<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Ciche wody
Tom I
Wydawca Józef Zawadzki
Data wyd. 1881
Druk Józef Zawadzki
Miejsce wyd. Wilno
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Pokój zajmowany przez pannę Anielę Siennicką, znajdował się w tym samym korytarzu pałacowym, na który wychodziły mieszkania zajmowane przez starą hrabinę. Potrzebowała mieć ją blizko siebie, bo ją kochała, a całe niewieście gospodarstwo domu pod jéj zarządem było.
Dwoje tych sierot Siennickich, krewnych dosyć dalekich saméj pani, wzięła była ona niegdyś na wychowanie. Chłopiec, niezmiernie zdolny, pomimo że się dobrze uczył, wyszedł, jakeśmy słyszeli, na wątpliwego co najmniéj eleganta, pozłacanego młodzieńca, który zdawał się mieć przyszłość smutną przed sobą. Tak o nim sądzono z daleka.
Panna Aniela, otrzymawszy wychowanie również staranne, wzięta została przez hrabinę do towarzystwa. Nie chcąc jednak być bezczynną, ani na łasce, sama dobrowolnie wzięła na siebie obowiązki gospodarskie, a towarzystwa salonowego unikała. W charakterze jéj było wiele niepotrzebnéj dumy, za którą karciła ją łagodnie hrabina, kochając bardzo, lecz nie sprzeciwiała się postanowieniu.
Wszyscy domowi wiedzieli dobrze, w jakiém była zachowaniu u staréj pani, i szanowali ją, na co z innych względów zasługiwała.
Życie tego ubogiego dziewczęcia, rzuconego w dom pański i nawykającego mimowolnie do wygód i zbytku bez troski, mogłoby je popsuć i wpłynąć smutnie na przyszłość, gdyby panna Aniela nie była wyższą nad wszystko, co ją otaczało. Za wczasu zrozumiała swe położenie i połączone z niém niebezpieczeństwo. Można powiedzieć, że żyła w téj atmosferze prawie nią nie oddychając, odosabniając się, nie chcąc się wcielić do tego świata, który uznawała za obcy sobie. Piękna, wykształcona, spokrewniona z pańskim domem, kochana przez hrabinę, która pragnęła się zająć jéj losem, panna Aniela łatwo mogła marzyć o bardzo świetnem małżeństwie — lecz wzdrygała się na samą myśl jego, nie mając nic oprócz swego ubóztwa i dumy w posagu.
W pałacu obawiano się jéj może więcéj niż kochano ją, choć była dobrą i uprzejmą — nazywano ją dumną, bo ani wyższym, ani niższym spoufalać się z sobą nie dawała. Oprócz staréj hrabiny nie znał jéj bliżéj nikt, unikała wszystkich. Znaczniejszą część dnia spędzała w swoich dwóch pokoikach nad robotą lub nad książką.
Dwa te pokoiki, urządzone prawie ubogo, w których stare pamiątki sierocego domku główne zajmowały miejsca, w pałacu hrabiów były prawie anomalią jakąś. Aniela pozbierała tu resztki rodzicielskiego mienia, nie mające innéj wartości nad tę, że do nich życie ich dawne przylgnęło... Skromna stara komoda stojąca między oknami, należała niegdyś do jéj matki, krucyfiks na niéj przypominał pokój ojca... Zachowały się tu po nim nawet skrzypce, laska, a po matce tamburek, złożony teraz przy łóżku. Takich niezrozumiałych dla obcych, bez wartości rzeczywistéj, rzeczy starych, pełno też było po kątkach. Żadnych wytworniejszych sprzętów, któremiby ją była hrabina rada obdarzać, nie przyjmowała panna Aniela, chcąc mieć zawsze w pamięci swoje ubóztwo... Strój jéj był też zawsze aż do przesady niekosztowny i niepokaźny o tyle, o ile do salonu pańskiego dał się uczynić jak najprostszym.
Hrabina zwała to czasem przesadą i dzieciństwem, lecz słabostce swojéj ulubienicy ulegała. Powolne i bardzo zręczne staranie o to, ażeby ją z pańskim światem przejednać i wcielić do niego, dotąd się zupełnie nie powodziło.
Rozmowna gdy była sam na sam z hrabiną, panna Aniela z gośćmi jéj stawała się milczącą, i z musu tylko dawała się wciągnąć do nic nieznaczącéj rozmowy. Zupełnie odmiennego temperamentu i charakteru był brat jéj, młody Siennicki, któremu wiele w początkach przebaczano dla siostry, ale w końcu musiano się go pozbyć z domu i zmusić do myślenia o sobie. Po kilkakroć dawana pomoc, ratowanie w położeniach przykrych, jakie własną winą na siebie ściągał, tak go uzuchwalały, że w końcu hrabina, dla jego własnego dobra, wyrzec się go musiała. Chciała nakłonić i Anielę, aby zerwała czasowo z bratem, a przynajmniéj wyzyskiwać mu się nie dawała, lecz to przechodziło siły przywiązanéj siostry. Stosunki więc między rodzeństwem zostały na dawnéj stopie, chociaż pan Adolf Siennicki, u hrabiny już bywać nie miał prawa, a Lambert zaledwie go z dala witał...
Surowy ten wyrok ściągnął na siebie Siennicki własną winą, niewdzięcznością i zuchwalstwem. Równie dumny jak siostra, lecz inaczéj pojmując obowiązki téj dumy, pan Adolf przed bogatymi krewnymi uniżyć się nie chciał, choć względem nich zawinił wiele.
Panna Aniela siedziała po obiedzie u okna, korzystając z resztki światłości dnia jesiennego, schylona nad książką, gdy poznała w przedpokoju chód brata. Zerwała się natychmiast, pośpieszając na jego spotkanie.
Pan Adolf wszedł powoli, dopiero w pokoju zdejmując kapelusz, i z cygarem w ustach, choć wiedział, że siostra tego karczemnego obyczaju nie znosiła.
Był to, smutno wyznać po tém cośmy o nim mówili, chłopak bardzo ładny i ujmującéj powierzchowności. Słusznego wzrostu, brunet, trochę blady jak siostra, z temi samemi oczyma czarnemi, które u niego miały na przemiany wyraz przymilający się, szyderski i zuchwały, pan Adolf miał powierzchowność młodego panicza, swobodę ruchów arystokratyczną, a razem rubaszną. Strój świeży, lecz zaniedbany, dowodził, że mu nie szło wcale o potrzebną ubogiemu oszczędność. Wychodzący z dobrego obiadu wśród wesołych koleżków dziedzic wielkich dóbr, przyszły spadkobierca milionów, nie inaczéjby wyglądał nad tego kancellistę, który żył długami, pożyczkami, kosztem cudzym i ofiarami siostry...
Przywitanie ze strony jéj było, po piérwszém spojrzeniu na niego, trwożliwe, z jego strony poufałe i lekceważące...
— Widzisz, że nie zapominam o tobie, rzekł rzucając się na krzesło, do stojącéj przed sobą siostry — choć, doprawdy, każda wizyta w tym pałacu krew we mnie burzy i kosztuje mnie wiele.
Aniela nie odpowiedziała.
— Szczęściem, ciągnął młodzik wyciągając się na siedzeniu i rzucając cygaro na podłogę — nie spotkałem ani Spartańczyka Lamberta w dziedzińcu, ani świętéj matrony w korytarzu!
Na twarz Anieli wystąpił rumieniec oburzenia.
— Dolciu! zawołała żywo: jeszcze cię raz proszę — takich wyrażeń przy mnie sobie nie pozwalaj. Wiesz ileśmy im winni, ty zwłaszcza, i jakeś im się wypłacił... To się nie godzi.
Odstąpiła krok w tył.
— Cóż tak osobliwego dla nas zrobili? odparł Adolf — spełnili obowiązek względem familii, obawiając się, aby ich nie potępiła opinia... Chcieli za to uczynić nas niewolnikami i sługami, na co ja przynajmniéj zgodzić się nie mogę. Przy kolosalnym majątku, okruszyny, któremi nas pożywili, cóż to ma za znaczenie? Daj ty mi pokój z nimi. To są egoiści, stworzenia zimne...
Siostra zaczęła się po pokoju przechadzać, a pan Adolf widząc, że często bardzo powtarzanych skarg jego słuchać nie chce, ziewnął szeroko.
— Słuchaj-no Nielko — rzekł z innego tonu — ja potrzebuję pieniędzy...
— Zkądże ja ci ich wezmę? zapytała trochę niecierpliwie siostra.
— Zkąd? z kassy hrabiny — odparł Adolf — wiem, że ją masz w rozporządzeniu. Ty nie potrzebujesz pieniędzy, a za twoje służby przecie ci się należą?
Aniela założywszy ręce na piersi, słuchała milcząc i mierząc go oczyma.
— Zresztą, dodał brat, weź zkąd chcesz, mam długi, mam weksle, a do kozy iść nie czuję ochoty...
I na to nie otrzymał odpowiedzi.
— Cóż? jeszcze mam u Żydów pożyczać, wypraszać u znajomych? alboż ty mi nie możesz pomódz?
Zamilkł spoglądając ostro na siostrę, któréj twarzyczka przybierała wyraz oburzenia.
— Dolciu! zawołała energicznie — pieniędzy ci nie dam; moją powolnością i ofiarami wprowadziłam cię na zgubną drogę. Ty mnie zabijesz! Jakże ci nie wstyd żyć cudzym kosztem, żebraniną? Nie czujesz że ty jak cię to poniża!
Adolf się uśmiechnął.
— E! słuchaj-no ty, Nielka: ja to wszystko sto razy już słyszałem; przestań raz dawać mi z trojnoga te nauki moralne. Ja chcę żyć i mam do tego prawo!..
Niechby mnie byli zostawili w ubóztwie, możebym się był nauczył skąpić, — nagle rzucili mnie wśród drogi, odmawiając wszystkiego, z tą lichą posadą kancelisty z parą tysięcy złotych! Dawaj sobie rady! Mogli byli i powinni zapewnić mi lepszy los. U nich rządca bierze dwadzieścia tysięcy pensyi; oni na fraszki tracą tyle, ile mnieby na uczciwe utrzymanie stało!!
— Dolciu! co pleciesz! przerwała siostra — jakie oni mają obowiązki obdarzać próżniaka? To, co zrobili dla nas, to z łaski; winieneś i za to wdzięczność.
— Wiem, wiem, wtrącił Adolf, powinienem teraz żyć o suchym Chlebie, pracować, myśleć o sobie i tam daléj, et caetera!! Szkoda, że mnie Pan Bóg do tego nie stworzył!...
Dasz mi ty pieniędzy czy nie?... dokończył Adolf.
— Nie, bo ich nie mam, odpowiedziała Aniela — dosyć tego.
— Zatém, choćbym teraz w błoto wpadł po szyję, ratować mnie już nie będziesz? spytał Adolf.
— Ale pókiż ty zawsze ratować się każesz drugim? zawołała Aniela. — Dolciu! przecie masz nadto rozsądku, ażebyś nie widział ohydy tego, co robisz?
— Powiadam ci, żem nie przyszedł po nauki moralne, ale po pieniądze. Dasz czy nie?
Aniela z gniewu, troski, niepokoju — rozpłakała się. Łzy były całą jéj odpowiedzią. Pan Adolf zobaczywszy je, już musiał być pewien, że otrzyma po co przyszedł; twarz mu się nachmurzona wypogodziła.
— No, wypłacz się, dodał szydersko, i weź kluczyk od biurka. Potrzebuję dla wykupienia się z kozy pięćset złotych, o resztę już się postaram. Executez vous de bonne grace. Jeżeli nie masz swoich, pożycz w kassie — to proste jak...
Począł się śmiać. Aniela z płaczem poszła do okna. Robiło się ciemno.
— Czasu nie mam! naglił p. Adolf. Dostąpiłem dziś tego szczęścia, że mnie stary pułkownik sam zaproponował zaprowadzić do ślicznéj hrabiny Julii, w przedwieczornéj godzinie. Ta właśnie nadchodzi. Zaszedłem tylko do ciebie...
Aniela w oknie stojąc płakała jeszcze, ale łzy już osychały, ściągnęły się brwi jéj czarne, nagle poszła do biurka nie mówiąc nic, wydobyła z niego kilka papierków i z powagą zbliżyła się do brata.
— Słuchaj Adolfie — odezwała się głosem surowym, — ostatni raz chcę cię ratować. Masz oto ten pieniądz, na który nie pracowałeś, który w sposób niegodny wydzierasz siostrze... Klnę się ci uroczyście, na ten krzyż co stał u łóżka ojca naszego, na cienie matki mojéj — to pomoc ostatnia! Nie dam więcéj, nie masz przychodzić po co, choćbyś jutro miał iść do więzienia... Pieniądz ten nie zarobiony, przychodzący ci łatwo, czyni cię płochym i gubi. Winnam, żem ci go dawała... To ostatni — idź. Wolę cię nie widzieć nigdy, niż słuchać mówiącego z tym cynizmem obrzydliwym, za który się wstydzę... Nie masz litości nad sobą, nademną, nie masz sromu!!
Gwałtowne te wyrazy, jak się łatwo domyślić można, skończyły się nowym łez wybuchem. Adolf, któremu rzuciła pieniądze, stał zdając się w końcu czuć te słuszne wyrzuty. Pobladł i zachwiał się.
— Nie ja winien jestem — przebąknął — oni winni, co mnie tak opuścili... Ja...
Wchodzący w téj chwili kamerdyner, który wzywał pannę Anielę do hrabiny, zamknął usta zuchwałemu. Wziął za kapelusz i chciał z pożegnaniem zbliżyć się do Anieli, która go z lekka odtrąciła. Ocierała co prędzéj łzy, aby na zawołanie pośpieszyć. Służący zaledwie rzuciwszy okiem na pana Adolfa, już był wyszedł.
— Adolfie! zawołała już śpiesząca do progu Aniela — na rodziców naszych pamięć niepokalaną zaklinam cię — błagam... zmień to postępowanie ohydne... Wstydzę się za ciebie, zabijasz mnie...
Wybiegła nie czekając odpowiedzi. Pan Adolf nałożył kapelusz, schował pieniądze i powoli na korytarz się wysunął.
Z głową spuszczoną szedł jakiś czas, dopóki się na podwórze pałacu nie dostał: tu wróciła mu dawna fantazya, podniósł czoło, poprawił kapelusz, i poświstując wyminął służbę wolnym krokiem idąc ku bramie.
W ulicy, zadumał się znowu — zwolnił kroku wahając się w którą się stronę skieruje, i po krótkim namyśle żywo pośpieszył ku mieszkaniu oczekującego na niego pułkownika.
Leliwa nie był pospolitym pasorzytem arystokratycznych domów, ani biszkopciarzem, jak mówił ś. p. Henryk Rzewuski; nie potrzebował się żywić cudzém, mając dosyć znaczny majątek, którym umiał tak zarządzać, że mimo strat, jakie ponosił w grze namiętnéj w karty, prędzéj rosła jego fortunka, niż się umniejszała. Mieszkał też przy jednéj z piękniejszych ulic Warszawy, w kamienicy bardzo wytwornie na nowo wyrestaurowanéj, ze wszelkim komfortem, jakiego dziś wymagają ludzie lepszego towarzystwa. Wprawdzie zajmował drugie piętro, lecz się tém pocieszał, że w Paryżu i na czwartém bardzo zamożne rodziny się lokują. Pilno się o to starając, aby być w jak najlepszych stosunkach z wielkim światem, pułkownik musiał też sam do jego obyczajów się stosować. Appartament miał acz po kawalerska, ale z wielkim smakiem i dystynkcyą przybrany, lokaja w liberyi — i dawał czasem herbaty, przy których para stolików do kart była de rigueur. Pułkownik nie mógł się nazwać graczem, choć bardzo grywać lubił, nie ogrywał nikogo, a przynajmniéj rzadko mu się trafiało pochwalić znaczniejszą wygraną, często przypłacał swą namiętność....
Karty dla niego stanowiły dobrego tonu rozrywkę, i tak one jak passya do koni, jak niestosowna wiekowi jego płochość i stosunki z pół światem — były zastosowaniem się do obyczajów kółka, do którego koniecznie chciał należeć. Przez żonę, wielkiego rodu, skolligacony z arystokracyą, sam się uważał za jéj członka, i szło mu o to wielce, ażeby bądź co bądź, stał z nią na równi. Miał też prawo zwać spieszczonemi imionami książąt i hrabiów, bywał wszędzie, wciskał się gdzie tylko mógł i okupywał prawo obywatelstwa w tém towarzystwie często dosyć uciążliwemi ofiarami, na które się nie skarżył nigdy. Były to onera status — musiał je dźwigać nie piszcząc...
Takiemu chłopcu zgłodniałemu i żądnemu wdarcia się w te sfery, do których trudno mu było dostąpić, znajomość pułkownika była bardzo szacowną. Leliwa umiał podobnéj młodzieży imponować i obchodził się z nią z poufałością protektorską.
Adolf nie mógł uwierzyć swojemu szczęściu, gdy mu ten wielki człowiek sam, proprio motu zaproponował, iż go do pięknéj hrabiny naprowadzi. Nie mieściło mu się to w głowie, przechodziło najmilsze jego nadzieje. Ginął i topił się w najdzikszych domysłach, wzbijało go to w dumę...
Widział się już w łaskach pięknéj hrabiny Julii, która — nikomu to nie było tajne — dziwne miewała fantazye...
Z bijącém sercem zbliżył się do dzwonka drzwi pułkownika, na których przybita była bronzowa blaszka z napisem:
„Le Colonel Jean de Leliwa...
Lekko dotknął rączki od dzwonka, drzwi się natychmiast otwarły, i z trzeciego pokoju dał się słyszeć głos:
— Pan Siennicki? czekam na niego! idziemy natychmiast, godzina nadchodzi! Hrabina ma tylko chwilę wolną dans l’avent soirée.
Głos się zbliżał, i stary pułkownik nie dając wnijść gościowi swemu do środka, ukazał się w kapeluszu, rękawiczkach i paltocie z futerkiem...
Adolf więc przywitawszy się z nim, zawrócić musiał nazad. Leliwa szepnąwszy coś służącemu, schodził już za nim. Niewiele mówili idąc, gdyż pułkownik miał zwyczaj hygieniczny nierozmawiania na wolném powietrzu... Pałac hrabiny Julii był o kilkaset kroków. Z przedpokoju za danym jakimś czarodziejskim znakiem, otwarto im drzwi do małego saloniku bez oznajmowania.
Mały salonik hrabiny przy jéj buduarze przeznaczony był do przyjmowania tych gości, których albo pokazywać nie chciała, albo się potrzebowała rozmówić z nimi na osobności... Miał on swoje godziny. Czasem zapraszała tu hrabina w godzinie przedwieczornéj, niekiedy w powieczornéj godzinie, rzadko w rannych. Mały, zaciszny, strojny, lecz dla poufałych przeznaczony, odznaczał się szczególniéj rozmaitością siedzeń, krzeseł na kołyskach, pufów, taboretów i wygódek. Tu wisiały i stały portrety i fotografie mnogie. Kwiatów było pełno jak wszędzie. Szafa ślicznie oprawnych książek dawała mu fizyognomię biblioteczki... Na rzeźbionych tych wykwintnie bibliotekach stały biusta i naczynia etruskie...
Stolik, przy którym siedziała hrabina, zarzucony dziennikami i albumami, oświecony już był lampą, okrytą daszkiem nakształt wieńca kwiatów. Światło z pod niego płynęło złagodzone i tajemnicze.
W promieniach jego mdłych, rozlanych twarzyczka gospodyni nabierała nowego, bardziéj melancholicznego wdzięku kobiety niezrozumianéj — trochę nieszczęśliwéj, godnéj najgorętszéj sympatyi.
Czy taką chciała się tego wieczoru pokazać? nie wiemy. Pułkownik wszedł prowadząc za sobą nadrabiającego fantazyą, ale mocno poruszonego młodzieńca.
— Pani hrabina pozwoli mi sobie zaprezentować mego młodego przyjaciela, krewnego i wychowańca hrabiny Laury... pana Siennickiego...
Gospodyni uśmiechnęła się grzecznie.
— Wszystko co z daleka czy z blizka jest w związku z tą rodziną, dla któréj ja mam, mogę powiedzieć, cześć... uwielbienie... jest dla mnie miłą zdobyczą.
Tak mówiła piękna hrabina Julia, mierząc śmiałemi oczyma młodzieńca. Nic nie było dla niéj łatwiejszego nad przeniknienie go na wskroś i odgadnięcie... Adolf miał swój charakter, pragnienia, gniewu na świat, wypisane na czole; namiętności które nim miotały, nie nawykły były się taić. Jednym oka rzutem hrabina go objęła i zrozumiała.
Było to, w razie potrzeby, narzędzie dogodne, ale niebezpieczne... Hrabina Julia takich jednak niebezpieczeństw nie zwykła się była obawiać.
Unikając nieporozumienia, pan Adolf uznał za potrzebne zaraz w początku rozmowy oświadczyć pół żartobliwym tonem, że wprawdzie zaszczycał się dosyć blizkiém pokrewieństwem z hrabiną, że winien jéj był swe wychowanie, lecz że od niejakiego czasu stosunki jego z tym domem były przerwane i siostra tylko wiązała go z nim jeszcze.
— Stało się to, dodał otwarcie — ażeby mnie zmusić do myślenia o sobie i walczenia o byt własnemi siłami.
— A! a! odparła tylko hrabina Julia...
— Stara hrabina, dorzucił pułkownik, ma swe nieubłagane teorye, którym nawet skłonności serca poświęca, bo wiem, że do familii jest bardzo przywiązana.
— I siostra moja zachowała u niéj wielkie względy... dodał Adolf.
— Dawno pan widział siostrę? odezwała się pani Julia. Ja ją niekiedy spotykam u hrabiny osoba śliczna i pełna dystynkcyi...
— Dziś właśnie byłem u niéj, rzekł młodzieniec.
— Zdrowi tam wszyscy?
— Zdrowi, odparł śmiało Adolf.
— Tak mało się gdzie pokazują, mówiła gospodyni — nawet hrabia Lambert...
W małym saloniku zwyczaj był palenia cygaretek; hrabina sama wzięła jedno, i grzecznie poprosiła tych panów, aby palili. Było to jakby znakiem przypuszczenia do bardzo pochlebnéj poufałości.
— Hrabiego Lamberta, ciągnęła daléj hrabina, my tak mało znamy... Od powrótu z zagranicy ledwie się nam pokazał... Czy go podróż zmieniła? Spoważniał bardzo.
— On takim był zawsze, rzekł Adolf, usiłując się zalecić śmiałą odpowiedzią. Dawniéj widywałem go codziennie. Miał zawsze coś angielskiego w sobie, a pobyt w Anglii jeszcze go uczynił — jeśli się tak wyrazić godzi — sztywniejszym, zimniejszym.
— Taki pozorny chłód, przerwała hrabina, często pokrywa właśnie najgorętsze temperamenta.
— Bardzo być może, że i w tym wypadku się to prawdzi, rzekł Adolf. Energii ma wiele, równie jak hrabina.
— Nie przywiózł z sobą jakiego projektu ożenienia? zapytała hrabina śmiejąc się; bo tu u nas głoszą, że jakaś córka lorda...
(Było to zręcznie wsunięte, bo nikt nic podobnego nie głosił.)
— O tém nie słyszałem, mówił Adolf, — i nie chciałbym wierzyć temu. Stara hrabina, do któréj woli we wszystkiém się syn stosuje, bo ją bardzo kocha, nie pozwoliłaby na wybor zaoczny, choć syna kocha także i wieleby dla niego gotowa poświęcić.
— O, kochana hrabina, czcigodna staruszka jest maitresse femme — dodała pani Julia.
Adolf się uśmiechnął dwuznacznie, a pułkownik, któremu już milczenie dłuższe ciążyło, odezwał się:
— Hrabiny energia dotąd na dobre wychodziła zawsze domowi. Pamiętam go za życia nieboszczyka. Była niemal zmuszona wziąć wodze, bo poczciwy hrabia... nadto był dobry i powolny...
— Tego syn po nim nie odziedziczył! wtrącił Adolf.
— Bo we wszystkiém podobny do matki, dołożył Leliwa.
— A! tak! tak! potwierdziła hrabina.
W czasie téj rozmowy, oczy pani domu, zimne umyślnie, spokojne, mierzyły gościa nadzwyczaj śmiało. P. Adolf niekiedy aż spuszczał źrenice, choć na zuchwalstwie mu nie zbywało. Tu jednak — wszystko razem, dom, pani, piękność jéj onieśmielały trochę.
Zręcznie bardzo badać zaczęła hrabina Julia o drobnostki tyczące się gustów, zwyczajów domu, umiejąc utrzymać rozmowę na jednym przedmiocie, nie okazując żeby ją szczególniéj obchodził. Składało się tak samo z siebie, przypadkiem.
Pan Adolf coraz się stał rozmowniejszym, a pułkownik umiał go podpędzać i ośmielać. Ton coraz się weselszym robił, poufalszym. Adolfowi pochlebiało, że się uśmiechano z jego dowcipów, czuł się coraz bardziéj przyswojony... Hrabina, co mu niezmiernie było przyjemnie, stawiła go na stopie równości, obchodziła się z nim jak z człowiekiem swojego świata... Ożywiony wygadał się z wielu drobnostkami, z których pani Julia mogła cenne wnioski wyciągnąć, i dla tego nie dała poznać nawet, jak chciwie je zanotowała.
Minęła tak godzina przedwieczorna, i pułkownik porozumiawszy się oczyma nieznacznie z gospodynią, dla któréj czas nadchodził przejścia do wielkiego salonu, podniósł się biorąc kapelusz.
— Wiemy, że hrabina ma wyjechać — odezwał się, — a zatém czas ją pożegnać...
Ruszył się z żalem wielkim, że go wypędzano z tego raju, pan Adolf... Hrabina rzuciła przy pożegnaniu oprócz wejrzenia dającego do myślenia, grzecznie słówko zapraszające, aby pan Siennicki czasem ją z pułkownikiem odwiedzał. Dotknęło go to, że od pułkownika miał być zawisłym, lecz i tak — wielkie to jeszcze było szczęście.
W ulicy Leliwa śpiesznie go żegnając, uczynił uwagę, że może się do niego dowiedzieć, tak raz w tydzień, w dziesięć dni, to go do hrabiny w godzinie przedwieczornéj zaprowadzi.
Nie był pan Adolf tak dobroduszny, aby w całéj téj manipulacyi nie poczuł czegoś — niezrozumiałego, a mającego pewne znaczenie. Nie był to prosty przypadek, na coś musiał on być tam potrzebny...
Dowiedzieć się o tém od pułkownika nie było nadziei ani sposobu, musiał sobie głowę łamać nad tą zagadką... W świecie, w jakim się obracała hrabina Julia, młodzieży do wyboru, w razie fantazyi, było podostatkiem... Miałżeby czémś nieznaném sobie nad nią być wyższym?
Największa zarozumiałość nie dozwalała tego przypuścić. Pogrążony w myślach powlókł się pan Adolf nawet nie między wesołych kolegów, choć w kieszeni miał pieniądze siostrze wyłudzone, ale do domu...
Domem pana Adolfa był nędzny hotel, do którego się przeniósł niedawno po pewném nieporozumieniu z gospodarzem, u którego lepsze najmował mieszkanie. Miał nadzieję ztąd się wydobyć, sam nie wiedząc dobrze jakich środków ku temu użyje. Piérwszą było rzeczą teraz obmyślić takie zużytkowanie kilkuset złotych tkwiących w kieszeni, aby ich jak najwięcéj pozostało... Długi były doskwierające nie tak jednak pilnie jak wmawiał siostrze, małemi zaliczkami dawały się zaspokoić natarczywości do czasu... Trzeba się było przedewszystkiém o przyzwoitsze starać mieszkanie. Uczuł to najmocniéj wchodząc do pokoiku na trzeciém piętrze, ciasnego i zarzuconego gratami ocalonemi...
Padł na krzesło, rozmyślając może po raz pierwszy od dawna poważniéj nieco nad sobą i czyniąc sobie wyrzuty. Wstęp uzyskany niespodzianie do domu hrabiny wkładał pewne obowiązki...
W tym wypadku tkwiło coś, może ziarno przyszłości...
Spojrzał na zegarek: była godzina właśnie, o któréj mógł odwiedzić jedną z osób, co się przypadkiem wplątały w jego — jeśli nie losy, to bieżące sprawy... Po namyśle, ruszył nazad w ulicę, i śpiesznym krokiem poszedł na jedną z pomniejszych, mało znanych, bocznych, na których się mieszczą średnich klass mieszkańcy, wygnani drożyzną z uprzywilejowanych a lepiéj wybrukowanych...
Po ruchach i chodzie można było poznać, iż pan Adolf miał pewny wstręt do podróży wieczornéj, którą z konieczności przedsiębrał. Stał już przed niewielką kamieniczką, w któréj oknach się świeciło, jedną nogę miał na progu, a wahał się jeszcze.
Przemogła jakaś konieczność.
Wschodki ciasne prowadziły na owe piérwsze piętro... U drzwi paliła się lampka kopcąca na ścianie. Zadzwonił.
Przyszła otworzyć służąca...
Wchodził już, gdy twarz ładna kobieca, ciekawie wyjrzała ku niemu i znikła... W przedpokoju na ścianie wisiało palto męzkie, na które spójrzawszy i ruszywszy ramionami, pan Adolf wszedł z miną tryumfatora...
Salonik był — jak to się często trafia w domach klass średnich — niesmaczno a z pretensyą przyozdobiony... Chciano w nim elegancyi, na którą zdobyć się było niepodobna. Wszystko było co do niéj należy, ale biedne, tandetne i ściągnięte niesmacznie do kupy...
Lampa z zielonym kapturem, na którym do koła czarne djabły tańcowały, stała na stole przy kanapie... Na niéj siedziała dziewczynka mogąca mieć lat sześć lub siedm, zajęta kładzeniem kart na stoliku. Miała pięknie utrefioną główkę i krótkie rękawki u sukienki zbyt dla domu strojnéj.
Za stołem siedział ospowaty, niepiękny, średnich lat mężczyzna w wice-mundurze, zdając się, pomagać dziecku do zabawy. Niemiłych rysów, miał wybitnie urzędniczą postać, oblicze i ruchy. Usta zaciśnięte złośliwie, czoło zmarszczone mówiło o charakterze zgryźliwym, co i płeć żółta, brunatna prawie potwierdzała... Włosy rzadkie w nieładzie rozrzucone były na skroniach.
Naprzeciw niego stała ta sama twarzyczka, która się we drzwiach pokazała, gdy pan Adolf wchodził. Należała ona do młodéj kobiety, mogącéj mieć lat około trzydziestu, z figlarną miną, oczkami czarnemi niewielkiemi, uśmieszkiem złośliwym, rezolutnym wyrazem, ust dosyć szerokich, ale różowych i świeżych. Pani była strojna na głowie we wstęgi i loki bardzo wykwintnie ułożone, w szlafroczek z falbanami i wstęgami, w kołnierzyk mocno zahaftowany... Wejrzeniem powitała śmiałém i wesołém wchodzącego.
— A co to pan tak późno?
— Bo nie mogłem wcześniéj...
— Widzi pan, że pan referent go uprzedził... Adolf ruszył ramionami.
— A! pięknie, pięknie! zaszczebiotała dziewczynka, to tak pan mnie kocha!
Matka uśmiechnąwszy się głośno, poszła ją pocałować, Adolf kwaśno składał kapelusz, referent patrzał nań chmurno.
Jejmość i pan Adolf wymieniali spojrzenia znaczące... Gość siadł u stolika. Gospodyni zajrzała przeze drzwi, dając jakieś rozkazy służącéj. Tymczasem dwaj mężczyźni zmierzyli się oczyma. Wyczytać w nich było można, iż nawzajem mieli wstręt do siebie...
Mała dziewczynka spoglądała to na jednego, to na drugiego, zdając się więcéj mieć sympatyi dla pana Adolfa.
— A pan dziś w biórze nie był? chropawo odezwał się referent.
— Z rana chorowałem na zęby — rzekł Adolf. Nadeszła gospodyni.
— A krople amerykańskie Majewskiego? trzeba było wziąć ich, to jak ręką ujmuje!
I zaśmiała się, bo śmiech był widocznie jednym z jéj środków konwersacyjnych, a ciągnął za sobą i odsłonienie bardzo pięknych zębów białych, które pewnie nigdy żadnych kropel nie potrzebowały.
Referent, jak gdyby towarzystwo pana Adolfa było dla niego nie do zniesienia, poruszył się z miejsca, szukając kapelusza.
— Cóż to? cóż to? zaraz dadzą herbatę i przekąskę! Niech pan nie odchodzi! zawołała piskliwym głosikiem gospodyni. Ale, proszęż pana.
— Słowo daję, że muszę, odezwał się kwaskowato referent, spoglądając na Adolfa z ukosa. Mówiłem pani, że nie mam czasu...
Coś niedosłyszanego szepnęła gospodyni wybierającemu się, ale to go nie powstrzymało... Skłonił się z lekka panu Adolfowi, którego za rękę ciągnęło dziecko, i wyszedł. Gospodyni go przeprowadzała do przedpokoju. Gdy się drzwi za nim zamknęły, pan Adolf trochę pogodniéj spojrzał, ale śmiejąca się gosposia wróciła kwaśna.
— Cóż to? pani gniewa się, widzę, na mnie, żem referenta przepędził? odezwał się Adolf.
— A pewnie! rzekła siadając w krześle gospodyni, i gniewnie poczęła dziecko musztrować. Siedź bo jak się należy, zobaczysz, dostaniesz klapsa...
— Czy i ja także? spytał gość.
— O! i pan! a pewnie, zawołała żywo, ale już się śmiejąc gospodyni...
— Za to, żem referenta przepędził?
— A choćby, bo referent jest człek seryo, a z pana bałamut...
— Tak o mnie pani trzyma?
— Nie inaczéj.
Popatrzali sobie w oczy; kobieta się rozśmiała.
— A ja właśnie przyszedłem z pewnym projektem — rzekł cicho pan Adolf.
Przysunęła się ciekawie do niego, i oczyma go mierząc, nieznacznie uderzyła po ramieniu.
— Basia! odezwała się do dziewczynki siedzącéj na kanapie: idź do Krystyny, niech podaje herbatę.
Tym sposobem pozbyła się niewygodnego świadka... Pan Adolf się przysunął bliżéj i na poręczy krzesła, na którém siedziała, rękę poufale położył.
— No, to gadajże pan kiedy masz co do powiedzenia, rzekła niecierpliwie kobieta. Słucham.
P. Adolf zamyślił się, ułożył twarz poważną, oczom dał wyraz melancholijny, i począł mówić cicho:
— Zdecydowałem się u pani Berty odnająć dwa pokoje — cóż pani na to?
Kręcąc głową popatrzała na niego gosposia.
— Pan Adolf się zdecydował, rzekła — a, to bardzo szczęśliwie; ale ja, wcale nie jestem zdecydowana wynająć mu... Cóż pan na to?
Zarumienił się młodzieniec, a choć chciał wybuchnąć, wstrzymał się.
— Ha! jak się pani podoba — rzekł; — nie — to nie! Trzeba będzie sobie poszukać gdzieindziéj.
Z boku okiem bystrém zmierzyła go pani Berta...
— Słuchaj-no pan — odezwała się, — potrzeba się nam raz rozmówić, jak należy, otwarcie i uczciwie. Nie będę nic w bawełnę obwijała. Pan Adolf jeszcze gdym była rezydentką u pani hrabiny, nim się ze mną mój nieboszczyk ożenił, robiłeś do mnie bardzo słodkie oczy. Temu nie zaprzeczysz.
— Berta też mi gorzkich nie robiła — odparł gniewnie pan Adolf.
— A, tak! zawołała, pokazując piękne białe ząbki kobieta: bo miałam zawsze słabość do tego bałamuta, nicponia! Co prawda to prawda — mówiła daléj — poszłam za mąż za nieboszczyka Rusińskiego, bom wiedziała, że na takiego pana Adolfa nie ma co rachować. Bałamut sobie myślał coś za życia nieboszczyka, przyjaźnił się z nim, przybiegał gdy go nie było, umizgał się potajemnie — i (rozśmiała się) nic nie wskórał. (Tu westchnęła). Umarł mój poczciwy Rusiński, zostałam wdową, pan Adolf tuż, na usługi... Bardzom wdzięczna — ale co pan sobie myślił? że ja dam się tak wziąć jak kuropatewka i potém precz puścić! Ja pana Adolfa bardzo lubię, co prawda to prawda, ale ożenić się pan ze mną nie myślisz, tylko bałamucić, a ja, biedna wdowa, z maleńką sierotką na karku, muszę myśleć nie o romansach, ale o tém, by mieć opiekę i kawałek chleba...
Więc, po szczerości — ciągnęła daléj żwawo — odnająć dwa pokoje? Żeby ludzie gadali na mnie, że mam z panem miłosne konszachty, i żeby na mnie nikt okiem nie rzucił! Nawet ten paskudny referentby nie przyszedł, a ten seryo myśli się żenić.
Adolf milczał; wdowa ciągnęła daléj, ulitowawszy się jego posępnéj minie:
— Nie zapieram się tego, że ja pana bardzo lubię, a i dowody tego miałeś, bom dawała pieniędzy, pożyczała, karmiła, i choć mi było nieraz ciężko, nie poskarżyłam się; a gubić siebie i dziecko dla téj miłości głupiéj — to się nie godzi...
Chcesz się pan żenić? Zgoda, słowo daję, choć jutro do ołtarza, i choćbyśmy nie opływali w dostatkach, choćby przycierpieć przyszło, cóż robić!!..
A no, tak, dla zabawki się panu Adolfowi sakryfikować, tego Berta nie zrobi!..
Masz pan wóz i przewóz. Pokoje odnajmę, ale na zapowiedzi trzeba dać — będzie koniec wszystkiemu!
Gdy to mówiła Berta, ciągle mając na oczach pana Adolfa, ten gryzł usta, czerwieniał i burzył się widocznie.
— Czy już wszystko? zapytał.
— Czekam co pan raczy odpowiedzieć — odezwała się ręce na piersiach zakładając pani Rusińska.
— Żem się i kochał i podkochywał w pani dobrodziejce, a zawsze jéj wiernym był, choć, prócz pary całusów kradzionych nic nigdy nie miałem z tego, rzekł Adolf — to prawda. Kochałem się w pannie, kochałem w mężatce, kocham we wdowie; ale powiedz pani sama, co moje położenie znasz dobrze, czy ja się teraz żenić mogę?
— Teraz? podchwyciła jejmość: a kiedyż pan Adolf będziesz mógł? Teraz nie masz nic oprócz długów, to prawda, ale i sperandy żadnéj, chyba że długów przybędzie jeszcze. Siostra, co do góry nosa tak zadziera, będzie przeszkadzała małżeństwu czy dziś, czy jutro... Hrabina ruszy ramionami... ale się nie wtrąci...
A ja, panu powiem — dodała żywo Berta — bo pan mnie znasz, że jestem otwarta: jakbyś się pan ożenił, najprzód miałbyś już za co ręce zaczepić, bo domek przynajmniéj mam i jest dach nad głową; potém jabym kochając pana mego tak wzięła w ryzę, jak Boga kocham, że musiałbyś mi statkować...
Adolf milczał; ta mówiła daléj coraz bardziéj się zapalając:
— Znam pana może lepiéj niż pan sam siebie, wiem jego wszystkie bałamuctwa, czuję ilebym się nagryzła i napłakała dopókibym z niego porządnego nie zrobiła człowieka: ale — kiedy się kocha to się kocha!...
Co mam się wstydzić! mówię prawdę. Ryzyko wielkie, ale kto nie ryzykuje nie ma nic. Ufam w Panu Bogu miłosiernym, żeby moje poczciwe zamiary pobłogosławił.
Słuchacz milczał. Rusińska dodała:
— Pan wiesz, że mi jesteś miły, chcesz z tego korzystać i znaleść u wdowy chleb gotowy — ale ja się tak bałamucić nie dam. Co nie, to nie. Wybij pan to sobie z głowy. Może nie przystoi kobiecie tak mówić otwarcie do mężczyzny — ale, co mi tam! wdowa jestem... Wolę od razu czystą mieć sprawę...
Stał pan Adolf jak w ziemię wbity, długo milcząc.
— Pani mi nie wierzysz? bąknął.
— Śmiać się trzeba! zawołała Berta. A któżby panu wierzył? Siostra rodzona nie ma w nim ufności i wiary, bałamucisz się pan i puszczasz jak panicz co na miliony czeka, żadnego statku! i chcesz, żeby mu ludzie wierzyli.
— Jednak ja pani dochowałem wiary — mruczał Adolf, — sama pani przyznasz, kochałem ją panną...
— Prawda! nie udało się z panną nic, rachowałeś na mężatkę, że poczciwego safandułę dla ciebie zdradzi, a już na pewno potém wróciłeś do wdowy!
Rozśmiała się...
— Wszystko to bałamuctwo! dodała smutniéj. I to jeszcze panu dodam otwarcie, że referent mi się oświadcza... Pan mnie jesteś miły, ale los Basieczki i mój — droższy jeszcze...
Adolf spokorniał, i może na litość rachować się sposobił. Westchnął, usiadł w krześle, oparł na łokciu, zadumał rozpaczliwie.
— Nie mówmy już o tém — dodał ponuro, — życzę pani szczęścia z referentem...
— Pan dobrze wiesz, że ja go z tym człowiekiem mieć nie będę, przerwała wdowa. Znam go tak dobrze jak pana! Nudziarz jest. Zazdrosny, brzydki... a! co robić, przynajmniéj człek stateczny! Będę spokojną o los mój i Basieńki...
Westchnęła.
— Co robić! taki los Pan Bóg dał — nie wykręcić się z niego...
Popatrzała na Adolfa, który w istocie tragiczną miną mógł litość obudzić, drapował się w nieszczęście swoje.
— Ze mną gorzéj, dodał, bo ja ani pieniędzy nie mam, ani nawet mieszkania porządnego... Pani mi odmawiasz tych dwóch pokojów a mnie na bruk wyrzucą.
— A któż temu winien? odparła wdowa. Niby ja nie znam kieszeni pana Adolfa jak swojéj, ile masz pensyi i co daje panna Aniela? Z tego, gdyby nie romanse za kulisami ze statystkami, gdyby nie Dolina, nie Saskie Kępy, nie surduciki drogie, nie różne bałamuctwa, możnaby się ślicznie utrzymać. Hrabina opuściła pana i hr. Lambert nie pomaga; ale — czemu? bo widzieli, że to wszystko na nic się nie zdało...
— Coś młodości trzeba przebaczyć — mruknął Adolf.
— Widzi pan, że ja przebaczam wszystko, dodała Berta — że chcę jego szczęścia, ale panu takie przy krupniczku domowe szczęście zgrzebne nie smakuje... Napatrzył się pan, nawąchał przysmaków pańskich, myślisz sobie, że jako krewnemu ich, one mu też należą!! To wychowanie hrabskie pana zgubiło.
— To sa ludzie bez serca! egoiści! zawołał Adolf.
— E! eh! przerwała wdowa, robili dla pana i dla siostry co mogli, co byli powinni, a więcéj wymagać, grzech i niewdzięczność! Pan mnie znasz, ja prawdy nie obwijam w bawełnę. Przedemną na nich mówić darmo.
Energiczna Rusińska unosiła się rozprawiając tak, ale — kobiecém litościwém okiem spoglądała na obżałowanego.
— Wstydź bo się pan — dodała — czy to męzka rzecz tak skomleć, na drugich składać swoją biedę, samemu nic nie robić, i manny z nieba czekać? Pfe!!
Ruszyła ramionami.
— Krystyna! zawołała: dawaj herbatę!!
Adolf nie zmienił tragicznéj postawy przy stoliku, a że herbaty nie przynoszono, wdowa miała czas zapytać.
— Ileż tam panu trzeba na najęcie mieszkania?
Obrażony młodzieniec potrząsł głową i nic nie odpowiedział.
Tymczasem mała Basieńka wpadła razem ze starą sługą, niby jéj pomagając do zastawienia herbaty. Niosła miseczkę z sucharkami, z których jeden dogryzała... Wdowa zajęła się zaraz samowarem. P. Adolf siedział zadumany.
Przyniosła mu sama pani Berta filiżankę.
— No — pij pan i rozchmurz się...
— Dobrze pani tak mówić! mruknął Adolf. Mogłabyś mnie pani ocalić, choć na jaki miesiąc dając mieszkanie na dole... Stoi pustką, a i téj łaski się doprosić nie mogę.
— Nie — tego nie uczynię, odrzekła wdowa stanowczo. Nietylko referent by dał za wygrane, ale ludzieby mnie wzięli na języki. Nie mogę...
— Niekoniecznieby o mnie wiedzieć musieli — rzekł Adolf...
Rusińska, która dziecku zawiązywała serwetkę pod szyję, potrzęsła głową.
— Sekretów ja nie lubię — rzekła... To jeszcze gorsze niż co innego... Nie — nie...
Mam w domu ze dwieście złotych; chcesz, to sto złotych dam... Będzie razem już sześćset....
Adolf podniósł głowę.
— Oddam wszystko — odparł, — a teraz i nie wezmę, i nie potrzebuję. Co się ma ze mną stać, niech się stanie!
Wyrzekł te słowa tajemniczo i groźnie, jakby zamierzał spełnić coś strasznego. Na wdowie zrobiło to wrażenie... Aby je powiększyć, pan Adolf wnet jakąś rozpaczliwą wesołość przybrał i począł się uśmiechać...
— Rzecz skończona, rzekł — niech choć ten wieczór ostatni wesoło się spędzi...
Uśmiechnij mi się pani, abym miłe uniósł wspomnienie!
Berta głową pokręciła. Znała w nim komedyanta, ale miała do niego słabość, jak mówiła, i trochę się zatrwożyła.
— Dokądże to pan chcesz unosić wspomnienia? spytała — myślisz się puścić do Ameryki?
— Może, — a pewnie na jakiś inny świat!
Rozśmiał się gorzko i zwrócił do Basieczki.
— Baśku kochana, będziesz ty o mnie pamiętała, gdy starego przyjaciela zabraknie?
Dziecko mające pełne usta bułki i herbaty, skinieniem główki tylko odpowiedziało. Pan Adolf misternie odwrócił rozmowę — i zaczął coś o domu hrabiny.
— Prawda to — zapytała wdowa — co po mieście gadają, że jakoby hr. Lamberta swatano czy on się sam swata do córki hrabiny Julii? do panny Elizy? Pan wiesz, że ja i w tym domu parę lat przebyłam za młodu. Znam go dobrze...
Na wspomnienie hr. Julii Adolf się uśmiechnął znacząco i rzekł tajemniczo:
— Byłem tam dziś z wizytą!
— Gdzie? pan? u hrabiny Julii! krzyknęła śmiejąc się niegrzecznie Berta. Pan? a toż co znaczy?
— Cóż to tak dziwnego? odparł urażony Siennicki.
Rusińska głową potrzęsła i rozśmiała się cicho.
— Wprowadził mnie pułkownik Leliwa — dodał Adolf; hrabina Julia bardzo miła kobieta.
— Gdy chce to aż nadto! rzekła Berta — ho! ho! Nie daj pan sobie jéj głowy zawrócić, bo ona lubi lada komu się tak uśmiechnąć, ażeby potém się z niego śmiać mogła! Ho! ho!
Adolf wyminął odpowiedź i zapytał:
— Pani słyszała, że hr. Lamberta z jéj córką swatają! Mogłożby to być? ogień z wodą?
— Ja to lepiéj wiem od pana, odezwała się wdowa. Hrabina Julia ma projekt ten od dawna i wszystkie sprężyny poruszy, aby Lamberta pociągnąć do córki.
— A stara nasza hrabina mogłaby na to pozwolić? przerwał Adolf. Jeżeli hrabianka Eliza taka piękna i taka kokietka jak matka, nasza stara nigdy na to małżeństwo nie pozwoli. Będzie się i piękności zbytniéj obawiała i obyczajów tego domu. A hr. Elizie wejść do klasztoru tego z wesołego pałacu rodziców...
Wdowa słuchała pijąc herbatę.
— Co pan o tém wszystkiém możesz mówić? rzekła w końcu. Pan ich nie znasz... Hrabianka Eliza! hm! hm! o téj ani z matki, ani z ojca sądzić nie można! To jest zagadka! Co tam w niéj siedzi, jeden Bóg wie. Ja byłam w ich domu, patrzałam na nią codzień, byłam po kobiecemu ciekawą, a — dalibóg jéj nie znam. Więcéj panu powiem: matka ją kocha, a nie wie co w niéj jest! ojciec nie zgadnie... nikt!
— Cóż to, sfinks jakiś, rozśmiał się Adolf.
Rusińska pokiwała głową.
— Panna Eliza, rzekła — więcéj tam w tym domu warta głową i sercem, niż oni wszyscy, a jak się jéj głowa i serce obrócą, Bogu jednemu wiadomo... Żeby Lambert się z nią miał ożenić — nie wierzę — dodała.
Czemu, spytał Adolf.
— Zakochać się może — odparła, ale przeciw woli matki nie pójdzie, a matka, rozumna kobieta... będzie wiedziała jak przeszkodzić. Wręcz nie zabroni... ho! ho!... Zakochać się może — mówiła daléj wdowa — panna piękna jak anioł i gdy zechce! Ale kochać się a żenić, panie Adolfie — to dwie rzeczy różne.
Nieprawdaż? szczerząc ząbki perłowe zapytała Rusińska. Pan to podobno najlepiéj wiesz!
Westchnął pan Adolf...
Po małym przestanku pani Berta wróciła do wizyty swojego faworyta u hr. Julii.
— Powiadasz pan, że pułkownik go zaprowadził do hrabiny? Tak pewnie w przedwieczornéj godzinie, do małego saloniku! Nieprawdaż.
Zaczerwienił się Siennicki.
— Cóżby to znaczyć miało? zapytał.
— Wiadoma rzecz, odparła wdowa. W tym saloniku i o téj godzinie przyjmuje osoby... jéj potrzebne, którychby w wielkim salonie pokazywać nie chciała? Na co pan jéj możesz się przydać?
Rumieniec p. Adolfa śmiech z niéj wywołał. Uderzyła go po ręku.
— Nie sądź pan, jak Boga kocham, szepnęła schylając się, aby to do romansu z nią prowadziło. Jéj romanse wchodzą wielkiemi drzwiami, do paradnego salonu... Ja ją znam na wylot! Do tych fantazyj ona sobie dobiera ludzi z wielkiego co się zowie świata, co ich na seryo nie biorą, a takiego ładnego chłopca kancellisty... ho! ho! nie wzięłaby za nic! Za to panu ręczyć mogę... Za lat dziesięć — nie zaręczam, a teraz!!! Nadto rozumna!... Gdy pojedzie do Włoch dla spoczynku, pociągnie za sobą może, ale takiego co jéj ciężarem się nie stanie, a pomocą być musi...
Zaczęła się śmiać znowu, widząc wielkie pomieszanie Siennickiego.
— Pan jéj na coś jesteś potrzebny — ciągnęła daléj niezmordowana; kombinując wszystko ledwiebym nie sądziła, że to być może w związku z jéj projektami na hr. Lamberta...
Błysnął wejrzeniem dzikiém p. Adolf, na nielitościwie rozczarowującą go kobiecinę.
— Przysięgłabym, że tak jest — dodała wstając od stołu i zabierając filiżankę.
— Basia, patrzaj żebyś z kanapy nie upadła!... Niech tam p. Adolf jéj pilnuje!
Znowu przerwa nastąpiła mała w rozmowie. Siennicki się zadumał. Gryzła go kwestya mieszkania, któréj wedle planu nie mógł przyprowadzić do skutku. Gdy wdowa powróciła z filiżanką do niego, szepnął.
— Jakże? będziesz pani dla mnie nieubłaganą? Choć na miesiąc daj mi się pani schronić, wyniosę się późniéj, słowo daję.
— Ale, ale — odparła wdowa — słowo? czy to ja tych słów nie znam? Przecież przez komornika pana Adolfa wyrzucać nie będę, a że wniosłszy się nie zechcesz się wynosić, to więcéj niż pewna... Ale! ale! Nie mów pan co nieprawda! Panna Aniela wiedziałaby zaraz, że brat jéj u téj przeklętéj kwoki Rusińskiéj zamieszkał, powiedziałaby, że ta go wciągnęła... Za nic w świecie!
Zasępił się pan Adolf...
— Pani litości nie masz nademną!
— Dałbyś pan pokój — wtrąciła Berta — pan wiesz, że mi go żal, że mu dobrze życzę, ale na ten raz... Mniejszaby o mnie, gdybym sama była... (tu pocałowała dziecię) o los Basieczki chodzi. Nie mogę!
Strzelając niby obłąkanemi oczyma wstał p. Adolf, tarł swe piękne czoło i odrzucał czarne włosy.
— Jeszcze słówko — odezwał się — nie prosiłbym i nie poniżał się, ale jestem w położeniu krytyczném. Nie przyjmujesz mnie pani, pozwól mi złożyć moje rzeczy na dole...
Smutnie tym razem rozśmiała się wdowa.
— A do rzeczy tych będziesz pan przychodził — rzekła — trudno tego zabronić!!... Ja i rzeczy, i pana przyjmę, dodała spoglądając na niego, tak, mam nieszczęśliwą słabość dla pana, ale dawaj na zapowiedzi! Zgoda. Będzie bieda, zniosę ją dla niego... Co robić!
— Podała mu rękę. — Siebie i dziecka dla fantazyi uboga kobieta poświęcić nie może. Wielkiéj paniby to uszło, mnie okrzyczą za — nic potém. Nie, panie Adolfie... Podzielę się z tobą czém mam.
— Ja nic nie chcę! zawołał obrażony młodzieniec patetycznie — nic! nic! i żegnam panią.
Wdowa pobladła i zdawała się wahać, szczęściem zawołała na nią Basia, zwróciła się ku dziecku i nie odpowiedziała na pożegnanie tylko głowy skinieniem.
Gdy nieszczęśliwy młodzian, wolnym krokiem, w nadziei, że przywołany być może, kierował się ku przedpokojowi, wesoła wprzódy Rusińska pochylona nad swoją Basieczką, objąwszy ją za szyję rękami, rozpłakała się łzami perlistemi po cichu... Tych łez nie zrozumiało dziecko, nie widział nikt więcéj. Serce się ścisnęło biednéj kobiecie od tego zwycięztwa otrzymanego nad sobą samą. Adolf szedł gniewny niepowodzeniem, rozmaite myśli błąkały mu się po głowie. Była godzina około jedenastéj, gdy się znalazł po cichych uliczkach, z których wychodził, na Krakowskiém Przedmieściu, gdzie jeszcze więcéj życia było. Czuł kilkaset złotych w kieszeni. Na prawo świeciła mu francuzka renomowana wówczas restauracya, nęcąca nietyle doskonałą swą kuchnią, jak połechtaniem próżności, żeby się tam wśród najlepszego pokazać towarzystwa. Sumienie protestowało przeciwko takiemu marnotrawstwu grosza wyżebranego u siostry — lecz, raz jeden, co znaczyło stracić choćby złotych kilkadziesiąt?
Pochlebiało mu bardzo, gdy mógł czasem stanąć tu na równi z bogatą młodzieżą przychodzącą po teatrze na wykwintną wieczerzę... Stał chwilę naprzeciw oświetlonych okien zamyślony, potém pędem wbiegł do salki na dole, w któréj już gwar panował, i ledwie po niéj rzuciwszy okiem, zasiadł przy piérwszym wolnym stoliczku, dysponując sobie kuropatwę pieczoną i pół butelki wina..
Po głosach poznawał w głębi u okrągłego stołu z daleka z nazwisk mu znajomych pięknego Zdzisia, pachnącego Romana, dowcipnego Jeremiego, i eleganckiego Tadzia. Z nimi razem był i stary pułkownik, który przez lornetkę popatrzał na wchodzącego, schował ją do kamizelki, i zamyślił się.
Z widzenia i ci panowie znali Adolfa, jako dalekiego kuzyna hrabiego Lamberta, bo tém tak się on głośno chwalił, iż niepodobna było niewiedzieć o tym jego przymiocie. Wyróżniało go to z tłumu.
Rywale w pałacu hrabiny Julii, tu u okrągłego stołu byli jak najserdeczniejszymi przyjaciołmi.
Dzień to był dla pana Adolfa z pewnych względów szczęśliwy. Najbogatszy z tych młodzieńców, zwany pięknym Zdzisiem, zobaczywszy go i zrekognoskowawszy przez szkiełko, pochylił się ku pułkownikowi.
— Nie mylę się, spytał, śliczną białą ręką w pierścieniach całą nalewając mu kieliszek Johannisbergu, wszak to ten ubogi kuzyn Lamberta?
— Tak, Adolf Siennicki.
— Jak? spytał Zdziś.
Pułkownik wyraźnie powtórzył nazwisko.
— Ten, którego siostra panna Aniela jeździ niekiedy ze starą hrabiną. Dziwny urok ma dla mnie ta panienka...
Leliwa ruszył ramionami i pochylił mu się do ucha.
— A hrabina Julia? a hrabianka Eliza? szepnął stary...
Zdziś ruszył ramionami.
— O! to czysto artystyczna tylko admiracya główki, która mi przypomina coś... Monnę Lizę? nie wiem?
Chciałbym się poznać z tym młodym człowiekiem. Przyzwoity jest?
— Zupełnie! odparł pułkownik — rozgarniony bardzo... lecz, czuję w nim rozpuszczonego nieco!
— A! zachciałeś — rzekł Zdziś!
Gdy wstaniemy od stołu, będziemy się przechadzali po salce, stań u jego stolika — i — z siebie tak, proprio motu, zaprezentuj mi go.
Leliwa kiwnął głową. Przyniesiono kuropatwę i wino. Pan Adolf już zajadał więcéj smakując w towarzystwie, niż w kuropatwie, gdy Leliwa zatrzymał się u jego stolika ze Zdzisiem, i przemówiwszy słów parę, poznajomił tych panów.
Hr. Zdzisław siadł na miejscu opróżnioném naprzeciw Adolfa, od niechcenia tak jakoś, zaczynając rozmowę.
Wielce uszczęśliwiony brat panny Anieli, można sobie wyobrazić jak żwawo i z jakim wysiłkiem dowcipu bawić go się starał. Rozmowa przechodząc różne stadya, potoczyła się na dom hrabiny Laury... o którym bez złośliwości wiele ciekawych rzeczy mógł powiedzieć Adolf, nie dając czuć, że z nim teraz już żadne bliższe nie łączyły go stosunki.
Hr. Zdzisław słuchał go z zajęciem, uprzejmie i wyciągał na coraz nowe opowiadania. Konwersacya ta na uboczu tak się jakoś przeciągnęła, że inni panowie, należący do okrągłego stolika porozchodzili się. Pułkownik się wyniósł. Adolf skończył kuropatwę i wino, a hr. Zdziś siedział jeszcze, wywiadując osobliwie o Lamberta... Wprawdzie znał go dawniéj, ale podróż za granicę znajomość bardzo daleką, prawie zatarła. Zdawał się nim wielce interesować.
Wstał wreszcie hr. Zdziś i tak mu widać usłużny, gadatliwy Adolf przypadł do smaku, że go do swego domu na jutro na obiad zaprosił...
Gdy późniéj rozpłaciwszy się, w najlepszym humorze, winszując sobie pomysłu tego, iż zaszedł do restauracyi, powracał do hoteliku swego p. Adolf, nie mogło to ujść jego baczności, że dwa razy w tym dniu powołany został do dawania informacyj o hr. Lambercie... Zerwane stosunki z tym domem szkodzić mu mogły, postanowił zrobić krok jakiś, aby hr. Lambertowi na nowo stać się znośnym, a przez niego wkupić się znowu — jeśli nie w łaski, to w miłosierdzie staréj hrabiny.
Postanowił rozpocząć od tego, iż nie potrzebuje nic, tylko by z domu wykluczony nie był, że poznawszy swe błędy chce się z nich poprawić i t. p.
Gdy nazajutrz kazał się zameldować do hr. Lamberta, służący mu odpowiedział, że wyjechał na wieś — i — niewiadomo było kiedy powróci.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.