej myśli i uczucia. Twarz ta była otyła, rumiana, zadowolona. Była to zapewne przeciętna obywatelka, mająca przeciętną dozę dobroci i złości, słodyczy i gniewu, uczciwości i fałszu, której myśl nigdy nie wybiegła po za powszednie koło i trzymała się wiernie ubitych szlaków.
Odcienia te jednak przenosiły zupełnie zdolność obserwacyjną biednej dziewczyny. Widziała ona to, co widzieć chciała, nie szła po za wyraz obecnej chwili, a ponieważ wyraz ten był uśmiechnięty, wyobraziła sobie łatwo, że właścicielka charcika jest aniołem dobroci.
Obie panie rozmawiały z sobą, a Dear biegł przy nich wesoło, nie strojąc teraz żadnych kaprysów.
— Ciociu — odezwała się młodsza.
Słowa te uderzyły przyjemnie biedną szwaczkę; tłómaczyły od razu stopień pokrewieństwa i odpowiadały jej chęci zbadania stosunków domowych.
— Trzeba się spieszyć na obiad — mówiła dalej młodsza — wuj niecierpliwić się będzie.
Spojrzały obie na zegarki i weszły spiesznie do pięknego domu. Nie można było mieć wątpliwości, że tu mieszkały, bo stróż zdjął czapkę z uszanowaniem, jakie podworzowy władca miewa tylko zazwyczaj dla właściciela domu lub głównego lokatora.
Za strojnemi paniami i biedna kobieta w wypłowiałej chustce wsunęła się do bramy, a korzystając z tego, że stróż był na ulicy, wbiegła na marmurowe schody i zobaczyła, jak panie zadzwoniły do drzwi pierwszego piętra. Otworzono je natychmiast, weszły, a ona podkradła się pod nie i przeczytała nazwisko wyryte na blasze.
Nazwisko to było dla niej obce. Wychodząc zauważyła, że to samo wypisane było na tabliczce właściciela domu. Tym sposobem wiedziała wszystko, co potrzebowała, a przynajmniej wszystko, czego dowiedzieć się mogła.
Byłaby pragnęła zapytać kogo, czy właścicielka domu miała dzieci; pytanie to jednak było zbyt hazardowne, by je komubądź zadać mogła.
Zamyślona teraz dążyła do domu. Pomimo zimna wystąpiły jej na twarz płomienne kolory, oczy błyszczały, szła szybko, ale chwiejnie, bo głód i zimno dokuczały. Dochodząc do domu, kupiła trochę mleka dla dziecka, i wiązkę drzewa, by je zagrzać.
Izba wydawała się pusta. Maciejowa rzuciła się na łóżko i zasnęła, nie zważając na płacz dziecka. Biedna matka szybko rozpaliła ogień, potem wzięła swoje maleństwo z pieczołowitością wielką i powoli wlewała mu w usta mleko, które ono łykało z mruczeniem zadowolenia.
Poiła je czas jakiś zapatrzona w jego drobne rysy, w jego oczy, które z wyrazem nieświadomej ciekawości oglądały się w koło, a ścięte jej usta uśmiechały się tajemniczo, gdy jednocześnie z pod powiek spuszczonych płynęły łzy strumieniem.
Z pewnością zdawało jej się, że na całym świecie nie było nic tak pięknego, jak ta żółta, wywiędła, dziecinna twarzyczka.
Jak długo to zamyślenie trwało, nie zdawała sobie sprawy. Wieczór zapadał, ognisko wygasło, a ona ciągle siedziała nieruchoma z dzieckiem na ręku, zgubiona w myślach, wspomnieniach, czy boleści.
Nagle dały się słyszeć kroki męskie, niepewne, drzwi otwarły się z trzaskiem, a do izby wszedł Maciej, zataczając się w ten sposób, że natykał na rzadkie sprzęty domowe i ściany.
Maciej był zdolnym robotnikiem i miałby się nie źle. Cóż kiedy połowę życia był pijany, a kiedy był pijany, robił burdy, tłukł i rozbijał, co miał pod ręką i nie zważał na to nawet, czy pięść jego spadała na karki ludzkie, czy na gospodarskie sprzęty. Z tego powodu Maciejowa miała ustawiczne sińce, sprzęty domowe redukowały się do niezbędnych, a oboje małżonkowie współlokatorów znajdowali z wielką trudnością, albowiem nikt nie chciał narażać się za swoje pieniądze na guzy, szkody i kłótnie. Znosili je tylko biedacy ostatniego rodzaju.
Widząc wchodzącego gospodarza, biedna matka struchlała; odgrażał się dawno, że jak nie zapłaci tego, co była winną za komorne, zbije ją na leśne jabłko i za drzwi z bachorem wyrzuci. Wiedziała, że nie uczyniłby tego będąc trzeźwym, ale po pijanemu...
W milczeniu przytuliła się do ściany, w nadziei, że jej nie zobaczy, że rzuci się na łóżko, a zanim jutro nastanie, wytrzeźwieje. Ale Maciej miał koci wzrok; zobaczył od razu, że ktoś siedział przy kominie około tlejących węgli i usiłował się zbliżyć zygzakowym krokiem.
— Czy to ty Tekla — zapytał ochrypłym głosem, myśląc, że to jego żona.
Nie odrzekła nic, cała drżąca.
W tej chwili jakby na złość dziecię zapłakało.
— A to ty — zawołał — z tym przeklętym bachorem...
I potok obelg posypał się z ust jego.
— Czyż nie zapowiadałem, byś mi się na oczy nie pokazywała, póki nie zapłacisz, jeżeli chcesz wynieść całe kości. Zaraz ja tu zrobię porządek.
Zamierzył się na nią. Szczęściem ręka jego równie niepewną była jak nogi, zachwiał się i uderzył o ścianę.
Wiedziała, że w takich chwilach daremnie było z nim rozumować, lub prosić. Podniosła się przerażona i usunęła na bok.
Ale on na tem nie poprzestał. Szedł znowu ku niej, powtarzając jąkającym się głosem:
— Zaraz ja tu zrobię porządek.
Gonił ją po całej izbie, o ile na to pozwalała trudność utrzymania równowagi i temu tylko zawdzięczała, iż szczęśliwie dopadła drzwi. Gdyby Maciej był trzeźwy, nie miałby tak okrutnego serca i kobiety z dzieckiem nie wyrzuciłby w nocy na mróz. Ale on był pijany.
Ona dopadła drzwi, wybiegła na dziedziniec i słyszała, jak drzwi te zatrzasnęły się za nią, a pomimo tej materyalnej zapory zdawało się jej, że słyszy groźne wyrazy jego i widzi nad sobą podniesioną rękę, biegła więc dalej, aż znalazła się na ulicy. Zdawało jej się, że on tutaj jeszcze dogoni ją i skrzywdzi.
Do łajań i wymyślań ludzkich była już przyzwyczajona, nasłuchała się dość w ostatnich czasach, ale razów nie doznała jeszcze.
Na ulicy dopiero zatrzymała się niepewna.
Wieczór zapadł zupełnie, gwiazdy jedne po drugich zdawały się wybiegać z głębokości szafirów, iskrzyły się, migotały barwami tęczy, jak zwykle przy wzrastającym mrozie. Śnieg mienił się na dachach błękitnemi barwami, które kłóciły się gdzieniegdzie z żółtem światłem gazu. Zimno były przejmujące.
Kobieta szła czas jakiś, sama dobrze nie wiedząc gdzie, aż wreszcie zatrzymała się zdyszana. Mróz zaczynał przejmować ją do kości, coraz mniej mogła udzielić ciepła dziecku, które przyciskała do piersi.
Oparła się plecami o mur, bo czuła, że jej sił brakło. Po chwili dopiero zebrała myśli i obejrzała się w koło. Była na Placu Bankowym. Na skwerze drzewa, obrzucone szronem, migotały pod światłem latarni lub też jak srebrne mary, zasuwały się jedne za drugie. Kopuła bankowa rysowała się ciemna i poważna, panując nad ruchliwem we dnie budynkiem, który wznosił się teraz jak grób milczący z szeregiem filarów, podpierających puste podsienie, z wielkiemi oknami bez światła. Tylko na całym gmachu jaśniał transparent zegaru, niby oko okrągłe, olbrzymie, a po nim przesuwały się zwolna skazówki.
Ten kąt placu miał coś nieubłaganego, zimny i martwy nie mógł obudzić nadziei żadnej, ani dać otuchę kobiecie; zwróciła się machinalnie ku pięknym domom, stojącym rzędem naprzeciw. Tam przynajmniej sklepy gorzały gazowem światłem, a w oświeconych oknach piętrowych widać było przesuwające się postacie.
Tam widać było przynajmniej ludzi, a jakkolwiek okazali się dla niej niemiłosierni, przecież najniemiłosierniejszym w tej chwili zdawał jej się mróz, który gryzł jej ciało, przejmując ją coraz dotkliwszym bólem. I przyszło jej na myśl, że ci ludzie, co tam byli za temi jasnemi szybami, co przechadzali się po ciepłych, wysłanych kobiercami pokojach, lub siedzieli około płonącego ogniska, gdyby chcieli tylko, gdyby raczyli jej pozwolić się ogrzać w najnędzniejszym zakątku swego mieszkania, mogli uratować życie jej i dziecku.
Nagle, gdy tak wpatrywała się w jasne okna, przypomniała sobie dom, znajdujący się o parę kroków dalej na Senatorskiej ulicy, i właścicielkę charcika, i to, co zamierzała uczynić, teraz snuło się niewyraźnie w jej zmąconej myśli.
Wypadki same popychały ją do tego, przed czem wzdrygało się serce. Czuła, że jeśli nie poweźmie szybkiego postanowienia, dziecię skostnieje w jej rękach.
Rozpacz nie namyśla się długo. Za chwilę biegła znowu około kamienic nierównym krokiem, chwiejąc się i słaniając, aż stanęła przed domem, zapamiętanym dobrze.
Brama była otwarta, wyjeżdżała z niej właśnie jakaś kareta. Ona skorzystała z tego, by przemknąć się niepostrzeżona. Przechodząc jednak, rzuciła wzrok do jej wnętrza i przekonała się, iż osobą wyjeżdżającą nie była właścicielka charcika.
Nie śmiała wyjść na główne schody, palił się na nich gaz i ktokolwiek zobaczyłby kobietę, wyglądającą tak, jak ona, mógłby powziąść podejrzenie, zatrzymać ją, zawrócić.
Czuła, iż nie były to miejsca właściwe dla ludzi do niej podobnych. Pamiętała, jak sama niegdyś oburzała się na żebraków i obdartusów, którzy tłoczyli się do głównych schodów, jak gniewali się stróże lub lokaje, spotykając ich włóczących się po marmurach i kobiercach. Przezornie więc poszła w głąb dziedzińca szukać drugiego wejścia, a korzystając z ciemności, spytała przechodzącej kobiety, którędy się idzie do kuchni właścicielki domu, której nazwisko zapamiętała dobrze, nędza i potrzeba nauczyły ją przebiegłości, dodała więc, że tam służy jej krewna. Noc pokrywała jej zmieszanie, a kobieta dała jej żądaną informacyę bez dalszych zapytań.
Teraz już wiedziała, na którą stronę dziedzińca pójść należy, i szła trwożna, usiłując krok swój upewnić. Wchodziła właśnie w ciemną sionkę, skąd schody wąskie i kręte prowadziły na górę, kiedy usłyszała czyjeś kroki. Cofnęła się znowu spłoszona i przytuliła do ściany, a przeczekawszy dopiero chwilę i widząc przy bladem świetle lampki naftowej, że schody były puste, poszła na górę.
Szczęściem, dziecię nakarmione, rozmarzone zimnem powietrzem, nie odzywało się wcale, czuła tylko ciepłe jego ciałko i lekkie ruchy drobnych członków.
Serce jej biło tak, iż słyszała jego uderzenia, odpowiadały mu tętna krwi w skroni które zdawały się rozsadzać jej czaszkę. Policzki jej gorzały, przed oczami biegały ogniste plamy, jednak członki były skostniałe i trzęsły się jak w febrze.
Czuła, że ma popełnić coś okropnego, coś, co przejmowało ją rozpaczą i zgrozą, a jednak nie miała wyboru.
Szła po wąskich schodach, jak skazany na śmierć wstępuje na rusztowanie, zatrzymywała się na każdym, bezsilna, zlana zimnym potem i znowu myśl nagła zmuszała ją iść dalej.
Wreszcie stanęła na pierwszym piętrze przed wskazanemi drzwiami. Tutaj zaczęła nasłuchiwać.
W kuchni panował gwar i hałas, jak zwykle w domach, gdzie jest liczna służba, i gdzie ta służba ma dużo wolnego czasu. Przyszło jej na myśl, czy wśród tego gwaru posłyszanem będzie kwilenie dziecka? Jednak gwar ten ułatwiał jej to, co uczynić chciała; inaczej ktoś mógłby usłyszeć kroki i szmer podedrzwiami, wyjść i schwytać ją na gorącym uczynku. A wówczas... Nie zastanawiała się nad tem, coby wówczas wypadło. Czuła tylko, że na tę myśl samą, gotową była rzucić się na bruk i głowę sobie roztrzaskać. Przeszłość jej cała uczciwa i szanowana odzywała się w tem uczuciu niewypowiedzianego wstydu, który ją ogarniał.
Przez chwilkę, długą dla niej jak wieczność, stała w miejscu, targana najsprzeczniejszemi uczuciami. Wola, pobudzona koniecznością, kazała jej działać spiesznie, a na myśl pozbycia się biednej istotki, która była dla niej hańbą, której nie mogła wyżywić i okryć, serce zamierało jej w piersi. Pragnęła jeszcze zobaczyć dziecko raz jeden, ucałować, a potem....
Ostrożnie zaczęła wydobywać je z pod chustki. W tej chwili ktoś w kuchni zbliżył się do drzwi. Ona szybko, jak strzała, wskoczyła na schody, wiodące na górę i nie oparła się aż na drugiem piętrze.
Wówczas uczuła jakąś dziką radość, niby umierający, któremu na czas jakiś powróciło życie. Wydobyła dziecię, zbliżyła się do naftowej lampki płonącej smutnie i przy tem bladem światełku pożerała oczami niekształtne jego rysy.
Nagle dziecię poruszyło usteczka, szukając niemi pokarmu. Zrozumiała że czekając, popełniała szaleństwo, że skoro nie mogła wyżywić go sama, powinna była przynajmniej oddać je łasce tych, którzy uczynić to byli w stanie.
Zbiegła więc z drugiego piętra. Raz jeszcze drżącemi rękami ścisnęła wątłą istotkę, jakby chciała zachować na długo wrażenie tego dotknięcia i położyła ją przy drzwiach, trochę z boku, tak by nie nadeptano ją, wychodząc nieostrożnie, a jednak dojrzano łatwo.
Uczyniwszy to, już miała odejść. Nagle przyszło jej na myśl, że dziecku zimno być może; zdjęła szal ze skostniałych ramion i owinęła je nim starannie.
Trzeba przyznać, że w tej chwili nie czuła zimna, choć trzęsła się całem ciałem, gdy ze spuszczoną głową, chyłkiem schodziła krętymi schodami, jakby pozbywszy się dziecka, straciła razem podtrzymującą ją siłę.
Wyszła z bramy. Stróż zmierzył ją podejrzliwym okiem, ale ponieważ nic nie niosła, przepuścił bez słowa żadnego. Na ulicy przystanęła o kroków kilka. Można było sądzić, że pyta samej siebie, gdzie teraz ma iść i po co? Ale ona nie pytała o nic.
O kilka kroków od bramy były schodki prowadzące do sklepu zamkniętego w tej chwili; opuściła się na nie. Padło na nią przygnębienie zupełne i obojętność tych, co stracili myśl lub uczucie jedyne, wiążące ich do życia.
Tylko w sercu jej krwawiła się rana wielka i kiedy miała oddalić się z tego domu, czuła że to nad jej siły, a raczej nie myślała, nie rozumowała wcale, była jak istota niezdolna do żadnego działania, nawet instynkty samozachowawcze wygasły w niej odrazu i rzuciły teraz na pastwę wypadków.
Dopóki miała dziecię na ręku, kierowały nią jeszcze uczucia dawne; od chwili, gdy złożyła je na cudzym progu, zerwały się naraz wszystkie nici, które siłą dawnych przekonań wiązały ją z przeszłością. Stała się nagle jak rzecz martwa. A z tej martwoty zbudzić ją mógł tylko głos jeden — głos dziecka.
Jego to nasłuchiwała, z okiem mglisto utkwionem przed siebie, jakby śród turkotu i gwaru miasta dosłyszeć go mogła.
Nagle ruch jakiś niezwykły zrobił się w kamienicy. Stróż wybiegł, obejrzał się w koło szukając stójkowego. Za nim wyszło kilkoro służby, rozprawiając głośno. Nikt jednak nie zatrzymał wzroku na kobiecie, siedzącej na schodkach, bo oczywiście, gdyby popełniła przestępstwo lub ukryć chciała czyn jakiś, nie siedziałaby tak spokojnie obok miejsca wypadku.
Ona nawet nie ruszyła się, widząc ten ruch, popadła w senność dziwną, śród której mieszały się myśli, uczucia, obrazy, a świat otaczający stawał się coraz mniej wyraźny, jakby oddzielała go od niej przestrzeń, zwiększająca się z chwilą każdą.




Na drugi dzień w rubryce wypadków miejskich umieszczone były następujące wiadomości:

«Wczoraj na schodkach wiodących do sklepu pana X. przy ulicy Senatorskiej spostrzeżono zmarznięte zwłoki kobiety niewiadomego nazwiska, ubraną była w czarną, wełnianą suknię i jasną chustkę na głowie.»
A dalej:
«W domu pod nr. X. pod drzwiami właścicielki, znaleziono podrzucone dziecię płci żeńskiej, liczące kilka tygodni wieku; odesłano je do szpitala podrzutków. Wyrodna matka zdołała zbiedz, poszukiwania prowadzą się energicznie.»
Pomimo energicznych poszukiwań jednak, matki tej nie odnaleziono, skryła się przed niemi w krainę wieczności.
Była ona nietylko występną, ale nierozsądną i szaloną; omyliły ją też ostatnie plany i nadzieje. Charcik wystarczał zupełnie potrzebom serca swojej właścicielki, nie przytuliła do niego nieszczęsnej dzieciny.
A pan Gustaw? Pan Gustaw przecież nie mógł być odpowiedzialnym za winę i śmierć jakiejś szwaczki. Zdał on świetne egzamina i bronił publicznie rozprawy: O etycznem znaczeniu prawa, która to rozprawa zyskała powszechne uznanie.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Waleria Marrené.