Damy i Huzary/Akt II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Damy i Huzary |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom I |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom I |
Indeks stron |
Fruzia, potém Juzia, Zuzia.
Juziu, Juziu! Zuziu! Juziu, Zuziu!
Czego?
Cóż tam?
Panie się zlękły, Panie chcą zemdleć.
Dla Boga!
Może zemdlały?
Niema gdzie! niema gdzie!
(Major prowadzi Panią Orgonową całkiem na nim wspartą, powoli do jej pokoju; przy niej Zosia, za nią Fruzia. Poczekawszy, Rotmistrz prowadzi podobnież Panią Dyndalską z Juzią; przechodzą do swojego pokoju. Poczekawszy, Porucznik podobnież pannę Anielę, (Grzegorz z drugiej strony, trąba w ręku) i przy drzwiach zostaje. Kapelan na końcu
(słychać w pokojach)
Wody! wody! wody;
Wody! (Grzegorz ku niej biegnie)
Wody! (Grzegorz ku niej biegnie)
Wody! prędzej! (Grzegorz wybiega za nią)
Major, Rotmistrz, Kapelan, Grzegorz.
(Kapelan zawsze w swojém miejscu z założonemi rękoma Grzegorz zadyszany, w głębi)
Ktoby się spodziewał!
Któż to mógł przewidzieć!
Nie trzeba było stawiać pod samém oknem.
Wystrzał był za mocny.
W samej rzeczy, że mocny; któż nabijał?
Grześ.
Troszeczkę, troszeczkę tylko, Panie Majorze.
Troszeczkę! U niego to nic nie znaczy! troszeczkę! Otoż masz, co to troszeczkę narobiło.
Nie byłyby się tak polękły.
Tak, nareszcie może byłaby jedna zemdlała.
Tak jedna, a niech i dwie.
Tak, niech i dwie, ale trzy!
Trzy od razu!
Trzy, trzy od razu!
Posłać po doktora... krew im puścić.
Nim przyjedzie...
Lepiej niech im Grześ krew puści.
Nie uchodzi, nie uchodzi.
(Stojąc prosto przed Majorem). Panie Majorze, podejmuję się.
Nie można.
Ale kiedy umie... sam widziałem... puszczał raz mojemu trębaczowi, jak go koń uderzył... prawda że nie do razu, ale jednak...
Ciż sami i Porucznik.
Przecie nasze damy przyszły do siebie. Pani Orgonowa ma jeszcze tylko spazmatyczne ziewanie.. Pani Dyndalska lekką kolkę... a Panna Aniela cokolwiek dreszczy.
Pan Major nie każe?
Już nie potrzeba. (Grzegorz odchodzi.)
Wszystko ustanie po chwili spoczynku.
Bogu dzięki.
Chodźmy do obiadu.
(wchodzi i dygając przed Majorem).
Moja Pani prosi Pana, abyś Pan kazał, aby konie w stajni nie hałasowały. Bardzo tupają i kichają a to szkodzi nerwom mojej Pani. (odchodzi).
Nerwom szkodzi.
Koniom kazać, aby nie hałasowały. Grzesiu! (Grzegorz wchodzi, Rotmistrz i Major chodzą.) Konie ze stajni wyprowadzić.
Dokąd?
Moja Pani prosi, aby Pan kazał powynosić z domu wszystkie armaty, fuzye i pałasze, bo się lęka nowego przypadku i spać nie może. (Józia odchodzi, chwila milczenia.)
Armaty powynosić.
I pałasze. Grzesiu! (Grzegorz wchodzi) Broń zebrać i na strych wynieść. (Grzegorz odchodzi, Zuzia wchodzi).
(dygając przed Majorem.)
Moja Pani prosi, abyś Pan kazał zakadzić pod oknami, bo proch bardzo śmierdzi, z czego dreszcz się powiększa. (odchodzi, chwila milczenia).
Grzesiu!
Czegoż chcesz? (Grzegorz wchodzi)
Kazać zakadzić.
Na dworze?
Bądźcie zdrowi.
Dokąd?
Jadę.
Nie wytrzymam.
A, to i ja pojadę.
A, to weźcież i mnie z sobą.
Ale, moi Panowie, jakże chcecie same damy zostawić?
One sobie tu poradzą.
Ale one was nie puszczą.
Cicho! (ciszej) Trzeba w sekrecie odjechać.
Trzeba uciec w sekrecie.
Uciekajmy.
Kulbaczcie konie.
Majorze, Rotmistrzu!...
Pst... zbierzmy się...
I w nogi. (odchodzą na palcach do swoich pokojów.)
A to pięknie! Jechać nie mogę... sam nie zostanę... co tu robić?... trzeba przeszkodzić tej ucieczce. Gdybym mógł...
Porucznik, Zofia.
Zofio źle się dzieje.
Cóż takiego?
Major, Rotmistrz i Kapelan, przestraszeni tém co się stało a bojąc się jeszcze bardziej, co ich nadal czeka, ułożyli ucieczkę.
Jakto? chcą odjechać?
Tak jest, tajemnie. Idź, powiedz to matce; tylko nie mów, że wiesz odemnie. Ja także z nimi muszę się wybierać.
Cóż pomoże moja matka?
Już ona sobie poradzi, tylko idź i powiedz.
Major, Rotmistrz, Kapelan wychodzą bardzo ostrożnie, i na palcach powoli postępują; mantelzaczki pod pachą, przy pałaszach. Dają sobie znak, aby być cicho, a zszedłszy się na środku, wychodzą oglądając się i powoli.
Fruzia, a potém Józia i Zuzia przebiegają ze drzwi do drzwi jak w scenie drugiéj).
Orgonowa, Dyndalska, Aniela, Fruzia, Józia, Zuzia.
(chwila milczenia).
Chcą uciekać!
Uciekać!
...ciekać!
Nie puszczać!
Biegaj Dyndalsiu!
Skocz Anielko!
Biegajcie!
Czekajcie!... proście... Major niech tu przyjdzie... Nie odstępujcie go i kroku... biegajcie!
Orgonowa, Dyndalska, Aniela.
Rzecz niesłychana!
Nie do uwierzenia.
Sprawka Panow doradców.
Nie inaczej, samby nie śmiał.
Panu Rotmistrzowi wszystko nie na rękę.
I Kapelanowi.
Ten nic nie znaczy.
Nie wierz temu, siostruniu.
Już ja ci ręczę. On ani pomoże, ani zaszkodzi. Jest, czy go niema, wszystko jedno. Ale ci starzy, ci starzy, jak zaczną ruszać wąsiskami, toby w ogień wlazł jeden za drugim.
Póki będą z sobą, póty próżne nasze starania. My gadamy, gadamy, a Pan kolega kiwnie głową, i jużci po wszystkiemu.
Rotmistrz najstraszniejszy.
Kiedy tak... poświęcę się waszemu dobru: pójdę za niego.
Ależ on ma rozum, kochany aniołku.
A dowcip Waćpani.
Niech się stara mu podobać... albo go podbije, albo go wystraszy; zatém zawsze dobrze.
Chcę wam służyć mimo waszych urągań i zobaczycie, że swego dokażę.
Majora rozczulać.
Nie dać mu odetchnąć.
Kapelana z obydwoma poróżnić.
Ile możności mu dokuczać.
Zręcznie słówko wsunięte, najlepszych często poróżni przyjaciół.
Już ja to biorę na siebie; na waszém świadectwie polegam.
Otóż i Major.
Orgonowa, Dyndalska, Aniela, Major i dziewczęta.
Witamy z podróży. (Major się kłania).
Gdzież się pan brat wybierał?
Chciałem konia przejechać.
Konia przejechać?
Konia przejechać.
Tak, mały spacer zrobić?
I wrócić?
I wrócić.
Prędko?
Tak... to jest... nie wiem... bo to...
Naco to udawać? lepiej prawdę powiedzieć.
Dobrze Waćpani mówisz, nie umiem i nie chcę udawać. (wstają).
Chciałeś nas więc odjechać?
Chciałem.
Same zostawić?
Same zostawić.
Tajemnie?
Bez pożegnania.
Do tego stopnia posunąłeś niegrzeczność.
Mylisz się Waćpani; to nie była niegrzeczność.
Tylko uprzejmość.
Nie inaczej.
Myślałem, że im bezemnie lepiej będzie. Nie umiem, przyznam się, dam przyjmować, i przy najlepszej chęci mógłbym nabroić z niewiadomości wiele złego. Już raz z mojej winy dostałyście mdłości; któż ręczy, że nie pomrzecie jak was jeszcze lepiej uczcić zechcę? Mógłżem zgadnąć, że konie powiększają spazmy, proch dreszcz a pałasze kolki? I mogęż wiedzieć, czego wam trzeba a czego nie trzeba?
Wszystkobyś wiedział, gdybyś był kontent z naszego przybycia. Ale, niestety! siostry kochające cię... siostry dawno cię niewidzące...
Utęsknione brata uściskać...
Mimo wszelkich trudności, wybierają się do ciebie...
W najniegodziwszą drogę...
Ugrzęzłyśmy dwa razy.
(z westchnieniem na stronie.)
Ach, któż was wyciągnął na moją biédę?
Przyjeżdżają zająć się twojém szczęściem...
Troskliwe o twoje dobro...
I tak je przyjmujesz?
Uciekasz od nich.
Bez względu na ich słabe zdrowie...
Nerwy nadwerężone.
Takaż to miłość braterska!
Taka wdzięczność! ach, to boli! (zaczyna płakać).
Ale, moja Pani siostro...
Niewdzięczność, i od brata! (zaczyna płakać).
Ale, Pani siostro...
Odpycha serca nasze! (zaczyna płakać).
Ale moja Panno siostro...
Bądźże tu uczynną; ach! ach!
Ach! ach!
Ach! ach!
Kolki!
Słabo mi.
Spazmy!
Tylko nie mdlejcie, dla Boga! (milczenie). Mdleją; co tu robić? Hej! jest tam kto?... wody! wódki! octu!... czy pogłuchli... Grzesiu! Grzesiu! (wracając się ku nim). Mdleją co robić?... Grzesiu, wystrzel z moździerza! (zrywają się wszystkie).
Nie wystrzel, nie wystrzel!
Dla Boga! nie wystrzel.
Już mi trochę lepiej.
Moje panie siostry, gadajcie, róbcie co chcecie, tylko nie mdlejcie; bo do wszystkich diabłów...
Ach, fi! co za brzydkie słowo!
Widzisz Waćpanna, że ani dam przyjmować, ani z niemi umiem rozmawiać. Jednak co każecie wypełnię, prócz jednego ożenienia; tém służyć nie mogę.
Orgonowa, Major.
Któż Waćpana do ożenienia zmusić może? Kto Waćpana ciągnie do ołtarza? Wszak wszystko od twojej woli zależy i tylko uprzejmości trochę od ciebie żądamy. Bądź z nami dni kilka, wierz, że szczerze radzimy, nie słuchaj kolegów i staraj się poznać Zosię.
Przynajmniej jedno słowo przemów do niej. Dla czegoż tak niemiłosiernie gardzisz tém biedném dziecięciem! Płaczu biedaczka utulić nie może.
Znowu płacz; a to wszyscy...
Otóż i ona... (Zofia przychodzi) Zostawiam was sam na sam; spodziewam się, że się sobie podobacie. (do Majora na stronie). Miej wzgląd na jej młodość. (do Zofii na stronie) Bądź rozsądna, o twój los idzie.
Major, Zofia.
(chwila milczenia).
Mościa panno...
Kochany wuju.
Moja panienko.
Co każesz?
Moja Zosiu.
Słucham.
Wiem.
Cóż ty na to?
Ja, nic.
Mów szczérze.
Szczérze mówię. (na stronie). Pierwsze kłamstwo.
Więc nic?
Nic.
Rzecz dziwna! (do Zofii). Jednak cię to trochę martwi?
Bynajmniej.
Widzą z oczów.
Mylisz się Waćpan dobrodziej.
Mylę się? (na stronie) Rzecz dziwna! Jakto tej biedaczce powiedzieć: ja ciebie nie chcę? czy diabli nadali! (do Zofii po krótkiém myśleniu) Moja panienko, chciałbym, abyśmy się mogli zrozumieć.
Dla dobra nas obojga.
Ach, Edmundzie, Edmundzie, jakże trudną mi dałeś rolę!
Twój los szczérze mnie zajmuje.
I ja go muszę zwodzić!
Powiedz mi więc: chcesz iść za mąż?
Tak jest.
Za mnie?
(po krótkiém wachaniu się, cicho.)
Tak jest.
To nie dobrze.
Dla czego?
Dla czego?
Tak jest, dlaczego nie dobrze?
Zdaje mi się, ża Waćpanna możesz to łatwo zmiarkować.
Wcale nie.
Przynajmniej, dobrego nic nie widzisz?
I owszem? (na stronie) Rzecz dziwna! (do Zofii) Mnie się zdaje, że nie byłabyś szczęśliwą.
Od niego to zależeć będzie.
Ach, nietylko od mojej woli zależeć będzie, ale i od wielu, wielu okoliczności.
Tych trudno przewidzieć.
Po części, moja panienko, po części. Nigdy nie zgłębiałem, co stanowi istotne szczęście w małżeństwie: mniemam jednak, że dwie osoby dobierać się powinny, jak para koni: równy chód, równy zwrot, równy ogień, wtedy dobrze się jedzie a mniej się morduje. Ale kiedy jeden bystry a drugi leniwy, ten miękki, tamten twardo-usty, ten ciągnie, tamten skacze; to diabła warto! prawda panienko! Powiedzże mi teraz Waćpanna, jakbyśmy się pobrali, do której pary koni będziemy podobni? do pierwszej, czy do drugiej? Podobnoś do drugiej: Waćpanna byś biegła, ja się już potykam; Waćpanna byś skakała, ja już pokaszluję. Śmiej się, śmiej; lepiej śmiać się, niż głupstwo zrobić.
Nie myśl, ale porównanie rozśmieszyło mnie trochę.
Więc bez porównania. Waćpanna młoda, lubisz bawić się, i dobrze że lubisz, bo to na to pora. Potrzebujesz zatém męża, coby się także lubił bawić; coby cię woził po spacerach, ucztach, balach, teatrach, coby po nocy na piszczałce przygrywał gdzieś tam nad strumykiem, gdzieś tam przy księżycu, jak to tam w waszych romansach opisują. A ja, moja panienko, nie do tego: w dzień służbą zajęty, wieczór fajkę palę a w nocy chrapię, aż sie okna trzęsą.
Czyliż tylko uciech i rozrywek w małżeństwie upatrywać trzeba? Jestże młodość wieczną, abyśmy zapominali o późniejszym wieku? Za nicże liczyć uczciwość, łagodność, stałość charakteru tego, z którym mamy przebyć jak wiosnę tak i zimę życia naszego? Męzkiemi tylko cnotami mężczyzni zyskać mogą nasze serca. Dobra sława męża jest także sławą żony, a jednostajna spokojność jest podług mnie istotném szczęściem.
Bardzo rozsądnie. bardzo, bardzo rozsądnie; z tém wszystkiém mój wiek...
Wiek doświadczenia.
Niektóre dolegliwości...
Któż bez nich?
Moje wady...
Któż ich niema?
Ja sam czuję, że można być grzeczniejszym, przyjemniejszym w towarzystwie. Trudno mi się będzie odmienić; nie umiem w bawełnę obwijać.
Przykrą czasem bywa ta żołnierska otwartość.
I owszem.
I owszem? (na stronie). Rzecz dziwna! dziewczyna młoda, ładna a rozsądna... rzecz dziwna! (do Zofii). Ale, moja panienko, nie mówiąc do ciebie, wiele bardzo idzie za mąż dla zyskania wolności... wolności... rozumiesz Waćpanna, jak ja to rozumiem? Jeślim więc na męża niestworzony, to témwięcej na takiego, coby cierpiał pewne figle.
Zbytecznej wolności, wolności bez granic nie pragnę, ale i niewoli w małżeństwie nie spodziewam się znaleść; wzajemne we wszystkiém obowiązki rządzić powinny.
Bardzo rozsądnie. (na stronie). I chce pójść za mnie... rzecz dziwna! (do Zofii) Z tém wszystkiém... ja myślę... że potrzebaby...
Wyraźnie, wyraźnie, kochany wuju.
Rozsądna!... chce pójść za mnie, żal mi ją zmartwić.
Bo widzisz moja Zosiu, że...
Na co przyczyn szukać? nie znasz mnie jeszcze Waćpan Dobrodziej... to dosyć... ale mnie poznać możesz... zostawmy więc czasowi a mam nadzieję zyskać na tém.
Nie trudno ci to będzie, moja Zosiu.
Czy tak?
Z temi oczkami.
O! nie o tém mowa.
Z tą buzią.
O, bardzo proszę.
Z tą rączką.
Panie Majorze!
Z tym kształtem, z temi..
Dla Boga, co to jest?
Ja się sam dziwię.
Spodziewam się.
Wszystkiego się spodziewaj.
Ach, tego nadto!...
Jeszcze mało!...
Ech! ech, że mi teraz uszła!
Odmłodniałem, odmłodniałem... dalibóg czuję, że odmłodniałem... i niedziw; luba dziewczyna, ładna dziewczyna, rozsądna, gwałtem chce iść za mnie!...
Gdybym się ożenił?... Niech się co chce dzieje... Nie to nie, niech się nie dzieje co chce... ale ja... tylko że to... bo znowu z drugiej strony... ale jednak... nareszcie w przypadku... a diabła tam, źle! Co tu robić?
Major, Dyndalska.
No, panie bracie, jakże stoją interesa?
Różnie, różnie.
Zosia pomieszana, Waćpan zamyślony; dobry znak.
Znak nie zły, to prawda.
Jakże ci się podobała?
Ładna dziewczyna, niema co mówić.
A widzisz.
Miła.
Dobra.
A widzisz.
Rozsądna.
Nie mówiłam?
Bardzo rozsądna.
To wszyscy wiedzą.
Gwałtem chce iść za mnie.
Gwałtem.
To nie źle.
Bardzo dobrze.
Ale z drugiej strony...
Niema drugiej strony... Podobała ci się?
Podobać się, podobała.
Więc się żeń.
Żeń się, łatwo mówić.
Cóż ci przeszkadza?
Na przykład?
Zgadnij Waćpani.
Nie chcę zgadywać.
Lat pięćdziesiąt sześć.
Fraszki.
Jej lat ośmnaście.
Fraszki.
Złe ztąd skutki.
Fraszki.
A, diabła tam fraszki!
Kobiéty prędko się starzeją.
No, to prawda.
Zosia ma lat ośmnaście?
Ośmnaście.
Za dziesięć lat będzie miała dwadzieścia ośm.
To prawda.
Prawda.
I już po młodości.
I to prawda.
Cóż za wielka różnica między wami?
A jużci!
Żadnej.
Jest, jest, niema co mówić.
Bardzo mało. A potém Waćpan nie masz pięćdziesięciu sześciu lat.
A mam, mam.
Ale nie masz.
Przecież muszę wiedzieć.
Ale ja mówię, że nie masz.
Mylisz się, mylisz.
Ale nie mylę.
Mam metrykę.
Nic nie znaczy. Aniela ma czterdziesty, a ja czterdziesty drugi skończę, Pani Orgonowa zacznie czterdziesty szósty, a Waćpan o cztery lata starszy, więc masz rok pięćdziesiąty; rzecz jasna.
Chyba myłka w metryce.
Pewnie.
No, pięćdziesiąt, to co innego.
A potém, powiedz mi, czy nigdy ci się nie trafiało widzieć szczęśliwego małżeństwa, a nierównego wieku.
I owszem. Właśnie niedawno Pan Prezes Rodosław ożenił się z młodą osobą.
I kontent?
Kontent.
Szczęśliwy?
Szczęśliwy... tylko mówią że jego własny sekretarz...
Sekretarz, sekretarz; ale ty nie masz sekretarza.
I to prawda. A! a! Pan Fontaziński od trzech lat z młodziuchną żoneczką...
Żyje dobrze?
Dobrze... A diabła tam! zapomniałem, przeszłego roku musiał się rozwieść i jeszcze za rozwód zapłacić.
Młody Radost, coto się dla dożywocia ożenił...
Żyje szczęśliwie.
Żył dosyć szczęśliwie, tylko że wkrótce zwaryował i zamknąć go musiano.
Na cóż szukać daleko. Wiesz w jakim wieku był nieboszczyk Dyndalski, kiedym szła za niego; jednak, Bóg widzi, nie miał przyczyny narzekać na mnie.
To prawda. Ale téż nieboszczyk był zawsze jak nieboszczyk: Waćpani robiłaś coś chciała.
Poczciwa dusza! Wreszcie, on tak chciał, a Waćpan jak zechcesz, to żona będzie robiła co jemu się podoba; wszystko zależy od układu.
I to prawda... niema co mówić... wszystko od układu zależy.
Pójdę więc...
Ale czekajno...
Spuść się na mnie.
Ale bo...
Bądź spokojny.
Nareszcie...
Tylko niech to jeszcze między nami zostanie, muszę wprzódy...
Z koleżkami się naradzić.
Oczywiście.
Niepotrzebnie.
O, proszę...
Niech i tak będzie (na stronie). Nie traćmy czasu.
(odchodzi.)
No, kiedy mi kto co do rozumu powié, to i ja umiem ustąpić, nie jestem uparty. Nie utrzymuję złego, dla tego aby nie przyznać, że się dotąd błądziło... Luba dziewczyna!... Ale ci co powiedzą?...
hm, hm, hm... Miła dziewczyna!... Otóż i oni; trochę natrętni, prawdę mówiąc.
Major, Rotmistrz, Kapelan, Porucznik.
(z przymuszonym uśmiechem).
One myślą, że trafiły na swego, z którym zrobią co zechcą, którego za nos będą wodzić gdzie im się podoba.
Niech sobie daremnie głowy nie łamią. Ale zabawić tu z nami mogą.
Mam lat pięćdziesiąt.
(odpowiadając Porucznikowi)
Pewnie że mogą, bo je trudno minami wysadzić.
Rozsądna wcale dziewczyna.
(odpowiadając Rotmistrzowi)
Nawet nie należy im zupełnie odejmować nadziei dopięcia zamiaru. Niech się same powoli domyślą.
(z przymuszonym śmiechem).
Koniecznie chce iść za mnie.
Nie dowodzi wielkiego rozsądku.
Mam lat pięćdziesiąt.
(odpowiadając Rotmistrzowi).
Kto wie, co ją zmusza; może rozkaz matki...
może chęć stania się jej pomocną...
Gwałtem chcą mnie ożenić.
Ale to każdy wié.
Bardzo rozsądna.
Co tam rozsądna, rozsądna... jakby tu szło tylko o rozsądek.
No, prawdę mówiąc, rozsądek rzecz nie mała.
Chcesz więc się żenić?
Tego jeszcze nie mówię.
Jeszcze? ale z czasem?...
Należy wszystko rozważyć... wszystko od układu zależy... Mam lat pięćdziesiąt.
Cóżto za odmiana? truchleję, to być nie może! (do Majora) Nie żartuj sobie z nas Majorze; znamy cię dobrze. Rotmistrz zapala się daremnie, ja gardło moje stawię, że nigdy nie zrobisz takiego szaleństwa.
Coto szaleństwa! szaleństwa! Proszę być grzeczniejszym, Panie poruczniku!.. szaleństwa!
Porucznik dobrze mówi. Mój Majorze, mój Majorze...
Żenisz się więc?
Żenię czy nie żenię, a szaleństwem mojej czynności nikt nazwać niema prawa, i kwita.
Ale kiedy nie uchodzi...
Co mnie kto ma uczyć, co uchodzi albo nie uchodzi.
Rób co chcesz. (odchodzi).
Zaczekaj, pójdziemy razem; jeszcze słowo. (do Majora). I szczérze to mówisz? bez żartów?...
Nie mam potrzeby sprawiać się przed nikim. (Porucznik odchodzi z Kapelanem). Hm! szaleństwo! szaleństwo! jaki do rady!
Major, Rotmistrz.
Nie masz się czego gniewać; chciałeś rady, bierz że taką, jaką dają.
Co innego rada, co innego nagana. Jeślim dotychczas miał fałszywe wyobrażenie o małżeństwie, nie widzę konieczności, abym je do śmierci zachował. Piękna to rzecz stan wojskowy, ale sprzykrzyć się z czasem może: wolność, wolność głosim a zawsześmy pod rozkazami, i na końcu staremu, choremu, niema komu i poduszki pod głowę położyć. I cóż to tak strasznego mieć miłą, lubą, dobrą, młodą osobę zawsze koło siebie, co o nas pamięta, co nas głaszcze, cacka, pieści; cóż to tak strasznego? I dla tego żem nie uparty, mam być szalonym! Szalonym? Szalony, kto inaczej myśli. Prawda?
Nie prawda.
Nie prawda?
Nie prawda.
Bądź zdrów.
Najniższy. (Major odchodzi)
Rotmistrz.
Przyjechało ich trzy jak jedna, z kotami, mopsami, srokami, małpami, i jak zaczęły, tyr tyr tyr, tur tur tur, tyr tyr tyr... z rozumnego człowieka głupiec. Jemu się żenić i żenić z dzieckiem! Kiedy już tak zachciał koniecznie, niechby sobie był poszukał co dojrzalszego... tylko że to...
hm hm hm... (siada.)
Rotmistrz, Aniela.
(po krótkiém milczeniu zadziwiony).
Nie zezwalam.
Ale nie starasz się odwieść od tego szalonego zamiaru.
Zabronić nie mogę.
Potrzeba jemu odmiany losu? niech mi kto powie.
Zapewne, że nie.
Cóż przyjemniejszego nad stan wojskowy.
Zapewne.
Używa obecności, o przyszłość się nie troszczy.
Zapewne.
Podległy tylko swemu obowiązkowi.
Zasługa jawna, ta za mną mówi, nie potrzebuję łaski niczyjej.
Nigdy sam, nigdy opuszczony.
Zawsze w towarzystwie...
Przyjaciół doświadczonych. Bo gdzież lepiej poznać człowieka jak w trudach, biedzie, niebezpieczeństwie?
Tam nie popłacają wykształcone słówka.
Ho, ho!
Tam działać potrzeba.
Jak na męża przystoi.
I na dobrego żołnierza; źle albo dobrze, ale otwarcie.
Prostą drogą i śmiało.
Nigdy się nie bać.
I samego diabła!
Ach! (pomiarkowawszy się) O tak, tak.. szczęśliwy, szczęśliwy kto ten stan obrał. Ach, gdybym nie była kobiétą, byłabym żołnierzem całe moje życie.
Proszę! (na stronie) Dorzeczy kobiéta.
Raz nawet myśl mi przychodziła, ale to dawniej, ukryć płeć moję, przywdziać mundur i stanąć w szeregu Huzarów.
Ale tylko w kawaleryi chciałabym służyć.
W kawaleryi?
Tak konie lubię.
Konie Pani lubisz?
Szalenie.
To rozum dowodzi.
Sama nawet konno jeżdżę.
Konno jeździsz? (na stronie) Coto za kobiéta!
Co to za uciecha dobrego dosiąść rumaka, a jeszcze młodego, trochę dzikiego.
Uczyć go prawie chodzić.
Powoli.
Cierpliwie jak z dzieckiem.
Potém żwawiej.
A ostrożnie.
Kłusować.
Niech się wyciąga.
W koło, w prawo, w lewo.
Spiąć ostrogą.
A to na co?
Czasem, czasem.
Ale na co?
Tak... ale...
Chyba że uparty, i to...
Tak; tak, kiedy uparty, i to...
Ostrożnie.
O, ostrożnie.
Bo można znarowić.
O, można znarowić. Cały dzień siedziałabym w stajni: tego, to tamtego, to znowu tego kazałabym przejeżdżać lub sama przejeżdżała. Co to za roskosz!
Na honor, rzadka kobiéta.
A potém wieczór fajeczkę zapalić.
Tego smaku trudno domom pojąć.
Lubisz Pani?
Sama palę.
Sama tytuń pali! (na stronie). Co to za kobiéta! co to za kobiéta!
Tak mam odrębne gusta od całej płci mojej, żem dotąd za mąż pójść nie chciała. Ci miejscy panicze pragną, aby żona tylko się stroiła, bawiła, kręciła, trzpiotała; nie mogą pojąć kobiety, coby lubiła życie obozowe.
Szalone głowy.
Marsze, koczowania, ruch, pracę...
Lecz czemuż Pani wojskowego rączką swoją nie zaszczyciła?
Sama płocha młodzież trafiała mi się tylko.
Sama płocha młodzież?
Nikt w wieku rozsądnym.
Nikt w wieku rozsądnym?
Coby cenił mój sposób myślenia.
Serca żołnierzy z kamieni.
Nie zawsze.
Niewzruszone, twarde.
I lód twardy a przecie się topi od słońca. (całuje w rękę).
Fi, Rotmistrzu.
Nic złego.
Ach, jak mi gorąco.
Co to za kobiéta!
Chodźmy do ogrodu, tam chłodniej.
Może do stajni?
O, potém, później.
Może fajeczkę?
Później, później.
Idę gdzie każesz. (do siebie.) Co to za kobiéta! Co to za kobiéta!