<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ciche wody
Tom I
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1881
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


W krześle wygodném, u przysłonionego okna, siedziała staruszka, z oczyma wlepionemi w drzewa ogrodu, który aż do szyb prawie się przybliżał.
Oświecona bladém światłem mroku, który łagodnie oblewa jéj rysy, z zadumą na czole, z przymkniętemi na wpół oczyma, ze srebrnemi gładko przyczesanemi na skroniach włosami, jak wieniec je opasującemi, staruszka zdawała się jakąś fantazyą Rembrandta, tak malowniczo piękne jéj oblicze rysowało się na ciemném tle ciężkich firanek....
Starość nie odjęła jéj wdzięku, twarz tylko uczyniła majestatycznie poważną, nadludzko prawie spokojną i anielsko łagodną.
Patrzały z niéj lata zwycięzko przewalczone z życiem, ukołysanie ducha, cisza wielka sumienia i chrześciańska rezygnacya.... Wiek, który pofałdował piękne czoło, zagłębił żywe jeszcze oczy pod skronie, lecz nie odjął jéj wyrazu męstwa i siły. Starość to była i ciałem krzepka, i duchem mężna, patrząca odważnie w przyszłość.
Z dawnéj piękności został jeszcze w rysach i wyrazie ten odblask, dany tylko do zachowania niewiastom wybranym, nad któremi nigdy niszcząca nie zapanowała namiętność.
W tych oczach, co zadumane spoglądały w świat, nie widząc go teraz, błyskała intelligencya, rozum i jakaś pańska powaga, poczucie panowania nad światem, czerpane z głębin czystéj duszy.
Arystokratyczna to była postać, oblicze, fizyognomia, a strój czarny, skromny, lecz wykwintny i starannie dobrany, dodawał jéj jeszcze téj cechy pańskiéj, którą każdego uderzać musiała.
Na małym stoliczku przed nią leżała porzucona o zmroku robota, ręką jedną podparła głowę, druga biała, drobna i piękna spoczywała na poręczy krzesła. Świeciła na niéj jedna złota ślubna obrączka.
Staruszka odpoczywała dumając, może oczekując na podanie światła; bo zmrok padał coraz gęstszy. Myśli jéj nie musiały być smutne, bo usta się uśmiechały z lekka i powieki na wpół spuszczone nadawały oczom wyraz bardzo łagodny, niemal ubłogosławienia.
W pokoju panowała cisza, cisza dokoła....
To, co otaczało staruszkę, harmonizowało z tém piękném zjawiskiem. Niewielki o dwóch oknach na ogród wychodzących gabinet, ciemno-zielono obity, pomimo téj barwy wyglądał na mieszkanie spokoju i dostatku.... Na ścianach wisiało kilka obrazów, których ramy tylko złocone połyskiwały w cieniu; na kominie, w którym ogień był przygasł, stał piękny zegar bronzowy ze świecznikami, w kącie szafa z książkami, sofa i stół pełny niewieścich gracików.... Wszystek sprzęt był w jednym stylu trochę nie nowym, ale wytwornym i smakownym. Pod jedném z okien stały wazony z kwiatami, bukiet na stole i mniejszy na tym, przy którym siedziała staruszka. Łagodna woń tych miłych gości rozchodziła się po pokoju....
Ciemnieć już zaczynało dobrze, gdy powolne, mierzone kroki słyszeć się dały w stronie drzwi głównych; staruszka zwróciła nieco głowę nie zmieniając postawy, i czekała. Drzwi się otwarły ostróżnie....
— Lambert! odezwała się cicho siedząca w oknie.
— Cóż mama tak siedzi po ciemku? rzekł wchodzący.
— Używam, jak widzisz, téj szaréj godziny, która mojemu wiekowi miłą jest, bo i on sam szarą życia godziną!
Westchnęła i uśmiechnęła się razem....
Służący wszedł w téj chwili niosąc lampę, i postawił ją na stole przed kanapą. Staruszka wstała od okna, i gdy się wyprostowała, postrzedz było można, iż wiek, który nie odjął wdzięku jéj twarzy, nie pozbawił jéj też postawy wspaniałéj, ruchów swobodnych. Szła ku siedzeniu wyprostowana, żywo dosyć i nie okazując znużenia.
W mężczyźnie, na którego światło lampy padało, choćby jéj był nie nazwał matką, w rysach pięknéj jego twarzy, tym samym jéj wyrazie poważnym, rozumnym a łagodnym — łatwo poznać było syna nietylko ze krwi, ale z ducha. Piękność jego tylko była w całym blasku, gdy twarz matki miała starte jéj a niezatarte ślady. Hrabia Lambert jak ona ubrany był smakownie a bez wymusu, skromnie, z tą elegancyą, któréj się nikt nie uczy, kto jéj we krwi nie ma.
W oczach i na czole przy spokoju i rozumie, więcéj było życia i ognia, niż w twarzy staruszki, któréj ogólne piętno więcéj męzkiego miało wyrazu.
— Zkąd wracasz? zapytała, matka siadając na kanapie....
— Byłem w mieście — odezwał się zabierając miejsce przy niéj w krześle....
To mówiąc, spuścił głowę, ręce wyciągnięte złożył i zacisnął, i — zdawało się, że z umysłu dał tę krótką odpowiedź. Oczy matki chciały wyciągnąć coś więcéj.
— Cóż bo milczysz, ty mój kochany pessymisto? zapytała cicho...
— A! bo doprawdy mówić nie mam czego, a wiecznie się skarżyć, to tak nie męzka, wstydliwa rzecz.
— Nawet przed matką? przerwała.
— Szczególniéj przed matką, która te skargi zawsze powtarzane umie już na pamięć, i zamiast współczuć z niemi, syna może o słabość obwiniać — dodał hr. Lambert.
Staruszka wciąż się uśmiechała.
— Gdyby skargi i żale, poczęła — były egoistyczne... matkaby może nie pobłażała im; ale ty bolejesz nie nad sobą....
Po krótkiém milczeniu dodała:
— Nowego powodu nie miałeś do ubolewania?
Lambert ruszył ramionami.
— Ciągle się je spotyka, rzekł, — nie nowe one są swą treścią, ale pod tysiącem postaci uderzają ciągle....
Zamilkli nieco; staruszka ręką sięgnęła po robotę, którą z sobą od okna przyniosła, i zwolna rozplątywać ją zaczęła, mówiąc powoli:
— Tobie bo, mój Lambercie, po powrocie do kraju, wszystko jakoś czarném się wydaje; czasem trochę mam na sumieniu te przedłużone podróże. Popsuły ci wzrok może.
— Chyba mi go poprawiły, kochana mamo, odparł żywo syn. Widzę jaśniéj, widzę lepiéj, mając skalę do porównań. Niestety! jesteśmy bardzo nizko....
— Tak, ale nie jestże to nam wspólném z innemi krajami, w których...
— W których, podchwycił hrabia, trafiają się wyjątki kubek w kubek takie, jak u nas reguła i powszechność!
— Pessymista! powtórzyła staruszka — a gdyby tak nawet było, tém piękniejsze masz zadanie.
Hr. Lambert wstał i zaczął się przechadzać po pokoju....
— Zadanie, na moje, bardzo skromnych wymiarów, barki, tak olbrzymie, że bez zarozumiałości występnéj, brać się go na nie nie godzi. Nie ma o czém mówić, mamo kochana. Ze mnie dosyć będzie, zaprawdę, gdy ja sam nie ulegnę zarazie....
— Lamciu! zbyteczna skromność — przerwała matka.... zbytnia obawa. Ja się nie lękam dla ciebie zarazy, a mam nadzieję owszem, iż swym przykładem...
Śmiejąc się przyszedł syn ucałować ręce matki.
— Kochana mamo, rzekł — nie psujże swojego jedynaczka!! Najlepiéj zaś, nie mówmy o tych zadaniach wielkich, i zapomnijmy o nich...
Potarł czoło...
— Gdzie byłeś? spytała matka.
Lambert się zarumienił.
— Nie potrzebuję odpowiedzi, widzę już po rumieńcu — dodała staruszka. Byłeś u hrabiny Julii.
— Byłem — rzekł krótko Lambert — niestety! byłem!
— Dla czegoż, niestety? czy nie miałeś szczęścia oglądać oblicza pięknéj Elizy?
— Owszem! i to szczęście wywołało wykrzyknik.
— Miałażby dziś być mniéj uroczo piękną? pytała matka.
— Niestety! piękną była, zachwycającą, anielską, mówił Lambert, a widok jéj duszę mi przepełnił goryczą i smutkiem.
A — bo nie ma na świecie widoku boleśniejszego nad taką piękność anielską połączoną z taką płochością, z taką... nicością, z takiemi pojęciami...
Zamilkli oboje; staruszka patrzała na robotę, Lambert się przechadzał i wzdychał.
— Przypomnij sobie, proszę cię, odezwała się z wolna matka — com ci mówiła o hrabinie Julii i jéj córce, gdyś się tam wybierał ze mną, zobaczywszy ją z daleka? Zachwyciła cię naówczas w istocie prześliczną twarzyczką — nie chciałeś wierzyć, gdym mówiła, że ta maseczka tak anielsko piękna jest malowaną laleczką... Stare to a niezmiernie prawdziwe przysłowie, które się powtarza we wszystkich językach, że jabłko pada niedaleko od jabłoni. Mogłaż ta biedna Julia zrobić co innego z córki nad istotę na wzór i podobieństwo swoje? A krew, a prawo dziedzictwa, wpływ towarzystwa i atmosfera...?
— To prawda! stokroć prawda! przerwał gorąco Lambert; a jednak chciałoby się patrząc na nią, uwierzyć, że dla tego ślicznego stworzenia Pan Bóg uczynił wyjątek...
— Jesteś bo formalnie zakochany — łagodnie wtrąciła matka i
— Lękam się tego — rzekł Lambert otwarcie.
— Coż dopiero ja? zawołała matka... Śliczna Eliza, przy całym swym posagu, imieniu, piękności, byłaby dla ciebie i dla domu — klęską, nieszczęściem...
— Czy mama sądzi, że wpływ mężczyzny, do któregoby się mogła przywiązać, nie zmieniłby jéj, nie rozbudził, nie...?
— Wpływ męża, mój drogi, musiałby walczyć z daleko dawniejsze mającym prawa wpływem matki, rzekła staruszka.. Dodaj do tego, że mąż prowadziłby właśnie w tę stronę, dokąd iść i przykro, trudno, a matka w kwiatki, wonie i śmiechy.
— To prawda! westchnął Lambert... Próżno się łudzić... niestety!
Rozmowa zdała się wyczerpaną, gdy hrabina odezwała się głosem weselszym:
— Nie pytam cię, jak byłeś przyjęty?
— Dosyć uprzejmie i dobrze, odparł Lambert, z jakimś wstrętem wstrząsając ramionami.
Staruszka miała na ustach jakieś pytanie, i zamilkła wracając do swéj roboty.
Zastałeś tam kogo? przebąknęła cicho.
— Byłoby niesłychaną rzeczą, żeby w godzinie przyjęcia u hr. Julii salon kiedy był pusty... odpowiedział Lambert. Znalazłem już tam pięknego Zdzisia, a przesunęli się późniéj: pachnący Roman, dowcipny Jeremi, elegancki Tadzio... Przyznam się mamie, że może zapominam o kim, bo... byłem w jakimś humorze, roztargniony.
— Mów: zazdrosny!
— Ale, nie! przerwał syn; o pięknego Zdzisia szepleniącego tak przyjemnie, wstydby mi było być zazdrosnym, inni zaś, mama się domyśli, wszyscy otaczali tron królowéj, to jest hrabiny Julii, która nawet obok córki tak była świeżą, piękną, wydawała się młodą, błyszczała dowcipem i zdolnością, że oprócz mnie może, wszystkich zachwycała. Jeden Zdziś z blizka, a ja trochę z daleka, zostaliśmy wierni Elizie, za co zdawała się być nam wdzięczną.
— Był sam hrabia Ludwik? zapytała matka.
— Nadszedł gdyśmy się już rozchodzili, dowiedziawszy się, że panie wyjeżdżać mają, mówił Lambert. Przeleciał jak błyskawica, mając widać za system, nigdy żonie w jéj chwilach rozrywki nie przeszkadzać... Małżeństwo dziwnie zgodne i przykładne, pomimo że najzupełniéj sobie obce, bo każde z nich ma własny dwór, swoich przyjaciół i przyjaciółki, gusta...
— A! wiem! przerwała hrabina. Z nieprzykładnych małżeństw jest to najprzykładniejsze... przynajmniéj pozór zupełnéj harmonii zachować umieją...
— Hrabia jechał na polowanie — rzekł Lambert, ona — nie wiem...
— Będą na balu u Leonowstwa?
— Tak sądzę, odezwał się syn — chociaż nie pytałem.
— A ty?
— Ja, choćbym nie rad, pokazać się muszę, westchnął Lambert. Mama także?
— Ale, nie, nie! przeprosisz, żem chora... Znudziłabym się śmiertelnie.
Miała mówić staruszka, gdy służący wszedł i oznajmił przybycie pułkownika Leliwy... Usłyszawszy nazwisko, ruszył się śpiesznie naprzód młody hrabia, a wstająca z kanapy hrabina matka dała znak ręką, że nadejdzie.
Drzwi boczne z gabinetu, przez parę pokojów mniejszych prowadziły do salonu, w którym się już lampa paliła i ogień na kominie. Przed nim stał, z kapeluszem w ręku, człowiek nie młody, z krótko postrzyżonemi włosami siwemi, jeżącemi mu się na głowie jak szczotka. Suchy, wyprostowany, chudy, twarz miał długą, wyrazistą, niegdyś piękną, dziś tylko dziwnie energiczną. Ogromne czoło nadawało jéj przy równie przedłużonéj brodzie i śpiczastym nosie, charakter jakiś niemal karykaturalny, choć rysy były czyste i miały ten styl, który dystynkcyą się zowie... Pułkownik był ubrany starannie, prawie za młodo na swój wiek, który do lat sześćdziesięciu zbliżać się musiał. Żywo przystąpił do hrabiego Lamberta; podali sobie ręce. Powitanie w kilku słowach zabrzmiało francuzczyzną, przybyły bowiem należał i do téj epoki, i do téj sfery, która tym tylko językiem swobodnie się wyrażać umie.
— Z rana rozminęliśmy się, rzekł prędko bardzo i dosyć niewyraźnie, jakby się czegoś śpieszył (był to jego obyczaj); niezmiernie żałowałem...
Lambert się skłonił.
— Jako stary przyjaciel domu — mówił ciągle pędząc i łykając na pół wyrazy pułkownik — mogę otwarcie ci powiedzieć, kochany hrabio, że czynisz sensacyę! Słowo daję, nie przesadzam, ogromną sensacyę. Te panie są zachwycone...
— Jakie panie? zapytał Lambert.
— Wszystkie w ogóle, co do jednéj, ciągnął daléj pułkownik — chórem głoszą twe pochwały.
Uśmiechnął się młody hrabia.
— Nie zasłużyłem, rzekł sucho, bo nie miałem jeszcze czasu nawet dać się poznać...
— Ba! ba! ba! podchwycił gość — te panie!! Nikt lepiéj i trafniéj nad nie ludzi nie poznaje z powierzchowności. Słowo daję! mnie się zdaje, że one taki mają instykt przedziwny, że cnotyby odgadły z rękawiczki!
Pułkownik sam się rozśmiał ze swego dowcipu, co zmusiło słuchacza, do lekkiego także uśmiechu sympatyi...
— Właśnie przybyłem, mówił ciągle gość, pocierając niekiedy krótko ostrzyżone włosy — aby hrabinie winszować. Sukces ogromny...
Hrabia się skłonił chłodno.
— Niewielką wagę, za małą, zdajesz się przywiązywać do niego, rzekł pułkownik... Być może, iż masz prawo być trudnym, nie przeczę; lecz niemała to rzecz, gdy się występując na świat, pozyszcze od razu dobrą opinię! To niezmiernie ułatwia dalszą drogę...
Spojrzał na słuchającego i zwolna położył dłoń na jego ręce..
— Kochany hrabio — dodał... jedno ci tylko mają do zarzucenia, że z Anglii przywiozłeś z sobą trochę spleenu czy zbytniego chłodu. Hę?
— Zdaje mi się, że ja z tym chłodem wyjechałem, rzekł Lambert spokojnie.
— Trzeba być młodym! rozśmiał się pułkownik.
W téj chwili nadeszła hrabina, witając dosyć uprzejmie pułkownika, który z nadzwyczajną attencyą przeprowadzał ją do kanapy...
— Dziękuję ci, panie pułkowniku, że nie zapominasz o nas! odezwała się.
— Ja? o państwie? Toćby to był grzech śmiertelny! mówił gość w ciągłych ukłonach. Mam ten zaszczyt, żem nieboszczyka hrabiego był wiernym sługą, i cześć, jaką dla niego miałem, przeniosłem na dostojną małżonkę, a przyjaźń na syna.
Hrabina uśmiechając się dziękowała, pułkownik siadał już przy niéj. Lambert stanął w niejakiém oddaleniu.
— Cóż nowego? zapytała gospodyni.
— Nowin mnóztwo, ale z niemi, począł pułkownik, musiał mnie hr. Lambert uprzedzić.
— O! nie lękaj się o to — przerwała śmiejąc się staruszka. Lambert bywa tak roztargniony, iż nietylko nie słyszy nic, ale nawet nie widzi co się w koło dzieje...
— Czy roztargniony — odezwał się Leliwa — czy mniéj sobie waży te nasze powszednie sprawy... Tymczasem drobne, maluteczkie rzeczy, często bywają... pełne znaczenia!
Gospodyni spojrzała, wzrokiem wywołując dalsze zwierzenia.
Leliwa pochylił się jéj do ucha i żywo coś szeptać zaczął.
— To chyba potwarz! zawołała hrabina...
Si non e vero...
— Nawet nie ben trovato! ruszając ramionami dodała staruszka.
Lambert siadł na nieco odsuniętém krześle...
Poufna rozmowa z pułkownikiem przedłużała się, gdy do salonu bocznemi drzwiami wsunęła się cicho, jakby bojaźliwie, panna słusznego wzrostu, bardzo skromnie ubrana, w sukni pod szyję, we włosach gładko przyczesanych, z twarzyczką piękną, ale jak marmur bezkrwistą i bladą, w któréj oczy czarne tém silniéj połyskiwały. Twarz to była tajemnicza, sfinksa zamkniętego w sobie i jakby strwożonego, aby kto z niego nie dobył słowa zagadki jego życia...
Idąc zdawała się chcieć przesunąć niepostrzeżona, niesłyszana, oczyma przelękłemi badała wszystkich jak nieprzyjaciół. Coś dziwnie trwożnego czy pokornie dumnego w niéj było... Pomimo bladości marmurowéj i zatrwożenia, panna była piękna i chwytająca oczy swą oryginalną pięknością, któréj charakteru dodawały włosy kruczéj czarności w ogromnych splotach ukrywające główkę nieco pochyloną, jakby pod ich ciężarem się uginała.
Hrabina spojrzała na nią.
— Anielciu! herbata! odezwała się...
Szeptem niedosłyszanym dała odpowiedź kłaniając się pułkownikowi. Prześliznęła się potem jak cień po salonie, i cicho znikła we drzwiach do jadalni wiodących...
Hr. Lambert zdawał się nie widzieć nawet, gdy się tak przemykała dyskretnie.
— Hrabia był dziś u pani Julii — odezwał się pułkownik — nie prawdaż? to... nieśmiertelna piękność i młodość?? Nie może nietylko podstarzeć, ale jest jeszcze młodziuteńką.
Staruszka się uśmiechnęła trochę ironicznie.
— Niestety! rzekła — ma metrykę żywą przy sobie...
— A cóż nasz hrabia mówi o téj metryce? spoglądając na niego bystro, zawołał Leliwa...
— Mówię tylko to co wszyscy — odparł młody hrabia: że jest — bardzo piękną.
— Żywy obraz matki gdy ten wiek miała — począł pułkownik, — z tym dodatkiem, że wyrazu niewinności anielskiéj, téj — candeur... jaką ma hr. Eliza, tamta, trochę trzpiotowata i figlarna zawsze, nigdy nie posiadała. Doskonale pamiętam ją panienką!!
— Wzdychałeś do niéj?
— Ilu nas było, wszyscy! Któż do niéj nie wzdychał? z kogo się ona nie śmiała? mówił Leliwa — ale była bon enfant.
Staruszka milczała, gość mówił coraz się unosząc więcéj i śpiesząc mocniéj.
— Ja przypominam sobie jéj babkę... (hr. Elizy s’entend), — i ta była równie piękna, równie żywa.
— I równie... płocha? bardzo cicho szepnęła staruszka, głowę podnosząc i zwracając się do pułkownika.
— Równie... zachwycająca, dodał żywo pułkownik, jakby zapytania nie słyszał lub nie zrozumiał. Osobliwa rzecz — wtrącił po chwilce, nadając wielkie znaczenie swemu postrzeżeniu — babka zachowała swą piękność i — towarzyskie przymioty do późnéj starości. Guwernerowie wnuków jeszcze się w niéj kochali... Toż samo zdaje się hrabina Julia odziedziczyła.
— Ale ta wcale nie jest jeszcze tak... tak w latach? odezwała się hrabina.
— Za pozwoleniem pani, przerwał z pośpiechem pułkownik: miała lat dwadzieścia gdy za mąż poszła, wiemy rok urodzenia hrabianki Elizy, zatém...
— Jesteś niegrzeczny, mój pułkowniku — rozśmiała się staruszka, — bo któż kobietom liczy lata, póki, jak ja, nie dojdą siwych włosów...
Gość skłonił się pociesznie, jakby się przyznawał do winy, i potarł tylko szorstkie swe włosy.
W czasie téj rozmowy Lambert, mało się jéj przysłuchując, zdawał się własnemi zajęty myślami. Kiedy niekiedy wejrzenie matki od roboty się podnosiło na niego, badało go i smutne wracało znowu do niéj.
Kamerdyner wchodził mając oznajmić, że podano herbatę, gdy za nim wsunął się do salonu młody mężczyzna, bojaźliwego jakiegoś ułożenia, dziewczęcéj skromności, ruchów nieśmiałych, zarumieniony — i u progu już zakłopotał się widocznie jak się ma znaleźć, kogo witać wprzódy, czy Lamberta, który siedział bliżéj, czy hrabinę, któréj wiek i powaga dawały pierwszeństwo.
Ubrany niepokaźnie, tak, że strój, zresztą najściśléj przyzwoity do salonu w godzinie poobiedniéj, mógł naprowadzić na wniosek, iż nowy gość ubogim być musiał; zresztą wydawał się mile i sympatycznie. Blond włosy bez pretensyi ułożone, przygładzone, otaczały czoło dosyć szerokie i wyniosłe, rzymski nos, niebieskie wypukłe oko, usta skromnie zaciśnięte, młodzieńczą twarz czyniły miłą. Brakło jéj charakteru wybitnego, może nie dla tego, że go mieć nie mogła, lecz że się z nim wydawać nie chciała...
Z powierzchowności można go było wziąć zarówno za nauczyciela jakiegoś kunsztu, za jednego z tych nielicznych artystów, którzy pokorą pokrywają dumę, lub za wiejskiego obywatela.
Lambert zobaczywszy wchodzącego, ruszył zaraz ku niemu, i z wielką uprzejmością witać go zaczął. Choć gość był bardzo młodym jeszcze, bo nie zdawał się mieć nad lat dwadzieścia kilka, z pewném poszanowaniem dla niego wstał spostrzegłszy go pułkownik, podniosła się na powitanie hrabina i z widoczną życzliwością rękę ku niemu wyciągnęła.
Obcy byłby się zdziwił słysząc, że temu niepozornemu i tak nieśmiałemu człowieczkowi, dano tytuł książęcy. Ponieważ drzwi już stały otworem do sąsiedniego jadalnego pokoju, w którym owa blada panna Aniela krzątała się około herbaty, — hrabina zapraszając gości za sobą, posunęła się naprzód, a że książę zatrzymał się nieco z Lambertem coś mówiąc po cichu, pułkownik skorzystał z tego i pociągnął za gospodynią domu...
Pokój jadalny, do którego się przeniosło towarzystwo, jak salon, jak gabinet, jak wszystko w tym domu pańskim a skromnym, był nie świetny, ani uderzający, lecz starą poświadczający zamożność i nie zbyt gorączkowe ubieganie się za elegancyą modną. Sprzęty kosztowne i piękne nie były świeże, wiele z nich widocznie pochodziło z bardzo dawnych czasów; ale z temi się nie potrzebowano chwalić, jak to gdzieindziéj bywa, posługiwano się niemi, nie przywiązując zbytniéj wagi do ich świadectwa o zamożności spadkowéj rodziny, którego ona nie potrzebowała...
Stół, przy którym pierwsze miejsce zajęła gospodyni, obok niéj opróżnione krzesełko panny Anieli, zasiedli pułkownik, książę Adam i Lambert. Rozmowa mniéj teraz jeszcze się wiodła swobodnie niż przedtém, co łatwo się dało wytłómaczyć przytomnością milczącéj i jak cień przesuwającéj się panny Anieli i nieśmiałego księcia.
Mówiono o rzeczach ogólnych, które mało kogo obchodzić mogły, dających się bez wywołania draźliwości potrącać i zbywać powszedniemi słowy, nie dobywając ani uczucia, ani myśli z tych, co się niemi zabawiali jak w wolanta. Każdy rzucał swe słówko, odbijał delikatnie rzucone naprzeciw siebie, i gra ta towarzyska szła wybornie. Nawet nawykły do popisów z ostrym dowcipem pułkownik brał w niéj udział zastosowując się do ogólnego tonu. Nikogo to nie bawiło może, ale milczeć nie wypadało, rozmowa do herbaty tak była nieodzownie potrzebna jak sucharek i śmietanka...
Szczególniéj książę czynił widoczne wysiłki, aby nie dać przelecieć żadnemu słowu skierowanemu w jego stronę, nie podniosłszy go, by nie uchybić nikomu i dowieść nadzwyczajnéj, trochę może przesadzonéj grzeczności dla wszystkich....
Drugą oryginalną postacią przy herbacie była owa panna Aniela, starająca się być niepostrzeżoną, niewidoczną, i niechcącą należeć do towarzystwa. Napróżno hrabina kilka razy to zapytaniami głośnemi, to wezwaniem ku sobie, to przypomnieniem, że herbata stygnie, usiłowała ją wciągnąć w to zaczarowane koło, od którego stroniła bojaźliwie. Herbata była dla panny Anieli wybornym pretekstem do pozostania na stronie. Można ją było posądzić o umyślne zabawianie się koło niéj, bo przestawiała na drugim stoliczku filiżanki zupełnie niepotrzebnie, podnosiła nakrywkę imbryczka, brała i rzucała serwetki jakby tylko dla tego, by spóźnić przystąpienia do stołu...
Wśród tych zajęć machinalnych, ręką jakąś niecierpliwą dokonywanych, panna Aniela czarnémi oczyma ukradkiem rzucała na wszystkich, i wejrzenie jéj bystre, przenikające chwytało równie żywo najmniejszą oznakę, jak ucho najcichsze słowo. Nie chciała być osobą swą u tego stołu, lecz myśl jéj krążyła około niego...
Oprócz hrabiny, która się o nią troszczyła i parę razy powoływała, nikt zresztą ani spojrzał na pannę Anielę, bo ukradkowych wejrzeń księcia na nią liczyć niepodobna było... Książę biegał za nią wzrokiem, lecz tak unikał i spotkania się z jéj oczyma, i schwytania na uczynku, iż nikt go pewnie nie wyszpiegował...
Najsilniejszą podporą rozmowy był nieoszacowany pułkownik, mistrz wprawny, umiejący ją zastosować do osób, pory, okoliczności i humoru. Długoletnie doświadczenie na tém polu czyniło go w salonie pożądanym każdéj gospodyni...
Już się prawie herbata kończyć miała, gdy zmuszona wejrzeniem znaczącém hrabiny, panna Aniela zbliżyła się cicho do stolika i filiżanki, starając się wsunąć niepostrzeżona i bardzo pośpiesznie zaczęła pić, nie podnosząc oczu, unikając tego widocznie, aby ktoś się nią nie zajął. Blada jéj piękna twarzyczka bledszą się jeszcze teraz zdała; a ręce, które filiżankę ujęły w piękne długie białe paluszki, drżały jakimś niepokojem... Książę, który parę razy spojrzał w tę stronę, twarzy nawet zwróconéj i pochylonéj nie mógł dostrzedz...
Było we zwyczaju, że po herbacie mężczyźni zostawali na cygarze w pokoju a staruszka odchodziła do salonu. Zaledwie się ona poruszyła, panna Aniela prędko postawiła filiżankę i znikła także w głębi pokoju, wychodząc drugiemi drzwiami... Hrabia Lambert podawał właśnie cygara pułkownikowi i księciu; a kamerdyner zamknął salon za hrabiną. Mężczyźni wygodnie umieścili się w krześle, zapalając puros, których woń rozeszła się po pokoju.
Nazajutrz rano ten sam pułkownik Leliwa, o godzinie wcześniejszéj trochę niż zwykłe hrabiny Julii przyjęcie codziennych gości, przechadzał się po jéj salonie.
Porównanie dwóch tych mieszkań, wczorajszego hrabiny siwowłoséj i dzisiejszego pięknéj Julii, starczyłoby na określenie charakteru dwóch domów wielce różnych od siebie.
Salon hrabiny Julii był prawdziwém pieścidełkiem kobiety, która elegancyi uczyła się w Paryżu, i chciała jeśli nie wyprzedzać modę, przynajmniéj na krok nigdy nie spóźnić się za nią. Świeciło tu, jaśniało, błyszczało wszystko, a było ozdób, cacek i kosztownych sprzęcików do zbytku. Bronzy japońskie, chińska porcelana i lalki, dywany i gobeliny, obrazy nowych mistrzów, cacka od Tahana, albumy kosztowne chwytały za oczy.. Kwiaty stojące przy oknach były jak najrzadsze i najosobliwsze, takie których gdzieindziéj nikt nie widział... Woń, która się rozchodziła po tym przybytku, powietrzna, zaledwie pochwycić się dająca, nieznaną była jakąś i zagadkową. Nic tu pospolitego, powszedniego nie można było spostrzedz wśród téj mnogości fraszek, nic takiego coby się gdzieindziéj znajdowało...
Salon miał pewne piętno oryginalności fantastycznéj, trochę jaskrawéj, nieco wymuszonéj, narzucał się oczom, przypominał obraz Almy Tademy, dekoracyę teatru... ale głównie świadczył o bogactwie czy rozrzutności...
Drogo nabyte skarby te, wystawione na okaz, rzucone były po pańsku prawdziwie, w nieładzie, z pewném zaniedbaniem umyślném, które chciało powiedzieć, że się tych śliczności tak bardzo nie ceni. Atmosfera salonu wiała jakąś zalotnością lekkomyślną, upajała zmysły...
Nic poważniejszego, przypominającego twarde życie rzeczywiste nie miało prawa się tu wcisnąć. Cała sztuka pani domu wysiliła się na to, aby tu o ulicy, o innym świecie, o wszelkim smutku można było zapomnieć. Piękne obrazy wystawiały sceny jakieś nie naszego świata, ideały wschodnich baśni, buduarowe przygody serc otoczonych bronzami, kryształami, jedwabiami jak salon hrabiny Julii.
Pułkownik przeszedł się był parę razy po téj świątyni mody i elegancyi, roztargnioném okiem spoglądając na mało go pono obchodzące fraszki, gdy podniosła się gobelinowa portyera, i hrabina Julia zobaczywszy wprzód Leliwę, wyszła pośpiesznie ku niemu, śliczne jeszcze, pulchniutkie dwie rączki wyciągając do niego, z pewnym rodzajem poufałości serdecznéj, granéj w stylu pańskim, bardzo ładnym, lecz nie wiem czy zdolnym zaufanie obudzić.
Pułkownik jako człowiek nawykły brać za dobrą monetę te okazy zimne uczucia, odpowiedział wnet nastrajając się do wzajemności...
Lecz, spojrzmy na hrabinę Julię. Pułkownik, unoszący się nad tą właściwością krwi, która dawała paniom tym wiekuistą młodość, nic nie przesadzał. Dnia tego przynajmniéj można było, nawet przy światłości dziennéj, nawet z blizka się w nią wpatrując, dać hrabinie... ledwie lat dwadzieścia kilka, to jest o kilkanaście mniéj, niż ich liczyła w istocie... Jeżeli kunszt jaki przyczyniał się do odświeżenia twarzyczki okrąglutkiéj, różowéj, uśmiechającéj się dziecinnemi dołkami około malinowéj buzi — ten był tak skryty tak utajony, że oko najpodejrzliwsze odkryćby jego śladów nie potrafiło... Brunetka, bielutka, rumiana, z oczyma czarnemi, hrabina Julia była odrobineczkę za pulchna może na lata, o których twarz mówiła, ale to czyniło ją dla znawców... ponętniejszą jeszcze. Postać, twarz, ręka, nóżka, wszystko świadczyło o krwi prastaréj i przez pokolenia wypieszczonéj. Kwiatek był oranżeryjny, któryby na wietrze i słocie nie wytrzymał dnia jednego, ale jak przedziwnie rozwinięty, piękny, wonny!!
Co mówiły oczy, trudno było dociec; strzelało z nich bystre pojęcie praktyki życia — może nic więcéj krom sztuki płatania figlów i zabawiania się z prawdą, z fałszem, jak kotek z kłębuszkiem. Cała z resztą śliczna pani przypominała pieszczoną koteczkę, któréj miała ruchy mięciuchne, łagodne a straszne... Rączka nawet biała i pulchna, uzbrojona była w opalowe pazurki długie i ostre — a jak wypielęgnowane!
To cudo ubrane było na rano w suknię czarną, z ozdobami szkarłatnemi, jaskrawo i śmiało a szeroko rozrzuconemi po niéj. Na palcach prawéj ręki świeciły turkusy olbrzymie i brylanty. Nóżka w rannym trzewiczku szytym ponsowo i ustrojonym jak kolebka dzieciny wysuwała się jak na pokusę z pod sukni... Każdy ruch był obrachowany, nie dla starego pułkownika pewnie, lecz żeby wprawy nie tracić i być zawsze sous les armes.
Żywo zbliżyła się do gościa, główkę nieco wychyliwszy ku niemu...
— A cóż, kochany pułkowniku? odezwała się głosem, w którym jakby nałóg wesołego śmiechu przebijał się intonacyą. Byłeś wczoraj?
Rozmowa toczyła się francuszczyzną, kiedy niekiedy wyrazami pospolitéj mowy przeplataną.
— Naturalnie, żem był — rzekł Leliwa zajmując miejsce przy kanapie, na którą z gracyą rzuciła się hrabina, — byłem i starałem się jeśli nie wybadać, to wyrozumieć. Hrabina wiesz, że ja tam jestem uważany jako przyjaciel domu, bo nieboszczyk mnie kochał i stara hrabina jest mi bardzo życzliwą. Zdaje mi się, że mnie tam mają za zupełnie nieszkodliwego, starego próżniaka... który resztki życia stara się znośnie przepędzić.
— Więc cóż? niecierpliwie przerwała hrabina Julia...
— Nie powinienem się mylić, dodał Leliwa: Lambert jest — zakochany, lecz...
— Co za „lecz!“ to wybornie, ja tego właśnie chcę — zawołała hrabina — tego mi potrzeba... Niech tylko zakochany będzie, reszta przyjdzie sama z siebie. Wierz mi, pułkowniku, w Elizie bezkarnie się zakochać nie można.
— Spodziewam się! potwierdził pułkownik — lecz, ja powtarzam, lecz — potrzeba znać Lamberta...
— A! mój Boże! żwawo i gorąco poczęła hrabina: niech sobie będzie kim, czém chce, jest mężczyzną młodym, ma w sobie krew... gdy się zakocha.
Z lekka uderzyła w ręce i zamilkła. Pułkownik milczał też, i dawszy się wysłowić gorączce téj, zaczął powoli:
— Pozwoli mi hrabina mówić?
Głową dano mu znak przyzwalający...
— Lambert jest istotnie wyjątkowym... Wiele wziął po matce, nic prawie po ojcu, który był serdecznie dobrym i miękkim człowiekiem. Stara hrabina dała mu swą energię i ten pogląd na świat, pojęcie życia, jakże to mam nazwać? purytańskie, spartańskie, pedantyczne... surowe... Pobyt za granicą zamiast go ożywić, zdaje się, że go jeszcze ostudził...
Hrabina Julia lekko podźwignęła białemi ramionami.
— Kochany pułkowniku, rzekła zniżając głos: — Wszystko to co mówisz, interesuje więcéj Elizkę moją, niż mnie. To jéj rzecz będzie dać sobie z nim rady; a że ma instynkt przedziwny, wolę wielką i piękna jest jak anioł, a on zakochanym będzie długo jeśli nie zawsze... kwestya to rozstrzygniętą.... Mnie zaś, otwarcie ci mówię, bo dla ciebie sekretów nie chcę mieć, mnie o to idzie, aby za niego wydać Elizę; no i wydać ją rychło.
Uśmiechnął się pułkownik, zarumieniła hrabina, i mówiła żywo, chcąc zatrzeć wrażenie to, iż nie rada była, że ją odgadnięto.
— Rychło, proszę cię, dla tego, że się lękam, aby kto inny mniéj dla nas stosowny nie zbliżył się i nie zbałamucił mi, nie jéj, ale mojego męża. Z tym, choćbym w końcu postawiła na swojém, wolę uniknąć walki...
Lambert bo, przyznam ci się, jest moim ideałem dla Elizy. Rodzina, imię, położenie w świecie — nic nie zostawiają do życzenia. Majątek bardzo znaczny i — nadzieje piękne! On, ze wszech miar dystyngowany, przystojny, powiedziałabym, że piękny, ale się zaraz uśmiechniesz! No! tak! mam do niego słabość. Rozum, charakter, temperament! nic do zarzucenia...
Westchnęła i chusteczkę batystową niecierpliwie szarpać zaczęła.
— Pani mi pozwoli powiedzieć słówko! odezwał się pułkownik, który już ledwie długie milczenie mógł wytrzymać. Ideały! ideały! na... kochanków są rzeczą śliczną, na mężów niebezpieczną. Jest to zawsze deser życia, a podstawą obiadu i losu musi być prozaiczna sztuka mięsa. Jeśli chce pani szczęścia hrabianki Elizy, nie ideał jéj dać trzeba, ale jak najułomniejszą istotę, nad którąby zapanowała...
— Nie rozumiem cię — przerwała rzucając się na kanapce hrabina; — masz więc taką opinię o Elizie, że ona nad nim zapanować nie potrafi? Kochany pułkowniku, dodała rączkę kładąc na jego rękach — rozum, takt, cnota, energia, stoicyzm, purytanizm, filozofia, wszystko co chcesz ustępują przed uśmiechem i pieszczotą ukochanéj! Największych mędrców piękna, a obdarzona pewnym instynktem kobieta, mieć będzie pod nogami. Rozum, energię, wszystko mieć może ten ktoś dla drugich; dla niéj oszaleje i wyrzecze się wszystkiego...
Pułkownik pochylił głowę; nie śmiał zaprzeczać aksyomatowi widocznie wyciągniętemu z życia.
— O! nie mamy się co kłopotać o przyszłość Elizy — dodała hrabina. Nad wiek swój jest wykształcona, obdarzona takim taktem...
Powiesz mi, że to moja jedynaczka, i dla tego ja ją tak wielbię. Otóż nie. Śmiało na wszelkiebym ją wystawiła próby, tak cudowny ma instynkt... Dziś, żaden z was jéj nie potrafi ocenić; zobaczysz — kiedyś! zobaczysz!
Szczebiocząc pochyliła się do pułkownika.
— Jakby to... przyśpieszyć? jakby go zmusić, aby nie zwlekał? W mojéj głowie wszystko już ułożone. Wiesz, ja nawykłam do tego, że się musi dziać co chcę, po mojéj woli... Jesteśmy w październiku — tak? myślałam, że — podpomógłszy nieznacznie, dałoby się to skleić do karnawału, po Wielkiéjnocy ślub... a ja... jabym...
Spuściła oczy. Pułkownik dodał cicho:
— Hrabinaby chciała wyjechać do Szwajcaryi...
Gospodyni dała mu małego klapsa, przestał mówić.
Vous n’y allez pas de main morte! dodał poczekawszy nieco. Ja, choć wierzę, że czego chce kobieta Bóg tego chce także, nie wiem, nie wiem prawdziwie czy się tak uda popędzić. Mamy do czynienia nietylko z bardzo chłodnym i rozważnym Lambertem, ale z niezmiernie surową mamą, która....
— A! nie mów mi o téj mamie! przerwała hrabina. Cała moja nadzieja, że my matki zawsze w końcu dajemy się dzieciom zwyciężać. Stara, nieznośna, pedantyczna, nadęta, przesadzona ze swą cnotą... o któréjby dużo mówić można...
Ostatnie słowa szepnęła cicho; pułkownik podniósł głowę zdziwiony, odpowiedziała mu uśmiechem tylko.
— Stara, kończyła hrabina, nie lubiła mnie nigdy. Przyznam ci się, j’étais piquèe, starałam się ją zdobyć, popełniłam nawet parę... obrzydliwości, uniżałam się — nic to nie pomogło... Zostałyśmy na pozór bardzo mile i serdecznie; ale ja! ja w niéj czuję nieprzyjaciółkę!
— Ja zaś sądzę, że tak znowu dalece... aż nieprzyjaciółkę!... przerwał Leliwa.
— A! u mnie tak: kto nie jest ze mną, jest przeciwko mnie!
— No — radźże mi, ciągnęła nie ustając na chwilę hrabina, — radź, dopóki jesteśmy sami. Na męża nic a nic rachować nie mogę. Znasz go: jest obojętny na wszystko, zajęty sobą i swojemi metresami, polowaniem, końmi...
Ruszyła ramionami...
— Kroku nie zrobi — mówiła daléj. Wiem, że życzyłby sobie Lamberta, pochlebiałby mu allians, ale postarać się o to!! Allez y voir! Wszystko spada na mnie!
— Nie ma innego sposobu, tylko go zapraszać, a — po staremu, no — zazdrość obudzić!
— A — fe! fe! przerwała gospodyni... to środek nie na niego. Mógłby ustąpić prędzéj... Elizie nie potrzebuję nawet dawać wskazówek! jak sobie ma z nim postępować... takt ma, powtarzam ci — cudowny! Trzeba, byś ją widział przy nim...
— Więc najwłaściwiéj zostawić to pannie Elizie — rzekł Leliwa; — a jakże jest dla niego usposobiona?
Oczy czarne hrabiny zaśmiały się.
— A! powiadam ci, to dziecię to duma moja! W jéj wieku ten spokój, ta rozwaga, to panowanie nad sobą! powiadam ci — cudowne! Nie mam potrzeby lękać się o żadne trzpiotowstwo, o żadną słabostkę...
Lambert się jéj podobał. Być może, iż go pokocha, ale ona serca tak nie rzuci na losy... Mówię ci — takt nad wiek... Mężczyźni ją bawią, hołdy jéj pochlebiają, — ale słabości nigdy żadnéj. Im kto się w niéj goręcéj kocha, tém ona zimniejsza...
Pułkownik słuchał nie śmiejąc się już odezwać; wiedział, że przeczyć byłoby napróżno, a ostrzegać nadaremnie.
— Więc, mój pułkowniku, zakończyła hrabina Julia — zwierzyłam ci się jako przyjacielowi; rachuję na pomoc twoją... Bądź czynny, daj mi dowód, że mi życzysz dobrze... A! ja tego tak pragnę, jak może nigdy nic nie żądałam w życiu...
— Może być pani pewną, rzekł Leliwa, iż rzucę się na — niepodobieństwo, byle jéj służyć.
Podała mu rękę hrabina, którą pułkownik z trochę śmieszném uczuciem i rozrzewnieniem do ust przyłożył...
— Na dziś nie mam już więcéj nic do powiedzenia, rzekł głosem cichszym, — prócz że mimo wstrętu, trzeba się zbliżyć do staréj...
— Któż tam ma wpływ na nią? odezwała się hrabina Julia. Słyszałam, mówiono mi, nie wiem czy prawda, ma tam być w domu jakaś daleka kuzynka, panna, która się rzadko kiedy pokazuje... jakaś istota zagadkowa... Powiadają, że hrabina ją kocha, i że ta ma na nią wpływ wielki.
— Panna Aniela Siennicka? podchwycił zamyślony stary, gładząc włosy siwe. O wpływie jéj nie wiem, bo w ogóle nie jestem skłonny do przypuszczenia, by kto na hrabinę mógł wpływ jaki wywierać. Panna Aniela w istocie gra tam rolę cichą i skromną, nie wiem czym głos jéj słyszał, i czy dwa razy straszne czarne jéj oczy spotkałem... Istota jakaś bojaźliwa... dumna... nie wiem...
— W istocie nie wiesz nic, zaczęła uśmiechając się hrabina — nic a nic. To potęga jakaś ta panna Aniela. Ona jedna ma tam wpływ i władzę. Ma być przesadnie skromna, dzika, nieprzystępna...
Schyliła się do ucha Leliwie.
— Posądzają ją, że się kocha w Lambercie, że...
Pułkownik począł trząść głową.
— To plotki! zawołał.
— Hrabina jest tak surowa, rzekł Leliwa, że najmniejszy pozór starczyłby do pozbycia się jéj z domu.
— O! ja wiele, wiele wiem! szeptała daléj hrabina Julia. — Panna ta ma brata, zupełnie do niéj niepodobnego... Chłopak wychowany staraniem i kosztem hrabiny, zepsuty, choruje na paniczyka, siostrę martwi i rujnuje, ale ta jest, słyszę, ślepo do niego przywiązana. Chłopak bardzo niegłupi... Przez niego, pochlebiając mu nieco, możnaby się czegoś dowiedzieć, wybadać...
— Siennicki? powtórzył parę razy pułkownik — gdzież to się obraca? bo hrabina wszystko musisz wiedzieć!
— Niestety! obraca się to na bruku naszym. Ma jakieś miejsce gdzieś w biurze, nie wiele go pilnuje, stara się wcisnąć w lepsze towarzystwa, choć mu na to środków braknie. Mąż mój go parę razy spotkał na polowaniu — ale ma wstręt do niego. Pod pozorem kuzynowstwa z hrabiami jest w pretensyach do towarzystwa... Gdybyś go na jaki wieczór mały, gdy u mnie nikogo nie będzie, przyprowadził...
— Ale ja go nie znam tak dalece, żem o jego egzystencyi nie wiedział! rozśmiał się pułkownik.
— To się go postarasz poznać...
Hrabina miała mówić daléj, gdy drzwi bocznego pokoju się uchyliły, i twarz mężczyzny średnich lat, resztkami dawnéj piękności i młodości wątpliwéj świecąca, wygolona świeżo, uśmiechnięta, ukazała się z nich.
— Nie przeszkadzam?
Był to hrabia mąż, wedle zwyczaju swego, faisant acte de présence, meldujący się na chwilę. Hrabia Ludwik, którego zwano w poufałych kołach l’Eternel, dla tego, że jak żona, miał do młodości niewyczerpanéj pretensye, zaprezentował się z żywością młodzieńczą, trochę nadrabianą.
Pułkownik wstał go witać.
— Cóż to, madame Julie, jak widzę, na konferencyi ze starym pułkownikiem? Wolno wiedzieć coście uradzili?
— A! gdybyś ty, kochany Ludwiku, chciał należeć do narady i do naszéj sprawy!
— Nie — nie! nie! w sprawy kobiece się nie mieszam. Umywam od nich ręce! rzekł hrabia. Jestem najmocniéj przekonany, że za moją panią (tu ją w rączkę pocałował galancko) — wyrażając się po ekonomsku, sianobym woził.... Ale — o cóż idzie?
Pani Julia nie odpowiedziała, pułkownik zbywał go uśmiechem, nie wiedząc czy zdradzić wolno.
— Mogę wiedzieć? powtórzył hrabia.
Żona szepnęła mu coś na ucho, zrobił minę osobliwą, niedowierzającą.
— Przedewszystkiém — rzekł po namyśle — nie trzeba się w żadnym razie kompromittować. To rzecz główna. Ta kochana Lizia, znajdzie sobie...
— A! przepraszam cię, drugiego takiego...
Hrabia
się skrzywił.
— Nie rozumiem — to jakieś zaślepienie! rzekł. Bardzo go cenię, ale coś niesmaczniejszego nad ten klejnot — trudno mi sobie wyobrazić...
Spojrzał na zegarek, było mu pilno... Z lekka, w powietrzu pocałował żonę w czoło, ścisnął rękę jéj i pułkownika, i nócąc coś wyszedł z salonu, w chwili właśnie, gdy bardzo powolnym, mierzonym kroczkiem osoby, która nie widzi powodu, aby się do czego bądź w święcie śpieszyć potrzebowała — weszła innemi drzwiami hrabianka Eliza.
Wiemy już przez pułkownika, że była podobną do matki. Podobieństwo w istocie było uderzające, nie takie jednak, by znawca fizyognomij ludzkich, te dwie twarzyczki pokrewne sobie położył w jednym rzędzie, odrachowując różnicę charakteru, jaką wiek z sobą przynosi.
Twarz hrabianki miała więcéj dumy, pewności siebie, wiary w swe bóztwo, egoizmu, zuchwalstwa. Oczy patrzały wyzywając losy i naigrawając się z nich. Prawda, że przedziwna jéj piękność, jeszcze bardziéj wyszlachetnione niż matki rysy, nieposzlakowanéj czystości profil, doskonałość kształtów — czyniły ją królową. Twarz przytém miała, pomimo młodości wielkiéj, taką zmienność wyrazu, posłuszną każdemu drgnieniu woli, iż nim doszła do gościa i matki, pod wrażeniami wewnętrznemi trzy razy się przeobraziła... Było coś strasznego w tém kameleoństwie przedwczesném...
Pułkownikowi skinęła główką protekcyonalnie, wiedząc, iż uszczęśliwienie go jedném wejrzeniem było z jéj strony niewysłowioném dobrodziejstwem; matce się uśmiechnęła; obejrzała się po pustym salonie.
— Jak to? dotąd nikogo szepnęła.
— Czy — spodziewałaś się kogo? odparła matka.
— Ale mój Boże! wszystkich! zawołała Eliza.
Mówiła to z przekonaniem, że świat służyć jéj był powinien, i — jakby posłuszni woli pani, w istocie zjawili się też we drzwiach — piękny Zdziś i pachnący Roman...
Tych dwóch typów salonowych nie wiem czy warto dotykać, tak w jednéj formie są one odlane wszystkie... Możnaby ich i wielką liczbę pokrewnych im, za rodzonych wziąć braci.
Piękny Zdziś był w istocie chłopiec śliczny, lecz za nadto o tém wiedział; pachnący Roman, którego twarzyczka nie miała regularności rysów pierwszego, jeszcze z większą pretensyą do elegancyi był ubrany. Na obu twarzach śmiał się ten wyraz nijaki dobrego towarzystwa, po za którym niepodobna odgadnąć, czy kryje geniusz, głupotę czy mierność.
Jeszcze się nie mieli czasu przywitać i złożyć hołdu dwom pięknościom, gdy nadszedł elegancki Tadzio, kropla, w kroplę do pierwszych podobny, tylko więcéj od nich sobą zajęty... Wszyscy trzéj stali jeszcze poczynając rozmowę o niczém, preludyami wesołemi o tém samém, gdy się zjawił dowcipny Jeremi. Ten był cokolwiek od poprzedzających go typów odmienny. Twarz jego promieniała zarozumiałością, oczy tryskały żądzą popisu nienasyconą.
Wszedł niosąc już na ustach przygotowany dowcip, który obudził wnet śmiech wesoły gospodyni, oklask pułkownika i skrzywioną minką był powitany przez hrabiankę Elizę.
Dowcipny Jeremi, najbogatszy z nich wszystkich, dla kogo tu właściwie przychodził, było nierozwiązaną zagadką. Siadywał godzinami na cichéj rozmowie z hrabiną, która dla niego miała szczególne względy. Był to jéj ulubieniec.
Zalecał się hr. Elizie, ale do téj mniéj miał szczęścia, pozwalała sobie nie smakować w jego dowcipie. Czasem jednak przychodziła jéj fantazya zawracać mu głowę, co się jéj udawało, a gdy dokonała łatwego zwycięztwa, ze wzgardą odwracała się od niego.
Z matką nie mogły się w zdaniach o nim pogodzić.
Pułkownik chwilkę jeszcze poświęcał pannie Elizie, która dlań była dosyć łaskawa, ale traktowała go z góry, po angielsku się nieznacznie wysunął z salonu. Był jeszcze w sieni, gdy dowcipny Jeremi rzucił za nim petardę swojego dowcipu.
Być bardzo może, iż śmiech, którym ją przyjęto, jeśli go pułkownik usłyszał, zrozumiany był przez niego... Hrabina rozśmiawszy się, z lekka zaczęła stawać w obronie przyjaciela domu...
— Ale on bo jest przyjacielem wszystkich domów, gdzie się dobrze jada, rzekł bezlitośny Jeremi. Nie powiem, ażeby był pasorzytem, bo nie potrzebuje cudzych obiadów, jest to tylko fantazya. Natura ciągnie wilka do lasu. Urodził się na pasorzyta, los dał mu chleb, karmi się cudzém przez amatorstwo.
— Pułkownik zasługuje na szacunek... przerwała pani domu.
— A i najzupełniéj, rzekł Jeremi. Słabości budzą politowanie, nie odejmując szacunku należnego. Cóż biedny człowiek ma robić opuszczony przez żonę, która go znać nie chce, a przez nią związany z tém towarzystwem, które się stało dla niego potrzebą?...
— Żona się z nim nie rozstała prawnie, wtrąciła hrabina — ale dla słabego zdrowia musi bawić we Włoszech... Widują się z sobą i są dobrze...
— Tem lepiéj, że z sobą nie żyją! — dodał Jeremi... Pułkownik zresztą jest tak nam wszystkim potrzebny, tak miły, tak w stosunkach pewny, iż ja go passyami kocham. Sam pierwszy...
— I dla tego sobie tu z niego żartujesz, dodał przez zęby piękny Zdziś.
Korzystając z wolnéj chwili, elegancki Tadzio stał przed panną Elizą i zdawał się prześliczny swój paryzki ubiór ranny chcieć jéj ze wszech stron dać admirować. Hrabianka go mierzyła oczyma ironicznemi, bez sympatyi, ale i bez wstrętu.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.