Djabeł domowego ogniska/Widziadło

<<< Dane tekstu >>>
Autor Henrik Pontoppidan
Tytuł Widziadło
Pochodzenie Djabeł domowego ogniska
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



WIDZIADŁO



Pewnego pogodnego, letniego wieczoru znużeni przechadzką, siadamy oto na stoku wzgórza, wsłuchując się w płynący z oddalonego kościółka odgłos dzwonu. Cisza zalegająca świat, widok powracających z pastwiska trzód, złota poświata słońca i to właśnie tętnienie dzwonów wyczarowuje z dna duszy dziwne poczucie smutku i osamotnienia, a poprzez owe drgnienia duszy przebłyska coś jakby poczucie winy. Wydaje się nam, jakby sumienie nasze było naprawdę obciążone czemś wielkiem i zaczynamy badać, doszukując się jakiegoś ukrytego, zapomnianego, czy niedostrzeżonego grzechu. Serce drży z niepokoju i dyszy z przygnębienia podczas owych łowów za drobnemi usterkam i codziennego życia, nierozważnie wyrzeczonemi słowami, czy zaniedbaniami, a poczucie winy rośnie, rośnie i olbrzymieje wraz z zapadającym mrokiem. Nagle zwraca uwagę naszą przelatująca jaskółka. Myśli układają się na spoczynek, a oczy śledzą z zajęciem śmigłe ósemki, wycinane w powietrzu przez zuchwałe, nerwowe, a tak spokojne jednocześnie maleństwo. Znikła, a w tejże samej chwili wraca samorzutnie poprzedni nastrój, wywabiając hen, z dna świadomości niemiłe, nieznośne poczucie winy.
Trwa to dotąd, aż znowu coś zadrażni zmysły i myśl usunie z piersi zmorę. Oto środkiem zżętego łanu kroczy mały pastuszek i pohukując pędzi do domu bydło. Uśmiechamy się do tego obrazu, ale smutnie jakoś i gorzko. Coś zostało w duszy, niepokój i poczucie niemocy nie ustąpiło z niej. Stwierdzamy, że z zazdrością patrzymy na beztroskę onego malca, który kroczy wesoło, potrzaskując z bicza. A jednak sami, przed pół godziną niespełna kroczyliśmy tak samo, nucąc piosnkę i ścinając łaską główki rosnących przy drodze kwiatów.
Gaśnie czerwień słoneczna, a noc skrada się, coraz bliżej podchodząc. Nadzorcy tajemni ziemi, gwiazdy ukazują się, jedna po drugiej na niebie. A ziemia roztacza się szara i pusta w dole, drży z chłodu i snuje opary. Nam się także zimno czyni, nie mamy jednak siły powstać i udać się do domu. Popadliśmy w moc nastroju, związała nas niemoc jakaś. Gwiazda wieczorna migoce na zielonawym firmamencie, wzywając przyjaźnie skądś, z bezkresów wieczności: — Chodźcie do mnie wszyscy, którzy spracowani i znużeni jesteście! — powiada — Tutaj oto zgotowany jest pracownikom wiernym dom ciszy i pokoju.
Ciemń wzrasta, my zaś siedzimy bezoporni, brzemieniem nieuleczalnej melancholji przywaleni, a śmierć nam szepce w ucho pokuśliwe słowa.
Któż wie? Może pójdzie do dom ten i ów i powiesi się?
Bazyliszek żywię jakiś w krainie onej, północnej, gdzie świeci blado słońce i czyha na momenty omdlewania myśli. Wówczas właśnie, kiedy marzymy najrozkoszniej, podpełza potwór ten ku nam, wbija żądło w duszę i paraliżuje jej ruchy obronne. Zrazu jest to coś jakby lekki wstrząs, jakby dreszcz przelotny, jakby ociężenie myśli. Niebawem jednak opływa nas fala ciemności i nie dostrzegamy nawet momentu, kiedy objęły nas utulne ramiona skonu.

Soeren Konsted i żona jego mieszkali w nędznej chałupinie wyrobniczej na samym skraju parafji.

Soeren był to człek bogobojny, cichy i zamknięty w sobie. Wobec obcych wydawał się nieco bojaźliwy, ale zato z iście biblijną surowością władał sprawami domowemi i rodzinnemi. Marjanna, żona jego była to osoba naiwna, zapracowana i otępiała skutkiem życia spędzonego w niewoli. Oboje byli wzrostu niemal karłowatego, zeschli o dużych twarzach, na których jaśniał martwy spokój istot, które skończyły bojowanie i w życiu nie natrafiają już na żadne trudności.
Pewnej wrześniowej soboty położył się Soeren obyczajem swym wcześnie do łóżka. Przespał już kilka godzin w szerokiem łożu, leżąc twarzą do ściany, zanim nadeszła dziesiąta, którą wydzwonił stary, bornholmski, stojący w kącie zegar głosem zardzewiałym, chrapliwym, poprzedzonym krząknięciem, jak to czynić zwykł człowiek stary, zanim mówić zacznie. O tej porze łaziła jeszcze na poły rozebrana Marjanna po izbie i przyległej kuchence, nosząc ze sobą niedopałek świecy, osadzony w niskim lichtarzu. Postawiła światło na stole pomiędzy oknami i, owinąwszy swą wielką, niemal łysą głowę chustką, spięła jej końce nad czołem kilku szpilkami.
To łażenie po nocy było starą nawyczką z czasów, kiedy dzieci były w domu i Marjanna musiała przez pół nocy łatać i cerować odzież, bowiem Soeren nie znosił niedbalstwa i nieporządku. Teraz brakło roboty, dzieci poszły w świat, na własny chleb, a jedna tylko, najmłodsza Greta służyła na plebanji. Ze starszych, jeden syn był kapralem w Randers, córka gospodynią w Herningu, drugi zaś syn został czeladnikiem ciesielskim w Wyborgu. Za wszystkiemi temi dziećmi wędrowała po świecie naiwna fantazja matki, a działo się to właśnie w nocy, kiedy łaziła z kąta w kąt, nie wiedzieć poco.
Przysposobiła się wreszcie do spoczynku, pośliniła dwa palce i zadusiła płomień. Przy świetle księżyca, kładącego na uklepanej, glinianej podłodze dwa świetlne prostokątne odbicia okien, usiadła na krawędzi łóżka, ściągnęła pończochy z nabrzmiałych żylskami nóg, przewiązała dokoła żołądka starą chuścinę i legła na pościeli. Po długich jękach udało jej się ułożyć sztywne członki pod pierzyną, a potem złożyła pomarszczone ręce na piersiach i odmówiła modlitwę wieczorną:
— Dziękuję ci też, Panie Boże, za dobre zdrowie i powodzenie. Odpuść mi grzechy i zachowaj ode złego, Amen. Rządź sercem mojem i odejm rece me od złego... przez święte imię twego Syna Jezusa, Chrystusa, Pana naszego, Amen. To samo odmawiam ja za ciebie, Per, za ciebie Zofjo, za ciebie Joergenie, oraz za ciebie mała Greto... Niechże łaska boska weźmie nas wszystkich w swoją opiekę.
Podczas tej inwokacji, wygłaszanej cichym pomrukiem, coś czarnego, podniósłszy się z łóżka, skoczyło na ziemię. Kot wygrzewający się dotąd pod pierzyną uczuł potrzebę przeciągnąć się trochę. Stał z wygiętym grzbietem i podniesionym ogonem pośrodku jednego świetlnego prostokąta na ziemi. Z zielonych oczu sypały mu się iskry, tak że wydawał się zjawą piekielną. Zaczął wkońcu miauczyć.
Marjanna uciszała go, Soeren wydał przez sen rodzaj rechtania, co było znakiem wielkiego niezadowolenia. Ale kot miauczał dalej, zachciało mu się myszy, wabił go księżyc i podniecał krwiożercze instynkty. Kot siadł u drzwi, owinął ogonem łapy i miauczał wytrwale.
Nie było rady. Marjanna musiała wstać i wypuścić go.
Tymczasem minęła znowu godzina. Zegar bornholmski w kącie zaczął znów krząkać, jak stary człowiek, a potem wykaszlał z trudem jedenaście uderzeń. Na świat spadła cisza. Gościniec leżał martwy, wiatr zasnął.
Marjanna ułożyła się ponownie pod pierzyną. Zezłościwszy się na kota miała nowy temat do myślenia, to też myślała o nim przez chwilę, a potem zasnęła, przyłożywszy głowę do grzbietu męża, jakby tam był dla niej właściwy, przyrodzony punkt oparcia. Spała, snując szare, nędzne marzenia.

W tym samym czasie szła para zakochanych, spleciona uściskiem, drogą polną obrośniętą krzakami i odciętą rowem od zagonów. Chłopiec maszerował krokiem przypominającym niedawne marsze wojskowe, a drobna, gadatliwa dziewczyna, chcąc mu dorównać, wyciągała w sposób zgoła nienaturalny krótsze o wiele nogi swoje.
Była to Greta, najmłodsza córka Soerena Konsteda, służąca na plebanji, wraz z narzeczonymi swym Nielsem Haldem.
Greta zdjęła chustkę z głowy, powiewała nią wesoło i zaglądała przymilnie w oczy narzeczonego, nie przestając ni na chwilę śmiać się i paplać. Zaręczyli się niedawno, ale z pewnych powodów musieli się z tem narazie taić. Nie widzieli się od trzech dni, to też mieli sobie mnóstwo nowin do powiedzenia, a także zaoszczędzona przez tak długi czas serdeczność musiała się wyładować koniecznie.
Na prawo i lewo widniały rozłogi ściernisk, na których niby szron, leżała zimna poświata księżyca. Drogę, którą szli, zasłaniały cienie krzaków rosnących nad rowem tak, że nie można ich było dostrzec z gościńca. W razie potrzeby mogli się też schować w krzakach, co było nader pożądane, albowiem proboszcz i wszyscy na plebanji potępiali surowo nocne wycieczki zakochanych.
Niels Hald był to jeden z najpiękniejszych parobczaków w całej parafji, a Greta kochała się w nim długo, potajemnie. To też chorowała niemal ze zgryzoty ile razy ją doszła wieść, że Niels uprawia miłostki z jedną z owych bezwstydnie miejskich, które nie wstydzą się wabić młodych ludzi swemi wdziękami. Przez cały czas służby wojskowej Nielsa prosiła gorąco Boga, by skierował ku niej serce jego, chociaż jednocześnie czuła, że jest to wielka zarozumiałość i pewnie modlitwy pójdą na marne. Ale stała się owa rzecz nieprawdopodobna. Gdy tylko Niels odbył swą służbę i wrócił, spojrzenie jego, prześliznąwszy się po innych, padło na nią i pewnego dnia spotkawszy ją pod sklepikiem, powiedział co ma na myśli.
Niels wyjaśnił rzecz po swojemu. Twierdził, że zmądrzał i nie leci na urok zewnętrzny, bowiem najpiękniejsze dziewczęta bywają najgorszemi żonami. Powiedział to całkiem otwarcie, a Greta nie uczuła się dotkniętą. Przez całe życie nasłuchała się przytyków do swych rudych włosów i piegów, tak że uważała się niemal za potwora. Jedyną jej zaletę stanowiło, a wiedziała o tem, że była dziewczyną uczciwą i umiała pracować jak się należy.
Piękną nie była. Natura wyposażyła ją po macoszemu, odziedziczyła pokorę i naiwność matki, a dotąd zapoznawała się z samą jeno biedą i utrapieniami różnego rodzaju. Dlatego to nie umiała dać należytego wyrazu swemu obecnemu szczęściu, oraz wdzięczności i zachowywała się wobec Nielsa nieco głupawo, lekkomyślnie i trzpiotowato.
Zatajenie zaręczyn nastąpiło na jej wyraźne życzenie. Czuła się zbyt szczęśliwą, by myśleć o triumfie nad zazdrośnicami całej okolicy, który jej miał przypaść w udziale, a przytem trapiło ją, co na to powiedzą rodzice i proboszcz. Niels nie miał najlepszej opinji. Uznała przeto, że winien koniecznie przedtem pokazać się parę razy na środowych zebraniach u proboszcza, by w ten sposób zaznaczyć, że serjo zamierza się poprawić. Dzisiejszego zresztą wieczoru postanowili nieodwołalnie i stanowczo kupić pierścionki.
Nagle drgnęli i stanęli. Wydało im się, że słyszą w pobliżu kroki.
— Ktoś idzie! — szepnęła i przysiadła do ziemi.
Niels rozejrzał się wokło.
— Nikogo niema.
— A tom się przestraszyła... niech ręka boska broni! — odrzekła z ulgą.
Ruszyli dalej, ale Greta spoważniała.
— To dziwne! Najwyraźniej słyszałam klekot sabotów... — powiedziała po dłuższem milczeniu, potem zaś gdy Niels od chwili już mówił o czemś innem, dodała: — Czyś słyszał, że, jak ludzie powiadają, Jesper znowu zaczyna straszyć?
— Któż to powiedział?
— Trina Hansa Modsensa. Podobno widziała w sobotę w nocy jak szedł w koszuli przez pole Pera Onsena.
— Nie powtarzaj głupstw... nie wierzysz w to przecież...?
— No naturalnie!
— Wiesz... ta bajka powstała jeno z powodu nieszczęścia, jakie spadło na biednego Jespera. Baby robią zaraz z takich rzeczy Bóg nie wie co...
Mieli na myśli kowala wioskowego, zmarłego niedawno, o którym dużo gadano za życia. Ożenił się z kobietą rozwiązłą i pijaczką, że zaś sam Jesper był człowiekiem porządnym i pracowitym, tedy żyli ze sobą nie najlepiej. Potem żona umarła, a on zesmutniał i sam zaczął pić. Ludzie osądzili, że go trapi sumienie za to, iż był nieraz surowym dla żony, przyczem nieraz nie obeszło się bez policzka. Jednego dnia kuźnię zastano zamkniętą, a Jespera wiszącego na postronku w szopie.
Młodzi spacerowali przez parę godzin wzdłuż ocienionej krzakami drogi. Znaleźli się po raz może dwudziesty na jej skraju, tam gdzie się łączyła z gościńcem, gdy Greta, widząc, że księżyc przeszedł na zachodnią stronę nieba, postanowiła zakończyć przechadzkę.
— Idź już do domu, Niels! — powiedziała.
— Cóż tak pilnego? — spytał.
— Ja muszę już wracać!
— Ano... to trudno... — zgodził się.
Niełatwo jej przyszło rozstać się z narzeczzonym. Objęła go za szyję, a on ją przycisnął do piersi.
— Drogi mój! — szepnęła.
— Niedługo się pobierzemy i będzie ci dobrze.... — powiedział.
Po dłuższej chwili zdołali się nakoniec pożegnać, Niels pozostał na drodze, a Greta przebiegła wpoprzek gościniec, dostała się znowu w haszcze i spiesznie wracała okólną drogą na plebanję. Jeden jedyny raz odważyła się wychynąć na światło, by mu dać znak chustką, a Niels odpowiedział potrząśnieniem białego, drewnianego sabotu, który właśnie zdjął z nogi, by zeń wyrzucić piasek.
Dopiero gdy zniknęła, wyszedł na gościniec i ruszył prosto do zagrody, gdzie służył za parobka. Greta słyszała jak stąpa wojskowym, miarowym krokiem. Zatrzymała się na chwilę, śledząc go spojrzeniem, a serce jej nuciło pieśń wdzięczności i wesela.
Niestety, nieszczęście włóczyło się tej nocy po świecie.

Plebanja położona była na pochyłej równi, na końcu wsi. Był to budynek przypominający dworzyszcze pańskie, jakich teraz coraz mniej. Otaczało go duże podwórze, obstawione budynkami, stodołami, stajniami, owczarniami, chlewami, szopami, wozowniami, zaś wszystko razem tonęło w kilkumorgowym parku.
Pleban miał prawo uprawiania sporego kawałka ziemi, ale pastor obecny wydzierżawił pole dwu chłopom. To też obszerne zabudowania stały pustką, albo dzierżawcy używali ich za śpichrze. Pastorostwo byli to ludzie starzy, dzieci ich poszły na własny chleb, nie było tedy na plebanji czeladzi, a wszystkie funkcje załatwiała Greta i stary chłop, który doglądał ogrodu, rąbał drzewo i wogóle zajmował się cięższemi robotami.
Komora Grety mieściła się za kuchnią, a okno wychodziło na ogród warzywny, to też oknem tem wymykała się dziewczyna często do narzeczonego. Trapiło ją, coprawda, z tego powodu sumienie i przysięgała sobie za każdym razem, że czyni to po raz ostatni. Przywiązaną była do pastorostwa i bała się narazić na ich naganę. W dodatku pastorowa zaczynała się widocznie czegoś domyślać, bo gdy raz zapomniała posolić kaszy, powiedziała: — Greto, zdaje mi się, że zamyślasz wyjść za mąż! — Przeraziła się tak, że się jej czarno zrobiło przed oczyma.
Dzisiejszego wieczoru posłyszała około dziesiątej pogwizdywanie Nielsa u parkanu. Był to sygnał, którego wyglądała zawsze z upragnieniem. Właśnie skończyła wieczorne zajęcie i powiedziała pastorostwu: dobranoc, przeto trudno się było oprzyć pokusie. Na znak, że usłyszała sygnał, zgasiła szybko lampkę, wyszła oknem, przyparła je zlekka, a potem oboje różnemi drogami dotarli na zwykłe miejsce schadzek.
Póki była blisko Nielsa, nie zważała na nic, ale zostawszy sama, uczuła wyrzut sumienia i coś jakby strach. Właśnie w tej chwili umilkły kroki Nielsa na gościńcu, a pod Gretą ugięły się kolana. Szła zwolna po ugorzysku, dotykającem parku, potem wzdłuż starego parkanu, a gdy dostrzegła białe mury plebanji, przystanęła nadsłuchując.
Ale cisza panowała zupełna i nie świeciło się nigdzie. Nabrawszy odwagi, przelazła przez parkan i znalazła się w sadzie pełnym jabłoni obciążonych dorodnym owocem. Chwilę stała pod jednem z drzew, potem zaś sięgła i zerwała kilka jabłek z myślą, że da je Nielsowi. Dla siebie wybrała parę nadgniłych, leżących pod drzewem. Czyniąc to, miała świadomość że źle robi, ale była tak głodna, że mimo wszystko zaraz wbiła zęby w owoc.
Pod osłoną drzew prześliznęła się do ogrodu warzywnego i podeszła do okna, które zostawiła zlekka jeno przyparte.
Nagle drgnęła i omal nie krzyknęła głośno. Okno było zamknięte i od wnętrza umocowane haczykiem.
Uczuła skurcz w gardle. Przez chwilę stała skamieniała, z łokciami przyciśniętemi do boków i wytrzeszczonemi oczyma. Fakt ten przeraził ją, mimo, że nieraz miała przeczucie, iż stać się to może.
W gruncie rzeczy nie była zdziwiona, nie mogła sobie tylko uzmysłowić skutków, bo w ostatnim czasie była zbyt szczęśliwa by wogóle myśleć.
Odzyskawszy po kilku minutach panowania nad sobą, poszła ostrożnie dalej, minęła zamkniętą bramę podwórzową i prześliznęła się koło stajen, bowiem przyszło jej na myśl, że może pastorostwo nie śpią jeszcze i czekają na nią. Na myśl tę uczuła dreszcz.
I tak też było. Doszedłszy do furtki ogrodowej od strony wozowni, skąd było widać całe podwórze, zobaczyła w jednem z okien plebanii światło.
Przed chwilą, gdy tu szła, wpadło jej znów do głowy, że może stary Jens Madsen, wróciwszy późno spostrzegł niedomknięte okno i zrobił jej figla. Ale teraz, na widok czerwonawego światła w pokoju, przekonała się, że w istocie pastorstwo czekają jej powrotu. Kładli się spać regularnie o dziesiątej, teraz zaś było pewnie dawno po północy.
Ogarnięta strachem i rozpaczą, pobiegła w pole i, jęcząc głośno, chodziła tam i z powrotem. Ach... Boże... cóż miała począć nieszczęsna? Do Nielsa iść nie mogła, bo sypiał wraz z innymi parobkami w czeładnej. Do domu wracać nie chciała za nic. Cóżby powiedział ojciec?
Jakże mogła dopuścić się takiego wybryku? Nie wiedziała już jak się to stało. pastorostwo byli dla niej tak dobrzy. Niedawno dopiero pastorowa podarowała jej materję na sukienkę. Nie słyszała nigdy złego słowa... Pewnego dnia utłukła przypadkiem uszko od filiżanki pastora. Pastorowa rozgniewała się, coprawda, i zwymyślała ją, ale pastor nie rzekł nic, tylko spojrzał na nią poczciwemi, smutnemi oczyma. Trudno sobie wymarzyć lepszych ludzi! A jakże się im odpłaciła za wszystkie dobrodziejstwa
Nie zdając sobie sprawy co czyni, oddalała się coraz to bardziej od plebanji. W ręku trzymała dotąd napół zjedzone jabłko. Spostrzegłszy je na koniec, rzuciła na ziemię... Ach, w dodatku do wszystkiego stała się złodziejką!
Znużona usiadła na jakimś kopcu i zakryła twarz fartuchem. Uczuła, że jest obciążona taką winą, jak nikt na świecie.
Cóż miała począć? Czy wracać na plebanję? I na cóż? Wszakże zostanie niezwłocznie wygnana precz! Pastorowa powiedziała wyraźnie, gdy raz była mowa o dziewczynie, włóczącej się nocami, że takiej osoby nie ścierpiałaby w domu. Wygnanoby ją haniebnie, a zaraz nazajutrz wytykaliby ją ludzie palcami. A cóż dopiero dziewczęta... Ach, Joergina i Olina i wszystkie, które zazdrościły jej dobrej służby będą się śmiały. Widziała już w duchu jak szepcą, jak się nachylają ku sobie, a potem śmieją się na całe gardło.
Zresztą to rzecz poboczna. Dużo gorsza sprawa z rodzicami i rodzeństwem. Gdy o tem pomyślała, wydało jej się, że wszystko w środku jest jedną jedyną raną. Strach ją brał przed ojcem, który tak dbał o cześć i tak był dumny ze swoich dzieci, którym się w życiu powiodło i które dobiły się uczciwego kawałka chleba... Ach... cóż zostanie z tej całej parady? W dodatku nazajutrz przypadała właśnie niedziela.
Ile razy pastor wracał z nabożeństwa w kościele filjalnym, gdzie bywali rodzice, zawsze przywoził od nich pozdrowienie dla Grety... Ach... jakież to będzie teraz pozdrowienie?
Wyobraziła sobie zaraz co się stanie. Oto po odśpiewaniu ostatniego hymnu, pastor stanie, jak zawsze w przedsionku, by uścisnąć dłoń wszystkim obecnym. Na samym ostatku zjawią się rodzice, ojciec z wielkim śpiewnikiem pod pachą, a za nim matka w zielonej, własnoręcznie uszytej sukni i szalu z frendzlami. A pastor spojrzy na nich ze smutkiem i powie: — Drodzy przyjaciele! Bardzo mi przykro, ale muszę was zawiadomić, że córka wasza okazała się niegodną zaufania, jakiemeście ją obdarzyli. Dlatego też nie może pozostać dłużej w moim domu. Widziała wyraźnie twarze rodziców. Ojciec podniósł w górę gęste brwi, usta mu drżą, ale nie mówi słowa. Matka spuściła głowę z bólu 1wstydu...
Zerwała się i płacząc rzewnie poszła dalej. Biegła na oślep poprzez poła, pożądając śmierci. Nigdy nie zazna już chwili szczęścia! A co powie Niels? I na nim się to odbije, więc ją odepchnie pewnie i będzie miał nawet prawo to uczynić! Wszakże ma tyle strasznych grzechów na sumieniu! Stanęła znowu ogarnięta wielkim strachem. Przyszło jej na myśl, że przecież wabiła do siebie Nielsa potajemnie, prosząc oń Boga. Czyż zaś nie zapisuje djabłu duszy ten, kto się zwraca do Stwórcy z prośbą bezczelną. Tak... Pewną była, czytała to gdzieś, lub słyszała od kogoś...
Teraz przyszła kara! Djabeł się raduje!
Przez kilka godzin wałęsała się biedna dziewczyna po polach, nie mając odwagi wrócić. Dwa razy zbliżyła się do plebanji celem przekonania się, czy pastor jeszcze czuwa i uciekła na widok czerwonawego światła. Uciekła mimo, że było to dla niej niejaką pociechą, iż na nią czeka. Za drugim razem, w godzinę potem, zobaczyła, że światło zagasło i uczuła, iż wykluczoną jest raz na zawsze ze społeczeństwa ludzkiego. Długi szereg ciemnych okien i wielki milczący dziedziniec oświetlony księżycem podziałały na nią jak wyrok niebiosów.
Stała przez chwilę, rozglądając się wokoło. Nie zdając sobie z tego sprawy, żegnała się z otoczeniem. Potem poszła przed się w milczeniu.
Szła i szła, aż znużona strasznie, przysiadła gdzieś pośród pola na przewróconym pługu. Księżyc zachodził. Krwawy, ogromny, nadęty wisiał pośród oparów nad trzęsawiskiem po zachodniej stronie nieba. Na niebo wystąpiły gwiazdy.
Sterana, smutna, napoły drzemiąc, siedziała z głową opartą na dłoniach i wpatrywała się w równię. Tam, w dali, w tej mgle mieszkali rodzice.
Z miejsca swego dostrzegła wynurzający się z oparu ciemny szczyt dachu, pod którym spędziła młodość. Widziała też wysmukłą wierzbę i przypomniała sobie, że poza nią, o kilkanaście kroków leży ogromne zapadlisko, napełnione czarną, bagienną wodą, którego bała się dzieckiem. Teraz dopiero pojęła co znaczył ów dziwny strach. Było to przeczucie tego, co ją spotka w życiu.
Siedząc tak ciche, postanowiła umrzyć. Cóż mogła zresztą uczynić innego? Wszakże nie mogła żyć odepchnięta przez ludzi i Boga. Dla rodziców i rodzeństwa będzie również najlepiej, gdy zejdzie ze świata. Wówczas ludzie nie będą się cieszyć złośliwie z ich hańby, ale wyrażą im współczucie i będą ich pocieszać. Niels... rychło zapomni... zapomni napewno. Jest lekkomyślny, a nie zbraknie dziewcząt, któreby go chciały... Zresztą cóż ich czekało teraz we dwoje? Nic prócz nieszczęścia grzeszna miłość przynieść nie może...
Ach... gdybyż jeno nie bała się tak owej czarnej wody...! Zresztą mniejsza... wszakże to potrwa jeno chwilę. Słyszała, że trzeba dorachować najwyżej do trzydziestu pięciu... potem krew uderzy do głowy i już... po wszystkiem! Niema wcale piekła... tak mówił pastor... potępionych czeka jeno nicość... Właśnie tej nicości zapragnęła teraz całem sercem.
Nie odwracała oczu od dachu, ale coraz gorzej go widziała. Wzrok jej był już na poły zaćmiony, czuła się już poza światem... zaczęła się dla niej wieczność. Nawet czysto fizycznie czuła, że istnieć przestała.
Kiedy jednak zebrała myśli dla pożegnania się z domem i rodzicami, powoli odzyskała przytomność. Różne, na poły zapomniane wydarzenia ze szczęsnego okresu dziecięctwa ożyły nagle w dziwny sposób i zawróciły ją na ścieżkę życia. Przypomniała sobie pierwszą lekcję w szkole, na którą się tak cieszyła. Niestety spotkało ją wielkie rozczarowanie, bo chłopcy zaczęli urągać jej włosom, nazywali „lisem“ i pytali, czy się nie obawia, że włosy się zapalą same od siebie. Wspomniała, że wróciła z płaczem do domu, ale matka dała jej kawał przewybornego placka i to ją pocieszyło w zupełności. Przyszła jej na pamięć febra tak silna, że wszyscy byli pewni, iż umrze. Ale ojciec siedział po całych dniach przy jej łóżku, modlił się gorąco i wróciła do zdrowia.
Jedno wspomnienie po drugiem snuło się jej w duszy i zdawało się, że to anioły stoją na straży, by dzikie myśli nie poniosły jej tam, skąd niema powrotu. Nagle przyłożyła ręce do twarzy i wybuchła płaczem... Ach... jakże bała się teraz śmierci!
W tej chwili drgnęła. Wydało jej się, że słyszy poza sobą stąpanie. Podniosła głowę, ale nie miała odwagi spojrzyć wstecz. Tętniły te same tajemnicze, upiorne kroki, które już raz tej nocy słyszała...
— Kowal! — wrzasło w niej coś okropnie.
Zerwała się i uciekła.

Świetlne prostokąty, rzucone na podłogę nędznej chaty wyrobnika przez księżyc, powędrowały tym czasem na ścianę i, posuwając się coraz to dalej, zjednoczyły się z samemi oknami. Ostatni połysk dogasał właśnie na desce okiennej. Starzy spali, postękując i chrapiąc.
Około godziny trzeciej zbudziła się Marjanna pod wrażeniem, że ktoś jęczy. Przewróciła się na plecy i nadsłuchiwała przez chwile. Zauważywszy, iż duża mucha tłucze się po szybie, przyszła do przekonania, że to jej pobrzęk wydał jej się płaczem we śnie. Obróciła się tedy na bok i zasnęła na nowo.
Tymczasem nie było to wcale złudzeniem. Drobna, skulona, drżąca od zimna postać przysiadła na kamiennych schodach domu. Greta schroniła się tu przed zwidami przeraźnej śmierci. Przytknęła do twarzy fartuch, ale nie zawsze udawało jej się zgłuszyć jęki, wyrywające się z piersi. Kilka razy nawet, zapomniawszy się całkiem, zawołała matki. Był to szept jeno skierowany ku ścianie domu, ale w to ciche wołanie włożyła odrobinę nadziei, że któreś usłyszy. Jednocześnie gotowa była za pierwszym odgłosem z wnętrza, natychmiast uciekać.
Kot, zlazłszy pomału z dachu, przyszedł do niej i zaczął się ocierać o jej kolana przychlebnie i poufale. Zrazu patrzyła nań z przestrachem, niby na nową djabelską zjawę, po chwili jednak, gdy zaczął mruczyć, wzięła go na kolana, przyłożyła policzek do ciepłego ciała potem zaś, uniesiona potrzebą podzielenia się z kimś swem cierpieniem, zaczęła z nim rozmawiać, niby z małem dzieckiem. Prosiła go szeptem, by się wstawił do rodziców i rodzeństwa za nią i wyrobił przebaczenie, a także by pozdrowił serdecznie wszystkich i opowiedział, jak bardzo jest nieszczęśliwa.
Naraz odrzuciła od siebie kota. Posłyszała kaszel ojca. Zerwała się i jak szalona pobiegła przed się polami.
Gdy koguty zapiały po raz drugi, przed świtaniem jeszcze, Marjannę owładnął wielki niepokój i wstała biorąc się do zwykłej pracy codziennej. Soeren spał dalej, albowiem była to niedziela. Pełnił dosłownie przykazanie święcenia dnia świątecznego i w czasach ostatnich pił nawet w łóżku poranną kawę.
Wstał dopiero o siódmej, ogolił się, uczesał i ubrał w odświętną odzież, by iść do kościoła. Punkt o dziewiątej wybrał się w drogę. Marjanna nie mogła mu tym razem towarzyszyć, albowiem miała właśnie w garnku kość z szynki. Zresztą nogi jej nie statkowały, droga do kościoła zaczęła być uciążliwą, to też imała się byle pozoru pozostania w domu. Natomiast Soeren zaliczał się do najsumienniejszych parafjan i chlubił się tem, że od całych lat nie opuścił żadnego nabożeństwa.
Niedługo po jego odejściu zdarzyło się Marjannie coś, o czem potem nie lubiła wspominać. Dom stał samotny tuż nad wielkiem moczarzyskiem. Niemal od progu wiodła drewniana kładka ku jeziorkowi, napoły zarosłemu sitowiem. Pośród wysokich traw wycięto niewielką przestrzeń i wolne miejsce służyło do prania bielizny. Marjanna udała się tam właśnie z cebrzykiem bielizny celem przepłukania jej z mydlin, gdy nagle stanęła przerażona. W gęstwie sitowia ruszało się coś. Było to niby wielkie jakieś zwierzę, spłoszone z legowiska i umykające co sił.
Stara kobieta zawróciła w milczeniu i odniosła do izby cebrzyk z bielizną. Zostawszy sama w domu, łatwo ulegała strachowi. Nie mówiła o tem nigdy, trudno było się bowiem przyznać do zabobonności, a także wstydziła się, iż jest tak płochliwa. Ile razy jednak zobaczyła, lub posłyszała coś, czego sobie nie mogła wytłumaczyć szeptała pospiesznie modlitwę, a raczej... zamówienie przeciw czarom.
Soeren wróciwszy do domu, zaraz od proga zapytał o Gretę.
Marjanna spojrzała nań głupawo. Greta? Cóż za nonsens? Miała dziś wprawdzie wolną niedzielę... ale wszakże przychodziła dopiero popołudniu do domu.
— Zaraz mi się to wydało śmieszne! — odparł Soeren i opowiedział, że pastor pytał o nią i był zdumiony, że nic o niej nie wiedzą rodzice.
Marjanna wyraziła przepuszczenie, że pastor się pomylił.
— Pewnie mu się wydało, że odprawiał nieszpory! — powiedziała.
— Pewnie, że tak — zgodził się Soeren.
— Ano to przekąśmy coś nie coś w imię boże! — zakonkludowała Marjanna.
Po obiedzie pozwolił sobie Soeren na krótką drzemkę. Potem napili się kawy, a gdy Marjanna uprzątnęła wszystko i pokończyła zajęcia domowe, wzięli się do modlitwy niedzielnej. Soeren zajął w sposób niezmiernie uroczysty miejsce przy stole i porozkładał wokoło siebie książki, Biblję, śpiewnik, oraz zbiór kazań niedzielnych Mallinga. Marjanna usiadła pod oknem z pończochą.
Soeren Konsted nie był obłudnym nabożnisiem. Szczerze i z całą powagą oddawał się ćwiczeniom religijnym. Przy tem wszystkiem doznawał jednak zadowolenia i czuł się dumnym, że oto jest we własnym domu głosicielem słowa bożego. Dlatego też nie w smak mu było, że niema dotąd Grety. Pragnął mieć prócz Marjanny drugiego jeszcze bodaj słuchacza. Bywał dużo bardziej zbudowany dawniej, kiedy dzieci były w domu i kiedy mógł mówić do licznego audytorjum. Zdawado mu się potrochu, że jest pastorem.
Potarł dłonią gładko ogolone policzki i zaczął odczytywać przypadającą ewangelję. Mówił przewlekłym głosem kaznodziejskim, zapożyczonym od poprzedniego proboszcza, który był dlań niedoścignionym pierwowzorem głosiciela bożego słowa. Gęste jego brwi jeżyły się i wygładzały raz po raz, zaś po każdej kropce zamykał oczy, jakby bezgłośnie mówił: Amen. Od czasu do czasu wypadał jednak z roli, mianowicie gdy ucierał nos palcami, albo znów dostawał czkawki i musiał przerywać w połowie słowa. Ale przerwy takie nie przeszkadzały zgoła ani jemu samemu, ani Marjannie, nie mówiąc już o kocie, który grzał się na słońcu z zamkniętemi oczyma i uważnie nadsłuchiwał.
Soeren odłożył Biblję, złożył ręce i zabierał się właśnie do odmówienia modlitwy, gdy nagle zadudniły pod oknami kroki. Marjanna obejrzała się i zobaczyła pastora.
— Chroń nas Boże! — zawołała — Pewnie coś się przydarzyło Grecie!
Pastor był to niski, czarnowłosy człowiek, a twarz jego stanowiła jeno broda i okulary. Zatrzymał się w progu i nie puszczając klamki, rozglądał się niespokojnie po izbie.
— Czy niema tu Grety? — spytał cichym głosem.
Soeren powstał.
— Nie, — odrzekł, nie dając poznać, że go to przerażało — nie przyszła dotąd. Może ksiądz pastor raczy trochę spocząć?
Cisza zaległa stancję. Pastor siadł ciężko na krześle. Czuł, że trzeba powiedzieć co się stało, a tak był wzburzony, że nie wiedział jak rzecz przedstawić. Wiedział zresztą tyle tylko, ile zdołał wydusić z parobczaka, który podał się za narzeczonego Grety. Zaraz zrana zawezwany na plebanję, przyznał się Niels Hald do schadzki i w sposób wiarygodny opowiedział, jak spacerowali i w najlepszej zgodzie rozstali się około północy. Jego zdaniem Greta uciekła ze strachu przed odkryciem stosunku miłosnego i skutkami tegoż odkrycia.
Pastor starał się jak mógł pocieszyć rodziców, którzy przyjęli wieść smutną bez jednego słowa. Wyraził przypuszczenie, że Greta schroniła się do którejś z przyjaciółek i dodał, że chociaż postąpiła źle, to nie stało się nic takiego, czegoby nie można było przebaczyć młodej dziewczynie. Wiedziała to przecież doskonale sama.
— Przyjdzie do tego samego przekonania, gdy jeno ochłonie z pierwszego strachu! — powiedział spokojnym tonem, a miał na myśli rozsądek praktyczny i instynkt samozachowawczy, których to rzeczy nie zalecał nigdy oficjalnie parafjanom swym, adresując ich w takich razach zazwyczaj wprost do Boga.
Rodzice nie słuchali już jego słów. Siedzieli milcząc, zdrętwiali i gapili się nań bezmyślnie. Gdy jednak wstał, zabierając się do odejścia, Soeren poruszył się niespokojnie i spytał:
— Możeby się ksiądz pastor napił piwa? Leć Marjanno, i przynieś!
Pastor zdziwiony wielce propozycją, odmówił, uścisnął im serdecznie ręce i powiedział, że niezadługo wróci. Potem odszedł pospiesznie.
Nie miał już zgoła nadziei, by Greta żyła. Jako pasterz i kierownik duchowny gminy, przekonał się nieraz już z wielką boleścią, że ludność Jutlandji posiada nader małą odporność na pokusę samobójstwa. Tak było, ale czemu się tak działo, nie mógł sobie w żaden sposób wyjaśnić. Z pozoru tak rzeźwy, prosty, wesoły lud duński, którego życie płynie równo i spokojnie, oswoił się z samobójstwem do tego stopnia, że weszło ono na porządek dzienny. Tej dziwnej zagadki duchowej nie mógł rozwiązać, mimo że starał się ją od lat całych przeniknąć. Nawet w tej oto małej parafji, gdzie panował względny dobrobyt i nikt w znaczeniu dosłownem nie cierpiał nędzy, zaś większość żyła w dostatkach, nieraz nawet posiadając więcej niż trzeba, nawet i tu nic było niemal domu bez jakiegoś ciemnego zakamarku, na strychu, czy wśród zabudowań gospodarczych, którego starannie unikano, albowiem wywoływał wspomnienie niespodziewanej, tragicznej śmierci. Stało się tak znów niedawno z kowalem Jesperem. Był to dzielny, ogólnie szanowany, młody człowiek, którego Bóg uwolnił dopiero co od nieszczęśliwego małżeństwa. I oto Jesper idzie prosto do szopy i wiesza się niewiadomo dlaczego... Nikt sobie tego nie mógł wytłumaczyć.
Pastor przystanął na chwilę na szczycie pagórka i objął smutnem spojrzeniem okolicę. Zmierzchało się. Z wież obu jego kościołów brzmiały dzwony. Pędzono bydło z paszy do domów, a wokoło rozlegały się wesołe pokrzykiwania. Pokój głęboki, szczęsny owiewał wszystko.
Tam oto, w dostatniem dworzyszczu, którego liczne okna połyskały w ostatnim blaskach, niby złote monety, żyło od lat długich dobrane małżeństwo. Oboje byli weseli, zdrowi i mieli dużo dzieci również zdrowych i dziarskich. Nagle owładnęło żonę bogatego gazdy wielkie jakieś przygnębienie, poszła do mleczarni i poderżnęła sobie gardło nożem od chleba... Dlaczego? Z jakiego powodu? Nikt sobie tego nie mógł wytłumaczyć.

Po powrocie pastora zajęto się niezwłocznie poszukiwaniami Grety. Sondowano osękami wszystkie zalewiska i bagna we wsi i okolicy. Dnia następnego pracowano dalej i znaleziono w pobliżu domu rodziców zaginionej chustkę w kwiaty, będącą jej własnością. Zawisła na szuwarach nad brzegiem jeziorka i widocznie dziewczyna zgubiła ją podczas ucieczki.
Odkryto również odcisk trzewika w gliniastym szlamie. Zaczęto iść śladami i okazało się, że długo krążyła wokoło domu, potem zaś skryła się w pobliżu kładki, u skraju której prano bieliznę. Świadczyły o tem zdeptane trawy błotne. Przeszukano dokładnie całe to miejsce, a narzeczony Grety przewodził sam w tej pracy. Wielki, silny chłopak płakał jak dziecko i w desperacji zapowiadał ciągle, że sobie życie odbierze.
Do małego domku wyrobnika wpadali ciągle znajomi i przyjaciele. Przychodzili z wyrazami współczucia i ofiarowywali swą pomoc w poszukiwaniach. Niektórzy jawili się z prostej ciekawości, a także w nadziei, że da się przy sposobności coś „oblizać“. Soeren i Marjanna nie zapomnieli mimo strapienia i wstydu o tem, czego domagała się przyzwoitość. To też garnek z kawą i puszka z tytoniem nie znikały przez cały dzień ze stołu. Soeren milczał zakłopotany, zaś Marjanna chodziła tak jakoś dziwnie jakby była trochę pijana.
Zjawił się naraz wędrowny przekupień i powiedział, że w sąsiedniej parafji widziano oszalałą dziewczynę. Rybacy, łowiący węgorze przy świetle w nocy, spostrzegli ją wałęsającą się wzdłuż rzeki. Ale za ich zbliżeniem się uciekła. Potem pewien wieśniak ujrzał ją na chwilę w lesie. Biegła z rozpuszczonemi włosami po polanie, jakby chcąc ujść pogoni.
Posłano zaraz ludzi do wskazanej miejscowości i urządzono formalne polowanie, przetrząsając krzaki i zarośla. I ten dzień jednak przeminął bez skutku. Dopiero następnego przedpołudnia znaleziono zwłoki Grety na skraju niewielkiego jeziorka w głębi lasu. Leżały na płyciźnie z fartuchem zarzuconym na twarz.
Podczas pogrzebu wygłosił pastor kazanie, a wywarło ono wielkie wrażenie na ludziach, którzy zbiegli się tłumnie. Był głęboko wzruszony i mówił łagodnie i serdecznie jak zwykle. Oświadczył, że dalekim jest od rzucania potępienia, jak to czyni wielu nad grobem grzesznika, mianując go z góry obywatelem piekieł. Unikał zawsze wspominania o owem miejscu mąk, o którem trudno dać należyte pojęcie, nie stając w sprzeczności z postulatami miłosierdzia i łaski.
Natomiast rozwodził się szeroko na temat sumienia 1okrutnej samoświadomości winy. Nawiązując oględnie do męczeńskich chwil przedzgonnych biednej dziewczyny, starał się uprzytomnić słuchaczom, że piekło mieści się we wnętrzu własnego serca i że stwarzają je sobie ludzie sami przez nieposłuszeństwo nakazom boskim, oraz temu głosowi, którym odzywa się w nas Bóg, chcąc nas uchronić od zła i nieszczęścia.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henrik Pontoppidan i tłumacza: Franciszek Mirandola.