Damy i Huzary/całość
<<< Dane tekstu >>> | ||
Autor | ||
Tytuł | Damy i Huzary | |
Pochodzenie | Dzieła Aleksandra Fredry tom I | |
Wydawca | Gebethner i Wolff | |
Data wyd. | 1880 | |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka | |
Miejsce wyd. | Warszawa | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tom I | |
| ||
Indeks stron |
DAMY I HUZARY.
KOMEDYA
WE TRZECH AKTACH, PROZĄ.
Pochlebstwo ma w sobie osobliwy przysmak, chociaż go kto rzkomo odrzuca, przecież ono smakuje.
And. Max. Fredro. |
MAJOR ROTMISTRZ EDMUND, PORUCZNIK KAPELAN |
pułku HUZARÓW, na urlopie. | |||||||
PANI ORGONOWA PANI DYNDALSKA PANNA ANIELA |
siostry MAJORA, jedna starsza i grubsza od drugiej. | |||||||
ZOFIA, córka PANI ORGONOWEJ. | ||||||||
JUZIA ZUZIA FRUZIA |
służące. | |||||||
GRZEGORZ REMBO |
stare HUZARY. |
Major, Rotmistrz, Kapelan, Porucznik, Rembo.
Czy tylko pewnie? bo to czasem...
Ho, ho, ho! sarny dotychczas na drugim końcu świata.
Zlękły bo się fur idących gościńcem i hajże łąkami nazad w jasieninę.
Nam więc drogą od kopców zastąpić wypada.
Ja z dębniaków cicho psy podpuszczę, a każda na strzelbę, jak na rożen wpadnie.
Dalej panowie! I na urlopie nie dam wam próżnować.
Zaraz, zaraz.
Ja dogonię.
(biorąc lulkę ze środkowego stoła i kiwając głową, do Remba).
Zawołaj Grzesia. (Rembo odchodzi).
(do kapelana patrząc na szachy).
Wygram, jeśli wieżę cofnę.
Wątpię.
Załóż się.
Dobrze.
Nikt tu nam nie ruszy, za powrotem przekonam, i talarka schowam.
Ciż sami, Grzegorz.
(Stary huzar z ogromnemi wąsami).
Tylem razy, mój Grzesiu, już cię o to prosił, abyś kładł wszystko na swojém miejscu. Poco tu na mapach lulkę zostawiasz? tam w szafce ma swój numer; nienawidzę nieporządku. (oddaje lulkę i zdmuchuje mapę). Otóż, otóż, nie mówiłem? plama... i ta baszta... á propos, a klucznica?
Kłusem wywieziona. (odchodzi)
Bogu dzięki.
Ostatnia więc białogłowa usunięta z naszego domu; będzie raz przecie cicho i spokojnie.
Okropnie gadała.
Bo stara, bo stara.
O ho, ho, Panie poruczniku, wiem, na co Pan zakrawasz, ale nic z tego. Wolę huk moździerzy, niż kobiece świergotanie. Nic z tego, i pokażę, że i żołnierz potrafi domem rządzić bez kobiety.
Piękny rząd!
Wyśmienity.
Wyśmienity.
Czy zawszeście go Panowie wyśmienitym znajdowali? Czy zawsze przykrém było kobiece świergotanie? (długie milczenie)
Chodźmy na polowanie.
Goście jadą!
Któryś z kolegów.
Gdzie tam! kilka pojazdów! największa parada.
Dla Boga! landara.
I kocz.
I bryka.
Ach! damy!
(odskakując na środek pokoju).
Damy!
Jedna, dwie, trzy...
(z żałością spoglądają na siebie).
Cztéry, pięć...
Pięć!
Pięć!
Jeszcze jedna...
Sześć!
Jeszcze jedna.
Siedm! siedm!
Siedm! (Zatykając uszy znowu siada i tak oparty o stół, do końca sceny zostaje).
Co widzę! (wybiega.)
(zbliżając się nieśmiało do okna).
Cóżto za baby! Co za gmachy! Co za graty!
(zbliżając się do okna).
Ach, to siostry moje.
Przepraszam cię...
Niech Pan mundur włoży.
Major, Rotmistrz, Kapelan;
(następnie)
Pani Dyndalska, Józia, Panna Aniela, Zuzia, Pani Orgonowa, Zofia, Fruzia, Porucznik, Rembo.
Jak się masz, Panie bracie?
Ostrożnie, gawronie! nie upuść szczeniąt.
Witam, witam.
Czegóż trzymasz? połóż!
Jakże się miewasz?
Czemuż nie na stole? jakieżto głupie dziewczę!
Wieki już, braciszku, jakeśmy się widzieli.
Witam, witam.
Gdzie, gdzie, gdzie! ślepa! cóżto stołu niemasz?
Mapy.
Pst!
Nie rusz; a harap! a fe! a zasię!
(tyłem wchodząc i trzepiąc rękoma). Zasię! zasię, bo zemdleję. (Rembo za nią wchodzi trzymając kota nad głową, którego we drzwiach Orgonowa odbiera). Biedny Filunio! moja duszka droga! jak się trzęsie! Biedny Filunio! Jak też możesz, Panie bracie, trzymać takie obrzydłe psiska? jakiemiś kajdankami podcięły mi nogi i tylko co nie rozdarły lubego Filunia.
To na sforze Zagraj z Pisklą jak kota zwietrzyły, hajże po kocie! obces na Jejmość! a Grzmocisz i Popraw... (wychodzi na znak Majora).
Fi, co za nazwiska! przebrzydłe kundysy... ledwie dyszę... całam w pocie. (Siada przy Dyndalskiej i Anieli. Za Orgonową weszła Zofia z Porucznikiem niosącym klatkę z kanarkiem, którą zawieszają w głębi rozmawiając po cichu. W ciągu tej sceny, dziewczęta powynosiły kota i pieski).
Orgonowa, Dyndalska, Aniela.
(siedzą w rzędzie po prawej. Po lewej stronie na przeciwko, stoją:)
Major, Rotmistrz, Kapelan;
(w głębi)
Zofia, Porucznik[1].
Witam, witam Panie siostry w moim domu i bardzo przepraszam kota, za niegościnność Piskli i niecnoty Zagraja.
Patrz, Panie bracie, moja córka. (Zofia się zbliża i kłania) Owa Zosiunia mała... Anibyś ją poznał pewnie...
wyrosła, wyładniała, nieprawdaż? Za jej wychowanie nie powstydzę się także. W pierwszej stolicy świata mogłaby bezpiecznie rozmawiać, i to nie jednym językiem:
Nie jednym! okropnie!
Miała i guwernantkę; Madam znakomitą, i na wyższych naukach w mieście pół roku strawiła.
Talenta gdy rozwinie...
Ach, Anielko luba, co też nie wygadujesz! Już je rozwinęła: czyliż nie śpiewa całego Rossyniego, tak, że każdy słuchać musi? Czyż nie tańcuje, tak, że nigdy taktu nie chybi? Czyż nie maluje, tak, że jej kwiatek wszystkich zwodził, i że Pan Sędzia chcąc powąchać, nosem go zmazał?
To Pan Referendarz.
Ależ Pan Sędzia, mój aniołku!
Cicho, cicho Dyndalsiu; nie trzeba jej w oczy chwalić, ona sama pokaże, co umie.
Jakże ci się podoba?
(szturchając ją łokciem).
Cożto za pytanie!
Nie dasz mi mówić, kochana siostruniu.
Bo mówisz bez sensu, moja duszko.
Cicho, cicho siostruniu. (do Majora) Któż są ci Panowie?
Rotmistrz Sławomir. W szkołach jeszcze przyjaźń nas złączyła; razem wdzieliśmy mundur, razem go nosili i razem może w jednej złożym go mogile. — Nasz poczciwy Kapelan, także dawny towarzysz, prawdziwy przyjaciel ludzi; wiele robi, mało mówi, naśladować go należy. — To, mój Edmund, już wam po części znany z mojego listu. W jednej nieszczęsnej utarczce, kiedy każdy o sobie tylko myślał a ja raniony pod ubitym leżałem koniem, on mnie szukał, postrzegł, zebrał kilku walecznych, natarł na nieprzyjaciół i osłonił własnemi piersiami; cofał się, nacierał, znowu się cofał i znowu nacierał, aż póki naszych wzrastająca liczba zwycięztwa nam nie wróciła. Tamto mnie, mnie broniąc, odebrał tę krésę przez skronie, która więcej warta niż dziesięć wieńców. (ściska go z rozczuleniem).
Ach, to pięknie być odważnym! (spuszcza oczy na bystre spojrzenie matki i ciotek).
Dobrze, dość tego, teraz do interesu. Chcę pomówić z tobą, Panie bracie, zatem pozwolą Panowie...
Orgonowa, Dyndalska, Aniela, Major.
Pozwól, kochana siostruniu, niech ci przerwę: gdy się kogo chce przekonać, nie zawsze najkrótsza mowa najlepszą mową bywa. Trzeba najprzód dać przyczyny, co do czego nas nakłania, potém rzecz wyłuszczyć, a na końcu dać dowody na poparcie swego zdania. Lecz nim do zamiaru przystąpię, wypada uczynić rzut oka na poprzednicze zdarzenia i obecne położenie. A że to rzecz wielkiej wagi, na rozdziały ją podzielę, w którym Panu bratu, dowiodę: (licząc na palcach) Że dotychczas źle miał w głowie, że ponosi wielkie straty, że wojskowość nic niewarta, że na wsi osiąść rzecz najlepsza, że rozumnie radzę...
Lepiej, duszko moja, napisz dzieło o tém, a teraz pozwól, niech najprościejszą drogą zbliżę się do celu.
Gadajcie, o! gadajcie, gdy tak bardzo gadać lubicie; gadajcie, bardzo proszę. Ja nic nie powiem, Ja nic nie wiem. Ja nic nie umiem. Gadajcie, łaskę mi zrobicie.
O, i owszem, ja będę milczała; niech kochana siostra rozprawia, gdy jej tak przykrą chwila milczenia. Albo ją może wyręczy, wymowna Anielka.
Ach, gdzieżbym ja się śmiała porównać w wymowie z kochanemi siostrzyczkami: słuchać będę rozdziałów lub drugiej przemowy bez przemowy.
Proszę mówić, bardzo proszę.
Mówcie, mówcie, bardzo proszę.
Bardzo proszę.
Nie przeszkadzam.
Zostawiam.
Odchodzę.
(kłaniając się po kilka razy od drzwi, albo odedrzwi).
Mówcie, mówcie, proszę; bardzo proszę... (wychodzą).
Major, Rotmistrz, Kapelan, Porucznik
(następnie wchodzą zamyśleni i stają przy Majorze, który od początku przeszłej sceny nieporuszenie na środku stoi.)
Rotmistrz, Porucznik w mundurach; Kapelan w surducie.
Cóż tam słychać?
Zaprzęgać nie każą?
Jakimże rozkazem zaszczyciły nas damy?
Ra ra ra ra ra ra, rozumiecie?
Któż to zrozumie?
Jednak...
Nic nie wiem.
Przecie...
Nic, nic u kata! Gdy jedna mówi, druga jej zazdrości, jedna od drugiej mędrszą się mniema; tak, chociaż wszystko zawsze w jedném słowie, gadaninie końca niema, a o co rzecz idzie, mądry kto zgadnie. Jednak, czy się dowiemy czy nie, wypada przyjąć je godnie. Połączmy nasze starania. Nieszczęście tylko, że nikogo nie mamy takiego w domu, coby umiał damy przyjąć.
Aha: źle, kobiét niema.
Niema gdérać komu.
Szkoda w samej rzeczy, żeśmy się ostatniej pozbyli.
Hej! Grzesiu! Rembo! Zaraz wszystko będzie.
(do Remba)
Niech Kutasiński na łysego wsiędzie i dalej w pogoń za klucznicą; a jak ją dojdzie, niech baba nie trzepie, nie rozprawia, i czém prędzej na łysego wsiada.
Nie uchodzi, nie uchodzi.
(śmiejąc się, do Remba)
Ale nie uchodzi.
Ale czemu? czyż nie kłusują nasze markietanki? (do Remba) Zresztą jak zechce, niech zrobi; byle mi (patrząc na zegarek) na jedenastą klucznicę przystawił. Marsz! Jedno już jest. (Rembo odchodzi)
Wszystko to jeszcze fraszka, ale obiad, obiad, to sęk; bo nie zwodźmy się umiejętnością Kordesza. Słynie on wprawdzie w obozie, jako najlepszy kucharz; ale cóż umie dobrze zrobić, mówiąc między nami: huzarską pieczeń i pieczeń huzarską.
Nie uchodzi, nie uchodzi.
Dla dam, innych przysmaczków, innych łakoci potrzeba. Trzeba jakiejś na stół ozdoby, coś pięknego, coś lekkiego.
Wiem, wiem czego trzeba. Wszystko to Grześ zrobi. Bywał po różnych miastach, po różnych dworach, widział różne kuchnie; Grześ, Grześ zrobi ciasta.
Ale...
Ale...
Ale zrobisz ciasta.
Ale ja, Panie Majorze, dalibóg nie umiem.
Zrobisz; ja każę i basta. Jest więc i drugie. Dobrze nam się wiedzie.
Trzebaby jeszcze przy stole jakiej rozrywki damom.
Muzyczki? Co mówicie?
Zapewne, czegoby trzeba!... ale zkąd?
Zkąd? Grześ i Rembo trąbią doskonale.
Nie uchodzi, nie uchodzi.
O, dajno pokój, Kapelanie; wszystko nie uchodzi.
Ale zmiłuj się, Majorze, wszystkie do jednej, wystraszysz z własnego domu.
O, na honor, nie uchodzi. (wstaje)
To żadnym sposobem być nie może. To nie z żołnierzami sprawa.
Ale już proszę...
Uważ przecie, że to kobiéty.
Jest i kaznodzieja! Brawo, brawo, kobiety... nie wiedziałem. Coto u diabła, że ci Panowie młodzi myślą, że starzy nigdy młodemi nie byli. Jak wy teraz żyjecie, myśmy żyli dawniej... a może i lepiej, i tężej, kiedy o to chodzi. Proszę! hm! Oni tylko wiedzą, jak się z damami obchodzić. I jam całe życie nie rąbał, i jam się bawiał z damami i zawszem dogodził! zatém gadaj nie gadaj, ja z moździerza wystrzelę.
Można bezpiecznie; bo choć się trochę popłoszą, to zapewne z przestrachu złych skutków nie będzie!
Tak jest, złych skutków nie będzie!
A zabawić trzeba.
A zabawić trzeba. (do Grzegorza). Moździerz pod oknem postawić. Marsz! Ale, ale, proszę cię mój Grzesiu, jak będziesz trąbił, nie dmij też tak mocno, zwłaszcza w drugiej części; na tej odbitej nucie zawsze tak ci w trąbie wrzaśnie, że aż słuchać niemiło; lekko... a patrzeć na Kapelana.
Major, Rotmistrz, Porucznik, Fruzia.
Moja Pani się kłania, (dygając) i prosi Pana do siebie.
Kogo? Porucznika?
Nie, Pana Majora. (dygając).
Czemuż na niego patrzysz, kiedy mówisz do mnie? (po krókiém milczeniu). Idź, powiedz twojej Pani, że wieczór służyć jej będę mojemi uszami; tylko proszę, abyśmy sam na sam byli; teraz nie mam czasu. (Fruzia dyga i odchodzi).
Major, Rotmistrz, Porucznik.
Na co odwlekać? wcześniej później trochę, zawsze cię to czeka.
Ach, mój kochany, dobrze i dzień cały.
Prawda i to. Odbyć potrzeba tę nieszczęsną rozmowę. Ach, wy sobie nie wystawiacie, co to za rzecz straszna.
Ciż sami, Fruzia.
Moja Pani teraz, nie wieczór chce mówić z Panem i zaraz tu przyjdzie.
Twoja pani, jak widzę, nie lubi powtarzać rozkazów.
O, i bardzo nie lubi!
Dla nas tu, widzę, dzisiaj miejsca niema, chodźmy przejść się trochę, albo jedźmy konno...
Nie zostawiajcieże mnie samego! Idźcie do ogrodu, bądźcie w odwodzie.
Major, Orgonowa.
Jesteśmy sami.
W czterech słowach rzecz skończę.
Tego mi trzeba.
Sama mówić będę.
Tak, sama jedna.
Usiądźmy. (siadają). Z początku zaczynając...
A od końca nie możnaby zacząć?
Cóżto za myśl dzika.
Bardzo roztropna, bo pamiętam, com się dowiedział z przeszłej rozmowy, i jeśli teraz podobnie...
Jakim ty się, braciszku, z wiekiem gadułą zrobiłeś.
Milczę.
Do słowa przyjść nie mogę.
Słucham.
Ponieważ chcesz służbę porzucić...
Ale ja nie chcę służby porzucać.
Naco to kryć?
Na wsi chcesz osiąść.
Ani myślę.
Tylko nie sprzeczaj się ze mną, bo nigdy nie skończę.
Słucham więc.
Bardzo robisz rozumnie, ale trzeba... trzeba, trzeba, krótko mówiąc, abyś się ożenił.
Czyś Waćpani szalona?
Grzecznie, niema co mówić.
Chciałem powiedzieć: chyba byłbym szalony!
Dla czego?
Spojrzyj na mnie, a masz odpowiedź. Mnie? w tym wieku, brać młodą żonę? Co za myśl! co za myśl! Nigdy małżeństwa nie byłem przyjacielem a tém bardziej teraz. W obozie posiwiały, szabla i koń, to moje były kochanki; a jeślim czasem pokochał, to po huzarsku: póki dobrze, póty miłość. I ja teraz mam się w amory wdawać? Byłbym szalony, a jeszcze szaleńsza ta, coby się za mnie wybrała.
Ja więc dziś mówić nie będę.
Chwilę tylko cierpliwości; ożenienie ożenieniu nie równe.
Zawsze djabła warte.
Nie wiesz kogo ci za żonę przeznaczam.
Nie ciekawym.
Moję Zosię.
To dziécię?
Ma lat ośmnaście.
A ja pięćdziesiąt sześć; cztery lata starszy od Waćpani.
Bez rachuby, bardzo proszę.
Nawet podobno Waćpani pięćdziesiąty trzeci.
Same, widzę, obelgi odnoszę za moje dobre chęci.
Za dobre chęci dziękuję, a układu nie przyjmuję.
Zastanów się tylko, uparty Majorze: dziewczyna na wsi bogobojnie wychowana, cały swój los zawdzięczać ci będzie, będzie kochała, szanowała, więcej jak ojca, niż męża; a ty otoczony dziećmi...
Trudno, trudno.
Będziesz błogosławił chwilę, w której zostałeś powolnym moim zamiarom. Nie gardź, proszę cię, szczęściem, które ci się zdarza.
Szczęściem nie gardzę; ale szczęścia nie widzę zatruć czyją młodość dolegliwościami wieku starego i wystawić się na pośmiewisko całego pułku huzarów.
Co za troska! Niechno się trafi któremukolwiek z tego całego pułku huzarów, młoda, ładna, dobra dziewczyna; a zobaczysz, że co innego drugiemu radzić, a co innego samemu działać. Dlatego proszę pana brata, zaprzestać wszelkich narad z tym swoim Rotmistrzem, z tym swoim kapelanem i z tym swoim wysmukłym Porucznisiem. Każdy odradzać ci będzie a sam gdyby mógł, ożenił by się trzy razy. Namyśl się więc, ale sam, bardzo proszę.
Krótkie namyślenie, bardzo krótkie. Mam rozum, Bogu dzięki. (woła przez okno.) Chodźcieno koledzy! — Powiem im: czemu nie mam powiedzieć? Będą się śmieli wraz ze mną. Mnie się żenić? mnie! Dreszcz mnie przechodzi. Młoda żona! ha, ha, ha, piękną zacząłbym kampanią.
Major, Rotmistrz, Kapelan, Porucznik.
Siadajcie (siadają w koło stołu).
Dowiedziałem się nareszcie o co chodzi. Fraszka! Co powiecie... chcą mnie ożenić.
Ożenić?
Tylko ożenić.
Z kim?
Z Zosią, moją siostrzenicą.
Nie uchodzi, nie uchodzi.
Co słyszę! (do Majora) A Major?
I możesz się pytać.
Nie chce, oczywiście.
Chybabym oszalał.
Brawo.
Ale miarkuję, że moje Panie siostry nie tak łatwo odstąpią zamiaru.
Przymusić, nie przymuszą.
Zapewne. Ale chciałbym jak najmniej o tém słyszeć.
Niech gadają, a my nie słuchajmy.
Nie sposób nie słuchać.
Co, gadanie? żartujesz, Panie kolego.
Trzeba to rozważyć.
Bylem się nie żenił.
Nie uchodzi.
I ja tak myślę.
I ja także. Ale cóż Zosia na to?
Jeszcze nie wiem.
Moje więc zdanie...
Ciż sami, Orgonowa, Zofia.
Cóżto? rada wojenna. (Wszyscy wstają, milczenie).
(Cicho do Rotmistrza przy nim stojącego.)
Rotmistrzu, powiedz, proszę, że to być nie może.
Kapelanie powiedz jej co myślisz.
Nie uchodzi; niech Major mówi.
Powiedz, że nie chcesz.
Pewnie nic dobrego. (milczenie; biorąc na stronę Majora) Zostańmy się sami.
Dziękuję, tego nie potrzeba.
Panowie pozwolą... (kłania się, Oficerowie odchodzą) No Majorze, teraz możesz z Zosią...
Ależ, pani siostro...
Zostawiam was sam na sam.
Ale... zatrzymaj się... później...
Trzeba skończyć. Zosiu, słuchaj...
Pozwól... zaraz... krew z nosa...
Ale wrócisz?
Wrócę, wrócę. (odchodzi).
Orgonowa, Zofia.
Proszę sobie z głowy wybić wszystkie romanse, jakieś tylko kiedykolwiek słyszała, albo może przypadkiem i czytała. Dla losu, nie dla miłości idzie się za mąż. Twój wuj jest człowiek uczciwy, ma dobrą wieś, która pewnie w inne wpadnie ręce jeśli się z tobą nie ożeni.
Ależ, kochana matko, mam nadto dobre o nim mniemanie, abym mogła myśleć, że mnie zechce mimo mojej woli.
Jakto mimo woli? czyż masz Waćpanna inną, jak matki wolę?
Wypełnić ją mogę; ale mieć tę samą, trudno sercu rozkazać.
Tylko nic o sercu.
Nareszcie, może on nie zechce dla siebie samego.
Zechce, jak ty zechcesz. Znam go dobrze, nieraz mi już ustąpił dla tego tylko, aby się nie sprzeczać.
Dlaczegoż, kochana matko, koniecznie pragniesz tego małżeństwa?
Dla twojego szczęścia.
Ale jeśli to będzie mojém nieszczęściem?
Nadtoś jeszcze młoda, byś to nadal rozpoznać mogła. Matka za córkę stanowić powinna.
Jak się ząbki przecierają! ktoby się spodziewał... Wiek niestosowny!... Młodzik jaki, trzpiot, byłby Waćpannie dogodniejszym?
Ten, coby mi się podobał, byłby najdogodniejszym.
Dość tego... więcej ani słowa... Nie pójdziesz za Majora, to wiesz co się czeka.
Ach, kochana matko, cóż ja ci przewiniłam. (płacze)
Słuchaj, Zosiu, ja cię kocham, szczérze twego szczęścia pragnę. Nie bądź więc dzieckiem, nie opuszczaj losu, który ci się zdarza. Mój brat jest charakteru łagodnego, ulegającego, żona z nim zrobi co zechce; tylko nie trzeba tracić odwagi, jeśli z razu znajdą się trudności. Każdy mąż z początku o tém tylko myśli, aby nie dać się zawojować. Sroży, puszy się, rozkazuje, wszystko na swojém postawić musi, Pan, Pan samowładny, pierwszych tygodni. Ale tylko cierpliwości, tylko cierpliwości; zmorduje go, sprzykrzy mu się ciągła walka i ciągła straż siebie samego, a żona rozumna co sobie raz ułoży, nigdy odstąpić nie powinna i jedną zawsze drogą, krok po kroku stawiąc, powoli, powoli, ale nieochybnie dojdzie do celu, a tym jest: być Panią w domu, (z pokorą) a Pana uznawać. Zostawiam cię; bądź rozsądną, bądź posłuszną matce a dobrze wyjdziesz; Major tu zaraz będzie, staraj mu się podobać (głaszcząc ją pod brodę) i pamiętaj, że na tém twojém zamęściu polega szczęście twojej matki. (odchodzi.)
Zofia później Porucznik.
Myślę, myślę i pewnie nic dobrego nie wymyślę. Matce oprzeć się trudno; szczęścia wyrzec się trzeba. Ach, Edmundzie! Edmundzie! Nic nie będzie z naszej miłości.
(który się był zatrzymał w głębi).
Z kądże ta smutna wróżba?
Dobrze, żeś nadszedł. Radź czémprędzej... zmiłuj się... radź co robić, bo zginiemy oboje.
Zginiemy, a to dla czego?
Czyż nie wiesz, że jest wolą mojej matki, abym poszła za Majora?
I cóż z tąd?
Edmundzie, cożto za pytanie? Miałożby twoje oświadczenie przed chwilą nie być szczére? Miałożby mnie zawieść serce moje?
Ani jedno, ani drugie. Matka chce wydać cię za Majora, a ja właśnie z jego oświadczeniem przychodzę, że bardzo cię kocha i właśnie dla tego, że kocha, żenić się z tobą nie myśli i nie chce.
Droga Zofio! miejmy nadzieję; chciejmy ją mieć. Od chwili jak cię tu zoczyłem, jakieś niewymowne przeczucie szczęścia, duszę moję napełnia. Ciebie tu spotykam, ciebie, którą od tak dawna napróżno szukałem.
I mego ojca wszystkie starania były daremne; nie mógł się nawet dowiedzieć, z którego pułku byli żołnierze, na których czele wyrwałeś go śmierci, a mnie najokropniejszemu nieszczęściu. W ostatniej życia godzinie wspominał cię z wdzięcznością i mnie ją przekazał w jedynej spuściznie.
Więcej niż wdzięczność, zyskałem miłość twoję.
Najszczérszą i najświętszą, bo uprawnioną ostatnią wolą ojca.
Innych praw nie roszczę.
A mogęż zapomnieć...
Kochana Zofio! wierz mi... moja czynność wychodzącym z niebezpieczeństwa zdała się dziełem anioła; ale w rzeczy, ledwie warto ją wspomnieć.
Żałowałem tylko, że zbliżający się nieprzyjaciel nie dozwolił mi zabezpieczyć dalszej waszej podróży i że w tém zamieszaniu żadnej a żadnej nawet o waszém nazwisku nie powziąłem wiadomości.
Mój ojciec w podróży, został przymuszony nagłą słabością zatrzymać się dni kilka w domku jednego leśniczego. W trzy dni po przechodzie naszego wojska, stanęło we wsi kilkuset różnej broni żołnierzy. Rabunek zaczął się wkrótce i do tego stopnia doszedł wściekłości, że podpalano domy bez żadnej przyczyny. Odciągnięta od ojca, widziałam już zajmujący się dach, gdy głos twój, słuch mój uderzył. Zdało mi się zaraz wtenczas, że słyszę głos znajomy, i potém, ile razy cię wspominałam, zawsze jak dawną znajomość: serce moje twojém było, nim się jeszcze zbliżyłeś do niego.
Jak ja, tak i każdy oficer byłby cię ojcu powrócił i kazał pożar ugasić. Szczęście więc tylko moje, że mnie się to trafiło. Patrz, Zofio, wstążka którą upuściłaś; od tego czasu nie zeszła z serca mego: nie wiedząc gdzie, kto jesteś, jej wierny byłem.
Zosobna, widzę, Bóg przyjął przysięgi nasze. Ale, Edmundzie, moja matka nic o tém nie wie. Nieszczęściem rodzice moi nie żyli z sobą od lat dziesięciu i dość byłoby powiedzieć, że to było wolą męża, aby ją nieprzebłaganą na zawsze uczynić.
Nic więc jej jeszcze o tém nie mówmy.
Zwierz się Majorowi, wezwijmy jego pomocy.
Mógłbym ufać jego pomocy, gdyby tylko nie w tej mierze. Jest niezwyciężonym nieprzyjacielem małżeństwa i choćby mi nie przeszkadzał, straciłbym pewnie jego przyjaźń, może i szacunek.
Z drugiej strony jestem pewny, że moim rywalem nie będzie; raz, że się mniej boi całego szwadronu nieprzyjacielskiego, niż jednej żony; a powtóre, że nadto szlachetnie myśli, aby chciał być sprawcą czyjegokolwiek nieszczęścia.
Ale wiedz jeszcze o tem, że jeżeli nie pójdę za niego, Smętosz, obrzydły człowiek, głupi, brudny, stary lichwiarz moję rękę ma otrzymać.
Czy podobna aby matka?...
Podług niej, majątek szczęściem, a do tego, mówiąc miedzy nami, jest trochę upartą.
To źle, bardzo źle. (myśli.)
Jednak kochających, mówią, Bóg nie opuszcza; może matka zmiękczy się prośbami naszemi.
Nie, na niepewne losu nie stawmy.
Cóż robić?
Przykra rzecz udawać, zwłaszcza z przyjaciołmi; ale ich uprzedzenia często nierozsądne, uprawniają poniekąd niewinne oszukaństwo. Trzeba więc, abyś oświadczyła Majorowi, że chcesz pójść za niego.
Dla Boga! to pójdę.
Tego się nie lękaj, ja ręczę. Twoja matka, widząc cię przychylną zamiarowi swojemu, nie straci nadziei przywieść go do skutku i odpowie Smętoszowi, a Major coraz bardziej przynaglony, przyjmie łatwo ostrożnie podsuniętą myśl, mną wyręczyć siebie.
Ach, toby dobrze było.
Staraj mu się jednak podobać; bo zakochać się nie zakocha, a dobrze będzie jak pojmie, dla czego ja kocham.
Mam więc...
Być matce powolną i Majorowi przyjazną.
Jesteś jednak pewny, że nie zechce...
Ach, tak pewny jestem, jak ty mojej, ja twojej miłości.
Jakikolwiek skutek otrzymamy, Edmundzie, serce Zofii twojém do śmierci.
Już samo to zapewnienie jest mojém szczęściem. Ale idź, uwiadom matkę o odpowiedzi Majora i postępuj sobie stosownie do naszego układu; miłość i nadzieja niech naszém hasłem będzie.
Do zgonu.
Fruzia, potém Juzia, Zuzia.
Juziu, Juziu! Zuziu! Juziu, Zuziu!
Czego?
Cóż tam?
Panie się zlękły, Panie chcą zemdleć.
Dla Boga!
Może zemdlały?
Niema gdzie! niema gdzie!
(Major prowadzi Panią Orgonową całkiem na nim wspartą, powoli do jej pokoju; przy niej Zosia, za nią Fruzia. Poczekawszy, Rotmistrz prowadzi podobnież Panią Dyndalską z Juzią; przechodzą do swojego pokoju. Poczekawszy, Porucznik podobnież pannę Anielę, (Grzegorz z drugiej strony, trąba w ręku) i przy drzwiach zostaje. Kapelan na końcu
(słychać w pokojach)
Wody! wody! wody;
Wody! (Grzegorz ku niej biegnie)
Wody! (Grzegorz ku niej biegnie)
Wody! prędzej! (Grzegorz wybiega za nią)
Major, Rotmistrz, Kapelan, Grzegorz.
(Kapelan zawsze w swojém miejscu z założonemi rękoma Grzegorz zadyszany, w głębi)
Ktoby się spodziewał!
Któż to mógł przewidzieć!
Nie trzeba było stawiać pod samém oknem.
Wystrzał był za mocny.
W samej rzeczy, że mocny; któż nabijał?
Grześ.
Troszeczkę, troszeczkę tylko, Panie Majorze.
Troszeczkę! U niego to nic nie znaczy! troszeczkę! Otoż masz, co to troszeczkę narobiło.
Nie byłyby się tak polękły.
Tak, nareszcie może byłaby jedna zemdlała.
Tak jedna, a niech i dwie.
Tak, niech i dwie, ale trzy!
Trzy od razu!
Trzy, trzy od razu!
Posłać po doktora... krew im puścić.
Nim przyjedzie...
Lepiej niech im Grześ krew puści.
Nie uchodzi, nie uchodzi.
(Stojąc prosto przed Majorem). Panie Majorze, podejmuję się.
Nie można.
Ale kiedy umie... sam widziałem... puszczał raz mojemu trębaczowi, jak go koń uderzył... prawda że nie do razu, ale jednak...
Ciż sami i Porucznik.
Przecie nasze damy przyszły do siebie. Pani Orgonowa ma jeszcze tylko spazmatyczne ziewanie.. Pani Dyndalska lekką kolkę... a Panna Aniela cokolwiek dreszczy.
Pan Major nie każe?
Już nie potrzeba. (Grzegorz odchodzi.)
Wszystko ustanie po chwili spoczynku.
Bogu dzięki.
Chodźmy do obiadu.
(wchodzi i dygając przed Majorem).
Moja Pani prosi Pana, abyś Pan kazał, aby konie w stajni nie hałasowały. Bardzo tupają i kichają a to szkodzi nerwom mojej Pani. (odchodzi).
Nerwom szkodzi.
Koniom kazać, aby nie hałasowały. Grzesiu! (Grzegorz wchodzi, Rotmistrz i Major chodzą.) Konie ze stajni wyprowadzić.
Dokąd?
Moja Pani prosi, aby Pan kazał powynosić z domu wszystkie armaty, fuzye i pałasze, bo się lęka nowego przypadku i spać nie może. (Józia odchodzi, chwila milczenia.)
Armaty powynosić.
I pałasze. Grzesiu! (Grzegorz wchodzi) Broń zebrać i na strych wynieść. (Grzegorz odchodzi, Zuzia wchodzi).
(dygając przed Majorem.)
Moja Pani prosi, abyś Pan kazał zakadzić pod oknami, bo proch bardzo śmierdzi, z czego dreszcz się powiększa. (odchodzi, chwila milczenia).
Grzesiu!
Czegoż chcesz? (Grzegorz wchodzi)
Kazać zakadzić.
Na dworze?
Bądźcie zdrowi.
Dokąd?
Jadę.
Nie wytrzymam.
A, to i ja pojadę.
A, to weźcież i mnie z sobą.
Ale, moi Panowie, jakże chcecie same damy zostawić?
One sobie tu poradzą.
Ale one was nie puszczą.
Cicho! (ciszej) Trzeba w sekrecie odjechać.
Trzeba uciec w sekrecie.
Uciekajmy.
Kulbaczcie konie.
Majorze, Rotmistrzu!...
Pst... zbierzmy się...
I w nogi. (odchodzą na palcach do swoich pokojów.)
A to pięknie! Jechać nie mogę... sam nie zostanę... co tu robić?... trzeba przeszkodzić tej ucieczce. Gdybym mógł...
Porucznik, Zofia.
Zofio źle się dzieje.
Cóż takiego?
Major, Rotmistrz i Kapelan, przestraszeni tém co się stało a bojąc się jeszcze bardziej, co ich nadal czeka, ułożyli ucieczkę.
Jakto? chcą odjechać?
Tak jest, tajemnie. Idź, powiedz to matce; tylko nie mów, że wiesz odemnie. Ja także z nimi muszę się wybierać.
Cóż pomoże moja matka?
Już ona sobie poradzi, tylko idź i powiedz.
Major, Rotmistrz, Kapelan wychodzą bardzo ostrożnie, i na palcach powoli postępują; mantelzaczki pod pachą, przy pałaszach. Dają sobie znak, aby być cicho, a zszedłszy się na środku, wychodzą oglądając się i powoli.
Fruzia, a potém Józia i Zuzia przebiegają ze drzwi do drzwi jak w scenie drugiéj).
Orgonowa, Dyndalska, Aniela, Fruzia, Józia, Zuzia.
(chwila milczenia).
Chcą uciekać!
Uciekać!
...ciekać!
Nie puszczać!
Biegaj Dyndalsiu!
Skocz Anielko!
Biegajcie!
Czekajcie!... proście... Major niech tu przyjdzie... Nie odstępujcie go i kroku... biegajcie!
Orgonowa, Dyndalska, Aniela.
Rzecz niesłychana!
Nie do uwierzenia.
Sprawka Panow doradców.
Nie inaczej, samby nie śmiał.
Panu Rotmistrzowi wszystko nie na rękę.
I Kapelanowi.
Ten nic nie znaczy.
Nie wierz temu, siostruniu.
Już ja ci ręczę. On ani pomoże, ani zaszkodzi. Jest, czy go niema, wszystko jedno. Ale ci starzy, ci starzy, jak zaczną ruszać wąsiskami, toby w ogień wlazł jeden za drugim.
Póki będą z sobą, póty próżne nasze starania. My gadamy, gadamy, a Pan kolega kiwnie głową, i jużci po wszystkiemu.
Rotmistrz najstraszniejszy.
Kiedy tak... poświęcę się waszemu dobru: pójdę za niego.
Ależ on ma rozum, kochany aniołku.
A dowcip Waćpani.
Niech się stara mu podobać... albo go podbije, albo go wystraszy; zatém zawsze dobrze.
Chcę wam służyć mimo waszych urągań i zobaczycie, że swego dokażę.
Majora rozczulać.
Nie dać mu odetchnąć.
Kapelana z obydwoma poróżnić.
Ile możności mu dokuczać.
Zręcznie słówko wsunięte, najlepszych często poróżni przyjaciół.
Już ja to biorę na siebie; na waszém świadectwie polegam.
Otóż i Major.
Orgonowa, Dyndalska, Aniela, Major i dziewczęta.
Witamy z podróży. (Major się kłania).
Gdzież się pan brat wybierał?
Chciałem konia przejechać.
Konia przejechać?
Konia przejechać.
Tak, mały spacer zrobić?
I wrócić?
I wrócić.
Prędko?
Tak... to jest... nie wiem... bo to...
Naco to udawać? lepiej prawdę powiedzieć.
Dobrze Waćpani mówisz, nie umiem i nie chcę udawać. (wstają).
Chciałeś nas więc odjechać?
Chciałem.
Same zostawić?
Same zostawić.
Tajemnie?
Bez pożegnania.
Do tego stopnia posunąłeś niegrzeczność.
Mylisz się Waćpani; to nie była niegrzeczność.
Tylko uprzejmość.
Nie inaczej.
Myślałem, że im bezemnie lepiej będzie. Nie umiem, przyznam się, dam przyjmować, i przy najlepszej chęci mógłbym nabroić z niewiadomości wiele złego. Już raz z mojej winy dostałyście mdłości; któż ręczy, że nie pomrzecie jak was jeszcze lepiej uczcić zechcę? Mógłżem zgadnąć, że konie powiększają spazmy, proch dreszcz a pałasze kolki? I mogęż wiedzieć, czego wam trzeba a czego nie trzeba?
Wszystkobyś wiedział, gdybyś był kontent z naszego przybycia. Ale, niestety! siostry kochające cię... siostry dawno cię niewidzące...
Utęsknione brata uściskać...
Mimo wszelkich trudności, wybierają się do ciebie...
W najniegodziwszą drogę...
Ugrzęzłyśmy dwa razy.
(z westchnieniem na stronie.)
Ach, któż was wyciągnął na moją biédę?
Przyjeżdżają zająć się twojém szczęściem...
Troskliwe o twoje dobro...
I tak je przyjmujesz?
Uciekasz od nich.
Bez względu na ich słabe zdrowie...
Nerwy nadwerężone.
Takaż to miłość braterska!
Taka wdzięczność! ach, to boli! (zaczyna płakać).
Ale, moja Pani siostro...
Niewdzięczność, i od brata! (zaczyna płakać).
Ale, Pani siostro...
Odpycha serca nasze! (zaczyna płakać).
Ale moja Panno siostro...
Bądźże tu uczynną; ach! ach!
Ach! ach!
Ach! ach!
Kolki!
Słabo mi.
Spazmy!
Tylko nie mdlejcie, dla Boga! (milczenie). Mdleją; co tu robić? Hej! jest tam kto?... wody! wódki! octu!... czy pogłuchli... Grzesiu! Grzesiu! (wracając się ku nim). Mdleją co robić?... Grzesiu, wystrzel z moździerza! (zrywają się wszystkie).
Nie wystrzel, nie wystrzel!
Dla Boga! nie wystrzel.
Już mi trochę lepiej.
Moje panie siostry, gadajcie, róbcie co chcecie, tylko nie mdlejcie; bo do wszystkich diabłów...
Ach, fi! co za brzydkie słowo!
Widzisz Waćpanna, że ani dam przyjmować, ani z niemi umiem rozmawiać. Jednak co każecie wypełnię, prócz jednego ożenienia; tém służyć nie mogę.
Orgonowa, Major.
Któż Waćpana do ożenienia zmusić może? Kto Waćpana ciągnie do ołtarza? Wszak wszystko od twojej woli zależy i tylko uprzejmości trochę od ciebie żądamy. Bądź z nami dni kilka, wierz, że szczerze radzimy, nie słuchaj kolegów i staraj się poznać Zosię.
Przynajmniej jedno słowo przemów do niej. Dla czegoż tak niemiłosiernie gardzisz tém biedném dziecięciem! Płaczu biedaczka utulić nie może.
Znowu płacz; a to wszyscy...
Otóż i ona... (Zofia przychodzi) Zostawiam was sam na sam; spodziewam się, że się sobie podobacie. (do Majora na stronie). Miej wzgląd na jej młodość. (do Zofii na stronie) Bądź rozsądna, o twój los idzie.
Major, Zofia.
(chwila milczenia).
Mościa panno...
Kochany wuju.
Moja panienko.
Co każesz?
Moja Zosiu.
Słucham.
Wiem.
Cóż ty na to?
Ja, nic.
Mów szczérze.
Szczérze mówię. (na stronie). Pierwsze kłamstwo.
Więc nic?
Nic.
Rzecz dziwna! (do Zofii). Jednak cię to trochę martwi?
Bynajmniej.
Widzą z oczów.
Mylisz się Waćpan dobrodziej.
Mylę się? (na stronie) Rzecz dziwna! Jakto tej biedaczce powiedzieć: ja ciebie nie chcę? czy diabli nadali! (do Zofii po krótkiém myśleniu) Moja panienko, chciałbym, abyśmy się mogli zrozumieć.
Dla dobra nas obojga.
Ach, Edmundzie, Edmundzie, jakże trudną mi dałeś rolę!
Twój los szczérze mnie zajmuje.
I ja go muszę zwodzić!
Powiedz mi więc: chcesz iść za mąż?
Tak jest.
Za mnie?
(po krótkiém wachaniu się, cicho.)
Tak jest.
To nie dobrze.
Dla czego?
Dla czego?
Tak jest, dlaczego nie dobrze?
Zdaje mi się, ża Waćpanna możesz to łatwo zmiarkować.
Wcale nie.
Przynajmniej, dobrego nic nie widzisz?
I owszem? (na stronie) Rzecz dziwna! (do Zofii) Mnie się zdaje, że nie byłabyś szczęśliwą.
Od niego to zależeć będzie.
Ach, nietylko od mojej woli zależeć będzie, ale i od wielu, wielu okoliczności.
Tych trudno przewidzieć.
Po części, moja panienko, po części. Nigdy nie zgłębiałem, co stanowi istotne szczęście w małżeństwie: mniemam jednak, że dwie osoby dobierać się powinny, jak para koni: równy chód, równy zwrot, równy ogień, wtedy dobrze się jedzie a mniej się morduje. Ale kiedy jeden bystry a drugi leniwy, ten miękki, tamten twardo-usty, ten ciągnie, tamten skacze; to diabła warto! prawda panienko! Powiedzże mi teraz Waćpanna, jakbyśmy się pobrali, do której pary koni będziemy podobni? do pierwszej, czy do drugiej? Podobnoś do drugiej: Waćpanna byś biegła, ja się już potykam; Waćpanna byś skakała, ja już pokaszluję. Śmiej się, śmiej; lepiej śmiać się, niż głupstwo zrobić.
Nie myśl, ale porównanie rozśmieszyło mnie trochę.
Więc bez porównania. Waćpanna młoda, lubisz bawić się, i dobrze że lubisz, bo to na to pora. Potrzebujesz zatém męża, coby się także lubił bawić; coby cię woził po spacerach, ucztach, balach, teatrach, coby po nocy na piszczałce przygrywał gdzieś tam nad strumykiem, gdzieś tam przy księżycu, jak to tam w waszych romansach opisują. A ja, moja panienko, nie do tego: w dzień służbą zajęty, wieczór fajkę palę a w nocy chrapię, aż sie okna trzęsą.
Czyliż tylko uciech i rozrywek w małżeństwie upatrywać trzeba? Jestże młodość wieczną, abyśmy zapominali o późniejszym wieku? Za nicże liczyć uczciwość, łagodność, stałość charakteru tego, z którym mamy przebyć jak wiosnę tak i zimę życia naszego? Męzkiemi tylko cnotami mężczyzni zyskać mogą nasze serca. Dobra sława męża jest także sławą żony, a jednostajna spokojność jest podług mnie istotném szczęściem.
Bardzo rozsądnie. bardzo, bardzo rozsądnie; z tém wszystkiém mój wiek...
Wiek doświadczenia.
Niektóre dolegliwości...
Któż bez nich?
Moje wady...
Któż ich niema?
Ja sam czuję, że można być grzeczniejszym, przyjemniejszym w towarzystwie. Trudno mi się będzie odmienić; nie umiem w bawełnę obwijać.
Przykrą czasem bywa ta żołnierska otwartość.
I owszem.
I owszem? (na stronie). Rzecz dziwna! dziewczyna młoda, ładna a rozsądna... rzecz dziwna! (do Zofii). Ale, moja panienko, nie mówiąc do ciebie, wiele bardzo idzie za mąż dla zyskania wolności... wolności... rozumiesz Waćpanna, jak ja to rozumiem? Jeślim więc na męża niestworzony, to témwięcej na takiego, coby cierpiał pewne figle.
Zbytecznej wolności, wolności bez granic nie pragnę, ale i niewoli w małżeństwie nie spodziewam się znaleść; wzajemne we wszystkiém obowiązki rządzić powinny.
Bardzo rozsądnie. (na stronie). I chce pójść za mnie... rzecz dziwna! (do Zofii) Z tém wszystkiém... ja myślę... że potrzebaby...
Wyraźnie, wyraźnie, kochany wuju.
Rozsądna!... chce pójść za mnie, żal mi ją zmartwić.
Bo widzisz moja Zosiu, że...
Na co przyczyn szukać? nie znasz mnie jeszcze Waćpan Dobrodziej... to dosyć... ale mnie poznać możesz... zostawmy więc czasowi a mam nadzieję zyskać na tém.
Nie trudno ci to będzie, moja Zosiu.
Czy tak?
Z temi oczkami.
O! nie o tém mowa.
Z tą buzią.
O, bardzo proszę.
Z tą rączką.
Panie Majorze!
Z tym kształtem, z temi..
Dla Boga, co to jest?
Ja się sam dziwię.
Spodziewam się.
Wszystkiego się spodziewaj.
Ach, tego nadto!...
Jeszcze mało!...
Ech! ech, że mi teraz uszła!
Odmłodniałem, odmłodniałem... dalibóg czuję, że odmłodniałem... i niedziw; luba dziewczyna, ładna dziewczyna, rozsądna, gwałtem chce iść za mnie!...
Gdybym się ożenił?... Niech się co chce dzieje... Nie to nie, niech się nie dzieje co chce... ale ja... tylko że to... bo znowu z drugiej strony... ale jednak... nareszcie w przypadku... a diabła tam, źle! Co tu robić?
Major, Dyndalska.
No, panie bracie, jakże stoją interesa?
Różnie, różnie.
Zosia pomieszana, Waćpan zamyślony; dobry znak.
Znak nie zły, to prawda.
Jakże ci się podobała?
Ładna dziewczyna, niema co mówić.
A widzisz.
Miła.
Dobra.
A widzisz.
Rozsądna.
Nie mówiłam?
Bardzo rozsądna.
To wszyscy wiedzą.
Gwałtem chce iść za mnie.
Gwałtem.
To nie źle.
Bardzo dobrze.
Ale z drugiej strony...
Niema drugiej strony... Podobała ci się?
Podobać się, podobała.
Więc się żeń.
Żeń się, łatwo mówić.
Cóż ci przeszkadza?
Na przykład?
Zgadnij Waćpani.
Nie chcę zgadywać.
Lat pięćdziesiąt sześć.
Fraszki.
Jej lat ośmnaście.
Fraszki.
Złe ztąd skutki.
Fraszki.
A, diabła tam fraszki!
Kobiéty prędko się starzeją.
No, to prawda.
Zosia ma lat ośmnaście?
Ośmnaście.
Za dziesięć lat będzie miała dwadzieścia ośm.
To prawda.
Prawda.
I już po młodości.
I to prawda.
Cóż za wielka różnica między wami?
A jużci!
Żadnej.
Jest, jest, niema co mówić.
Bardzo mało. A potém Waćpan nie masz pięćdziesięciu sześciu lat.
A mam, mam.
Ale nie masz.
Przecież muszę wiedzieć.
Ale ja mówię, że nie masz.
Mylisz się, mylisz.
Ale nie mylę.
Mam metrykę.
Nic nie znaczy. Aniela ma czterdziesty, a ja czterdziesty drugi skończę, Pani Orgonowa zacznie czterdziesty szósty, a Waćpan o cztery lata starszy, więc masz rok pięćdziesiąty; rzecz jasna.
Chyba myłka w metryce.
Pewnie.
No, pięćdziesiąt, to co innego.
A potém, powiedz mi, czy nigdy ci się nie trafiało widzieć szczęśliwego małżeństwa, a nierównego wieku.
I owszem. Właśnie niedawno Pan Prezes Rodosław ożenił się z młodą osobą.
I kontent?
Kontent.
Szczęśliwy?
Szczęśliwy... tylko mówią że jego własny sekretarz...
Sekretarz, sekretarz; ale ty nie masz sekretarza.
I to prawda. A! a! Pan Fontaziński od trzech lat z młodziuchną żoneczką...
Żyje dobrze?
Dobrze... A diabła tam! zapomniałem, przeszłego roku musiał się rozwieść i jeszcze za rozwód zapłacić.
Młody Radost, coto się dla dożywocia ożenił...
Żyje szczęśliwie.
Żył dosyć szczęśliwie, tylko że wkrótce zwaryował i zamknąć go musiano.
Na cóż szukać daleko. Wiesz w jakim wieku był nieboszczyk Dyndalski, kiedym szła za niego; jednak, Bóg widzi, nie miał przyczyny narzekać na mnie.
To prawda. Ale téż nieboszczyk był zawsze jak nieboszczyk: Waćpani robiłaś coś chciała.
Poczciwa dusza! Wreszcie, on tak chciał, a Waćpan jak zechcesz, to żona będzie robiła co jemu się podoba; wszystko zależy od układu.
I to prawda... niema co mówić... wszystko od układu zależy.
Pójdę więc...
Ale czekajno...
Spuść się na mnie.
Ale bo...
Bądź spokojny.
Nareszcie...
Tylko niech to jeszcze między nami zostanie, muszę wprzódy...
Z koleżkami się naradzić.
Oczywiście.
Niepotrzebnie.
O, proszę...
Niech i tak będzie (na stronie). Nie traćmy czasu.
(odchodzi.)
No, kiedy mi kto co do rozumu powié, to i ja umiem ustąpić, nie jestem uparty. Nie utrzymuję złego, dla tego aby nie przyznać, że się dotąd błądziło... Luba dziewczyna!... Ale ci co powiedzą?...
hm, hm, hm... Miła dziewczyna!... Otóż i oni; trochę natrętni, prawdę mówiąc.
Major, Rotmistrz, Kapelan, Porucznik.
(z przymuszonym uśmiechem).
One myślą, że trafiły na swego, z którym zrobią co zechcą, którego za nos będą wodzić gdzie im się podoba.
Niech sobie daremnie głowy nie łamią. Ale zabawić tu z nami mogą.
Mam lat pięćdziesiąt.
(odpowiadając Porucznikowi)
Pewnie że mogą, bo je trudno minami wysadzić.
Rozsądna wcale dziewczyna.
(odpowiadając Rotmistrzowi)
Nawet nie należy im zupełnie odejmować nadziei dopięcia zamiaru. Niech się same powoli domyślą.
(z przymuszonym śmiechem).
Koniecznie chce iść za mnie.
Nie dowodzi wielkiego rozsądku.
Mam lat pięćdziesiąt.
(odpowiadając Rotmistrzowi).
Kto wie, co ją zmusza; może rozkaz matki...
może chęć stania się jej pomocną...
Gwałtem chcą mnie ożenić.
Ale to każdy wié.
Bardzo rozsądna.
Co tam rozsądna, rozsądna... jakby tu szło tylko o rozsądek.
No, prawdę mówiąc, rozsądek rzecz nie mała.
Chcesz więc się żenić?
Tego jeszcze nie mówię.
Jeszcze? ale z czasem?...
Należy wszystko rozważyć... wszystko od układu zależy... Mam lat pięćdziesiąt.
Cóżto za odmiana? truchleję, to być nie może! (do Majora) Nie żartuj sobie z nas Majorze; znamy cię dobrze. Rotmistrz zapala się daremnie, ja gardło moje stawię, że nigdy nie zrobisz takiego szaleństwa.
Coto szaleństwa! szaleństwa! Proszę być grzeczniejszym, Panie poruczniku!.. szaleństwa!
Porucznik dobrze mówi. Mój Majorze, mój Majorze...
Żenisz się więc?
Żenię czy nie żenię, a szaleństwem mojej czynności nikt nazwać niema prawa, i kwita.
Ale kiedy nie uchodzi...
Co mnie kto ma uczyć, co uchodzi albo nie uchodzi.
Rób co chcesz. (odchodzi).
Zaczekaj, pójdziemy razem; jeszcze słowo. (do Majora). I szczérze to mówisz? bez żartów?...
Nie mam potrzeby sprawiać się przed nikim. (Porucznik odchodzi z Kapelanem). Hm! szaleństwo! szaleństwo! jaki do rady!
Major, Rotmistrz.
Nie masz się czego gniewać; chciałeś rady, bierz że taką, jaką dają.
Co innego rada, co innego nagana. Jeślim dotychczas miał fałszywe wyobrażenie o małżeństwie, nie widzę konieczności, abym je do śmierci zachował. Piękna to rzecz stan wojskowy, ale sprzykrzyć się z czasem może: wolność, wolność głosim a zawsześmy pod rozkazami, i na końcu staremu, choremu, niema komu i poduszki pod głowę położyć. I cóż to tak strasznego mieć miłą, lubą, dobrą, młodą osobę zawsze koło siebie, co o nas pamięta, co nas głaszcze, cacka, pieści; cóż to tak strasznego? I dla tego żem nie uparty, mam być szalonym! Szalonym? Szalony, kto inaczej myśli. Prawda?
Nie prawda.
Nie prawda?
Nie prawda.
Bądź zdrów.
Najniższy. (Major odchodzi)
Rotmistrz.
Przyjechało ich trzy jak jedna, z kotami, mopsami, srokami, małpami, i jak zaczęły, tyr tyr tyr, tur tur tur, tyr tyr tyr... z rozumnego człowieka głupiec. Jemu się żenić i żenić z dzieckiem! Kiedy już tak zachciał koniecznie, niechby sobie był poszukał co dojrzalszego... tylko że to...
hm hm hm... (siada.)
Rotmistrz, Aniela.
(po krótkiém milczeniu zadziwiony).
Nie zezwalam.
Ale nie starasz się odwieść od tego szalonego zamiaru.
Zabronić nie mogę.
Potrzeba jemu odmiany losu? niech mi kto powie.
Zapewne, że nie.
Cóż przyjemniejszego nad stan wojskowy.
Zapewne.
Używa obecności, o przyszłość się nie troszczy.
Zapewne.
Podległy tylko swemu obowiązkowi.
Zasługa jawna, ta za mną mówi, nie potrzebuję łaski niczyjej.
Nigdy sam, nigdy opuszczony.
Zawsze w towarzystwie...
Przyjaciół doświadczonych. Bo gdzież lepiej poznać człowieka jak w trudach, biedzie, niebezpieczeństwie?
Tam nie popłacają wykształcone słówka.
Ho, ho!
Tam działać potrzeba.
Jak na męża przystoi.
I na dobrego żołnierza; źle albo dobrze, ale otwarcie.
Prostą drogą i śmiało.
Nigdy się nie bać.
I samego diabła!
Ach! (pomiarkowawszy się) O tak, tak.. szczęśliwy, szczęśliwy kto ten stan obrał. Ach, gdybym nie była kobiétą, byłabym żołnierzem całe moje życie.
Proszę! (na stronie) Dorzeczy kobiéta.
Raz nawet myśl mi przychodziła, ale to dawniej, ukryć płeć moję, przywdziać mundur i stanąć w szeregu Huzarów.
Ale tylko w kawaleryi chciałabym służyć.
W kawaleryi?
Tak konie lubię.
Konie Pani lubisz?
Szalenie.
To rozum dowodzi.
Sama nawet konno jeżdżę.
Konno jeździsz? (na stronie) Coto za kobiéta!
Co to za uciecha dobrego dosiąść rumaka, a jeszcze młodego, trochę dzikiego.
Uczyć go prawie chodzić.
Powoli.
Cierpliwie jak z dzieckiem.
Potém żwawiej.
A ostrożnie.
Kłusować.
Niech się wyciąga.
W koło, w prawo, w lewo.
Spiąć ostrogą.
A to na co?
Czasem, czasem.
Ale na co?
Tak... ale...
Chyba że uparty, i to...
Tak; tak, kiedy uparty, i to...
Ostrożnie.
O, ostrożnie.
Bo można znarowić.
O, można znarowić. Cały dzień siedziałabym w stajni: tego, to tamtego, to znowu tego kazałabym przejeżdżać lub sama przejeżdżała. Co to za roskosz!
Na honor, rzadka kobiéta.
A potém wieczór fajeczkę zapalić.
Tego smaku trudno domom pojąć.
Lubisz Pani?
Sama palę.
Sama tytuń pali! (na stronie). Co to za kobiéta! co to za kobiéta!
Tak mam odrębne gusta od całej płci mojej, żem dotąd za mąż pójść nie chciała. Ci miejscy panicze pragną, aby żona tylko się stroiła, bawiła, kręciła, trzpiotała; nie mogą pojąć kobiety, coby lubiła życie obozowe.
Szalone głowy.
Marsze, koczowania, ruch, pracę...
Lecz czemuż Pani wojskowego rączką swoją nie zaszczyciła?
Sama płocha młodzież trafiała mi się tylko.
Sama płocha młodzież?
Nikt w wieku rozsądnym.
Nikt w wieku rozsądnym?
Coby cenił mój sposób myślenia.
Serca żołnierzy z kamieni.
Nie zawsze.
Niewzruszone, twarde.
I lód twardy a przecie się topi od słońca. (całuje w rękę).
Fi, Rotmistrzu.
Nic złego.
Ach, jak mi gorąco.
Co to za kobiéta!
Chodźmy do ogrodu, tam chłodniej.
Może do stajni?
O, potém, później.
Może fajeczkę?
Później, później.
Idę gdzie każesz. (do siebie.) Co to za kobiéta! Co to za kobiéta!
Fruzia, Józia, Zuzia.
Cóż ty, Juziu, na to?
Na co?
Na tych naszych panów. Jakeśmy przyjechały, jak to się patrzało, jak to się srożyło!
Jak gdyby nas połknąć chcieli.
Żaden dobrego słowa nie przemówił.
A teraz jak baranki.
Na jedwabiu możnaby prowadzić każdego.
Ale czemu nie rządzą?
Jakie ty dziecko! alboż to jedno złe na tym świecie?
Już ja bym tu i rządzić nie chciała.
O, i ja nie; mnie strach bierze jak spotkam którego, a zwłaszcza Majora.
Mnie się zdaje, że gdybym była najodważniejszym żołnierzem, tobym zaraz uciekła, jakbym go tylko zobaczyła. Co to za wąsy! dla Boga!
A Rotmistrz jeszcze straszniejszy ze swojemi miotłami. (pokazując.) Jak jedna idzie do góry, to druga na dół; to znowu tamta na dół a ta do góry; aż dreszcz przechodzi.
To prawda, że tu między temi wąsiskami, człowiek jak w lesie.
Obrzydłe Huzary!
A, dajno pokój, Zuziu; Porucznik,..
A, Porucznik.
A, Porucznik. Ten wart być Pułkownikiem.
Mnie się o to pytaj.
Jakie wy szczęśliwe; do mnie i nie zagadał.
Ale zato pan Grzegorz.
To mój kochanek.
I mój także.
Muszę go wam odebrać.
Pst!
Fruzia, Józia, Zuzia, Grzegorz.
Czemuż Pan Grzegorz tak smutny?
Ach!
I wzdycha.
Pewnie się kocha.
Ach!
Szczęśliwa ta, co się podobać umiała.
Kochasz się więc Waćpan?
Kocham, dalibóg kocham.
Czemuż się nie żenisz?
Myślę, dalibóg myślę.
Czy jeszcze co przeszkadza?
Nie wiem czy mnie zechcą.
Którażby nie chciała!
Tylko że z Waćpana wielki trzpiot być musi.
Nie, nie, wierz mi Waćpanna, że nie.
Motylek płochy, niema i wątpienia.
Nie rozumiem.
Jakibyto był los biednej żony.
Dla czego biednej? Mojej żony los byłby najprzyjemniejszy.
(otaczając go; ironicznie przez całą scenę).
Najprzyjemniejszy.
(klaszcząc w ręce).
Konika, ach konika!
Potém porządną, mocną... baryłeczkę.
Baryłeczkę, ach baryłeczkę!
I piękny, z przykrywką, zamykany... koszyk.
Koszyk, koszyk! ach to pięknie! to ślicznie!
Miałaby trunki i żywność. A że jestem dobrze znany Panom Oficerom, moja żonaby im tylko dostarczała.
Ach to pięknie! to ślicznie!
Ale Panie Grzegorzu, a w czasie wojny, jak będzie?
Właśnie wtenczas najlepiej.
Ale strach!
Gdzie tam strach. To jest, co może byc najpiękniejszego. Proszę widzieć, kiedy szwadron Huzarów na harc wyjedzie.
Na harc, słyszycie?
Pif paf, pif paf!
Dalej piechota: brr... brr.
Brr... brr..
Tu znowu armaty: bom... bom...
Bom... bom... (biegając i skacząc wkoło niego) Pif paf... brr... brr... bom... bom...
(kręcąc się wkoło i patrząc za niemi).
Lube, lube dziewczęta! Teraz żałuję, że nie jestem Turkiem.
A fe, Turek.
Ja wiem, że fe! ale tą razą dobrzeby mi było, bo mógłbym się z wami trzema, razem ożenić.
Chyba że tak.
Juziu!
Słucham, zaraz idę.
Zaczekaj.
Nie mogę.
Trochę.
Zuziu!
Idę..
Nie chodź.
Muszę; do zobaczenia. (odchodzi)
Fruzia, Grzegorz.
Ach, panno Fruziu! kochasz mnie Waćpanna?
Jakże kochać, kiedyś jeszcze między nami nie wybrał.
Ciebie wybieram, sroczko moja.
Pewnie?
Dziś się ożenię, jeśli zechcesz.
O, na to dość jeszcze czasu.
Ale moja niecierpliwość.
Tak mnie mocno kochasz?
Fruziu!
Zaraz, zaraz.
Jakże będzie?
Wszystko dobrze.
Ach Fruziu!
Ach Grzesiu! (wybiega)
Mam, którą zechcę. Najlepiej zawsze: z miejsca nacieraj! Co to myśleć; nikt jeszcze samą myślą nic nie zrobił. I Józia ładna... i Zuzia ładna... i Fruzia ładna... najładniejsza... ta będzie moją.
Rotmistrz, Grzegorz.
Luba dziewczyna!
Rzadka kobiéta!
Pan Rotmistrz ją widział?
Widziałem.
Prawda, Panie Rotmistrzu, że jak sarneczka.
Ciągle skacze.
Skacze?... hm... tego nie widziałem.
Nigdy stępo, zawsze kłusem.
Kłusem... hm... A tak, chcesz powiedzieć, ze konno jeździ kłusem.
Konno jeździ?
Jeździ, Jeździ.
A do djabła, za pozwoleniem, w to mi graj; to się każdemu podoba, prawda Panie Rotmistrzu?
Grześ ma rozum.
Z taką się żenić.
Jaki pochlebniś.
Dziś się jeszcze z nią ożenię. (Rotmistrz odskoczywszy wpatruje się w niego; milczenie).
Ty?
Ja.
Ty, ty?
Jużci nie pan Rotmistrz.
Co ty gadasz?
Z kim ty śmiesz się żenić?
Z Fruzią, za pozwoleniem.
Z Fruzią?... stary gaduła!... idź precz!
Oszalał, jemu się żenić... w tym wieku! Co on sobie dobrego obiecywać może?... Ale cóż się panna Aniela tak spóźnia? Może już w ogrodzie... (patrzy przez okno) Nie widać. (podsłuchuje pod jej drzwiami; usłyszawszy nadchodzącego, odskakuje na środek pokoju).
Rotmistrz, Porucznik.
Mówiłeś z Majorem?
Mówiłem... ale... (wzrusza ramionami)
Uparty.
Uparty, jeśli to uporem nazwać można.
Ktoby się był spodziewał.
Żadnej więc nadziei, aby zamysłu odstąpił.
Żadnej, zapewne żadnej.
Wiem, wiem dobrze i jeszcze się pytam. Wprawdzie nie mogę mu radzić, ale i odradzać nie mogę.
Najlepiej.
Będzie z nią szczęśliwy.
Będzie, będzie.
Ja odjeżdżam... ale wprzód wymagam od twojej przyjaźni jednej usługi. Słuchaj mnie: przeszłej wojny... (Rotmistrz spojrzawszy w okno, nagle wybiega). Cóż to znaczy?... nie rozumiem... nie odkryję mu więc smutnej tajemnicy... i lepiej... bo czémżeby mógł mój nagły odjazd uniewinnić przed Majorem. Przyjaźń potępiać mnie będzie, kiedy ja dla niej wszystko poświęcam, wszystkiego się wyrzekam.
Porucznik, Zofia.
Ach, Zofio!
Żadnej.
Rozłączyć się musimy?
Na zawsze.
Odkryj mu miłość naszę.
Nie mogę. Cóż za cel? Major odstąpiłby pewnie ale będzieszże przez to moją?
Może matka...
Nie zwódźmy się; nigdy nie zezwoli. W czasie i pomocy przyjaciela, pokładałem nadzieję; wszystko mnie zawiodło. Mamże cię za sobą w nieszczęście pociągać? rożnić z rodziną? Nareszcie nie Majora, to Smętosza zostaniesz żoną.
Okropnie.
Odjeżdżam.
Kiedy?
Tej godziny.
Już, już tak prędko.
Mamże być świadkiem...
Nie kończ, nie kończ. Jedź, uchodź, Edmundzie!
Nasza tajemnica wiecznie nią zostać dla Majora powinna. Kapelan wie tylko i ten jedzie wraz ze mną. Ten uczciwy człowiek wsparł mój chwiejący się zamiar i ustalił w drodze, której honor trzymać się każe.
Sama więc zostanę; znikąd ulgi; znikąd pocieszenia!
Wiele, wiele cierpieć mamy!
Może nad siły.
Nie, Zofio; siły muszą wystarczyć, gdy czystém jest źródło nieszczęścia.
Ciebie kochając, drugiemu miłość przysięgać!
Kochając mnie, i jego jak ojca kochać będziesz. Poznasz najlepszego, najszlachetniejszego człowieka. Jedyna, jedyna moja ulga, jedyne pocieszenie, że to dla niego szczęścia się wyrzekam, że on je z tobą znajdzie niezawodnie. Ach, pamiętaj Zofio, że to ja powierzam tobie los, szczęście, spokój dni jego; upiększaj mu każdą chwilę, a przez to i moje życie osładzać będziesz.
Ach, czemuż cię coraz więcej kochać muszę!
Serca nasze razem zostaną.
Na zawsze.
Jak uśmiech konających. (krótkie milczenie).
Raz ostatni pewnie cię widzę. Jak już upłynie czasu wiele, jak już o mnie słyszeć nie będziecie, wspominaj mu czasem o mnie; on mnie także kochał. Powiedz mu, że dla niego wyrzekłem się więcej niż życia, bom się wyrzekł ciebie. (Zofia siada zakrywając oczy). Albo nie, nie; nie mąć swojej i jego spokojności... (klękając i biorąc ją za rękę.) Zofio, tém uściśnieniem, tracę prawo do twojego serca; zapomnij o mnie.
Nigdy.
Bądź szczęśliwa.
Bez ciebie.
Dla mnie.
O Boże!
Raz więc ostatni.
Edmundzie! raz ostatni... (skłania się w jego objęcie.)
(Dziewczęta w różnym kierunku przebiegają scenę, potém wychodzą spiesznie).
Orgonowa, Dyndalska, Aniela.
Dziewczęta (w głębi).
Cóż takiego?
O co idzie?
O co idzie? co takiego? Będziecie wiedzieć.
Słuchamy.
Rzecz straszna!
No, dalej.
Rzecz okropna!
Gadajże.
Niespodziewana!
Cóż takiego?
Co?
Co? słuchajmy.
Porucznik...
Cóż Porucznik?
Ha, ha, ha, ha,
Zbytnia przenikliwość.
Kiedy przenikliwość, kiedy ha ha ha, nie powiem com widziała.
Coś widziała?
Na własne oczy.
Cóżeś widziała?
To tylko przenikliwość.
Powiedz aniołeczku; ty taka dobra, ty się nigdy nie gniewasz; mój aniołeczku, prędzej.
Więc słuchajcie.
Słuchamy.
Porucznik...
Cóż!
Porucznik... Zofią... w rękę całował.
W rękę całował?
W rękę.
To jeszcze nic.
Cóż takiego?
Mówże prędzej.
Porucznik...
Cóż Porucznik?
Porucznik... klęczał przed nią.
Klęczał przed nią?
Klęczał przed nią... tu... w tém miejscu.
Co za zgroza!
To jeszcze nic.
Dla Boga, cóż jeszcze?
Porucznik...
No, no...
Porucznik... trzymał ją... w objęciu.
Ach!
A Zosia?
Zosia, Zosia.
Zosia... była... w jego objęciu.
Rzecz straszna!
Niesłychana!
Kocha się.
Kocha.
W rękę całował?
Całował.
Klęczał przed nią?
Klęczał.
Trzymał ją w obięciu.
Trzymał.
Fruziu! wołaj Zosię. Nie, czekaj... Juziu! biegaj... czekaj... wołajcie prędko.
Juziu! Porucznika, Porucznika!
Fruzia. | (razem). | ||
Gdzie? | |||
Józia. | |||
Co? | |||
Zuzia. | |||
Kogo? |
Majora, gawrony, Majora. (Dziewczęta wybiegają) Rzecz straszna! (obie rzucają się zmordowane na krzesła) A ja mówiłam, ja mówiłam, że ten Porucznik niebezpieczny. Ja wiem coto Porucznik! Ale co ja mówię, to zawsze źle... mnie niema co słuchać... mnie i gęby otworzyć nie wolno. Otóż teraz pokazało się, że ja gadać muszę. Teraz nikt mnie nie przekona; zawsze, zawsze gadać będę.
Orgonowa, Dyndalska, Aniela, Major.
Panie bracie, Panie bracie! dla Boga, chodźże prędzej! nic nie wiesz co się dzieje; wszystko spoczywa na naszych głowach.
Cóż się stało?
I jeszcze się pyta!
Ale kiedy nie wiem, muszę się spytać.
Ów wysmukły Poruczniś, ów przyjaciel, ów towarzysz, ów, już nie wiem co...
Chciał Zosię... słów mi nie staje.
Chciał?..
Wykraść ją chciał, wykraść.
To być nie może.
Spytaj się Anielki.
Na własne oczy widziała.
Co widziała?
Że ją kocha, że ją w rękę całował, że klęczał przed nią, że...
To wszystko być nie może. Aniela źle widziała.
Gdybyś sam widział, możebyś także nie wierzył? To człowiek na męża!
Ale jak, gdzie, kiedy?
Jak? Tak jak wszyscy. Gdzie? Tu w tém miejscu. Kiedy? Przed kwadransem.
Tegom się nie spodziewał. I Zosia także go kocha?
Zosia? Co za myśl. Gdyby kochała, jużby z nim o kilka mil była.
Takato rada panów kolegów.
Niczyja sprawka tylko Kapelana; gwałtem stara się przeszkodzić twemu zamiarowi.
Starał się nas o różnych rzeczach przekonać i wcale nie ładnie wyrażał się względem ciebie.
Kapelan? Cóż mówił?
Prawdziwie, wstydzę się powtórzyć.
Wcale nieobyczajnie się wyrażał; niech Anielka powié.
Ja słyszałam, ale nie zrozumiałam; wszystkiego jeszcze zrozumieć nie mogę.
Co, jak on może wiedzieć? co jemu do tego? jak on może zapewnić? Ale Edmund, Edmund!
Jeśli nam nie wierzysz, spytaj się Rotmistrza, to godny człowiek.
Ten zawsze jednego zdania będzie z nami.
Bardzo wątpię.
Nie masz co wątpić: kocha się w Anieli.
Nieprawda.
Chciałem powiedzieć, że to być nie może.
Ślub nasz przekona.
Co? chce się żenić?
Nie inaczej.
Z Waćpanną?
Ze mną.
Czy oszalał stary!
Tak jak i Waćpan.
Zmiłuj się, ostrożnie.
Ale Edmund, Edmund! Zostawcie mnie, proszę. Grzesiu!
Idę strzedz Zosi.
Ja Rotmistrza.
Ja podsłuchiwać będę...
Albo nie, chodźmy się naradzić; będziemy same. (wchodząc do pokoju Dyndalskiej)
Proś do mnie Pana Porucznika. (Grzegorz odchodzi).
Żeby był do mnie przyszedł i powiedział: Majorze, i mnie się ta dziewczyna podobała. Działajmy przeciw sobie, ale działajmy otwarcie. Otwarcie, jak ludzie honoru; ale nie jak węże, do stu paraliżów, jak węże! Komuż, komuż teraz wierzyć? Tak go kochałem! chciałem podzielić się majątkiem, życiem byłbym się podzielił. Ach to boli, boli; ale kwita z przyjaźni, kwita, paniczu: adjutanta mi nie trzeba.
Major, Kapelan.
Dobrze że i Waćpan przyszedłeś.
Szukam cię także.
Cośto Waćpan przed kobiétami na mnie nagadał? Domyślam się co... ale to potwarz... i co tobie w to się mieszać? Powiedziałeś dwa tysiące razy: nie uchodzi, nie uchodzi, i zrobiłeś swoję powinność; a ja powiadam: uchodzi, uchodzi i uchodzi, i zrobię co mi się dobrém zdawać będzie. Ale tajemnie wdawać się z kobiétami, plotki na mnie robić... tego się prawdziwie nie spodziewałem...
Ale Majorze, Majorze, co ty mówisz, co ty mówisz?
Siebie się spytaj: co ja mówił, co ja mówił? Namowy z Porucznikiem, spiski, wykradzenie; przystoi to na stan Waćpana? fe! wstydź się. Gdyby dawny towarzysz mnie to powiedział, co ja teraz mówię Waćpanu, tobym się na pierwszém drzewie obwiesił: rozumiesz Waćpan, obwiesiłbym się do stu paraliżów! (odchodzi)
Co się dzieje! co się dzieje!
Kapelan, Orgonowa.
Nie kładź palca między drzwi, palca nie przyskrzynią. Kto radę powtarza, natręt z doradcy; złe oczy wszystko krzywo widzą. Pająk szuka jadu ale pszczoła miodu; rozumiesz Waćpan? Milczenia rzadko kto żałował, a mówności często. Proszę to pamiętać; sługa uniżona.
(ukłoniwszy się nizko i tak ją oczami odprowadziwszy).
Ja mam mówności żałować. Co się dzieje! Co się dzieje!
Kapelan, Aniela.
Jednego razu byłam w domu mojej przyjaciółki; dawałam jej rady, rady prawdę mówiąc, które więcej moje, niż jej dobro miały na celu. Poznała się w końcu na tém; powiedziała mi, że rad nie potrzebuje i że się jej staję natrętną. Na to oświadczenie... wiesz Waćpan com zrobiła? Kazałam zaprządz i wyjechałam... i wyjechałam. (odchodzi za Orgonową)
Jakie rady? co zrobiłem? co się dzieje!
Kapelan, Dyndalska.
Cóżto Mości Panie! Jakieżto jego postępki? Któżto uprawnił Waćpana w cudze sprawy się mieszać? Pókiż tych plotek, tych namów, tych spisków będzie? Takito z Waćpana przyjaciel? taki doradca? Cobyś miał skłaniać do zgody, pokój ustalać; wzniecasz niesnaski, kłócisz brata z siostrą, siostrę z siostrą; córkę z matką, przyjaciela z przyjacielem.
Waćpan tu niezgodę utrzymujesz, Waćpan spiski knowasz, Waćpan zdrady snujesz, Waćpan pragniesz sprzeczki, kłótni, klęsk i mordów? (odchodzi).
(najniżej ukłoniwszy się, patrząc za nią, potém ocierając czoło)
Mój dobry Boże! klęsk i mordów! co ja przewiniłem? co ja przewiniłem?
Kapelan, Rotmistrz.
(wchodząc prędko).
Gdzie jest Major?
Nie wiem.
Szalonym mnie nazywać! szalonym, że się chcę żenić!
Jakto? i ty także?
Ale od przyjaciela...
Uraza nie zna przyjaciela. Gdzie jest Major?
Nie wiem.
Ja wiem, że wiesz.
Ale nie wiem.
Nie chcesz powiedzieć.
Dalibóg nie wiem.
Byleś przeszkodził... byleś się sprzeciwił... hm? wszystko ci szkodzi; nasze szczęście solą w oku.
Piękne szczęście!
Wiem, wiem, mówiła mi Panna Aniela, coś przed nią nagadał; ale nie dbam o to. Rady nie potrzebuję... i na złość się ożenię... rozumiesz mnie Waćpan?
Dla Boga, słuchaj tylko...
Nic słyszeć nie potrzebuję.
Tobie się żenić?
Mnie, mnie, mnie i tego nie zabronisz.
Ale, sam się żenić nie możesz, to chcesz aby nigdzie małżeństwa nie było.
Broń Boże; ale twój wiek.
Mości Panie! Lat moich mi nie rachuj. Ja wiem to dosyć... Nie rachuj! to ci powiadam, do stu piorunów! (odchodzi).
Co się dzieje! Dla Boga, co się dzieje! Mnie się zdaje, że oni poszaleli.
Kapelan, Grzegorz.
Upraszałbym jednej łaski.
Cóż tam poczciwy Grzegorzu?
Niech się Pan za mną wstawi.
Do kogo?
Do Pana Majora.
I owszem; względem czego?
Chcesz się żenić?
Choćby i dzisiaj.
A, tego już nie mogę... (odchodząc). Niech was Bóg ma w swojej opiece. (wychodząc). Co się dzieje! co się dzieje!
Hm, hm, hm; nie w swoim humorze. No, odłożone nie stracone... Kilka dni tu zabawią, mam dość czasu. (śmiejąc się) To się koledzy zadziwią... nie wiedzą, co ich czeka!
Grzegorz, Rembo.
Winszuję, winszuję panie Grzegorzu!
Czego?
O! niby nie wiesz! czegóżbym winszował, jeśli nie ładnej oblubienicy.
A tak... dziękuję ci.
Jak się ożenisz, będę ci winszował imieniem całego pułku.
Nie rozumiem. Bardzo mądrze gadasz; widać żeś syn organisty.
To dobrze.
Coto przyjaciół będzie miał pan Grzegorz!
Tyle co i teraz.
Wszyscy kochać go będą.
Doprawdy?
Za to ręczę... a nie Grzegorza, to Grzegorzową.
O, tego wcale nie chcę!
Chcesz czy nie chcesz, to tak będzie.
Dajno mi pokój... nie lubię takich żartów.
Przyzwyczajaj się po trochu.
Szalony! jakby to być musiało.
Będzie niezawodnie.
Proszę cię, dajże mi pokój.
Nie dam bo mi cię żal, że takie robisz głupstwo.
Tobie zazdrość.
Ale stary, stary!
Pomiarkuj...
Idź do djabła!
Żeń się kiedy chcesz; ale potém nie gniewaj się, gdy cię palcem wytykać będą.
Nikt mnie wytykać nie będzie.
Ja pierwszy.
Kto mnie wytykać będzie, temu przytnę wąsa.
Chcąc przyciąć, trzeba swego nadstawić.
Choć nadstawię, bezpieczny od ciebie.
Ciszej! bo ci pokażę, że nie jest bezpieczny!
Pokażesz? chodź chodź! pokaż, pokaż!
Jednak...
Aha! boisz się.
Co? ja się boję! chodź! weźmiem pałasze!
Chodź chodź! (odchodzą do pokoju Majora.)
Major, Rotmistrz.
Jeszcze raz powtarzam, wszystko przyjmę od ciebie między swoimi, którzy wiedzą jak sobie życzymy; ale nic przed Panną Anielą. Tego znieść nie mogę i trzeba, abyś mnię przy niej przeprosił...
Tu cię przepraszam, a przy niej nie warto...
Majorze, z większém uszanowaniem.
Moja siostra, ale tobie lepiej życzę i powiadam, że ten stary grat do niczego.
Majorze, do stu piorunów!... (Grzegorz i Rembo wchodzą z pałaszami w ręku)
Major, Rotmistrz, Grzegorz, Rembo.
Chodź, chodź, ja ci zaraz pokażę!
Do ogrodu, do ogrodu!
A to co? Coto znaczy? Rembo, gadaj zaraz, co to znaczy?
Kiedy Pan Major każe, to powiem jak się ma rzecz cała. Oto Grzegorz, taki jak go tu widzimy, zakochał się w Fruzi... w takim wieku... to proszę Pana Majora, trzeba być głupim.
No, no, cóż dalej?
No, no, cóż dalej?
Chciałem mu wystawić, jakiego kłopotu nabędzie, chciałem mu powiedzieć, aby sobie przypomniał, że ile razy mąż stary, żona młoda, albo stara żona a mąż młody, tyle razy niezgodne małżeństwo. Bo proszę Pana Majora, co młode to młode, co stare to stare; ogień pali, woda gasi. Chciałem mu powiedzieć, że jemu tak będzie jak wszystkim dotąd było w podobnym razie; bo on, proszą Pana Majora, myśli, że dla niego inna kobiéta urodziła się na żonę i że on inaczej stary, jak wszyscy co już długo żyją. Otóż zacząłem mu o tém mówić, on mnie nie chciał słuchać, przymówiliśmy sobie i ztąd przyszło do kłótni.
Nie mogłem ścierpieć jak mi powiedział, że mnie koledzy palcem wytykać będą, jak moja żona, jak... to jest... jak...
Rozumiem.
A ja wiem, żem w równym wieku z Panem Majorem, i kiedy...
Ciszej! zgoda!
Dla czegoż gwałtem mu radzisz, kiedy on nie chce twojej rady?
Bo mi go żal, Panie Rotmistrzu; na honor żal mi go. I wiem, że sam będzie żałował, wkrótce będzie żałował; bo kto miał rozum do tego wieku, na długo stracić go nie może. Dotychczas był dobry żołnierz, rozsądny człowiek, każdy go lubił, szacował, a teraz takie głupstwo chce zrobić, taką śmieszność na siwą głowę ściągnąć. Mnie to przykro, raz, że mój przyjaciel, a potém, co mam stać w szeregu obok jelenia!
Ciszej! zgoda!
Niech mu Pan Major także powie z łaski swojej że kto z młodu się nie ożenił, niech się na starość nie żeni, a jeśli się żeni, to niech sobie każe głowę ogolić...
Precz! dość tego! zgoda! marsz!
Major, Rotmistrz.
Chcieliśmy podobno głupstwo zrobić!
I mnie się tak zdaję.
Wielkie głupstwo.
Niema co mówić, wielkie głupstwo!
Po huzarsku.
Dawnom sie tak nie czerwienił.
Pot ciekł ze mnie.
„Na długo nie może stracić rozumu.“
I prawda.
„Jeleń w szeregu.“
Cóż dopiéro przed frontem!
Co te kobiéty z nas nie zrobiły!
W jednym dniu.
Przewróciły dom cały.
I głowy nasze.
Chcieliśmy się żenić!
Na co? po co?
Kłóciliśmy się z sobą.
To nie na długo... (podając mu rękę.)
Tego byłyby nadal nie dokazały (ściskając się). Jakże ciebie czuć szołwiją.
Panna Aniela tak mnie udarowała (stawia flaszeczkę.)
Mnie Dyndalska pokropiła.
Major, Rotmistrz, Kapelan.
Moi panowie, nie wiem co się tu dzieje... nie chcę wiedzieć... nie chcę i dłużej bawić. Bądźcie zdrowi... szczęścia życzę... bardzo życzę.
Kochany Józefie! przebacz, zapomnij co się działo... zostań... zostań... wszystko już do porządku wróciło.
Ty stary i na mnie się gniewasz?
Na żadnego, na żadnego. I cóż się tu dzieje?
Przyszliśmy do rozumu.
Brawo. (kładzie kapelusz).
Kochaliśmy się, chcieliśmy się żenić.
Nie uchodzi, nie uchodzi.
Teraz się nie kochamy i nie żenimy.
Mądrze, mądrze.
Jaka czynność?
Wiedząc, że mi się Zosia podoba, chciał ją zbałamucić, chciał ją wykraść.
To być nie może!
Majorze, Majorze, co ty mówisz?
Tak jest, niezawodnie.
To być nie może.
Któż ci to powiedział?
Moje siostry.
I tyś uwierzył jak temu, żem z niemi o tobie rozmawiał.
Ja niczemu nie wierzę: na raz sztuka.
Klęczał przed nią.
Prawda, przy pożegnaniu, polecając jej szczęście twoje.
Nie rozumiem.
Edmund i Zofia kochali się oddawna. Zofia pewna, że jej ręki nie przyjmiesz, ulegając na pozór woli matki, chciała czas zyskać i oddalić jakiegoś nienawidzonego zalotnika. Ale jak rzeczy inny obrót wzięły, Edmund postanowił odjechać, wyrzec się miłości, nigdy już Zofii nie widzieć i abyś nie miał na sercu jego nieszczęścia, wiecznie ci to ukrywać; poświęcił ci więcej niż życie...
Tak, tak Edmund myślał? (ściskając gwałtownie Kapelana) Edmundzie! kochany Edmundzie! (wybiega).
Rotmistrz, Kapelan, (Następnie) Orgonowa, Dyndalska Aniela.
Cóż tu za wiwaty?
Obchodzimy powrót rozumu.
Waćpan tu jeszcze?
Tu jeszcze.
Rotmistrzu płochy, czekałam na ciebie.
Prawdziwie, bardzo żałuję, ale rozważywszy wszystko, widzę że... że jednak... to jest... że pomimo..
Zosiu, Zosiu!
Zosiu! (Zofia wchodzi).
Orgonowa, Dyndalska, Aniela, Rotmistrz, Kapelan, Major, Zofia, Porucznik.
Cóż to jest?
Cóż to znaczy?
Panie bracie?
Wraz z moim majątkiem, który mu już oddawna przeznaczałem, zastąpi mnie przy Zofii. Kapelanie, uchodzi?
Uchodzi, uchodzi i pobłogosławię.
Nie mówiłem ci, Zofio, że jak ojca będziesz go kochać musiała?
Przyjemny obowiązek, tak zgodny z sercem.
Miło mi dostać zięcia, który już zyskał mój szacunek. Bądźcie szczęśliwi.
I pamiętajcie o ciotkach.
Jakże będzie?
Trudno, aby co było.
Przyrzekłeś.
Nie mogę służyć.
Zdrajca!
Cicho, cicho. Niech wam dość będzie moje damy, żeście Huzarów zwyciężyły... że musieli kapitulować i jednego oddać wam w niewolę... i to przyznajcie... najlepszego.
- ↑ Pierwsze drzwi po prawej stronie, do pokoju Orgonowej; pierwsze po lewej, do Dyndalskiej. Drugie po prawej, do Majora; drugie po lewej, do Rotmistrza i Kapelana. W głębi jedne do pokoju Anieli; drugiemi wchodzą.