<<< Dane tekstu >>>
Autor Henrik Pontoppidan
Tytuł Pieśń burzy
Podtytuł Z papierów magistra Globsa
Pochodzenie Djabeł domowego ogniska
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



PIEŚŃ BURZY.
Z PAPIERÓW MAGISTRA GLOBSA.


SŁOWO WSTĘPNE.

Rozmyślałem nad tem poważnie w czasach ostatnich, czy nie powinienbym złożyć czytelnikom szczerego i otwartego wyznania, kim jestem w gruncie rzeczy. Obyczaj dzisiejszy wymaga tego, choćby z powodu, że literatura współczesna przeistacza się coraz bardziej w rodzaj spowiedzi publicznej, w coś jakby dobrowolny pręgierz autora, który nie tai niczego czytelnikowi. Toteż dobrze czyni ten, kto liczy się z opinją publiki, zabiega o jej względy i, porzucając staromodną dostojność, pozwala wtykać bez ceremonji nos w najtajniejsze zaułki swego serca. — Moda to, zaprawdę, rzecz wielka, przeto nie nośmy wysokich kołnierzyków, szerokich krawatów i opiętych fraczków, gdy nadszedł czas odkrywania grdyki i wyciętych kamizelek, pozwalających swobodnie oddychać bohaterskiej piersi poety. Nietylko pierwsi bohaterowie mody, ale także ostatni uważani bywają za błaznów.

Doszedłem przeto do przekonania, że ze względu na samego siebie nawet winienem czytelnikom wyjaśnić, czemu, mimo że niebawem skończę lat czterdzieści i zajmuję jakie takie stanowisko, do tej pory nie wstąpiłem w związki małżeńskie. Zaniedbując tego, mógłbym zostać posądzony o to, że żadna z kobiet nie chciała mnie, lub, co gorzej jeszcze, że kocham się nieszczęśliwie, czyli, że jestem osobistością tragiczną, ukrywającą rozpacz pod maską obojętności. Mógłbym coprawda w takim razie liczyć na sympatję czytelniczek, a więc nabywczyń książek moich i, dając do poznania, że me serce krwawi, wzorem kolegów, przedstawić morderczynię mej duszy w nimbie Rozamundy niebiańskiej. Mógłbym ją też zdemaskować jako szatańską Mesalinę i rzucić jej wszeteczeństwo i fałsz na łup ludowi, rycząc niby lew raniony. Porzucę jednak pokusę pozy, nie będę jagnięciem, ni lwem. Z odwagą wielką ukażę się tem, czem jestem, to znaczy zwykłym szaraczkiem życia, filistrem jeśli chcecie, którego serce ran nie odniosło, ani też nie płomieniło się wcale, zwykłym herbatopijcą, zadowolonym ze swego losu, który, skryty w jamie swojej, patrzy z ukontentowaniem na capie skoki swych rozamorowanych bliźnich. Takim jestem człowiekiem, a czasem tylko pozwalam sobie skraść kilka godzin snu i spisuję drobne opowiastki i bajdury, czyniąc to, oczywiście bez żadnej szkody dla obowiązków swych, a więc urzędowania w bibljotece, nauczania w szkole, oraz pracy nad zapowiedzianym oddawna przez wydawcę wielkim, greckim słownikiem.
Opowiem tu poprostu i zgodnie z prawdą jedno wydarzenie, które zadecydowało raz na zawsze o moim stosunku do płci nadobnej, a ponadto wytworzyło pogląd na świat, jaki mam do dzisiaj i ukształtowało mnie wogóle. Mniemam, iż opowieścią tą zaspokoję wymogi czasu, który od literatury domaga się w pierwszej linji światopoglądu, co się wyraża radosnem nad wyraz zjawiskiem, że gdy jeno coś takiego zaczną wykrzykiwać na ulicy (a często owe prorocze wieści głuszą własne słowa), ludziska rzucają się zaraz do okien i pytają o cenę.
Przyznaję, że zbyt długo puszczałem mimo uszu słuszne żądania ze strony publiki, domagającej się szczerości. Oczywiście nabywca książki jakiegoś autora ma prawo domagać się naddatku w postaci małego światopoglądu wraz z konkretną sentencyjką, którąby można zaraz zanotować w oprawnym wykwintnie pamiętniczku.
Łamię tedy pieczęć Salomonową ust moich i bez żadnych zastrzeżeń i niedomówień daję tutaj swój osobisty pogląd na Boga i porządek świata. Inaczej mógłby ktoś mniemać, że milczę, ponieważ nie posiadam solidnego poglądu, a może jestem zgoła jednym z tych fermentujących duchów, będących ofiarą nieustannie zmieniających się nastrojów, lub, co gorsza, niezrozumiałych, ciężko rodzącym sfinksem, wylęgającym światopoglądy dla przyszłych tysiącleci, pośród jałowej pustyni nicości.
Wiem dobrze, że znalazłbym więcej uznania naszych udoktoryzowanych krytyków literackich, gdybym jak niejeden z nich przyodział się w pozór bezsennego dumacza, namaszczonego błazenka, który przybiera miny nieszczęśliwca, który objadł się ciężkostrawnych owoców myśli. Ale i tę pokusę oddalę i zrezygnuję na całą wieczność z tytułu poetyckiego jasnowidza z bożej i recenzeńskiej łaski. Wolę, prawdę mówiąc, pozostać tem, czem jestem, to znaczy człowiekiem zamiłowanym w jasności myśli, oraz męskiej równowadze ducha. Może ktoś nazwie pedanterją to, że lubię by procesy odnowcze i odżywcze mego życia duchowego miały przebieg normalny i spokojny, bez wzdęć, wywołanych fermentem i przynależnem do takiej choroby zapłodnieniem przeraźnemi wizjami. Nie lubię, poprostu koliki nastroju, oraz ciągłego ucisku robaków skruchy, dlatego też zabieram się wówczas dopiero do wygłoszenia myśli, kiedy zbadałem, że puls mi bije normalnie, a język nie jest obłożony.
Powiedziawszy co powyż, zaczynam opowiadanie.

Przebacz, szanowny czytelniku, że cię zawiodę w smutną, pustą zachodnio-jutlandzką okolicę, na wrzosowisko rozlewne i dalekie, ponad którem płyną zwolna, z iście duńską rozwagą i namysłem ciężkie chmurzyska. Wpoprzek onej pustaci sterczą długą, ginącą w dali, prostą linją słupy telegraficzne, zupełnie jakby szły poprzez ziemię w niebiosy, opuszczające się ku nim po obu stronach.
Jest dzień październikowy, a słońce chyli się do zachodu. Pusto wokoło, po nieskończonej jeno drodze wlecze się niezdarnie wehikuł jakiś.
Jest to wóz, obładowany towarem. Z przodu na desce siedzi woźnica. Jedną nogę przerzucił przez literkę i noga ta chwieje się bezwładnie tuż ponad kołem. Głowę zwiesił na piersi. Od czasu do czasu zawodzi żałosną śpiewkę o jakiejś pięknej Ginie. Potem milknie znagła i rosochata głowa opada, jak łeb zarżniętego cielęcia. Wiezie z miasta, wracając z jarmarku, mnóstwo worów z kawą i skrzyń rozmaitego rodzaju.
Obok niego siedzi na desce dziwny pasażer, otulony szczelnie w szary płaszcz. Jest młody, jest blady, sypią mu się dopiero wąsy, zaś na wydatnym sokratesowym nosie jego siedzi okrakiem tak zwany cwikier.
Niechże szanowny czytelnik poprzestanie na tych słowach, reszta bowiem zostanie wyjaśniona w ciągu opowiadania. Dowie się wówczas, że tajemnicza osobistość, to pan magister Petersen, który uzyskawszy dopiero co swój stopień, porzucił Kopenhagę, książki, przyjaciół, kawiarnie i wirowisko ludzkie przy ul. Wielkanocnej... ale broń Boże, nie poto, by ujść tentacyj stołecznych i zapaść niby współczesny anachoreta, złakniony pokoju i skupienia w samotność i ciszę pustaci. O, nie, nie byłby chyba dzieckiem swego wieku, gdyby nie uważał życia pośród niskich osiedli chłopskich za puste i jałowe i nie marzył o wielkich przeżyciach, wstrząsających katastrofach, o szalonym wirze rozpętanych żywiołów... słowem gdyby nie pragnął wypić jednym haustem rozkoszy niebiosów i piekieł zarzewia.
Życie jego nie było do tej pory tak znów całkiem jałowe. Zaręczył się nawet, pozyskawszy wzajemność pewnej uroczej dziewczyny, ośm nastoletniej rudawej blondyneczki, córki znanego i szanownego właściciela księgarni w Kristianshafen. Później opowiemy jednak dzieje owej naprawdę tragicznej miłości, napełniającej przez czas pewien serce młodzieńca słodką udręką, a szufladę jego biurka poezjami różnego rodzaju.
Siedział, osłaniając się płaszczem od zimnego wiatru i wodząc melancholijnem spojrzeniem po ponurej równi, na której zrzadka jeno ukazywały się ludzkie osiedla. Nagle mignął mu przed oczyma lekki, dwukonny pojazd, który nadjechawszy ztyłu, minął ładowną brykę. Nie słyszał turkotu kół skutkiem poszumu wiatru, teraz ujrzał siedzącego na koźle ubranego w futro mężczyznę w średnim wieku, o pięknych rysach twarzy i gęstej, lekko kędzierzawej brodzie. Prócz niego, nikogo nie było w powozie.
— Czy to pastor? — spytał woźnicy, który z trudem otwarł powieki i gapił się na pojazd.
— Nie! — oświadczył chłop, a ślina zaczęła mu spływać na brodę — To właściciel dóbr, Lindemark... Jest on zresztą człowiek jak się patrzy... a tylko jego żona... tak powiadają...
— Więc ona nie jest jak się patrzy?
Twarz chłopa rozjaśnił szyderczy uśmiech.
— Nie... nic jej nie brak względem tego...
...Tylko lubi używać świata — tak powiadają... a Lindemark musi dawać baczenie... ho, ho!
— Czy ładna?
— Ha... czyżby ją inaczej brał? Wszyscy ją zresztą zowią piękną panią Lindemark... Co do mnie, to myślę, że warta by sam djabeł nawet rozpiął kabat dla niej.
Młody Kopenhagczyk patrzył w zadumie na oddalający się powóz. Zazdrościł w duchu temu oto małżonkowi, wracającemu po pożytecznie spędzonym dniu do zacisznego mieszkania, obficie zastawionego stołu, wygodnego łóżka i pięknej żony, która „lubi używać świata“, podczas gdy on musi spędzić noc w jakiejś gospodzie wiejskiej, leżąc na wilgotnej pościeli, z głową opartą o poduszki, wydające odor stęchlizny, co oczywiście nabawi go co najmniej silnego kataru. Ogarnęło go jeszcze większe zniechęcenie i zaczął drwić z siebie okrutnie, iż był tak głupim, że uwierzył na serjo, by szczęście mogło go czekać tu, w odległym zakątku kraju, gdzie pewnie niema nawet ludzi cywilizowanych.
Ptak leci o zmierzchu do gniazda swego, podobnie też zawróciły myśli młodzieńca do pewnego domu przy placu targowym w Krystjanshafen, gdzie w oknie wystawowem widniały dwie wielkie litografje, wyobrażające następcę tronu z żoną. Przez pół roku bywał tam codziennie, oczekiwany z tęsknotą, a witany pocałunkami. Jeszcze tydzień temu objęły go w progu delikatne ramiona kobiece. Wspomniał, że rodzina odprawia teraz „szarówkę“ po obiedzie w salonie. Zobaczył ojca Kasi, drzemiącego z cygarem w ręku na bujającym fotelu, matkę wciśniętą w róg kanapy z robotą na drutach, oraz samą Kasię, przy oknie, z głową opartą na dłoni, oświetloną z zewnątrz latarnią uliczną, ubraną w ciemno-zieloną sukienkę, szamerowaną suto i przyzdobioną aksamitnym kołnierzem, wijącym się wokoło białej szyjki, niby zakochany wężyk. Zapłakane, napuchłe oczy Kasi mają wyraz znużenia, jakby nie mogła już myśleć, a jednocześnie jeszcze niezdolną była do spokoju. Po całych dniach i nocach dumała, nie mogąc pojąć co się stało, dlaczego wyjechał i nigdy już nie powróci.
Zwrócił na nią uwagę po raz pierwszy, kiedy pewnego dnia stała wraz z przyjaciółką przed wystawą galanteryjnego sklepu i dumała „czegoby też chciała“. Zręczna jej figurka, oraz dołeczki w świeżych, pulchnych policzkach takie na nim uczyniły wrażenie, że wzorem „łowców dziewcząt“ w staromodnych romansach popularnych zaczął się za nią włóczyć po ulicach, kłaniając się uniżenie i śląc jej strzeliste spojrzenia. Miłość jego wzrosła niebawem do takich rozmiarów, że w pościgu za damą swego serca dotarł aż do sklepu jej ojca, gdzie wystąpił w kosztownej wielce roli zagorzałego odbiorcy, a wreszcie szalony wyścig zakończył się najformalniejszemi zaręczynami, zapieczętowanemi błogosławieństwem rodzicielskiem.
Zacna i zamożna para była bardzo zadowolona, że pozyska za męża dla swego jedynego dziecka człowieka z akademickiem wykształceniem, a matka, jowialna, wesoła obywatelka, wywoływała nieraz czarówny rumieńczyk na świeże liczko córki, wyrażając w obecności przyszłego zięcia, wielką tęsknotę do osiągnięcia godności babki. Również i papa okazywał narzeczonemu tyle sympatji, na ile tylko zdobyć się mógł świadomy swej odpowiedzialności właściciel księgarni oraz składu papieru, wobec młodzieńca, wygłaszającego zapatrywania dosyć buszmeńskie na sprawy wagi pierwszorzędnej, dotyczące Boga i nieśmiertelności duszy.
Uniesiony ową, trzymaną zresztą w należytych granicach życzliwością, dał swe zezwolenie na to, by podczas niedzielnych wycieczek rodzinnych do Charlottenlundu, lub ogrodu zoologicznego młoda para zażywała rozkoszy spaceru we dwoje, oczywiście w takiej jeno odległości, by ich można każdej chwili przywołać. Pozwalał im również przesiadywać wieczorami sam na sam w ciemnej jadalni, gdzie stała kanapka bez oparcia, domagając się tylko, by drzwi do salonu były do połowy otwarte. W zamian zato kaszlał zawsze z pobłażaniem, ile razy jakiś całus wypadł zbyt głośno.
Po pewnym czasie uświadomił sobie jednak młody magister, że miłość jego niebyła ową wielką i głęboką namiętnością, owem szaleńczem, mroczącem zmysły upojeniem, jakiego to uczucia domagał się od życia mocą królewskiego prawa młodości. Szczęśliwym się czuł, coprawda, trzymając w ciemnej jadalni na kolanach Kasię i kładł z rozkoszą głowę na jej wydatnem, dziewiczem łonie. Kiedy jednak potem wracał zamyślony do swego poddasza, mając ponad głową zwały chmur, a zwłaszcza kiedy siedział w izdebce otoczony dziwacznemi cieniami ścielącemi się po skośnych ścianach i zatapiał się z nawyku w głębie duszy swojej, wówczas doznawał wyrzutów sumienia i uczuwał wstyd. Zdawało mu się, że wiatr ślizgający się wzdłuż jego okna wstrząsa szybami i jęcząc czyni mu gorzkie wyrzuty za owo marne, małomieszczańskie szczęście, jakiem u się oddał w sposób iście nie bohaterski.
Fantazja wyczarowywała mu przed oczy postaci heroicznych, dumnych, nieprzystępnych kobiet, których miłość podobną jest brzemiennej piorunami burzy, śmiercionośnej udręce, która obejm uje niebo i piekło jednocześnie. Chciał przecież zostać poetą, pieśniarzem, tłumaczem i wielbicielem najwyższej ludzkiej namiętności! Czyż wolno mu było przeto dziś już, u progu życia, skrzydlatego rumaka natchnienia przywiązywać do małżeńskiego żłobu?
Powtarzał sobie często wyzwanie ulubionego poety Liebmanna, skierowane do kołtuństwa duńskiego, owe szorstkie, śmiałe strofy, w których rozhukanych, szaleńczych, zuchwałych rytmach on sam i cała młodzież współczesna znalazła najwyższy wyraz swych dalekosiężnych tęsknot. Ciągle mu brzmiał w uszach wiersz pt.: „Duński Parnas“.

Hurra! Pegazie mój skrzydlaty!

Hallo! Marzenia moje radosne, upojne!
Dolata żywiczny wiew grani!
Na wierchach, na połoninach wysokich
Pasą się, stąpając wolno, tęskliwie
Śnieżyste, żądne miłości łanie!

Cicho... o cicho bądź gniady rumaku!
Dostaniesz garść ostu przy żłobie,
Wóz ciągnął będziesz sobie,

Po twardym, ubitym szlaku...
Cóż sięgasz na wyże, na turnie zaświata...?

Zaiste, pospołu ze skaldy i pany,
Do bagna zalecisz jedynie zziajany,
Gdzie żaby rechocą, tam zbiera się nocą

Nasz Parnas rodzimy, u kata!

Zdarzyło się przypadkiem, że jeden z jego przyjaciół wrócił z wakacyj w stanie pożałowania godnym. Oto zakochał się straszliwie w pewnej zaręczonej już damie, którą poznał w jakiemś uzdrowisku. Nasz bohater śledził z zazdrością i szacunkiem symptomy tragedji przyjaciela, brak apetytu, oraz winowstręt jego. Ze wstydem okropnym myślał o swem zdrowym śnie, nie nagannej żarłoczności i czuł się głęboko upokorzonym, że dotąd nie został dopuszczony do poznania wielkiej świętej tajemnicy prawdziwej miłości, ale oto stoi u progu przybytku jak nędzarz niegodny.
I oto, od tygodnia włóczył się, żądny wziąć wstępnym bojem owo szczęście i ból, pełniący duszę uczuciem wzbronionem mu dotąd. Kierował się w stronę, skąd płynął ów wiatr zachodni, nieukojny, wiejący co nocy u jego okna tak wabnie, tak tajemniczo, jakby był mistycznym posłańcem baśni.
Dotychczas przeżywał jednak tylko powszednie przygody podróżnika i nie zapowiadało sie nic ciekawego. Siedział skulony na twardej desce i wpatrywał się w zwały ruda.wych, blednących, coraz to bardziej, chmur w stronie zachodu. To też coraz to częściej wracały myśli jego do zacisznego mieszkanka księgarza, które opuścił tak porywczo i nieoględnie. Całował w duchu milutką swą narzeczoną, wspominając z wzruszeniem ulotny wierszyk p t.: „Wyznanie“ skomponowany dla niej po jednej z wycieczek familijnych do ogrodu zoologicznego.

Czy pamiętasz noc upojną?

Księżyc blady wisiał w górze...
Tam gdzie dzikie kwitną róże
Dałaś rączkę pocałować!

Liczkoś mi podała swoje,
Usta dałaś, bym całował,
A na twarzy swej uczułem
Ust twych pieczęć, szczęścia znamię.

Cisza była wkoło głucha...
W chmury zaszedł księżyc blady,
Z kwietnych krzaków dzikiej róży

Rwaliśmy miłości kwiecie.

Po godzinie ślimaczej podróży dotarła wreszcie bryka do karczmy, stojącej wśród pustki zupełnej, i tutaj musiał biedny magister nocować. Noc była ciemna, a burza wzmogła się znacznie. Z wyciem, skowytem i gwizdem przewalał się wiatr po nędznym budynku, który przedstawiał się młodemu Kopenhagczykowi raczej jako zbiorowisko napoły rozpadniętych stajen, niż zajazd dla ludzi.
W niskiej stajni oświetlała zaspana latarnia kilkanaście zadów końskich, z których unosiła się para. Gdy fura wtoczyła się do sieni, zlazł z siedzenia i z trudem znalazł wejście do izby szynkownianej. Przy stole, prócz gospodarza, siedziało trzech chłopów, z szyjami, tkwiącemi w kolorowych szalikach. Byli ubrani jak do drogi i grali w karty. Wydawało się, że są zatopieni w grze, gdyż żaden nie podniósł na przybysza oczu. Sam gospodarz, brodacz, osiwiały potrochu z twarzą huna, bez surduta, ubrany jeno w wełnianą koszulę i skórzaną kamizelę, bąknął tylko pod nosem odpowiedź na pozdrowienie.
Młodzieniec, który po raz pierwszy znalazł się w tej okolicy i nie wiedział z jaką uporczywością umie chłop zachodnio-jutlandzki taić się ze swą ciekawością, uczuł się dotknięty tą obojętnością do żywego. Krząknął tedy kilka razy mocno i spytał, czy może tu przenocować.
— Raz... dwa... cztery... siedm... jedenaście... dwanaście... dwadzieścia jeden...
Gospodarz, nie odpowiadając, obliczał swe punkty, zmazał jakąś liczbę nakreśloną kredą na stole i wpisał inną. Załatwiwszy to z całą sumiennością, obrócił się do gościa i spytał przeciągle:
— Haaa?
— Chciałbym się dowiedzieć, czy znajdę tu nocleg:
— Aaaa?...
Gospodarz zwrócił się w stronę uchylonych, do kuchni wiodących drzwi i zawołał:
— Sidsel-Lone! Jest tu człowiek, który chce mieć nocleg...
Potem, pośliniwszy monstrualnie gruby i brudny palec wskazujący, jął rozdawać karty do następnej tury.
Podróżny stał przy drzwiach z ciężkim kuferkiem w ręku. Z rozpaczną niemocą i rozgoryczeniem rozglądał się po niskiej, źle oświetlonej szynkowni, cuchnącej wódką i lichym tytoniem.
Gdybyż przynajmniej z drzwi kuchennych wyjrzała młoda Sidsel-Lone o rumianych policzkach, z którą, w braku czegoś lepszego możnaby przeżyć słodką przygodę podróżną!... Niestety weszła po chwili stara kobieta, w rozdeptanych pantoflach, o twarzy pomarszczonej i kwaśnej, oczach ponurych 1 ściągniętych niechętnie brwiach. Sidsel-Lone wyglądała słowem jak czarownica z bajki, której spojrzenie psuje piwo i sprowadza kiśnienie mleka w piersiach matek.
Trzymała w ręku cienką łojówkę. Zapaliła ją u ogniska, potem urwała palcami koniec knota, tak, że zatrzeszczały iskry, a wreszcie polazła dalej, dawszy mu znak mruknięciem, by szedł za nią.
Przeszli znowu stajnię i dostali się do ciasnej komory, gdzie stało łóżko, krzesło i malowany stół. Kopenhagczykiem wstrząsnął dreszcz, znalazł się bowiem nagle w celi więziennej. Tapety zwisały ze ścian, przeżarte wilgocią, odsłaniając połaci gołego muru. Nie było wcale pieca, a powietrze przepajała woń zgnilizny i pleśni. Prócz tego dostrzegł z całą dokładnością coś czarnego, co w chwili otwarcia drzwi uciekło do dziury pod oknem. Czyż miał tutaj na serjo nocować?
Zwrócił się do Lony z protestem, ale nagle, z rozpaczy wpadł w humor wisielczy i zawołał:
— Taak? Więc to jest mój wigwam? I owszem, bardzo mi się nawet podoba. Ma swój styl swoisty! Proszę mi tylko powiedzieć, czy tutaj mieszka cała rodzina szczurów, czy tylko kawaler? Lubię nawet te domowe zwierzątka ale w pojedynkę, nie zależy mi wcale na zaznajamianiu się z wszystkiemi gromadnie.
Kobiecina była głucha, lub udawała, że ma ten cenny przymiot. Zażegła od przyniesionego ogarka cienką, sterczącą w lichtarzu świeczkę, potem zaś wypełzła z izby, nie rzekłszy przez cały czas ni słowa.
Młodzieniec rzucił się na stołek i zatonął w falach czarnej melancholji. Tak się tedy skończyła podróż w kraj baśni? Los go wystrychnął na dudka! Mógł siedzieć teraz na miękkiej kanapce z śliczną dziewczyną na kolanach, czuć jej ramiona na szyi, a oto zamknięto go w tej norze wraz ze szczurami, niby ostatnią kanalję?...
Rozległo się dudnienie ciężkich kroków. Szedł ktoś w drewnianych sabotach. Drzwi otwarto bez pukania wtoczył się hipopotamowaty bałwan, tętniąc podkowami.
Przybysza porwała pasja. Zerwał się ze stołka i krzyknął:
— Czyż macie rzeczywiście zamiar, gospodarzu, trzymać mnie do rana w tej spelunce? Musi przecież być lepszy pokój?
— Lepszy pokój? Zdaje mi się, że tu jest wszystko co trzeba?.. Przyjacielu, obejrzyjże się w około... Oto... tu jest lustro, tu... umywalnia... ha... czy nie? A nawet urynał jest... prawda? — dodał i zajrzawszy pod łóżko... — Niczego nie brak! Hm...? A łóżko... ho, ho! Chociaż stare, ale prześpisz się pan jak król.. Śpię sobie tu nieraz po obiedzie... Powiadam, co łóżko to łóżko!
— Więc pan tu sypiasz także?
— Hm... a skądże to...? Cóżeś pan za jeden?
— Z Kopenhagi...
— Pewnie agent handlowy? Coo?
— Tak... mam ze sobą próbki. Handluję humbugiem i najmodniejszemi bzikami... robota własna, ręczna... gwarantuję, że nie oblezie w praniu... może pan kupi?
Koń morski tak wybałuszył głupie gały, że mu wylazły niemal na wierzch.
— Cooo?
Nagle umilkł podróżny i nastawił uszy. Posłyszał od strony ściany coś jakby chrapnięcie... Tak... ktoś chrapał w stancji.
— Któż tam śpi w łóżku! — spytał.
— Porucznik.
— Porucznik?
— To znaczy asystent od regulacji wydm. Zawieruszył sobie pałkę... ot tak potrochu tylko... no i położył się, żeby wyprostować kości.
— Jakto? — oburzył się przybyły — Pańscy pijani goście kładą się do łóżek, wynajętych przez podróżnych?
— Psst! Psst! — rzekł gospodarz podnosząc palec... — Ciszej! Gdyby posłyszał, byłaby bieda... Muszę panu powiedzieć w zaufaniu, że porucznik ma trochę... tak — wie pan... niewyraźnie pod kapeluszem!
Puknął środkowym palcem w czoło.
— Na ci kiszkę! Jeszcze tego brakło! Zaczyna być bardzo przyjemnie... Więc ten pan porucznik z zajączkami w głowie ma ze mną spać w jednem łóżku?
Gospodarz chciał coś odpowiedzieć, ale nagle rozległy się głosy i turkot pojazdu, który zaraz ugrzązł w gnoju sieni zajezdnej. Ktoś otwarł drzwi, a pęd wiatru omal nie zgasił światła. W drzwiach widoczny zaledwo w zarysach ukazał się człowiek wysoki w futrze i kapuzie z psiej skóry.
— Czyście tu, gospodarzu... hę? Dajcież mi na chwilę latarkę, Soerenie.
— Zaraz panie Hansen... zaraz szanowny panie... Jak się macie? Wracacie z miasta? Ale chyba nic się nie przydarzyło, sądzę, złego?
— Niewiadomo... Zdaje mi się, że naręczny coś nagle okulał... Lindemark jest tu pewnie... Widzę jego kasztanki w stajni...
— Lindemark siedzi w błękitnej izbie.
Gospodarz wyszedł ze świeżym gościem, zamykając za sobą drzwi. Magister został sam. Stał pośrodku pokoju, trzymając w ręku szkła, zdjęte z nosa i dumał.
— Lindemark! — myślał — Tak się nazywa, ów na duchownego wyglądający właściciel dóbr, który wyprzedził go swą lekką bryczką myśliwską. Opowiadał o nim woźnica... hm... i człowiek ten jest w oberży...?
Odżył nagle. Zjawiła się nadzieja, że znajdzie jakieś ludzkie schronisko na noc.
Posłyszawszy, że gospodarz wraca założył energicznym ruchem szkła na nos, otwarł drzwi, zamówił filiżankę kawy i spytał czy jest inny pokój gościnny, gdzieby mógł wypić kawę.
— Ano jest... ot, tam! — odparł hipopotam i wskazał drzwi, od strony których tryskał przed dziurkę od klucza snop światła.
Idąc za tą gwiazdą przewodnią, namacał wreszcie drzwi. Zapukał i zobaczył spotkanego w drodze mężczyznę o ciemnej, lekko kędzierzawej brodzie. Izba była dość obszerna, tylko niska tak że rosły mężczyzna sięgał głową belek pułapu. Wzdłuż węższej ściany biegła szeroka ława, mogąca służyć do spania, pośrodku stał stół i krzesła, nad niemi zaś wisiała lampa... Zresztą, prócz starodawnego pieca na podmurowanym wysoko cokole i kilku spluwaczek, nie było nic.
Właściciel dóbr Lindemark siedział przy stole i czytał gazetę, a przy lampie widać było, że twarz ma smagłą, sczerniałą na powietrzu. Patrzącego uderzał niezwykle łagodny wyraz oczu i piękne rysy, w których łączył się jakiś wnętrzny idealizm z powagą i zadumą, co zdarza się u ludzi, którzy przeżyli świeżo coś bardzo bolesnego.
Młodzieniec powiedział: dobry wieczór, i usiadł po przeciwnej stronie stołu. Po chwili jednak wstał i przedstawił się, a Lindemark, zdziwiony trochę, wymienił również swe nazwisko.
— Pan zapewne przybył z Aalborgu? — spytał.
— Nocowałem w Aalborgu! — odrzekł — Jadę z Kopenhagi.
Lindemark zasłonił się gazetą, a magistrowi wydało się, że zbyt wyniośle podkreślił, iż przybywa wprost ze stolicy, przeto wtrącił uwagę o dziwnej, charakterystycznej piękności kraju.
— Czy pan po raz pierwszy zwiedza zachodnie wybrzeże?
— Wyznaję ze wstydem, że tak jest w istocie. Ale od lat całych pragnąłem ujrzyć tę przedziwną część kraju, Saharę Północy, jak ją zowie wielki poeta Liebmann. Zauważyłem, że nazwa to zupełnie odpowiednia.
— Czy pan jest dziennikarzem?
— Nie, jestem filologiem... to jest...
— Ach... pan jest człowiekiem nauki! — podjął Lindem ark z nagłem ożywieniem i odłożył gazetę — To prawda, kraina ta dziwna jest i piękna, ale nie można jej przypisywać owego pustynnego charakteru, jakim ją obdarzyli nasi literaci. W czasach ostatnich włożono dużo pracy w zalesienie wydm przymorskich. O ile pana rzecz ta interesuje, to proszę, przejeżdżając koło mej posiadłości, o milę stąd na zachód, wstąpić, a z wielką przyjemnością pokażę panu ile sam zdołałem w krótkim czasie zaprowadzić kultury drzewnej.
Młodzieniec skłonił się w podzięce, a krew uderzyła mu z radości do twarzy. Miał już tedy punkt zaczepienia. Postanowił czekać cierpliwie dalszego rozwoju wypadków.
W tej chwili otwarto drzwi do sieni. Ponieważ w zajeździe wiało na przestrzał, przeto wichr zachwiał nietylko płomieniem lampy, ale i nią samą i rzucił o ścianę wszystkie lekkie przedmioty w izbie. Zjawił się ów podróżny w czapce z psiej skóry, który poprzód rozmawiał z gospodarzem i powiedział najczystszem narzeczem miejscowem: dobry wieczór. Miał w ręku bat. Bat ów, czapkę i płaszcz powiesił na haku przy drzwiach i przysiadł się do stołu.
— Dobry wieczór, Hansen! Słyszałem głos pański już przed chwilą w zajeździe.
— Ano kląłem jak sto tysięcy... psiakrew... bo uważasz, kiedym zjeżdżał z panzerupskiego wzgórza, zaczął mi naręczny kuleć... Ha... a cóż to za obca pokraka?... Haaaa?
— Zapoznam panów! — powiedział Lindemark — Kandydat filozofji pan Petersen z Kopenhagi... właściciel dóbr Hansen z Sandhofu.
— Kandydat?... Hm... to znaczy niby pastor?
— Pan Petersen jest magistrem, czyli kandydatem na wydziale filozoficznym. Jest człowiekiem nauki, który przybył poto, by zwiedzić te strony. Pan Petersen chce obejrzyć nasze kultury leśne na wydmach przymorskich.
— Haa! Toś pan trafił wybornie! — zaśmiał się Hansen — Lindemark ma się czem pochwalić. Warto spojrzyć... warto... u kroćset... Co pan tam ujrzysz, tego niema...
— No... no... nieprzesadzajmy, panie sąsiedzie — powiedział Lindemark — Pan Petersen rozczaruje się po takiej zapowiedzi...
— Głupstwa pleciesz, Lindemark! — wrzasnął Hansen — Powiadam, psiakrew stotysięcy starych djabłów, że może długo łazić po całem wybrzeżu zanim zobaczy coś podobnego. Za jakieś dziesięć, dwadzieścia lat pojedziemy do lasu z muzyką, z trąbami, dziewczętami i będziemy hulać, jak w samej Kopenhadze... Warto będzie żyć, warto będzie pić! Tak mówię i basta!
Rzucił się wstecz na krześle, a obecnych owionął odór spirytusu. Mimo, że nie było tego po nim widać, nie wracał z jarmarku w mieście w stanie całkiem poczytalnym. Oczy jego zrobiły się wielkie i jakieś galaretowate, zaś ponad brodą jaskrawiły się purpurowo policzki.
— Czyś pan sprzedał siwą? — spytał Lindemark, biorąc gazetę.
— A... pozbyłem się szelmy!
— Co zapłacono?
— Nie gadajmy lepiej o tem! Jarmark był pod psem. Zresztą cóż można wydrzeć od takiego zatraconego parcha? Niech go szlag trafi!
— Widziałem pana w hotelu w wesołem towarzystwie, Szymon Natan był z wami. Pociągaliście nieźle grog...
— Tak! Zastałem kilku agentów handlowych, znajomych Natana... Przytem strasznie mnie zęby bolały... Nie mogłem wytrzymać!
— Przepraszam, — ozwał się z zaciekawieniem kandydat — czyż naprawdę grog pomaga na ból zębów? Właśnie przed kilku dniami...
— Czy pomaga? Skądżeś pan spadł u licha? Na ból zęba niema nic lepszego niż tęgi grog! Zawsze się tem leczę. Gdy jeno poczuję wiercenie... palę zaraz trzy, cztery, pięć, sześć szklanek gorącego jak djabli grogu i...adiu Fruziu...niema bólu... już po nim...
— I po panu, zdaje się! — rzekł Lindemark, spoglądając na młodego człowieka przez stół.
— Jakto po mnie? — zdziwił się Hansen — Acha... Lindemark... chcesz być dowcipny... Niee... daj sobie z tem spokój... Nie dasz rady.. to nie twoja rzecz... nie...
Ogarniało go coraz bardziej rozmarzenie pijackie. Rozsierdził się i zaczął pokrzykiwać, ale mu w tem przeszkadzała czkawka. Usiłował też zapalić wielką, drewnianą fajkę, którą trzymał w zębach. Zapalał jedną zapałkę po drugiej i pykał pomiędzy dwoma czkaniami, nie dostrzegając wcale, że fajka była zamknięta przykrywką.
Gospodarz przyniósł kawę dla niego i Petersena. Pod pachą miał litrową flaszkę koniaku. Postawił ją na stole „do łaskawego użytku“, jak się wyraził.
— Hm, niezła to rzecz! — pochwalił Hansen i zaświecił nową zapałkę — Ale wiecie, Soerenie, że tu siedzą ludzie, którzy zazdroszczą człowiekowi każdego łyku?...
W tej chwili zamilkli wszyscy. Otwarły się cicho drzwi do izby sąsiedniej i ukazała się w półciemku dziwna figura. Człowiek ów przysłonił oczy dłonią, nie mogąc znieść blasku lampy. Miał około czterdziestki, był wysoki, chudy, a blado-żółtawa twarz jego przypominała Azjatę. Był ubrany w dziwny jakiś kostjum myśliwski cudzoziemskiego kroju. Długie nogi tkwiły w owijakach, zaś żylastą szyję otaczał czerwony szalik w kwiaty, którego koniec zaopatrzony we frendzle zwisał na plecy.
Przez chwilę stał, przyglądając się towarzystwu. Zobaczywszy przybysza, przestraszył się, lęk zamigotał na jego twarzy, obrócił się i sięgnął po strzelbę, wiszącą na ścianie.
— Dobry wieczór, Hacke! — zawołał gruby Hansen — Chodź, siadaj przy nas!
Przybyły nie odrzekł nic. Obrócony plecami, oglądał strzelbę, a po chwili zarzucił ją na plecy.
— Czemużeś taki dumny jak Hiszpan? Chodź, siadaj! Funduję kolejkę!
Myśliwy obrócił głowę i rzekł:
— Jakto? Nie znam przecież tego pana?
— Zapoznam was... Pan porucznik Hacke...
— von Hacke! — poprawił ironicznie Lindemark, ukryty za gazetą.
— Tak jest... von Hacke... Asystent kulturowania wydm, siostrzeniec ministra. Wiedz pan o tem... a to...pan magister...hm... jakżeż u licha?...
Porucznik podniósł rękę do sumiastych, siwiejących już potrochu wąsów, trzasnął po wojskowemu obcasami i skłonił się.
— Bardzo mi przyjemnie... — powiedział.
— Gospodarzu! — krzyknął Hansen — Piwa na cały front!
— Ja dziękuję! — powiedział stanowczo Lindemark, a młodzieniec uczuł, że należy zrobić to samo. Wydało mu się, że Lindemark i Hacke nie lubią się. Zaraz przy wejściu porucznika zauważył, że spojrzenia ich skrzyżowały się niby szpady. Przytem ten pan von Hacke musiał być właśnie postrzeleńcem, który, zdaniem gospodarza, miał zajączki w głowie.
— No, cóż się tak gapicie na siebie? — spytał Hansen — Siadaj, Hacke, na kanapie, rozgość się... Cóż to, czy ci trzeba mamki? Może znowu w głowie burczy? Cooo? Indjanie na dachu fermy... hm... gadaj że raz!
Porucznik usiadł bez słowa na sofie. W świetle lampy ubranie jego przedstawiło w stanie tak smutnym, że kandydat uczuł politowanie. Lękliwe oczy porucznika spozierały nieprzytomnie, niby oczy dziecka lękającego się ciemności. Pozatem zachowywał się bardzo poprawnie. Z pewną nawet ostentacyjną uroczystością muskał drżącą ręką co chwila wąsy raz z jednej, raz z drugiej strony.
— Za zdrowie Waszej Królewskiej Mości! — krzyknął Hansen, gdy przyniesiono piwo — Trąćmy się! Tak powiada Niemiec! Słyszałeś, Hacke, nowinę? Oto pan doktor przybył z Kopenhagi celem obejrzenia kultur leśnych Lindemarka. Cóż ty na to? Hm... dobry żart? Muszę panu opowiedzieć panie... eee... panie z Kopenhagi, że pan von Hacke to w swoim rodzaju dziki mąż. Do pasji go doprowadza cała owa cywilizacja, którą my tu zaprowadzamy. Gdyby mógł, zmieniłby całe Vendsyssel w dziką puszczę, gdzieby można polować na lwy, hieny, oraz młode, dzikie dziewczęta... Muszę panu powiedzieć, że nasz Hacke lubuje się w stanie pierwotnym natury, marzy o czasach prastarych, kiedy to, jak panu wiadomo, damy nie nosiły majtek!
Przez cały czas tej przemowy trzymał kufel piwa przy ustach. Skończywszy, postawił go na stole i wybuchnął donośnym śmiechem.
Porucznik milczał, patrząc przed siebie tępo, jakby nie słuchał. Ale hałaśliwa gadanina Hansena sprawiała mu wyraźną przykrość. Coraz to więcej bolesnych zmarszczek jawiło się na jego twarzy, a czerwone powieki drgały nerwowo.
Pan Hansen pociągnął piwa i znowu porwała go czkawka. Gruby jego brzuch trząsł się straszliwie i nie mógł wyrzec słowa. Lindem ark czytał dalej gazetę, a Hacke wyciągnął nogi i zaczął poziewać.
— Cóż u licha! — wykrztusił nareszcie na poły zaduszony Hansen — Czemuż milczycie wszyscy? Zabawmy się! Dalej, powiedzże, Hacke, jakąś facecję! Przestań przewracać oczyma... Opowiedz panu doktorowi o bitwie pod Plewną i o swojej kochance, która służyła jako dobosz, a potem urodziła dziecko w wielkim bębnie... Ha... ha... panie ten... z Kopenhagi... niechże pan sobie wystawi... podczas marszu... a pan porucznik walił co sił pałkami, by nie było słychać krzyku bękarta.. Ha... to wyśmienita hjstorja... prawda? Albo opowiedz coś z Azji... wiesz, Hacke... jak to było z kotletem z lwiego mięsa, który jadłeś codziennie na śniadanie, zaś na obiad polędwicę z tygrysa i pieczone palce małp...
Palnął pięścią w stół, aż podskoczyły szklanki i, ryknąwszy straszliwym śmiechem, rozparł się na stołku.
Porucznik zatkał sobie rozpaczliwym gestem uszy.
— Za dużo słów... za dużo! Wystarczy dwa, tak powiada Pismo. Spytaj pan pana Lindemarka.
Lindemark, posłyszawszy swe nazwisko, podniósł głowę i spytał:
— O czem panowie rozmawiacie?
Porucznik skłonił się z ironją i rzekł:
— Pozwoliłem sobie ostrzec przyjaciela pańskiego, że zostanie niezawodnie na tam tym świecie ukarany za marnowanie słów. O ile mnie pamięć nie zawodzi, czytałem coś o tem w pewnej, nader ciekawej książce...
Hansen przerwał mu.
— Na tam tym świecie? Dziwi mnie, mój Hacke, że się w czasach ostatnich ciągle interesujesz... tam tym światem... czy ci coś dolega? Powiedzno chłopcze!
Pan Hacke podniósł kufel gestem zaprzeczenia i powiedział:
— Panie Hansen! Czy mogę prosić, byś pan złożył łaskawie małżonce swej wyrazy najgłębszego szacunku z mej strony?
— Jakto? Mojej małżonce? — syknął Hansen, zerkając na Lindemarka — Ha... ha... ha... można się usr... ze śmiechu! Nie wiesz chyba, Hacke, że mówisz do człowieka domyślnego!
Nagle zawahał się. Znikł mu z twarzy uśmiech szyderczy, opadła mu dolna szczęka i niemal wytrzeźwiał odrazu. Rzucił się całym ciężarem na stół i wrzasnął groźnie:
— Jeśli mi się ośmielisz... Słuchaj pan, panie Hacke, jeśli się poważysz smalić cholewki do mojej żony, to ci...
— Dajże pan spokój! Cicho! — przerwał mu porucznik, wyciągając rękę — Oszczędzaj mych uszu, bo nie mam bębenków ze skóry cielęcej... Proszę byś się pan umitygował!
Potem zwrócił do się Kopenhagczyka i spytał:
— Czy pan kandydat zamierza tu pozostać przez czas dłuższy?
— O, nie — odparł młodzieniec — jestem przelotnym ptakiem, zwiedzam kraj...
— Zapewne nie odpowiadają panu tutejsze hotele? Jestem tego samego zdania i stwierdziłem rzecz osobiście. Zawiadamiam pana, że w łóżku znajdzie pan całą załogę pluskiew... Ach... trudno, już takie tu zwyczaje i to... pod każdym względem! Pan mnie rozumie... prawda? Trzeba, przywyknąć do obcowania z pluskwami! Que faire? I faut être souple avec la pauvretè! Pan jest kandydatem wydziału filozoficznego?
— Jestem filologiem.
— Bardzo interesująca gałąź wiedzy. Ileż pan może liczyć lat, jeśli wolno spytać?
— Dwadzieścia dwa.
— Prześliczny wiek. Kiedy człowiek dosięgnie czterdziestki, to resztę życia obrócić winien na przygotowania się do pożarcia przez robaki... Co za pocieszająca nadzieja... nieprawdaż?
Zamknął oczy z wyrazem zachwytu, a potem zanucił jakąś piosenkę. Ogarnął go już nastrój alkoholiczny.
Lindemarka opuścił spokój. Poznać to było można po ustawicznem suwaniu nóg po podłodze, usypanej piaskiem. Spozierał raz poraz na zegarek, a wkońcu wstał i podszedł do okna, chcąc zobaczyć, czy księżyc wszedł i czy można jechać dalej.
Zawróciwszy do stołu spytał młodzieńca, czy nie zechciałby pojechać razem do dworu i tam spędzić noc. Byłoby to nawet doskonale, gdyż zaraz rano możnaby rozpocząć zwiedzanie kultur. Zwrócił mu uwagę, że w szynkowni nocować poprostu nie sposób, a bryczka jest zupełnie pusta.
Wobec tego dictum kandydat nie wiedział co odpowiedzieć. Uradowałby się zaproszeniem daleko bardziej, gdyby miało miejsce przed pojawieniem się pana von Hacke. Osobistość ta zainteresowała go bardzo i radby był zostać, by go poznać lepiej. Był pewny, że zużyje kiedyś w romansie tego zdegenerowanego światowca. Ale nadzieja zacisznego pokoju i łóżka bez pluskiew przeważyła.
— Będzie pan miał ze mną kłopot! — powiedział nader uniżenie.
— Żadnego! Żadnego! Nie robimy sobie kłopotów w naszym zapadłym Vendsysselu! Za chwilę zejdzie księżyc, a wówczas ruszymy w drogę.
Porucznik podszedł do pieca i nałożył sobie fajeczkę myśliwską tytoniem, który starym obyczajem jutlandzkim był do bezpłatnej dyspozycji gości w każdej szynkowni. Stojąc przy piecu, nastawił uszu i nie stracił ani jednego słowa z tej rozmowy. Obrócony był tyłem do stołu, ale obrócił głowę i rzucił młodzieńcowi ponure spojrzenie.
Pan Hansen skorzystał z tej sytuacji, by zaimprowizować żarcik. Podczas kiedy reszta obecnych zajęła się czem innem, wylał do spluwaczki piwo z napoczętego kufla pana von Hacke, a dolał doń tyleż koniaku z flaszki. Potem siadł z miną zgoła niewinną i rozpoczął znowu usiłowania zmierzające do zapalenia fajki.
Porucznik nucił, stojąc pod piecem, melodję. Był to urywek ze sprośnej piosenki.
— Czy pan to zna, panie Lindemark? — spytał — Ponieważ pan, jak widzę, zamierza odegrać w naszej okolicy rolę dobrego Samarytanina i wychowawcy młodzieży, powinienby pan również zająć się poezją ludową:

Gdy Ludwik hen po morzu mknie,

Z Torwaldem Liza............. się

Tirara... ra... ra... tirara... ta ta!

Wrócił do stołu strasznie wzburzony. Roześmiał się dziko i padł na sofę, kładac bez ceremonji nogi owijakami skrępowane na poduszce.
— Przebacz, mi młodzieńcze! — zawołał, spozierając brzydko na Kopenhagczyka — Widzę, że masz sztywny kołnierz, a przeto głowę nosisz wysoko. Nie powiem, żeby ci z tem było do twarzy, ale moda owa przystoi ludziom pewnego typu. Opatrzność bywa czasem swywolna i nakłada na kadłuby ludzkie głowy kapuściane, które są jak wiadomo dumne i twarde...
— Dość tego, panie poruczniku! — powiedział Lindemark surowo i twardo — Wysilasz się pan dziś ponad możność na dowcipy, to panu może zaszkodzić!
Krew uderzyła porucznikowi do twarzy. Ale opanował się, uczynił ręką gest i rzekł:
— Każdej chwili służę! Widocznie zapomniałem iż w dzisiejszej sytuacji nie wolno mi mówić śmiało w obecności pańskiej, panie właścicielu dóbr ziemskich, Lindemarku. Jest pan bezwzględnie człowiek znakomity i pełen zasług... Niemal radca sądu! Proszę, racz pan na usprawiedliwienie me pamiętać, że rodzina moja od lat dwustu oddawała Królowi Jegomości i Ojczyźnie na najwyższych stanowiskach usługi, które zjednały sobie zaszczytne uznanie.
Hansen wziął w rękę kufel i rzekł:
— Dajże spokój, drogi Hacke! Bawmy się! Nie kłóćmy się! Czemuż to nie pijesz poruczniku? Musiało ci całkiem wyschnąć w gardle! Popij trochę piwa! Na zdrowie!
Porucznik ujął kufel.
— Służę każdej chwili... do wszystkiego! — powiedział. — Racz pan, szanowny, panie Hansen, wyrazić czcigodnej małżonce swej wyrazy najgłębszego poważania. Mówię to szczerze, z całego serca! Bądź pan łaskaw dodać, że leżę w prochu u jej cudnych, różanych stopek!
— Tak? Ano dobrze! W takim razie zechciej pan wypić zdrowie mej żony! Ale do dna! Do dna, poruczniku! Wiwat!
— Niech żyje! Rozumiemy się doskonale obaj, drogi Hansen. Niema co oburzać się! Trzymajmy nos przy ziemi... ot... tak... ślicznie, jak świnie... Wszakże jesteśmy ludzie, drogi Hansen... Ha... ha... ha...! Czemże jest kobieta? Czternaście łokci flaków i w dodatku nawet nie pachną wcale... nie... nie u licha!
Przyłożył kufel do ust i pociągnął tęgo. Ale w połowie spostrzegł się. Odor koniaku zdradził podstępny figiel.
Na widok wściekłego spojrzenia dorozumiał się Lindem ark co zaszło. Z doświadczenia znał szatańskie pomysły Honsena i popatrzył nań gniewnie.
W pierwszej chwili zdawało się, że porucznik grzmotnie Hansena kuflem w głowę, ale rozmyślił się i uczynił co innego. Oto przyłożył go ponownie do ust i wypił do dna.
— Człowieku! Oszalałeś! — krzyknął Lindemark i przyskoczył, by mu wyrwać szklankę. Ale było już za późno. Porucznik wysączywszy płyn grzmotnął kuflem w stół z taką siłą, że się rozpadł na cztery kawałki.
Oniemieli. Sam nawet Hansen zgłupiał i przestał szydzić.
— I cóż? — spytał porucznik, mierząc towarzystwo wzrokiem pełnym pogardy i złości — Czyż nie takim był zamiar? A może boicie się panowie widoku człowieka pijanego?
W tejże chwili wsunął gospodarz głowę i zawiadomił, że się rozjaśnia na dworze.
— Hej! Gospodarzu! Przez państwo autoryzowany trucicielu ducha! — wrzasknął Hacke.
Ale głowią znikła i drzwi się zamknęły.
Lindemark i gość jego wstali. Również i Hansenowi zaczęło się jakoś spieszyć do domu.
— Nie zapomnij pan tylko wyrazić czcigodnej małżonce swej mego szacunku! — wołał Hacke — Powiedz, że wypiłem za jej szlachetne zdrowie, albowiem ma męża włażącego czternaście tonn! Niechże jej to nie zaszkodzi! Salut!
Wziął, mówiąc to, strzelbę leżącą dotąd na sofie i, ująwszy ją jedną ręką, strzelił w piec.
— Salut! — powtórzył, i palnął z drugiej lufy.
Lotki rozprysnęły się po całej izbie, a dym zasłonił wszystko.
Wpadł gospodarz. Pies w kuchni zaczął wyć przeraźliwie, a wszyscy w całym domu zerwali się na równe nogi.
— Cóż to za awantury? Cóż to znowu za błazeństwa, Hacke? — wrzeszczał doprowadzony do wściekłości Soeren. Ale Hansen wytrzeźwiał i szepnął mu:
— Cicho bądź! Musimy go obezwładnić. Inaczej bidzie źle! Zwrócił się do porucznika i rzekł, skubiąc go ostrożnie za rękaw.:
— Dajże pokój, drogi Hacke! Miejże rozum! Nie chciałem ci przecież dokuczyć! Chodź, drogi przyjacielu... chodź... przejdziemy się trochę po świeżem powietrzu!
Chciał go ująć pod ramię, ale Hacke rzucił się i wrzasnął:
— Nie tykaj mnie śmierdząca Świnio! Niech was wszystkich szlag tiafi! A gdzież to się podział ten małpi król, ten smarkacz? Zresztą... pokój z nim! Niech się zabawi! Przyjemnej roboty! Powiedz mu, że go błogosławię... błogosła... tak jest!
Oczy jego stały się martwe, a głowa opadła na piersi. Powtarzał coraz ciszej ostatnie słowa. Nagle zbladł strasznie i zmartwiał zupełnie.
Gospodarz i Hansen przyskoczyli doń. Hansen skropił mu twarz piwem i odwinął szalik ze szyi. Lindemark jął także pomagać. Biedny Kopenhagczyk stał przerażony w drzwiach i gapił się.
— Na miłość boską! Może umarł? — zawołał Lindemark.
— Połóżmy go na łóżko, to ożyje! — zapewniał Hansen — Czy nie macie jakich kropli trzeźwiących, Soeren?
Zanieśli go. Gospodarz wziął go w pół, ale ciało zwisło zupełnie, tedy Hansen musiał mu podtrzymywać głowę, a Lindemark nogi.
W kilka minut potem wrócił Hansen i zawiadomił Petersena, który nie miał odwagi asystować niosącym, że porucznik żyje. Było to jeno omdlenie.
— Musi to być człowiek bardzo namiętny i bardzo nieszczęśliwy! — zauważył młodzieniec.
— To sam ogień... to djabeł wcielony! A także zachłanny na kobiety, jak nie wiem co, chociaż niemłody już... Mówiąc szczerze, jest tu, w okolicy pewna dama... ale sza!
W tej chwili wszedł Lindemark i powiedział, że bryczka czeka.
Niebawem odjechali wszyscy trzej. Porucznik dostał kropel i zasnął. Gospodarz chodził po izbie, w której dym wisiał jeszcze pod pułapem. Badał piec i ścianę i przekonał się, że cała nasiekana lotkami, jakich się używa na grubszego zwierza.
— A to szatan wcielony!... Roztrzaskał mi także obraz... Ho... ho... ten żarcik będzie go drogo kosztował... przysięgam na Boga, że nie daruję... nie daruję...

Lindemark i gość jego mieli dobrą milę do domu. Burza wzmogła się jeszcze, a skryty za chmurami księżyc dawał tyle jeno światła, iż można było rozróżnić odchylającą się od gościńca drogę boczną, na którą konie skręciły same. Lindemark zatrzymał się w szynkowni dlatego tylko, że było bardzo ciemno na dworze, a wiatr uniemożliwiał zaświecenie latarń powozowych.
Nie mówili zrazu do siebie, gdyż przejęła ich, każdego na swój sposób, scena w oberży.
— Przykro mi, że pan był świadkiem tej strasznej awantury! — powiedział po długiem milczeniu Lindemark. — Hansen ma nieszczęsną skłonność do urządzania skandalów.
— Przyjaciel pański, pan Hacke jest to człowiek dziwny i bardzo ekscentryczny! — zauważył ostrożnie Petersen.
Lindemark namyślał się chwilę zanim odpowiedział:
— Pan Hacke jest człek nieszczęśliwy i jak wielu podobnych mu wykolejeńców zwichnął swój stosunek do życia, czyli do samego siebie. Lituję się nad nim szczerze, ale jeśli go pan zwie mym przyjacielem, to muszę zaprzeczyć. Nie jest mi niczem poza zwykłemi stosunkami towarzyskięmi, jakie na takiem odludziu narzucają się same poprostu.
— Miał burzliwą przeszłość! — zauważył Petersen — Jak słyszałem, brał udział w wojnie rosyjsko-tureckiej w młodych latach?
— Tak sam powiada, więc to może i prawda. Trzeba jednak uwzględnić, że pan Hacke obdarzony jest fantazją wprost munchhausenowską. Nie zawsze odróżnia własne przeżycia od przygód ludzi innych, a przeważnie sam wierzy w to co mówi.
— Jakże się stało, że rozbitek ów tu wylądował i w dodatku zajmuje pełne odpowiedzialności stanowisko urzędnika kulturowania wydm?
— Trudno to określić! Przedewszystkiem stanowisko jego jest bardzo podrzędne. Niewiadomo do którego zalicza się departamentu administracji. Posadę ową stworzono dla biedaka umyślnie przed dwoma laty, gdyż były prezydent ministrów jest jego wujem. Chciano się go poprostu pozbyć, bo stoczył się na poziom tak niski, na jakim wogóle znaleźć się może członek dobrej rodziny.
— Czy mieszka w szynku?
— Nie. Odnajmuje pokoik od chłopa, a rodzina płaci zań. Ale zazwyczaj, po zmarnowanym na włóczędze dniu spędza w szynku wieczory.
— Dziwi mnie, że może wytrzymać?
— Wspomniałem już, że stoczył się bardzo nisko zarówno pod względem duchowym jak i fizycznym. Miał do wyboru to, jak je sam zowie „wygnanie” lub pobyt w miejscu, gdzieby mu nie zostawiono i tej nawet wolności.
— Nie rozumiem?
— Musianoby go oddać do domu obłąkanych.
— Tak?
— Byłoby to dlań nawet najlepsze, ale rodzina nie wzięła się na serjo do rzeczy. Jest to człowiek biedny, który już nigdy nie dojdzie do porozumienia ze sobą samym, a więc także z innymi ludźmi.
Petersen milczał, nie wiedząc co mówić.
Ale był oburzony i myślał:
— Ta oswojona wrona kracze pobłażliwie nad biednym, dzikim, poranionym ptakiem bez ojczyzny, który polata nad pustacią, pełen pogardy i ponurych myśli.
Wodził spojrzeniem po dali sczerniałej teraz i podwójnie smutnej w blasku księżyca, który wynurzył się z ponad zwału ciężkich chmur. Zaprawdę, los nie urządził mu wcale figle. Znalazł się rzeczywiście w kraju baśni, gdzie sama natura przemawiała językiem namiętności rozkiełznanej, potężnej, groźnej, a ludzie byli wprost nierealnie dziwni, nieszczęśliwi i opętani przez djabła.
Wspomniał liebmanowską „Pieśń burzy“ i zaczął powtarzać ją sobie:

Jakieś pięknie przyodziana

W wielki dzień Świętego Jana!
W welon z mgieł coc kryje głowę
Zorze wplatasz płowe...

Wicher wyje pieśń twej chwały,
Siekąc wydmy, morze, skały,
Gdy powstaje z zórz pąsowy

Ciemny dzień zimowy...

Przerwał mu rozpamiętywanie Lindemark, pokazując batem ruchomą śmigę promieni, łyskającą w równych odstępach czasu na niebie, w północnej stronie.
— To stacja świetlana w Loegstrup! — powiedział — A tu mamy przed sobą dwór.
Wskazał ku zachodowi, gdzie błyszczało samotne światełko. W promieniach kręcącego się koła latarni morskiej widać było zarysy wydm piasczystych, a poprzez wichr dochodził głuchy poryk morza.
Nagle zadudniało pod kopytam i koni. Przejechali most. Woda ściekała nikłym pasmem na tamę, a Petersen odczuł smutek zrozumiawszy, że most ów i szluza to musi być jedno z ogniw słynnych urządzeń plantacyjnych Lindemarka. Znalazł się więc znowu poza sferą swobodnego zmagania się żywiołów, gdzie wzięte na łańcuchy i ściśnięte w wąskie koryta, dźwigać musiały brzemię niewoli i pracować w kieracie cywilizacji.
W kilka minut potem wjechał pojazd na obszerny dziedziniec. Otwarto drzwi stajni, któremi wichr grzmotnął zaraz o ścianę z hukiem armatnim, a po chwili zjawił się parobek z latarnią w ręku.
W sieni powitała ich gruba służąca, która wybałuszyła głupawe oczy na nieznajomego. Gdzieś w górze, poza zamkniętemi drzwiami szczekał grubym głosem pies. Za chwilę zjawiła się stateczna szafarka w czarnym czepku i białym fartuchu.
— Przywożę gościa! — powiedział jej pan domu. Pokój gościnny w południowem skrzydle, sądzę, w porządku. Proszę się postarać by napalono w piecu. Czy pani na dole?
— Jaśnie pani w salonie! — odparła.
Wprowadził gościa do pokoju, przylegającego wprost do sieni. Zaświecono lampę i Petersen, rozejrzawszy się wkoło, uczuł prawdziwą wdzięczność dla swego wybawcy. Było tu zacisznie bardzo. Szerokie, mahoniowe łoże z białemi firankami zapraszało do spoczynku, na ziemi leżał miękki dywan, a srebrny kandelabr z dwiema świecami stał na konsoli pod lustrem. Tuż obok widniała szafa bibljoteczna pełna oprawnych tomów. Petersen uścisnął dłoń gospodarza.
Po chwili, gdy się nieco rozgospodarował i wyjął z kuferka drobiazgi, wrócił Lindemark i zabrał go do salonu.
Zastał tam panią Lindemark. Siedziała w niskim fotelu, pod lampą osłonioną abażurem w wielkie kwiaty. Była to blondynka około dwudziestu kilku lat wieku. Pan domu przedstawił przybysza, a pani skinęła mu głową, nie podając ręki i nie odpowiadając na usprawiedliwienie, iż przybywa tak nie w porę i zgoła niespodzianie. Była widocznie niezadowolona, że jej przerwano czytanie i zmierzyła Petersena podejrzliwem spojrzeniem do stóp do głowy.
Młodzieniec zdziwił się, że nie była wyższa. Wyobraził ją sobie w rozmiarach imponujących. Nie była nawet rozłożysta jak przystało Walkirji, ale raczej szczupła, przytem blada i miała sine obwódki wokoło oczu.
Lindemark przysunął fotel. Wydawał się silnie zdenerwowanym.
— Proszę! Siadajże pan! — powiedział.
Petersen usiadł, a pani Lindemark ozwała się po chwili.
— Dziwny czas obrałeś pan na wycieczkę krajoznawczą. Turyści przybywają tu zazwyczaj latem.
— Tak — to prawda, łaskawa pani, — odparł — ale wycieczka moja nie jest zwykłą wyprawą turystyczną.
— A prawda! Pan jesteś człowiek nauki.
— Nie podjąłem podróży w tym specjalnie charakterze.
— Możeś pan jest literat? Dziennikarz?
Petersen zarumienił się.
— Dziennikarzem w każdym razie nie jestem! — zawołał żywo.
— A więc może powieściopisarz? Poeta? — zapytał stojący w drzwiach Lindemark, a w głosie jego, zaprawdę, nie brzmiało zadowolenie.
— Nie.... nie — odrzucił gość — Nie to miałem na myśli!
Szafarka zbliżyła się do fotelu pani z jakiemś dziwnem zakłopotaniem, czy trwogą i spytała szeptem co podać na kolację. Ale pani Lindemark nie była w humorze.
— Proszę spytać pana! — burknęła głucho.
Szafarka umknęła niby oblany wodą pies i pospieszyła do Lindemarka, który odszedł do siebie, by zaświecić lampę w gabinecie.
Gdy pani Lindemark została sam na sam z gościem, wzięła z kolan książkę i zaczęła obracać kartki. Był to zwykły tom, wzięty z wypożyczalni z bieżącym numerem na grzbiecie, to też przykro się poecie zrobiło na widok wyświechtanej książczyny w białych rękach przedziwnej damy. Te długie, wykwintne palce obejmować winny wykwintny tom elzewirowy o złoconych brzegach, albo, co lepiej jeszcze, jego własne poezje, oprawione w kremowego koloru skórę z wyciskami ręcznie robionemi i wielobarwną kartą tytułową.
— Czy zna pan tę książkę? — spytała.
— Cóż to za utwór?
— Natalja, Byczkowa.
— Tak. Wyszła w roku zeszłym w przekładzie Iversena. Już, zdaje się, drugi nakład wvdano obecnie.
— Jakże się panu podoba?
— Bardzo. Zawiera doskonałe opisy przyrody. Rosjanie są pod tym względem mistrzami. Pamiętam n. p. ustęp gdzie Natałja czeka na kochanka w opuszczonej chacie chłopskiej. Jakże wspaniale wypadł opis deszczu!
— Czy pamięta pan rozdział następny?
— Któryż to?
— W nocy, na stepie. Jakto? Nie pamięta pan? To niemożliwe! — zawołała porywczo — Petrowicz wraca z podróży...
— Petrowicz? Tak... tak... posępny, zły teść Natalji... Pamiętam... wpada z powozem do rzeki i tonie... Natalja wraz z kochankiem wyrwali deski z mostu... Pamiętam teraz wszystko wybornie. Step bezkresny, cisza, noc... błyskawice na niebie,... turkot pojazdu... O, to jest zrobione po mistrzowsku! Czuje się dreszcz w plecach w chwili gdy pojazd wpada na most, a konie nie mając pod nogami oparcia, walą się w nurt.
— No cóż? — powiedziała, wzruszając ramionami Wszystko razem to jeno poezja, jeno romans. W rzeczywistości rzecz przed stawia się zgoła inaczej. Owa nieszczęśliwa Natalja poprzestałaby zapewne na... rozważaniu... możliwości uczynienia kroku stanowczego. Możeby co najwyżej kilka razy powzięła postanowienie... Ale nigdyby nie traktowała rzeczy serjo, nie odważyła się wziąć tego na siebie i ponieść konsekwencji. Ludziom czasów naszych brak wielkiego, bezwzględnego męstwa.
— Sądzę, że łaskawa pani nie docenia czasów naszych! — odparł żywo — Pewny jestem, że wkraczamy w wielką epokę odrodzenia i wolności, że przekroczymy wszelkie zapory i pozrywamy kajdany. Nadchodzi czas wielkich myśli, mocarnych uczuć, wierzę w to całą duszą!
Pani Lindemark spojrzała nań uważnie. Rysy jej przybrały wyraz miękki jakiś, uległy.
— Czy zdolnym byłbyś pan do tego?
— Do czego, łaskawa pani?
— Gdyby szczęście całego życia zależało od czynu śmiałego, który budzi oburzenie i wstręt hołoty... czy dokonałbyś go pan?
Petersen uśmiechnął się niewyraźnie.
— Morderstwo? — spytał.
— Nazwijmy to zemstą, czy nieodpornym przymusem. Teść goni za Natalją, chce ją uwięzić, by przeszkodzić ucieczce... Zważ pan to!
— Dziwnym zbiegiem okoliczności czytałem teraz, podczas podróży w ostatnim zeszycie „Przyszłości“ na ten sam temat rozprawę niezwykle ciekawą i oryginalną.
— Rozprawę? Gdzież to było?
— W październikowym zeszycie „Przyszłości“ nowego miesięcznika, który zaczął wychodzić. Artykuł ten omawia przesądy współczesne, a rzecz, jak wspomniałem, traktowana jest niezwykle śmiało i oryginalnie. Mam ten zaszczyt i jeśli pani zechce przeczytać..
— Ma go pan ze sobą?
Chciała coś więcej powiedzieć jeszcze, ale w tej chwili ukazał się mąż, a Petersenowi wydało się, że na odgłos jego kroków zadrżała całem ciałem.
Lindemark zatarł ręce we właściwy sobie nieśmiały sposób.
— Dobrzeby nam zrobiła przekąska. Czy wnet podadzą, droga Astrid?
— Spytaj Steensen! — odparła i odwróciła głowę.
Petersen siedział, milcząc i spoglądając ukradkiem na oboje, czynił spostrzeżenia. Wpadł najwidoczniej w jakąś tragedję familijną, która zbliżała się szybkim krokiem do rozwiązania. Dziwił się tylko, czemu Lindemark uczynił go tak pochopnie świadkiem swej niedoli.
Weszła, szafarka i poprosiła do stołu, a wraz z nią wśliznął się wielki, jasnobronzowy pudel. Na widok nieznajomego zwierzę pochyliło łeb i zaczęło warczeć w sposób tak nieprzyjazny, że szafarka musiała go w końcu złapać za obrożę i trzymać, gdyż chciał się rzucić na gościa. Lindemark krzyknął nań raz i drugi, ale to pogorszyło jeno sytuację. Ile razy się doń zbliżył pudel, wyszczerzał zęby i szczekał grubym głosem. Uspokoił się dopiero, gdy go przywołała do siebie pani domu. Zawlókł się ociężale do jej fotelu, a gdy po chwili przeszła do jadalni, kroczył tuż przy niej, oglądając się zjadliwie na obu mężczyzn.
Nigdy nie brał Petersen udziału w dziwniejszej kolacji. Podano pożywne, soczyste wędliny i wytwory masarskie, a każdy nabierał sobie sam z półmiska, obyczajem wiejskim. Pani Lindemark nie tknęła niemal niczego i nie interesowała się zgoła gościem. Nieobecną wydawała się duchem, bezprzytomna niemal, pamiętała jeno o psie, siedzącym u jej stóp i rzucała mu z widelca w nastawioną paszczę najlepsze kąski.
Petersen, udając, że słucha opowiadania gospodarza o planowanych kulturach leśnych, nie spuszczał jej z oka i coraz bardziej dziwował się. Nie była to Junona, ale również nie powszednia żona jutlandzkiego rolnika. Wydała mu się teraz bardzo ładna i interesująca. Czarna suknia z białym szerokim, płóciennym kołnierzem i takiemiż mankietami, srebrny pas, otaczający smukłą kibić upodabniały ją do legendarnych kobiet dawnych sag, a widocznie ubrała się tak z całą świadomością. Włosy zaplecione w spadające na plecy warkocze świadczyły, że nie ulega panującej modzie. Oczy zwłaszcza, mglisto-szare, otoczone sinawemi obwódkami, miały wyraz znużenia i zadumy przedziwnej i niezbadanej.
Po kolacji przeprosił gospodarz Petersena i oddalił się, celem wydania dyspozycyj na dzień następny karbowemu, który czekał w jego gabinecie. Przeszli do salonu, pani Lindemark usiadła znowu w fotelu pod lampą, a Petersen stanął przed nią, opierając się o fotel.
Gdy się Lindemark oddalił, zaczął zrazu ostrożnie ubolewać nad tem, że często bywa pewnie sama, gdyż mąż zajęty jest ustawiczną pracą.
Milczała, a wówczas ośmielając się zapytał, czy nie dokucza jej to życie na pustkowiu, wśród wydm i wichru.
— Pewna byłam, że pan to powie! — odparła tonem pogardliwym.
— Od dziesięciu lat każdy mi zadaje to pytanie i wyznaję, że ta monotonność śmieszy mnie.
Petersen zmieszał się.
— To pytanie, łaskawa pani, narzuca się poprostu każdemu. Mimo, że zachwycony jestem okolicą, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że przygnębiłby mnie bardzo dłuższy pobyt w tych warunkach klimatycznych. O ile dobrze zrozumiałem co mówił przy kolacji małżonek pani, przybyła pani tu z urodzajnej Vejli, gdzie wszędzie pełno wspaniałych lasów, a zwłaszcza gdzie leży słynne na cały świat Greis-Mőlleaa.
— Nienawidzę lasów! Niecierpię Greis-Mölleaa! zawołała — Niedobrze mi się robi, ile razy o tem usłyszę!
— Woli pani tedy rozległe pustacie, ogromne przestrzenie ziemi i nieba?
Nie zważała na jego słowa.
— Wspomniał pan o wichrze. Lubię burzę, zachwycam się jej skowytem, dzikością, rozpętaniem. Brak mi tej orkiestry, gdy milknie na godzinę bodaj... Tego wszystkiego nie rozumiesz pan, oczywiście...
— Ach... łaskawa pani... — pospieszył.
— Samotność... opuszczenie? Ach... czyż jest kiedy samotnym człowiek opuszczony? Morze i burza mówią ciągle... jeno trzeba rozumieć... a więcej to warte niż gadanina ludzka o codziennych drobiazgach. A chmury? Czemuż nikt nie wspomina o chmurach? Jakże wspaniale są te giganty mknące ponad rozłogami w płaszczach polatujących w wichurze.
— Łaskawa pani! — zawołał — Słowo daję, że dzielę w zupełności te poglądy. Powiem więcej! Nietylko przyroda, ale i ludzie tutejsi wydają mi się nierównie ciekawsi od naszych zelandzkich okazów. Pośród tych rozległych, targanych burzą rozchwiei nabierają zarysów ostrzejszych i bardziej indywidualnych konturów.
Pani Lindemark spojrzała nań badawczo.
— Czy masz pan na myśli Hansena? Mąż mówił, żeście go spotkali w zajeździe.
— O, nie... nie o nim myślałem! Ale poznałem osobistość inną, niejakiego pana von Hacke, asystenta kultur wydmowych.
Zamilkła, i obróciwszy ku niemu głowę, zaczęła słuchać bardzo uważnie. Petersen, wpijający w nią oczy, odrazu poznał, że mąż zataił przed nią całą scenę i nic o Hackem nie wspomniał.
— Tak... — odrzekła po chwali — Ten biedak ma tam rodzaj azylu.
— To przedziwny człowiek! — powiedział z zapałem. — Uważam poznanie go za rzecz najgodniejszą uwagi w ciągu tych kilku godzin mego pobytu.
— Tak jest. Porucznik Hacke, to człowiek nawskroś oryginalny. Życie okrutnie się z nim obeszło. Nasze czasy nie są odpowiednią porą dla ludzi niezwykłych.
— Zwiedził pono kawał świata...
— To prawda. Żądza przygód towarzyszy mu od najwcześniejszej młodości. Jako student zbiegł z domu i wstąpił do armji obcej i w dwudziestym roku życia zdobył krzyż zasługi. Niewielu przeżyło to co on.
— Małżonek pani powiada, że nie można wierzyć wszystkiemu co mówi...
— Tak... tak... porucznik Hacke to dziecko, fantazja unosi go też nieraz. Cóż to jednak znaczy? Marzenie i życie... są w gruncie jednem i tem samem, a tylu na świecie ludzi nudnych...
W tej chwili wśliznęła się z jadalni szafarka i przystąpiła lękliwie do pani domu.
— Czegóż chcesz, Steensen? — burknęła pani Lindemark głośno i władczo.
Biedna kobieta zatrzęsła się.
— Chciałam przyłożyć torfu do kominka!
— Obejdzie się!
Stara kobiecina odeszła zmieszana, a Petersen spoglądając na jej podniesione łopatki nabrał nagle pewności, że szafarka podsłuchiwała co mówią, a weszła po to jeno, by im przeszkodzić. Czyżby tedy oburzenie pani Lindemark na złego teścia Natalji, który ją dręczył i więził, miało podkład osobisty? Tak, myśl podnieciła niezwykle jego twórczą fantazję i pewny był już, że Lindemark otacza żonę płatnymi szpiegami. U każdych drzwi taiło się baczne ucho, a przez dziurkę od klucza zazierały zawistne oczy...
Nie mógł się dalej nad tem zastanawiać, bo Lindemark wrócił. Trzymał w ręku zwinięty w wałek papier.
Rysy gospodyni domu zmartwiały natychmiast, a w oczach błysła nienawiść bezbronnego, prześladowanego zwierzęcia. Gdy się zbliżył i rzekł, dotykając z lekka jej ramienia:
— Droga Astrid! Pozwolisz, że się dziś na cześć gościa napijemy grogu! — nie była zdolną ukryć przerażenia, jakie ją przenikło pod wpływem tego dotknięcia.
Lindemark rozpostarł papier na stole i rzekł do Petersena.
— Oto plan mojej posiadłości. Sądzę, że będzie dobrze, gdy się pan potrochu zapozna z terenem, na którym znajdziemy się jutro. Oto w tym rogu znajduje się dwór i zabudowania, a ta czerwona linja znaczy granice. Trzeba wiedzieć, że cały ten szmat kraju był w dawnych, bardzo dawnych czasach nader urodzajny i że mnóstwo tu było wsi, kościołów i wielkich, dębowych lasów. Do dziś odnajdujemy ślady tego stanu rzeczy głęboko pod warstwą lotnego piasku. Wyrąbano te lasy w sposób karygodnie lekkomyślny, nie licząc się z tem, że są jedyną ochroną przed burzą i nawałą piasku morskiego. Doszło do tego, że ludność musiała wynieść się z całego pobrzeża zachodniego, zostawiając ziemię na łup dzikich, rozpasanych żywiołów. Doznajemy dziś wielkiego przygnębienia, gdy wspomnimy, że tu, gdzie z najwyższym wysiłkiem i starannością sadzimy oporne na wichry krzaki, a pod ich osłoną dopiero kulturujemy nikłe sosenki karłowate, że tutaj właśnie, ongiś wieśniak orał, wesoło pokrzykując, rolę drewnianym pługiem, że falowały tu łany żyta i pszenicy, a może nawet śpiewały słowiki. Ale z pomocą bożą doprowadzimy może z czasem do zmiany na lepsze i zacznie się znowu wśród tej dziczy życie spokojne, ciche i kulturalne.
Kończąc, zniżył głos, jakby słowa te przeznaczone były dla kogoś zgoła innego.
Pani Lindemark wstała z fotelu. Podczas kiedy mąż dawał wyjaśnienia, chodziła niespokojnie po pokoju, biorąc w rękę różne przedmioty i kładąc je z powrotem na miejsce. Po chwili siadła do otwartego pianina, uderzyła kilka akordów i zaczęła nucić zcicha pierwszy wiersz znanej liebmanowskiej „Pieśni burzy“, akompanjując sobie bez nut:

Tam nad morzem kurhan stary,

Niebo tuman kryje szary,
Mewy krążą nad mielizną...

O moja ojczyzno!

— Znasz pan to? — spytała, przerywając mężowi i zwracając się do gościa.
— Znam dobrze, łaskawa pani — odparł — a nawet przed kilku godzinami powtarzałem sobie w duchu te zwrotki. Liebmann, to mój ulubiony poeta!
— I mój też!
Obróciła się do pianina i zaczęła śpiewać pełnym głosem. Śpiewała nieuczenie, nawet źle, a Petersem uderzyło niemile takie poniewieranie pięknej melodji. Ale za chwilę porwało go zuchwalstwo i patos z jakim wyrzucała z piersi słowa tekstu:

Jakżeś pięknie przyodziana

W wielki dzień Świętego Jana!
W welon z mgieł coć słoni głowę
Zorze wplatasz płowe...

Wicher wyje pieśń twej chwały,
Siekąc wydmy, morza skały.
Gdy powstaje z zórz posowy

Ciemny dzień zimowy.
Lecz piękniejsząś jest w jesieni,

Gdy się barwnie fala mieni
I gdy patrzym z cichej łodzi
W słońce, co zachodzi.

Pędź wichuro przez obszary,
Kędy kurhan drzemie stary,
Zbudź na wielki czyn ofiarny

Hunów ród mocarny...

Petersen spojrzał potajemnie na Lindemarka i zobaczył, że siedzi w fotelu zgaszony zupełnie, w rozpacznem, odrętwieniu z rękami złożonemi martwo na kolanach.
Po skończeniu wstała pani domu i patrząc wyzywająco zbliżyła się do drzwi.
— Już odchodzisz, Astrid? — spytał Lindemark błagalnie.
Nie odpowiedziała. Skinęła Peterscnowi głową na dobranoc i wyszła z pokoju.
Petersen spuścił oczy. Żal mu było Lindemarka, ale nie mógł się odważyć patrzyć nań, gdy zaczął znowu, pochylony nad planem, dawać objaśnienia.
Czynił to w sposób zgoła dziwny, jakby myślami był gdzieś daleko. Milknął raz po raz, nadsłuchując i podnosił głowę. Gdy weszła szafarka z wazą grogu i szklankami na tacy, zwrócił się do niej i rzekł:
— Zdawało mi się, że pani dzwoniła...
— Tak! Kazała przyprowadzić na górę Rolfa. Był w kuchni, a jaśnie pani kazała...
— Dobrze... dobrze... — przerwał jej i zarumienił się po uszy — Proszę też dołożyć drzewa na kominek! — dodał pospiesznie.
Przez godzinę jeszcze siedzieli we dwójkę, paląc i popijając grog, ale mimo to rozmowa się jakoś nie kleiła. Gdy stojący na szafce zegar wydzwonił dziesiątą, rzekł Lindemark:
— Proszę mi przebaczyć. Kładziemy się zawsze wcześnie. Nie miej pan żalu, że mówię otwarcie...
Zaprowadził sam gościa do gościnnego pokoju na drugim końcu sieni i pożegnał się z nim. Ale niezwykłe przejścia, czy może jedzenie, do którego nie był przyzwyczajony, sprawiły, że Petersen uczuł w żołądku pewne zaburzenie i poprosił gospodarza, by mu wskazał drogę do pewnej ubikacji, w każdym należycie urządzonem domostwie poświęconej samotnym dumaniom.
Lindemark przywołał dziewczynę służebną i wraz z widzianą już na wstępie grubą posługaczką z kuchni, niosącą latarnię, musiał Petersen odbyć dziwną, wędrówkę przez dziedziniec, potem zaś wąską uliczką pomiędzy stajniami, gdzie panował taki przeciąg, że go omal wichr nie zbił z nóg, następnie zaś wzdłuż dużej stodoły i gnojowiska, na którem sterczyły szeregi taczek, wznoszących w niebo przeraźne piszczele imadeł.
Doszedłszy na miejsce przeznaczenia, podziękował swej towarzyszce i znikł w gabineciku prymitywnie urządzonym.
Prostoduszna wieśniaczka została na zewnątrz i czekała z latarnią aż wyjdzie. To też w drodze powrotnej zawiązał z nią rozmowę, urozmaiconą poświstem wichru. Ale dziewczyna nie była gadatliwa, nie dowiedział się tedy niczego o dworze i jego mieszkańcach. Na każde pytanie, odnoszące się do gospodarzy i chlebodawców, odpowiadała stale:
— A bo ja wiem? A bo ja też wiem?
Nie doszedł do żadnych wniosków, a znalazłszy się we dworze, zastał czekającego w sieni Lindemarka. Przeszło mu to i owo przez głowę na widok przezorności, z jaką pan domu upewniał się osobiście, czy drzwi dobrze zamknięte i czy założono z wewnątrz żelazną sztabę.

Nigdy może nie przeżył biedny kandydat wydziału filozofji okropniejszej nocy. Mimo, że łóżko było miękkie i przytulne niby ptasie gniazdo, nie mógł zmrużyć oka, a to z powodu straszliwej burzy, która zerwała się około północy. Wichr szalał z taką wściekłością, że wstał i wyjrzał oknem, chcąc się przekonać, czy świat się nie wali przypadkiem. Rozśpiewał się chór wyjących, gwiżdżących, dławiących się jakby szatanów, tak że niewątpliwie był przekonany, iż znalazł się na samem dnie piekła. Zdrzemnął się parę razy, ogarnięty znużeniem, ale po chwili budził go przeraźny zgrzyt, skwir, czy szaleńczy jakiś śmiech. Śniły mu się w owych krótkich momentach snu dzikie bestje lasów pierwotnych, zgromadzone wokół domu, gotowe do skoku. Widział olbrzymie parskające tygrysy, skradające się z dachów ku oknom, bajeczne słonie, tłukące wściekle szerokiemi czołami w zawartą bramę, oraz stada hipopotamów, idące w obłoku, zbitego w chmurę lotnego piasku od strony wydm, z przeraźnym okrzykiem bojowym, wylatującym z różowych, przepastnych gardzieli.
Zjawiwszy się nazajutrz na śniadanie, nie zastał w pokojach nikogo, prócz szafarki, snującej się z miotełką. Spytał czy państwo wstali i dowiedział się, że gospodarz jest już oddawna w stajni.
— A pani?
Kobiecina spojrzała nań dobrotliwemi, smutnemi oczyma.
— Jaśnie pani wstaje później... tak, koło południa! — wyrwało jej się mimowoli, to też zaraz dodała — Lekarz podobno zalecił...
— Czy pani Lindemark jest chora?
— Oo... nie... tak naprawdę chora nie jest... — mruknęła i zaczęła gorliwie porządkować książki na biurku, jakby się bała znowu z czemś wygadać.
W tej chwili wsadziła głowę przez uchylone drzwi dziewczyna służebna i zawołała przerażonym głosem.
— Prędko! Prędko, Steensen... Jaśnie pani dzwoni!
Kobiecina rzuciła książki i wybiegła. W sieni wpadła na drugą służebne, która również wołała z przestrachem: — Prędko, Steensen! Prędko! Jaśnie Pani dzwoni...
Cały dom ogarnął nagle niepokój i przerażenie.
Po chwili wrócił Lindemark z dziedzińca. Pozdrowił serdecznie gościa i wydało się, że cieszy go jego widok. Mimo to spostrzegł Petersen, że jest bardziej jeszcze niż wczoraj zadumany. Widocznie bojował i on tej nocy z przykremi snami.
Zaraz po śniadaniu udali się na zwiedzanie. Burza nie ustała dotąd i wichr dął im prosto w oczy. Na zachodzie, gdzie leżał wał odętych, spaśnych chmur, zaczęło się trochę wyjaśniać co było, zdaniem Lindemarka, zapowiedzią, iż wiatr ustanie wieczorem.
Chcąc ogarnąć spojrzeniem cały teren, weszli na podłużny, wysoki dolmen, leżący na polu opodal zabudowań gospodarczych. Znaleźli się na skraju wielkiej łąki, przez którą sączył się strumień. Łąka owa pocięta była wszerz i wzdłuż rowami, połączonemi ze sobą za pomocą systemu szluz wodnych. W doli widać było szarosrebrzyste garby wydm.
Stąd udali się w stronę kultur leśnych, znajdujących się na zachodzie, na samej granicy lotnych piasków. Ciężko im było iść po piasczystych rozłogach wrzosowiska, którego nawierzchnia została naruszona. Musieli się przeć całą siłą pod wiatr, a kilka razy kandydat stawał, gdyż mu zbrakło tchu.
— Byłbym zapomniał! — zawołał Lindemark z całych płuc, by przekrzyczyć burzę — Otóż dziś rano przybył od Hansena z Sandhofu konny posłaniec! Pamięta pan zapewne Hansena z wczorajszej awantury, jutro przypadają imieniny pani Hansen. Jesteśmy oboje z żoną zaproszeni oddawna. Posłaniec doniósł, że gdyby pan zechciał jechać także, to będzie pan bardzo mile widzianym gościem!
Petersen pomyślał chwilę. Miał wielką ochotę skorzystać z zaproszenia. Pani Lindemark zgodziła się napewno jechać dlatego, że miał tam być porucznik Hacke. Nęciła go nadzieja, że zobaczy, jak będzie wyglądało owo spotkanie. Zdawało mu się jednak, że nie wypada przeciągać tak swej przypadkowej wizyty. Przytem zapowiedział już, że wyjedzie zaraz po południu.
Lindemark przedstawił mu rzecz z tak ponętnej strony i tak nalegał, że kandydat nie mógł pojąć, czemu go chce zatrzymać mimo fatalnych stosunków domowych, na które przecież nie mógł być ślepy. Czyżby mu w myśli przeznaczył rolę piorunochronu? Czy może miał siedzieć z harfą w ręku niby młody Dawid, u stóp pani i rozchmurzać ją?
Podziękował i przystał wkońcu, poczem szli przez czas pewien w milczeniu. Droga stawała się coraz to uciążliwsza, brodzili bowiem powyżej kostek w piasku. Coraz też donośniej grzmiało morze, a ryk ten podziemny stał się jakby i niezmiernie ponury.
Dotarli nakoniec do plantacji i weszli na wzgórze, by je ogarnąć spojrzeniem. Przybyszowi wydało się, że stoi pośród zasieków frontu bojowego. Jak okiem sięgnąć widniały we wrzosowisku głębokie dziury, w każdej zaś tkwiła mała, karłowata sosenka, nie sięgająca wierzchołkiem wału ochronnego z piasku, ciągnącego się długa smugą od zachodu ku północy. W jednem jeno miejscu, tuż przy brzegu morskim, gdzie wysokie wydmy powstrzymywały napór wichru, plantacje wystrzeliły w górę i wyglądały niby mikroskopijny lasek szpilkowy.
Lindemark, obrócony plecami do wiatru, machał wkoło laską i wymieniał cyfry. Daleko na wschodniej stronie majaczyły zarysy licznych zabudowań, dworu, oraz sterczał podobny minaretowi komin, wszystko zaś przypominało zgoła nierealną fata morganę ponad rozlewną, niesiężną pustynią piasczystą.
— Widzi pan ten upad terenu przed dworem? — spytał Lindemark — Proszę sobie wyobrazić, że ten naturalny basen pełen jest wody odpływającej ze szluz. Powstanie w ten sposób jeziorko, a położenie jego sprawi, że dwór będzie się w niem przeglądał. Wyobraź pan sobie dalej, że kulturowane na brzegu jeziorka drzewa wyrodną i zmienią się w las... Wówczas całość przedstawi się pięknie... nieprawdaż?
Tymczasem to, co dziś jest wrzosowiskiem, będzie już orną glebą, a reszta, aż po morze będzie dobrze poszyta drzewostanem, który wzmocni się do tyla, że powstrzyma cały napór wichru, od strony wydm wiejącego. Nie wielkie dotąd, jak pan widzi, rezultaty. Zrazu sądziłem, że to pójdzie znacznie prędzej. Niestety musiałem tę naprzykład partję kulturować cztery razy z rzędu. W walce z przyrodą, podobnie jak w każdej zresztą formie tworzenia, pierwszą rzeczą jest cierpliwość.
We właściwy sobie cichy, skupiony sposób rozwijał plany przyszłości, a tymczasem wichr przelatał z drwiącym poświstem, a morze miotało groźby. Lindemark nie zważał na to i jak przystało bojownikowi wiary, głosił ostateczny triumf życiotwórczej potęgi woli.
Głos jego był jednak smutny. Wyznał otwarcie, że nie ma nadziei ujrzyć ziszczenia się marzeń, a pociesza się jeno tem, że pracuje dla potomności.
— Kiedy pan rozpoczął?
— Przeszło dziesięć lat temu. Do pewnego stopnia pomysł ten zawdzięczam żonie mojej...
— Żonie?
— Wspomniałem już, że żona moja urodziła się w nader żyznej i lesistej okolicy, w najurodzajniejszej części Danji. To też przyszło mi na myśl, stworzyć tu dla niej coś, coby jej przypominało miejsce rodzinne, które porzuciła dla mnie. Byłem wówczas szczęśliwy, to też wierzyłem, że wszystko pójdzie jak z płatka.
— Cała ta praca jest więc czemś w rodzaju podarku dla żony?
— Można rzecz i tak ująć. W każdym razie ochrzciłem przedsięwzięcie jej imieniem.
— Mam wrażenie, — powiedział Petersen — że małżonka pańska nie tęskni zgoła za otoczeniem z lat dziecięcych. Nawykła już do warunków miejscowych i czuje się dobrze.
Lindemark nastawił uszu.
— Czy to panu powiedziała? — spytał.
— Tak, małżonka pańska wspomniała wczoraj, że lubi tę okolicę właśnie z powodu jej dzikości i ostrego klimatu.
Lindemark spuścił oczy i zamilkł. Potem zeszli ze wzgórza i udali się w drogę powrotną.
Petersen żałował teraz tego co powiedział. Podczas spaceru nabrał zgoła innego wyobrażenia o swym gospodarzu. Ten łagodny, cichy człowiek nie mógł być, zaiste, tyranem domowym, o tem mniej katem, przemieniającym z zazdrości dom swój w więzienie.
Pojął teraz jak jest nieszczęśliwy i uczuł litość wielką.
Wrócili w sam czas na obiad, ale gdy przyszli do jadalni, okazało się, że fotel pani domu jest pusty, a także znikło jej nakrycie. Lindemark usprawiedliwiał żonę, tłumacząc, że spędziła bezsenną noc i dlatego została w swym pokoju.
Jednocześnie przeprosił gościa za to, że wydali się na kilka godzin z domu. Do licznych funkcyj obywatelskich zaliczało się również stanowisko taksatora banku kredytowego. Musiał tedy koniecznie jechać do pewnego majątku odległego o milę, gdzie zjechała urzędowa komisja szacunkowa.
Petersen został sam, że zaś czuł się zmęczonym, przeto został w pokoju gościnnym i zabrał się do czytania.
Z wielką radością odnalazł w bibljotece przepyszne, gotyckiemi czcionkami drukowane wydanie baśni dramatycznej Bentsena p. t. „Król-Dzień i Królowa-Noc“. Nie zachwycał się poezją dawną z przed czasów Liebmanna, ale to arcydzieło duńskiej literatury zajęło go dziś wyjątkowo bardzo.
Z rozmiłowaniem znawcy zaczął od wstępu, w którym występują dwie nimfy. Podczas wietrznej, księżycowej nocy siedzą nad brzękliwym potokiem i drżą od chłodu, gdyż nie mają innego odzienia, prócz bujnych włosów swoich. Jedna jasna, druga ciemnowłosa.
W misternych strofach żalą się na prozaiczne czasy, w których żyć muszą samotne i opuszczone. Wspominają dawne sagi, opiewające, jak to ongiś bogowie sami starali się o ich względy, a lasy rozbrzmiewały pieśniami ku ich czci.

Naraz wrzask się rozlega, a jasnowłosa drży. Ciemnowłosa uspakaja ją, mówiąc:
To matka-sowa poród ma właśnie
I klnie miłosnych igrań czas...

Owe ryzykowne słowa przez poetyczność swą są niewinne, tak że czyta się je w szkołach bez żadnej obrazy dobrych obyczajów.
Jasnowłosa nimfa zwierza się towarzyszce ze swej niedoli. Oto zakochała się w Królu-Dniu, który wałęsa się po swem państwie w różnych przebraniach, szukając daremnie leku dla swej chorej duszy. Cierpi na czarną melancholję i pogardę świata, cobyśmy dziś nazwać mogli katarem żołądka, lub dyspepsją... Trapi go myśl, że tak głęboko spojrzał w tajniki przyrody, iż stał się jasnowidzem i spostrzega nicość wszystkiego co ziemskie.
Porzucił dwór, laboratorjum czarnoksięskie i kochanki i poszedł w lud, by tam pić ze zdroju świętej naiwności. Ma to być coś w rodzaju kuracji karlsbadzkiej.
Jasnowłosa spotkała w lesie króla przebranego za wieśniaka i zakochała się w nim bez pamięci. Nieszczęśnik był jednak tak zamyślony, że jej nawet nie spostrzegł.

Ach, nie zobaczył nawet bladej córy nocy...

Znaczy to, że wzrok króla zmącony jest ułudnym; blaskiem dnia, za mało jeszcze patrzy w głąb rzeczy, nie dostrzegając tajnych stron ludzkiej duszy... o czem zresztą pleść zwykł każdy poeta, który chce sobie szybko zjednać sławę genjalnego pisarza.
Teraz... ku przerażeniu porządnego i rozsądnego czytelnika zabiera głos stary dąb, który odkrząknąwszy (O, cóż za trzask w tem starem drzewie?...) jak należy zaczyna mówić.
Dąb w poezji reprezentuje zazwyczaj starą, niesłychanie głęboką mądrość. Oto co powiada:

Odwiecznych wspomnienie stuleci,

Szczęścia w lochu próchno świeci.
Któż poń sięgnie, chyba dzieci!
Na nadziei jasne wyże
Lecą serc pragnienia chyże,
Młodych dusz polotny urok...
Nie trwóżcie się znowu tak!
Śmierć jest smutną w mróz i mrok!

Nadzieja, to łaski znak!
W ten sposób stary dąb rozpoczyna śpiew, w którym mieści się pełna otuchy filozofja, a szczęsny, kto ją zrozumie. Zanim skończył, wpada mu w słowo chór uciesznych elementalów, pokrzykujących z chmur lasu i fal:
Cichy szept fali

Płynie z oddali,
Kroczą ku ziemi
Stopki srebrnemi,
Idą z zaświatu

Przyjrzyć się kwiatu...

Tymczasem coraz to bardziej zbliża się jakaś w niebogłosy wołająca istota. To Marta... jak świadczy spis osób. Wpada na scenę z rozpuszczonemi włosami i mówi, że idąc na kiermasz wiejski zabłądziła w lesie i oszalała ze strachu. Przez chwilę stoi drżąca i nadsłuchuje. Sądzi, że ją ktoś ściga i gada o czarnych zjawach z czerwonemi jak krew oczyma. Wydaje dziki wrzask i chce biec dalej, ale potyka się, pada i przychodzi na nią głębokie omdlenie.
Zaczyna grać orkiestra.
Przy dźwiękach cichych, urocznych wychodzą z zarośli nimfy, które wszystko widziały, tańczą wokoło leżącej, namaszczają jej wargi sokiem maku i nagle powiada ciemnowłosa:

O siostro, spójrz na złotych włosów fale,

Co bladą twarz i smukłą szyję słonią,
Na krągłych lic dołeczek ten uroczny,
Na pierś jej patrz przykrytą małą dłonią
I mów czy ta, co leży snem ujęta

Nie jest jak ty odbita w wód przezroczy?

Chce przeto powiedzieć poprostu, że dziewczyna posiada wybitne podobieństwo do jasnowłosej nimfy. Tutaj zaczyna właściwa akcja dramatyczna. Ciemnowłosa ubiera swą towarzyszkę w suknie dziewczyny, czyniąc ją widzialną każdemu oku i namawia ją, by poszła na kiermasz w pobliskiej karczmie, gdzie będzie napewno Król-Dzień.
Znowu muzyka.
Dziewczyna leży nagusieńka, nimfa ubrała się w jej suknie i w tej chwili zaczynają ponownie elementale lasu, chmur i fal nucić przedziwnie słodko (albowiem jest to liryzm wód słodkich, nie morskich):

Cichy szept fali

Płynie z oddali,
Kroczą ku ziemi
Stopki srebrnemi,
Idą z zaświatu

Przyjrzyć się kwiatu...

Petersen przestał czytać. Powóz zajechał przed dom i za chwilę usłyszał w sieni głos Lindemarka. Niedługo poproszono go do kolacji. Pani domu zeszła na dół i powtórzyła się wiernie wczorajsza scena. Nie troszcząc się o gościa, karmiła psa, rzucając mu prosto w paszczę najlepsze kąski.
Po kolacji kandydat wrócił do salonu, a Lindemark udał się do gabinetu na konferencję z karbowym.
Pani Lindemark usiadła w fotelu pod lampą, a Petersen ulokował się naprzeciw niej, starając się nawiązać rozmowę.
Pani domu wspomniała wyrazy zachwytu nad jej ojczyzną i spytała, czy przebywał tam przez czas dłuższy.
— Wyznaję, że nigdy tam nie byłem! — powiedział, — ale ciotka moja spędziła tam młodość i nie miała dość słów pochwały dla Vejli i jej mieszkańców.
— Musiała tedy opowiadać także o moim dziadku. Był on swego czasu najwybitniejszą osobistością w tem mieście.
— A jakie było, pozwolę sobie zapytać, nazwisko dziada łaskawej pani?
— Kapitan Jungę. Zwano go zresztą popularnie „korsarzem“.
— Dziad łaskawej pani nie był oficerem?
— Nie. Posiadał własny statek. Była to wprawdzie niewielka jego szkuta, ale objechał na niej dwa razy ziemię wokoło, a o ile wiem, przeżył mnóstwo romantycznych przygód i przedsiębrał rozliczne tajemnicze rzeczy. Nazwisko jego łączono nawet z handlem niewolnikami na „Wybrzeżu Złotem“. W każdym razie był to człek śmiały aż do zuchwalstwa i miał szalony temperament. Bawiły mnie miny przerażonych kołtunów, ile razy wspomniano kapitana Jungę.
Kandydat spostrzegł się, iż wybałusza ślepie, słuchając tych słów. W osłupienie wprawił go dumny wyraz twarzy pani Lindemark, pyszniącej się tą parantelą. Po chwili wrócił do salonu Lindemark, a pani domu powiedziała: dobra noc i poszła do siebie.
Niezadługo udali się na spoczynek. Lindemark dobył zegarka i z wiejską otwartością oświadczył, że już późno. Uciszyło się w całym domu. Z suteryny dolatał tylko klekot drewnianych sabotów dziewcząt służebnych. Zatrzaśnięto z łoskotem jakieś drzwi i wszyscy poszli spać.
Petersen znalazłszy się w swoim pokoju, chciał spuścić storę. Ale popadł w zadumę na widok księżyca który wynurzył się ze zwału chmur na wschodzie, Z okna widać było ogród z nędznemi krzewami, osłonionemi wysokim wałem od wiatru. Spełniła się zapowiedź Lindemarka, dotycząca zmiany pogody. Burza ustała, czasem tylko jeszcze zawył wiatr i rozległ się jakiś niesamowity szelest na szczycie dachu.
Nagle nastawił uszy i obejrzał się. Od strony schodów wiodących do sypialni na piętrze rozległo się szczekanie psa, którego łatwo rozpoznał po głosie. Był to gruby pudel jejmości. Usłyszał również głos Lindemarka, który starał się łajaniem uspokoić złą bestję, ale miało to skutek wprost przeciwny, bo pies wpadał w coraz to większą pasję. Po chwili zatrzaśnięto drzwi, rozległ się zgrzyt klucza w zamku i pies umilkł niezwłocznie.
Petersen wiedział co o tem sądzić.
— Hm... — powiedział do siebie, zdejmując ubranie — To naprawdę szkaradna sytuacja! Biedny Lindemark.
W niesamowitym zgoła nastroju, wlazł pod kołdrę i starał się zasnąć. Ale nie udało mu się to, zapalił więc świecę i zaczął czytać dalej leżącą na nocnym stoliku, rozpoczętą popołudniu książkę.
Przerwał na owem komicznem intermezzo z rozbieraniem dziewczyny przez nimfy. Jasnowłosa pobiegła na kiermasz, a na scenę wkroczył reprezentant filisterstwa i tępoty umysłowej pan literat Paćkarz z latarnią w ręku. Był to nędzny błazen, zajmujący się moralizowaniem, wytykaniem błędów, odkrywaniem nadużyć, wyszydzaniem głupstw, oraz wielbieniem wszelakich cnót kołtuńskich.
Szedł on również na kiermasz i zabłądził w lesie czarodziejskim. Pieni się ze złości i przysięga nie zejść do śmierci na krok z trotuaru miejskiego. Mimo że w głębi podnosi się zasłona i widać czarowny taniec elfów w promieniach księżyca, literat wyklina ciemność i postanawia napisać satyrę, chłostającą wznowioną właśnie poezję nastrojową, oraz księżycowo-majową lirykę.
Za chwilę spotyka go za to kara.
Siada pod filozoficznym dębem, chcąc spożyć chleb z kiełbasą, nagle jednak spostrzega w świetle latarni zamorfinizowaną, nagą dziewczynę. Zrazu myśli, że ją zamordowano i ucieka. Ale wraca pod wpływem ciekawości i, spostrzegłszy, że dziewczyna oddycha, doznaje wnętrznej przemiany. Materjalista i sceptyk, klęka nabożnie przy leżącej i nie wątpi ani na moment, że doznał szczęścia znalezienia śpiącej nimfy.
Następuje scena w szynkowni wiejskiej, gdzie brzmią klarnety i tańczy młódź. Król owładnięty miłością, śledzi w ścisku spojrzeniem bladą, jasnowłosą dziewczynę, uwalnia ją z objęć półpijanego parobka, narzeczonego Marty, który powołuje się na swe prawo i nie chce puścić należnego mu łupu. Przychodzi do bójki, w powietrzu błyska nóż... król pada na ziemię.

Petersen nie mógł czytać dalej. Od chwili już zdawało mu się, że słyszy lekkie pukanie. Zrazu nie zwracał na nie uwagi, sądząc, że to efekt wiatru. Potem jednak przyszedł do przekonania, że ktoś puka w okno rzeczywiście.
Podniósł się na łokciu i spojrzał w tę stronę. Zapomniał spuścić story, to też teraz widział wszystko co się dzieje na zewnątrz. Serce mu bić przestało, a włosy zjeżyły się na głowie. Zobaczył przyklejoną formalnie do szyby bladą, podłużną twarz z gorejącemi oczyma.
Po kilku sekundach poznał sumiaste wąsy i czerwony szalik porucznika. Boże wielki, pomyślał, czegóż chce ode mnie ten szaleniec? Wylazł prędko z łóżka, zarzucił zaś na siebie i otwarł okno ostrożnie, by kogoś w domu nie zbudzić.
Wiatr wpadł do pokoju, zgasił jednę świecę w kandelabrze i wzdął firanki niby żagle.
— Czyś się pan przeraził, młodzieńcze? — spytał porucznik zcicha — Przepraszam! Przechodziłem przypadkiem mimo dworu i zobaczyłem światło w pańskim pokoju. Przyszło mi na myśl, że nadarza się sposobność przeproszenia pana za me wczorajsze zachowanie się. Wyznaję szczerze, żem coś troszkę pił za dużo. To się zdarza w najlepszych sferach... nieprawdaż? To też sądzę, że nie ubliżę memu honorowi oficerskiemu, jeśli wyrażę człowiekowi nauki, jakim pan jesteś, słowa ekskuzy. Leżał pan sobie i studjował... nieprawdaż?... Dzieło naukowe niezawodnie. Mam nadzieję, że przebaczy pan człowiekowi w pewnym wieku... Kandydat był zmieszany wielce. Nie wiedział co zrobić, by go skłonić do zakończenia wizyty.
— Jakże się panu tu podoba?... Ha... prawda, młodzieńcze, że pani Lindemark to osoba niezwykłe pociągająca... Tak... tak... oczy panu poprostu błyszczą... Winszuję... winszuję! Usta pańskie, oczywiście zamknięte są na siedm pieczęci... Honor kobiety... rozumiem to doskonale. Ale rozgospodarowałeś się pan już... prawda? Ha... czegóż nie dokaże powabny uśmiech... potajemny uścisk dłoni... Nie bój się pan, nie będę cię przywodził do niedyskrecji. Przytem... prawdę powiedziawszy, straciłem już upodobanie do tej zabawki w kotka i myszkę, jakiej się oddają ludzie. Jest nudna. Kobiety są dla młodych przeznaczone. W moim wieku wypada myśleć o innych sprawach. Wielka kwestja życia i śmierci domaga się rozwiązania... Przepraszam... wszak pan jesteś teolog...?
— Filolog!
— Acha... Ale także jako filolog studjujesz pan religję... religję filologiczną oczywiście... pan rozumie? Powiedzże mi pan... czy powstały w nowszych czasach jakieś ciekawe systemy? Za moich lat młodych najznakomitszym był... ten... psia... jakże się zowie... acha Hegel... prawda? Przepyszny człowiek! Tylko nie wiem... zapomniałem... czy Hegel wierzył w nieśmiertelność duszy?... To znaczy... w zmartwychwstanie, życie pozagrobowe i tam dalej... i tam dalej?...
Nieszczęsny filolog nie miał żadnej ochoty rozpoczynać dysputy filozoficznej w tym straszliwym przeciągu. Było ciemno, bo wiatr zgasił również drugą świecę. Głowa porucznika, kapelusz z piórem, cietrzewie i lufa strzelby, przewieszonej przez ramię, rysowały się czarno na tle księżycowego światła.
— Rozumiem... rozumiem — ciągnął dalej porucznik — Nauka rozwija się... Hm... nieśmiertelność!... Czemże jest jak nie blagą klechów? Po śmierci rachunek zostaje skwitowany i basta! Leżymy sobie w czterech deskach i czekamy na zmartwychwstanie w postaci pary wodnej związków wapna i innych nawozów sztucznych... nieprawdaż? Narodzimy się ponownie jako kwitnący krzew, chmura, lub orzeźwiający deszczyk i żyć będziemy dalej w tej postaci. Jest to w gruncie myśl nader podniosła... idea, powiem, szczytna...
Petersen przerwał mu, zwracając uwagę, że jest noc i że może się zbudzić ktoś z domowników, lub pies.
— Ooo... psy mnie znają dobrze! — odrzekł — To moi przyjaciele. Ale basta... nie będę pana dłużej nudził. Proszę tylko, nie wspominać o tem naszem widzeniu się. Mogłyby powstać nieporozumienia. Jak powiedziałem, przechodziłem zgoła przypadkiem. Czy pan przyobiecuje dyskrecję?
— Obiecuję!
— Dziękuję! Proszę o dłoń, chcę ją uścisnąć na pożegnanie. Nie sądź, drogi młodzieńcze, że żywię jakąś zazdrość względem pana... o, nie. Pozwól pan, że nazwę cię przyjacielem... proszę wierzyć, iż tak jest w istocie!
Kandydat uścisnął po ciemku kościstą dłoń porucznika.
— Radbym panu jeno udzielić rady. Jest to un avis d’ami. Widziałem, żeś pan czytał w łóżku. Otóż nie należy oddawać się zbyt gorliwie takiej lekturze nocnej, gdyż od tego wiotczeją lędźwie... zaś w stosunku do dam należy być zawsze en vigueur! Bądź też zawsze... nieubłagany i nie trać kontenansu! Znasz pan pewnie przysłowie: Nie powinieneś nigdy dać się tak opanować namiętności, byś nie dostrzegał piegów kochanki! Powie pan może, że rady moje są nieco prostackie... Ha, trudno... mówię z doświadczenia. Niebawem i pan zrozumiesz, iż kobiety nie przyczyniają się zgoła do podniesienia godności rodu ludzkiego. Żegnam pana! Dobranoc!
— Dobranoc! — odrzekł z ulgą Petersen.
— Jeszcze słówko! — powiedział porucznik i wspiął się znów ku oknu — Czy pan nie masz przypadkiem przy sobie jakiegoś środka wzmacniającego... jakiegoś narkotyku... rozumiesz pan... prawda? Idzie o jakieś lekarstwo... Cierpię strasznie na bezsenność. Morze, nad którem mieszkam to nieszczególny towarzysz, gdy idzie o spoczynek. Chrapie tak straszliwie w jesienne noce.
— Niestety nie posiadam nic takiego!
— Czyś pan pewny? Zrób mi tę łaskę i poszukaj w kuferku. Zazwyczaj zabiera się ze sobą w drogę coś w tym rodzaju, na wypadek zasłabnięcia... opjum... lub podobne rzeczy...?
— Nie mam naprawdę nic!
— Tedy niech cię biorą djabli! — mruknął, zeskoczył na ziemię i oddalił się.
Petersen zamknął okno. Przez chwilę śledził spojrzeniem sylwetkę porucznika. Oddalał się coraz bardziej, aż znikł wśród wrzosowiska. Wówczas spuścił storę i wsunął się w ciepłe łóżko.

Lindemark i gość jego wrócili właśnie nazajutrz przed południem z wędrówki po stajniach i wieszali w sieni płaszcze, gdy nadeszła od strony zabudowań gospodarczych stara mamzel Steensen. Petersen poznał zaraz po jej minie, że ma coś ważnego powiedzieć swemu chlebodawcy. Udał się przeto do swego pokoju, ale przez ciekawość nie domknął drzwi, tak, że słyszał co mówią.
— Czy Jaśnie Pan słyszał nowinę? — spytała klucznica.
— Cóż to za nowina?
— O poruczniku?
— O poruczniku Hackem? Cóż się stało?
— Jaśnie Pan zna pewnie Krena Pillegaarda?
— Z Tomerupu?
— Tak. Zagroda jego leży tuż przy gościńcu na końcu wsi...
— No, więc cóż?
— Tej nocy włamał się tam porucznik. Musiał być pijany. Kren Pillegaarda wybiegł zobaczyć co się dzieje, a wówczas porucznik złożył się doń ze strzelby i zapowiedział, że go położy trupem.
— Skądże dowiedziałaś się tego, Steensen?
— Była przed chwilą w kuchni, Birta, rybaczka i mówiła, że wie to od samego Krena. Ale oto karbowy nadchodzi. On słyszał to samo w młynie.
Otwarły się drzwi. Wszedł szybko jakiś mężczyzna i spytał kiedy państwo odjadą.
— Cóż to znowu za awantura? — spytał Lindem ark — Czyście słyszeli o wybryku, jakiego miał się dopuścić porucznik Hacke tej nocy? Czy to prawda?
— Zupełna prawda! Sam rozmawiałem z żoną Krena Pillegaarda.
— A więc oszalał do reszty... Ale jakże się to stało... z jakiego powodu?
— Zdaje się, porucznik chciał się dostać do dziewcząt kuchennych. Zapukał w okno sypialni, a gdy zaczęły krzyczeć, powiedział im coś, co zgoła pięknie nie brzmi.
— Tedy nie ciekaw jestem. Proszę tylko dopilnować, by kareta była gotowa i świeżo nasmarowana. Jedziemy o piątej.
Niebawem miano podać obiad. Pani Lindemark siedziała w salonie i tutaj doszło do przykrej sceny pomiędzy małżeństwem, z powodu, że mąż opowiedział szczegółowo awanturę urządzoną przez porucznika.
Pani Lindemark zauważyła:
— Nie wiem jaki masz cel mówiąc mi to wszystko. Wszakże mnie to wcale nie obchodzi. Idź do Steensen, jest twą powiernicą, a przytem lubi namiętnie plotki.
— To nie są plotki. Karbowy potwierdził słowo w słowo co mówiła Birta rybaczka.
— Tedy wierzysz karbowemu? Obawiam się, że poufałość twa wkrótce znuży służbę. Dość się nią już chyba nadelektowano.
— To rzecz moja. Honor mój nie ucierpi przez to, zaręczam ci. Uważam za konieczne, byś wiedziała jakim człowiekiem jest Hacke. Chlubił on się zawsze, że uczęszcza do lupanarów w Aalborgu, a oto dziś włamał się do cudzego domu w zamiarze gwałcenia bezbronnych dziewcząt. Cóż ty na to, Astrid?
— Nic! Nie pojmuję jeno, że ty właśnie... ty możesz mi o tem opowiadać. Mówisz: gwałcić? Jeśli chcesz wiedzieć co myślę, to dowiedz się, że stokroć chętniej przebaczę winę mężczyźnie, który bierze kobietę przemocą, niż temu, który póty żebrze, skomli, tacza się u stóp, aż ulegnie pod wpływem litości.
— Ho... ho... ho... cóż za górnolotne słowa? Do tegoś więc doszła? Powiedz, Astrid, czemże się to skończy? Wiem, że ci na mnie nie zależy, że z zupełną obojętnością wystawiasz mnie na pośmiewisko ludzi, ale winnabyś pamiętać o dzieciach naszych! Czyż Kaj i mała Ingeborga mają ponieść...
— Nie wspominaj o nich! — krzyknęła.
— Ha... sumienie się odzywa, Astrid!
— Nieprawda! Mówiłam ci już tysiąc razy, że nie ponoszę żadnej za dzieci odpowiedzialności. Nie pragnąłem nigdy by przyszły na świat. To są dzieci twoje... nie moje!
— Cóż to znaczy?
— Błagałeś, bym za ciebie wyszła... błagałeś, bym tu jechała... błagałeś bym została matką. Chciałeś mieć spadkobierców. Kupiłeś mnie, jak inne zwierzęta rozpłodowe!
— Astrid! Jakże możesz tak mówić? Czyż nie czujesz, że poniżasz siebie i mnie zarazem?
— Nie! Tyś mnie poniżył, upodlił. Miast rodzić dzieci z własnej woli, oddawać się z namiętności... Fuj! Obrzydzenie mnie bierze ile razy o tem wspomnę!
— Czy pamiętasz, Astrid, dzień tuż przed ślubem, kiedyś mnie odprowadzała na kolej? Pamiętasz jak wskoczyłaś do wagonu, który miał już ruszyć i, otoczywszy ramionami szyję, szepnęłaś mi w ucho, bym cię natychmiast porwał i uwiódł...?
— Ach... to były dzieciństwa!
— Czy pamiętasz dzień spędzony w lesie? Powiedziałaś, że jesteś Danae a ja Jowisz. Całowałaś liście na pożegnanie i dziękując lasowi, zwałaś go schroniskiem naszej miłości.
— Cicho bądź! To kłamstwo!
— Czemuż tak mówisz? Wiesz sama, że każde słowo jest prawdą najczystszą!...
Przerwała rozmowę mamzel Steensen pytaniem czy może podać obiad. W chwilę potem otwarły się, drzwi sieni i ukazał się w nich zaczerwieniony po uszy Petersen. Był ogromnie zmieszany, gdyż słyszał wszystko. Stało się to przypadkiem, ale wstydził się ogromnie, że powodowany ciekawością zatrzymał się w sieni, a nie wrócił do siebie. Nie mógł się przezwyciężyć, by nie być świadkiem owego małżeńskiego karambolu. Usiłował nawet dojrzyć coś przez dziurkę od klucza.
Siedli do stołu, a obiad był jeszcze przykrzejszy od wczorajszego.
Pani Lindemark mówiła niemal sama jedna. Kandydat zauważył z podziwem, że była w dobrym nastroju i ożywiona. Roześmiała się nawet kilka razy zgoła bez powodu. Otoczyła gościa dziwną pieczołowitością, do której nie nawykł od przyjazdu. W przeciwieństwie do poprzedniego zachowania się czyniła honory domu i chociaż nie miał apetytu, zmuszała go, by nabierał mnóstwo jadła na talerz.
Nie zapominała jednak o psie. Trzymając wysoko w powietrzu widelec z kawałkiem mięsa, zabawiała się skokami pudla, a jednocześnie rzucała gościowi spojrzenia łaskawe, uwodzicielskie nawet, co go wprawiało w wielkie zakłopotanie.
— Zapomniałeś mi pan dać owego artykułu, o którym mówiliśmy! — powiedziała — Jest pono bardzo interesujący...
— Artykuł? — spytał nieprzytomnie.
— Tak! Artykuł o konwencjonalnych kłamstwach... Przecież go pan ma ze sobą!
Serce mu bić przestało. Dokądże zmierza, szepnął sobie w duchu? Wspomniał rozmowę, namiętną obronę morderstwa, jakiego się dopuściła na swym teściu bohaterka romansu, Natalja. Mignęło mu przez głowę, że może chce popełnić jakąś zbrodnię i jego mieć za wspólnika...
— Łaskawa pani nie zrozumiała mnie! — powiedział — Mam ów zeszyt, ale w domu... w Kopenhadze...
Spuściła oczy i rzuciła w otwartą paszczę psa kawałek mięsa.
— Szkoda! — powiedziała — Chętniebym przeczytała. Konwencjonalne kłamstwa, to największe nieszczęście ludzkości. Któż to napisał... zapomniałam.
— Karol Herda... Zdaje się, jest to pseudonim.
— Czy Duńczyk?
— Nie wiem tego.
— O, nie... napewno nie Duńczyk. W Danji wszyscy jesteśmy poczciwymi, wielbiącymi ustawy obywatelami.
— Dziękuję! — przerwał Lindemark, wstając i przysuwając do stołu krzesło. Podając dłoń gościowi, usiłował się uśmiechnąć, ale wargi miał całkiem białe.
I to poobiedzie spędził Petersen sam na sam, ale nie czytał już. Chodził niespokojnie po pokoju i czekał z utęsknieniem piątej. Nigdy jeszcze czas nie wlókł się tak ospale. Pewnym był, że stanie się coś ważnego, coś rozstrzygającego. Ale co? Ucieczka? Porwanie w nocy?... A może naprawdę mord?... Ha... nonsens! Dama w guście pani Lindemark mogła delektować się taką myślą, mogła ulegać czasem pokusie... nigdy jednak nie byłaby zdolną do czynu. Wszakże sama to wyznała wówczas, gdy rozmawiali — o romansie Byczkowa.
Punkt o piątej zajechała przed dwór kareta. Była to staroświecka landara o esowatych resorach, zwana przez służbę „pojazdem Jaśnie Pani“. Jawiła się bardzo rzadko, wówczas jeno kiedy pani Lindemark decydowała się złożyć komuś wizytę. Nie była obliczona na miejscowe drogi, po których jeździć skutkiem wiatru i zasp piasczystych nie było wcale bezpiecznie. Lada podmuch mógł obalić całe pudło.
Lindemark i gość jego dawno byli gotowi, jejmość pani marudziła. Opowiadano sobie w kuchni, że od samego obiadu siedzi przed lustrem. Petersen zawahał się, widząc gospodarza we fraku i białym krawacie, ale Lindemark wyperswadował mu te ceregiele, dodając że pewnego razu zjawił się niespodzianie na balu gość w ubraniu myśliwskiem i nikt mu tego, jako przejezdnemu nie wziął za złe. Nie będzie przytem żadnych wspaniałości, ludzie schodzą się tutaj wyłącznie poto, by razem popić i najeść się.
Nakoniec ukazała się pani domu, a kandydat otworzył usta ze zdumienia. Z surowej matrony średniowiecznej przemieniła się w obnażoną napoły damę światową w jasno-błękitnej, jedwabnej sukni. Przebiegła szybko, zostawiając za sobą odór żelazka i perfum, włożyła futro wygrzane poprzednio przez mamzel Steensen i wsiadła do karety. Opatrzywszy się dobrze na drogę, pojechali.
Jazda trwała około godziny, a przez cały czas nie padło niemal słowo. Pani Lindemark zajęła główne siedzenie sama, pod pozorem ochrony sukni i przybrała tak niedostępną minę, że młodzieńcowi zamarły na ustach wyrazy. W podniesionym kołnierzu futra, blada, milcząca, z uróżowanemi wargami i szaremi oczyma przywodziła na pamięć wilczycę zamkniętą w klatce ogrodu zoologicznego. Zupełnie tok jak ona siedziała cicho, obojętna na spojrzenia ludzkie, snując krwawe marzenia bojów po ciemnych, przepastnych lasach.
Lindemark silił się na spokój i patrzył przez okno, ale Petersen czuł jego zdenerwowanie, przejawiające się zresztą w ustawicznym ruchu rąk.
— Cóż za straszny los! — myślał i doznawał przeraźnego uczucia, że w powozie siedzi czwarty, niewidzialny pasażer... śmierć! A wszystko działo się z powodu nędznej, biednej, nieszczęśliwej istoty, jaką był porucznik von Hacke.
Obrócił się, otarł okno z rosy końcem pasa, służącego do spuszczania szyb i zapatrzył się w widnokrąg. Wjechali pomiędzy wydmy. Otaczały ich wzgórza nagie, gdzieniegdzie jeno porosłe wrzosem, a konie parły się z wysiłkiem krok za krokiem, wąską drożyną, pomiędzy sino-szaremi zwałami piasku. Czasem przesuwali się tunelem, gdzie nie dochodził wiatr, a wówczas słychać było skrzyp skóry powozu i podziemne dudnienie morza.
Ale wichr czyhał na nich i gdy się jeno rozwarła palisada, rzucał się na karetę i trząsł nią tak, że szyby dzwoniły rozgłośnie. Petersena ogarnęło przygnębienie. Patrzył na ową rozpaczliwą pustynię, będącą ucieleśnieniem niezbłaganego, straszliwego bytu ziemskiego. Nie sądził, że może wyglądać tak ponuro. Jechał z przeczuciem bliskiego nieszczęścia, które wstrząśnie kimś, nim samym może i ogarnęło go głębokie politowanie dla siebie i całej ludzkości, skazanej z góry przez namiętności — własne na poniżenie i zatratę nieuchronną.

Od godziny już zjechali się goście. We wszystkich pokojach połyskały lampy i świece. W salonie zasiadły panie, pijąc herbatę i zajadając konfitury, zaś panowie zebrani w gabinecie pykali fajki i palili cygara. Rozmawiano przeważnie o nocnym występie porucznika w domu Krena Pillegaarda i skutkach, jakie ten wybryk niewątpliwie pociągnie.
Nie było samego winowajcy, czemu dziwił się Petersen, nie wiedząc że do arystokratycznych przywilejów porucznika zaliczało się, iż mógł przychodzić, kiedy mu się podoba. Nie robił sobie nic z towarzystwa.
Panowie wyrażali zgodnie przekonanie, że tym razem zacny von Hacke może dostać się „do dziury“, jeden tylko młodszy agrarjusz o apoplektycznej szyi, którego wąsy naśladowały wąsy porucznika, zwał go raz po raz „kapitalnym chłopem“ i twierdził, że biednemu kawalerowi wolno przecież czasem „stanąć capka“. Zdaniem jego Hacke miał słuszny powód do oburzenia, bo djabli człowieka biorą, gdy mu w jego miot włazi nagle nieproszony myśliwy ze stolicy.
W tem miejscu zerkał ku stojącemu w drzwiach do salonu kandydatowi, który odrazu stał się celem natrętnych i ustawicznych spojrzeń. Zaraz po przyjeździe wziął go gospodarz na bok i szepnął:
— Aleś pan też nawarzył bigosu!
Gdy się znalazł w salonie, zauważył że wszyscy pochylali się ku sobie i najwyraźniej mówili o nim.
W pokoju szkolnym dzieci, uprzątniętym na dzień dzisiejszy, przytykającym do gabinetu, rozmawiał Lindemark z nauczycielem Johansenem.
— Sprawę tę, zdaniem mojem, trzeba koniecznie raz załatwić zasadniczo! — mówił Johansen, pakując ziemistej barwy wielki palec w gors koszuli Lindemarka — Mówię tedy panu, ale proszę o dyskrecję, ksiądz proboszcz zawezwał mnie do siebie... niestety chory na żołądek, przeto nie mógł się tu stawić... i porozumieliśmy się co do tego, że musi wkroczyć władza. Jest obowiązkiem chrześcijanina, doprowadzić do należytego ukarania występku, bo jakaś tam marna grzywna, to nic.
— Postanowiliście tedy panowie zanieść skargę?
— Hm... — postanowiliśmy ukarać winnego, ale nie chcieliśmy mieszać naszych nazwisk w tę paskudną sprawę. Czując, że jesteśmy rzecznikami ogółu uczciwych obywateli, donieśliśmy, przy sposobności wydziałowi bezpieczeństwa publicznego w mieście obwodowem o całej sprawie...
— Już więc się stało?
Johansen obejrzał się ostrożnie, a widząc stojącego opodal gościa ze stolicy, zniżył głos.
— Pewien członek naszej gminy, mniejsza o nazwisko, miał interes w policji, przeto przy sposobności zwrócił uwagę naczelnika na postępowanie pana Hacke, który jest rozsadnikiem zgorszenia w całej okolicy.
— I ma pan nadzieję, że to poskutkuje?
— Oo... mam jak najlepszą nadzieję. Koniecznem jest położyć koniec temu. Młodzież się psuje... kobiety nawet... sam pan to wie chyba najlepiej...
Kandydatowi przeszkodzili w tej chwili dwaj panowie, którzy się doń zbliżyli. Z jednym z nich rozmawiał już przedtem. Był to nauczyciel domowy Hansena, wesoły, gruby eks-akademik. Zaliczał się do typu wykolejeńców, którzy złapawszy raz tak zw. guwernerkę w odległych okolicach Jutlandji, marnieli po zamożnych domach, nie mogąc się wyrwać, czy nie chcąc wracać do nędzy, długów i pracy w stolicy. Mieli tam dobre jadło, ciepły kąt pod piecem, oraz schronisko przed wierzycielami.
Bujna, ciemna broda pana Langnera zaczynała już siwieć potrochu, a cała pochylona nieco postać, przybrana w wyświechtany frak z krótkiemi rękawami, czyniła wrażenie przykre. Trudno było się domyślić, że człowiek ten miał kiedyś styczność z nauką. Resztkę duchowego życia zdradzała melancholja, czająca się w spojrzeniu, pozatem jednak lubował się pan Langner w dowcipach, wypowiadanych ciętym tonem knajp studenckich, przypominającym bezpłatne akademickie schroniska po pięterkach internatu i różne wesołe, oraz smutne przygody lat młodych.
Drugi, był to dozorca stacji świetlnej Enewoldsen, marynarz z zawodu, w szafirowem ubraniu, tatuowany na rękach i karku.
— Słyszałem — mówił uroczyście — że pan magister przybył tu dla oglądania kultur leśnych. Gdyby przypadkowo droga wypadła obok latarni morskiej w Loestrupie, to bardzoby mi było miło powitać pana u siebie.
Petersen podziękował skinieniem.
— Nie wiem, czy szanowny pan jest lubownikiem kur. Ja sądzę, że niema nic ponad moje kury w całem Vendsysselu. Hodowla drobiu jest niedoceniana u nas. Nie mam nic przeciw masłu i mięsu... broń Boże! Ale zdaje mi się, że racjonalna hodowla kur... to przyszłość Danji! Sprawę tę trzeba traktować jak sprawę narodową... panie magistrze... z całą miłością i poświęceniem... nieprawdaż?
— Nie rozumiem się na tem! — odrzekł kandydat dosyć chłodno.
— Ha... ha... ha — zarechotał Langner, zapychając ręce w kieszenie spodni i puszczając kłęby dymu z cygara. — Ja ze swej strony powiadam: wiwat... i amen! Panie dozorco, uroczy to obraz roztaczasz przed nami! Kury! Niech żyją kury, oraz ów szalony nieboszczyk król, który pragnął dać kurę każdemu z uciskanych poddanych swoich. Troski życia zmienią się w kurczątka... doskonale! Dajże Boże szczęście narodowym kurom i niechże staną się błogosławieństwem naszej kochanej, starej Danji! Kikeriki!
W tej chwili rozległo się klaskanie. To gospodarz wzywał do stołu, zalecając panom prowadzić swe damy na miejsce przeznaczone. Od chwili już goście niecierpliwili się, to też pan Hansen postanowił nie czekać na przybycie porucznika i lekarza obwodowego, ale kazał podawać.
Petersenowi dostała się mała, arogancka wychowawczyni dzieci z sąsiedniego dworu, zadzierająca pyrkatego noska w sposób objawiający niezadowolenie. Było mu to bardzo na rękę. Zostawił ją na niepodzielną własność siedzącemu z drugiej strony biesiadnikowi, sam zaś zatopił się w obserwowaniu.
Ale nie zostawiono go długo w spokoju. Gdy jedzenie i napoje rozruszały gości, zaczęto ze wszystkich stron przypijać doń. Kiedy ów krótkoszyjny agrarjusz poprosił o „zaszczyt“ trącenia się z nim, a przytem w groźny sposób zażądał by wypił do dna, zrozumiał że chcą go upić. Odtąd tedy podnosił szklankę, nie tykając napoju, a chociaż oburzył tem wszystkich wokoło, pozostał nieugiętym. Było mu zgoła obojętne co o nim pomyślą te wszystkie krasę byki. Im głośniej się zachowywali podcięci biesiadnicy, tem stawał się trzeźwiejszym i tem mniej sobie robił z pustej gadaniny i pyszałkowskich przechwałek otoczenia.
Spoglądał raz po raz ku siedzącej na miejscu honorowem przy gospodarzu pani Lindemark. Zachowywała się podobnie jak on. Z szablonowym uśmiechem słuchała dowcipów, a słuch wysłała na zwiady daleko, czekając rychło rozlegną się jego kroki. Ale czas mijał, a pan Hacke nie przychodził. Rysy pani Lindemark martwiały coraz to bardziej, a gniew tajony rozszerzał jej źrenice.
Po kilkugodzinnem, nieludzkiem obżeraniu się i piciu, goście wstali czerwoni, z oczami zaszłemi bielmem, zaczęli się ściskać i potrząsać dłońmi, a potem rozeszli się po pokojach. Z panów trzeźwy był jeno Lindemark, nauczyciel Johansen i przybysz ze stolicy.
Chcąc ujść swym pijanym prześladowcom, udał się Pelersen do pustego właśnie pokoju szkolnego. Stał tu i oglądał rozwieszone tablice do nauki poglądowej, gdy nagle za tętniły tuż za nim kroki. Obrócił się i stanął twarzą w twarz z panem Langnerem.
— Ha... ha... ha — zaczął, a więc tuś się pan „zadekował“ jak to mówią, panie kolego? Pozwolisz pan, że wścibię nosa, gdziem nie dał grosza... ha... ha... ha! Stał niepewnie z cygarem w ręku i starał się sumiennie utrzymać równowagę. Miał na brodzie resztki jadła i napoju, a obrzękłe, gąbczaste ciało jego zionęło odorem spirytusu, oraz różnych tłuszczów tak silnie, że Petersenowi robiło się chwilami słabo.
— Hm... proszę... proszę — bąknął chłodno.
— Jakoś pan nie w humorze, panie kolego! No to nic... nic... umiemy się obchodzić z młodymi, narowistemi konikami. Walę tedy prosto z mostu! Jak długo zamierzasz pan zaszczycać naszą okolicę swą obecnością?
— Pytanie, co najmniej, dziwne!
— Młodzieńcze! Sądzę, że masz tyle sprytu, by spostrzec, że na horyzoncie małżeńskim Lindemarków zebrały się groźne chmury...
— Doprawdy?
— I zapewne skapujesz pan kolega, że istnieje pewna osoba, na którą leci, oczywiście in ejfigie, pani Lindemark. Tego człowieka spotkałeś pan w bugsztedzkiej gospodzie.
— Pocóż mi pan to wszystko opowiada?
— Tak... powiadam i basta! Znasz pan na tyle Hackego, by zrozumieć dlaczego zrobił dziś w nocy awanturą.
— Nie! Wyznaję otwarcie, że nie wiem zgoła o co idzie!
— Do kroćset tysięcy... człowieku czyżeś całkiem obrany z rozumu? Czyż pan nie pojmujesz, że Hacke jest zazdrosny, do szaleństwa, do wciekłości zazdrosny...!
— O kogoż to?
— O pana, oczywiście, o pana!
— Tedy zwarjował zupełnie!
— Naturalnie... naturalnie... zwarjował! To rzecz pewna. Oddawna był postrzelony. Ale nie sposób by to dalej trwać miało. Kolego... młodzieńcze... nie znasz pan życia... nie masz wyobrażenia co to znaczy... miłość... hm... hm... miau... miau. Otóż Hacke nie może znieść, by panią Lindemark zaleciał odór jakiegoś innego mężczyzny... Pan tym czasem siedzisz tam już całe dwa dni...
Petersen przyznał, że pomiędzy małżonkami istnieje nieporozumienie i że mu to sprawia przykrość, poczem dodał:
— Pani Lindemark nigdy chyba nie kochała męża.
— Coo? Ha... ha... ha! Była zakochana w Lindemarku jak wróbel w świeżem, końskiem łajnie. W pierwszych latach nosiła pod kiecką palone buty, brodziła po piasku niby bocian po błocie i pierwsza stawała do pompy przy szluzie. W jej oczach był mąż wówczas bohaterem, przodownikiem po stępu... prawdziwym apostołem. Kobiety muszą zawsze robić z kochanka półboga... Taka to już ich szatańska natura!
— Tedy nie pojmuję wcale... Człowiek jak Hacke... biedna ruina...
— Hm... czegóż to pan właściwie nie pojmujesz? Wszystko jest, Bogu dzięki, niepojęte na tym świecie, tedy można sobie wogóle oszczędzić pojmowania. To moja zasada. Ale wracam do rzeczy. Hacke nie jest także znowu zero. Kiedy się postawi sztorcem, to trudno przewidzieć do czego dojść może. W czasach, ostatnich bardzo mu się pogorszyło i mawiał często, że chce postawić na sobie punkt,... taki mały... okrągły punkt... wie pan... na samej skroni. Gdyby to się stało... myślę, nie byłoby panu miło, żeś się stał przyczyną jego śmierci... prawda?
— Niema o tem nawet mowy! — odparł Petersen żywo — Zaraz jutro wyjeżdżam.
— Cieszy mnie bardzo... cieszy mnie to serdecznie, drogi panie! — powiedział Langner — Hacke, mimo wszystkich głupstw i gestów małpich, to, jakeś pan pięknie określił, biedna, bardzo biedna ruina. Ach! Smutno to patrzyć na rozbitą łódź, która ongiś uwijała się po morzu z pełnemi żaglami! Zaręczam panu, że tak było. Zanim jeszcze przybył tu na nasz śmietnik Hacke, słyszeliśmy i czytali o jego krzyżu zasługi, o sukcesach z kobietami i rozlicznych szaleństwach. Pani Lindemark nie była jedyną z pośród dam naszych, które trzęsły się doń, zanim jeszcze obaczyły na własne oczy tego dziwnego zwierza.
— Czyż naprawdę zakochała się w nim?
— Z kretesem!
— To dziwne! Wszakże na Adonisa nie wygląda!
— Ach! Widzę, że pan się wcale nie rozumiesz na miłości, młodzieńcze. Skoro serce damy jest raz do wynajęcia, to pakuje się weń pierwszy lepszy lokator. Zresztą ona i Hacke nie zamienili dotąd ze sobą nic poza kilku tuzinami słów.
— Jakto?
— Hm... rzecz prosta, drogi przyjacielu! Brzmi to dziwnie, ale tak jest. Człowiek światowy jak Hacke bywa zawsze, gdy przyjdzie co do czego, nieśmiały i płochliwy jak chłopiec podczas konfirmacji. Stoi pod ścianą, nic nie gada, kręci brodę, łypie oczyma i miota płomienne spojrzenia. Gadać umie jeno przy kieliszku, w towarzystwie męskiem.
— Proszę pana! Jeśli znają oboje swe uczucia, to czemuż poprostu nie wezmą państwo Lindemark rozwodu i... nie położą końca całej sprawie. Jeśli zaś Lindemark nie chce, to czemuż Hacke nie porwie jego — żony?
— Uchowaj Boże! W cóżby się obróciła cała nasza zabawa? Zanudzilibyśmy się na śmierć! Nie! Jest dobrze tak jak jest. Przytem, na djabła się kochać czule, gdy jeno pustki w szkatule. Pan Hacke nie jest zgoła podobny do trezoru bankowego. Gdyby przyszło do rzeczy, pani Lindemark kiepskoby na tem wyszła. A tego nie lubi, bowiem potrochu miłuje dostatki i nie zdecydowałaby się na miłość w sosie studziennym... Niee! To są takie sobie miłostki dla zabawy! Pocóż brać wszystko zaraz na serjo?... Mówię z doświadczenia...
Petersen wyraził zdziwienie, że pani Lindemark nie posiada majątku osobistego. Wszakże jest wnuczką awanturnika, który przebywał na Wybrzeżu Złotem i zebrał ogromne skarby.
— Ho... ho. więc i panu, widzę, opowiedziała tę bajdę!... Paradna baba!
— Jakto? Więc to kłamstwo?
— Noo... słowo użyte przez kochanego pana jest może nieco za jaskrawe! Powiedziałem: paradna baba! To są, uważasz, kolego, orle marzenia kanarka w klatce. Dziad pani Lindemark był w samej rzeczy dzielnym marynarzem i woził węgiel z Anglji. Pochodzę z Velji i znam tę rodzinę. Ojciec był biednym nauczycielem, zaś matka i siostry mieszkają dotąd w tem mieście. Mają sklepik z haftami. Niee... Bogatą nie zostanie do stu tysięcy djabłów, zanim nie zamorduje męża, do czego zresztą może dojść... oo... może... może!
Petersenowi zrobiło się słabo.
— Czy pan sądzi naprawdę...?
— Oczywiście, zupełnie naprawdę! — zatrząsł nim gruby, rozgłośny śmiech, od którego poruszyło się sadło na karku — Hi... hi... któż to wie zresztą... u nas wszystko możliwe! Zeszłego roku pewna wieśniaczka zadusiła męża podwiązką, bo chciała wyjść za parobka... No, ale ona nawykła podrzynać kury i jagnięta... a to różnica... wielka różnica.
Przerwał im rozmowę jakiś młodzieniec, który nadbiegł szybko z salonu. Od chwili panowało tam już milczenie dziwne, którego nie zauważyli. Cisza po rozgłośnej wrzawie sprawiła przeraźne wrażenie.
— Czy pan wie co się stało? — spytał młody człowiek Langnera.
— Cóż takiego? — Podobno aresztowano Hackego. Siedzi pod strażą we własnem mieszkaniu. Jutro zabierze go policja do więzienia...
— To kłamstwo!
— Właśnie przybył doktor Krammer. Posłuchaj pan co powiada.
Lekarz obwodowy przywiózł nowinę osobiście. Zjawił się właśnie w gabinecie i zaraz otoczyli go zwartem kołem mężczyźni, zasypując pytaniami.
— Prawda... szczera prawda! — zaręczał kilku młodzieńcom, którzy oponowali — zresztą sam uważałem od dawna Hackego za dojrzałego do domu obłąkanych. Jest niepoczytalny. Dość wspomnieć to co zrobił onegdaj w gospodzie. Strzelał bez powodu w pokoju. Takie pomysły mogą przyjść jeno warjatowi do głowy. Biorę odpowiedzialność za swoje słowa?
— Aa... to wielka szkoda! — zauważył krótkoszyjny agrarjusz — Hacke to jednak kapitalny chłop?
Rozpoczęła się gadanina, spierano się, kłócono, przytakiwano, przeczono, a nieszczęsny porucznik nie wiedział, że przez niego utworzyły się dwa obozy towarzyskie.
Wieść o aresztowaniu rozniosła się niebawem, po wszystkich pokojach, wywołując przykre wrażenie. Z jadalni uprzątnięto stoły, pozostawiając jeno fortepian w rogu pokoju i kilka młodych par puściło się już w pląsy. Ale gdy się dowiedziano o wypadku, przerwano zabawę i pary zjawiły się w salonie. Oczy wszystkich zwróciły się na panią Lindemark. Siedziała przez chwilę pod tym ogniem, potem zaś wyszła pod jakimś pozorem do buduaru pani domu. Szeptano sobie, że była blada jak ściana.
Pod jednem z okien siedział Lindemark i bębnił palcami po desce. Drugą ręką objął kolana, ale ręka ta drżała strasznie. Spokojny zazwyczaj i obdarzony silną wolą człowiek nie mógł się teraz opanować.
Pośrodku pokoju stał nauczyciel Johansen z miną niewiniątka i gładził sobie brodę. Kiedy się doń zbliżyli inni, wyraził głęboki żal, że do tego doszło z biednym porucznikiem.
— Idzie o to, czy Hacke zniesie spokojnie areszt! — ozwał się ktoś — Bardzo o tem wątpię!
— Ano, pokaże się! — oświadczył inny.
Kilka młodych dziewcząt szeptało, objąwszy się w ramiona. Wypadek zaabsorbował je całkiem. Mimo, że starsi, a zwłaszcza kobiety miotały gromy na panią Lindemark, młode pokolenie stało po jej stronie i dziewczęta przejęte były bardzo tragicznym losem porucznika i jego ubóstwianej.
Służąca zbliżyła się do Lindem arka i szepnęła mu kilka słów, Skinął głową, w stał i zaczął szukać swego gościa.
— Proszę przebaczyć, — powiedział — że przerywam panu zabawę, ale żona moja pragnie wracać. Czuje się znużoną, a godzina już i tak późna.
Reszta także wybierała się w drogę. Nastrój zabawy przepadł zupełnie, a wszyscy zapragnęli znaleźć się u siebie. Daremnie Hansen i żona jego usiłowali zatrzymać gości, domagano się gremjalnie by zaprzęgano.
Pierwsza zjawiła się, ubrana w futro, gotowa do drogi, pani Lindemark. Była jeszcze blada i oczy miała podkrążone. Mimo to zauważył Petersen, że odczuwa doskonale wrażenie jakie sprawia, że lubuje się tą ciszą, która jej towarzyszy, gdy idzie ku powozowi. Była w niej jakaś teatralna poza i coś jakby duma. Z zupełną świadomością żegnała się, rozdając uściski dłoni, stosownie do stopnia nienawiści stars7ych dam i sympatji młodych. Znalazłszy się przed lekarzem, zmierzyła od stóp do głowy jego krągławą figurę, a potem odwróciła się plecami i odeszła bez pożegnania.
Niedługo siedzieli znowu w powozie, jadąc do domu. Milczeli. Petersen nie śmiał oddychać, by nie zdradzić swego wzburzenia. Dostrzegł jak pani Lindemark odepchnęła rękę męża, kiedy jej chciał pomóc przy wsiadaniu, potem zaś odsunęła się odeń w powozie jak najdalej.
Zrazu było ciemno, w pewnym jednak momencie blask księżyca padł niespodzianie na twarz pani Lindemark. Siedziała z podniesionym kołnierzem futra, a oczy jej, istne oczy wilczycy, sypały zielone skry. Wyglądała tak dziko, że biedny kandydat zadrżał ze zgrozy. Wydało mu się, że sięga spojrzeniem do dna jej duszy, że widzi plany mordercze, z któremi igra bezsilnie, że zemsta krąży wokoło jej serca jak kot wokół zbyt gorącego jadła.
W godzinę potem znaleźli się przed domem, a gdy znużony straszliwie i wyczerpany Petersen znalazł się w swoim pokoju, zobaczył ku niezmiernemu zdziwieniu swemu list na stole. Musiał nadejść pocztą, ale nie był nadany w Kopenhadze i na adresie widniało nieznane zgoła pismo.
Otwarł kopertę i drgnął, ujrzawszy podpis Hackego, ozdobiony mnóstwem zakrętasów.
List brzmiał:

Szanowny Panie!

Sądzę, że pana nie zdziwi ten list. Jak to już miałem sposobność powiedzieć w nocy, odczułem wielką od pierwszej chwili sympatję dla pana. To też raz jeszcze składam najszczersze gratulacje. Nie wymieniam żadnego imienia, powtarzam jeno: szczęścia i powodzenia pod każdym względem! Przypuszczam, że będzie pan dziś, wraz z niewymienioną, na zebraniu towarzyskiem u państw a Hansenów. I ja jestem zaproszony, ale wolę radować się samotnością, co do której nie chcę wdawać się w szczegóły. Istotnym powodem niniejszego listu jest wnętrzna potrzeba dorzucenia kilku słów do naszej dyskusji na temat nieśmiertelności duszy. Czemże jest dusza, szanowny panie? Instrumentem, na którym grają nieznane potęgi. Dobrze. Ale w takim razie istnieje coś poza indywidualnością człowieka, coś, jak powiadamy zaziemskiego, od czego indywiduum jest zawisłe, a co z drugiej strony zależne jest od naszej indywidualności. To należy stwierdzić i ustalić. Wnioski z powyższych przesłanek są proste i jasne. Dusza nie może przestać istnieć, jak długo istnieje owa rzecz zaziemska, czyli wiekuista, innemi słowy dusza jest nieśmiertelna. Jest to mojem najgłębszem przekonaniem.
Nie mogłem się oprzeć chęci zawiadomienia pana o tem.

Aleksander von Hacke.
Dnia następnego miał wyjeżdżać kandydat w dalszą drogę. Spędził znowu bezsennie noc, a gdy się jeno rozwidniło, spakował manatki i był gotów. Burza rozpoczęła się na nowo. Wyła i gwizdała przez każdą szczelinę domu, tak że miał wrażenie, iż znajduje się we wnętrzu starych, rozstrojonych organów. Ile razy ktoś otwarł drzwi, wpadał wiatr do wnętrza, przewiewał na wskroś cały budynek, trzaskał wszystkiemi innemi drzwiami i wzmagał wycia, jęki i parskania poprzednie, zupełnie jakby nacisnął pedał organu.

Cóż za potworny kraj, myślał, stojąc przy oknie i patrzył po rozłogach wrzosowisk, przez które snuł się piasczysty gościniec, przypominający drogę do piekła. Nieznana tu była nawet zmiana pór roku i widok był zawsze ten sam. Brakło lasów zieleniejących i przybierających jesienią odmienną szatę, nie było śniegu i nie dzwoniły sanki. Lindemark mówił, że panuje tu mniej więcej zawsze ta sama ciepłota, a jeśli się czasem pokaże śnieg, to wichr zmiata go zaraz. Jesień wieczysta, ponury nastrój październikowy, beznadziejny i bezkreśny, oto wszystko czem żyli tutaj ludzie.
Idąc do jadalni, spotkał mamzel Steensen, czyszczącą podróżne futro swego chlebodawcy szczotką.
— Czy pan Lindemark wyjeżdża? — spytał.
Kobiecina spojrzała nań smutnie i rzekła:
— Porucznik umarł tej nocy!
— Umarł?
— Ano... właściwie tak się tylko powiada... Naczelnik obwodu i lekarz siedzą w gabinecie.
Zastał w3rmienionych panów, siedzących na kanapie w pokoju Lindemarka. Mimo wczesnej pory stała na stole taca z portweinem, jak to było w zwyczaju w tych stronach. Siedzieli, kurząc cygara i byli wielce rozmowni. Hacke się zastrzelił. Pilnowała go straż, mając przykazane dawać baczenie, mimo to jednak udało mu się dobrać do pistoletu kawaleryjskiego i palnął sobie pod brodę. Obaj panowie oglądali przed chwilą zwłoki. Wszystko, ich zdaniem, przemawiało za tem, że od dłuższego już czasu nosił się z zamiarem samobójstwa, odsuwając tylko termin. Podczas sądowej rewizji mieszkania znaleziono metrykę, na marginesie której dopisał własnoręcznie:... „a zmarł dnia 3 października“. Datę tę wykreślił potem.
Lindemark był bardzo wzburzony. Chodził ciągle po pokoju i powtarzał jedne słowa w kółko.
Zaraz po wyjeździe gości Lindemark wybrał się w drogę, bo i dziś miał jakąś urzędową, obywatelską czynność. Pożegnał się serdecznie z Petersenem, usprawiedliwiając swą nieobecność, a gdy kandydat powiedział, że skutkiem wczesnej godziny odjazdu nie będzie mógł złożyć podzięki i uszanowania jego żonie, odrzekł pospiesznie, że sam złoży jej jego pozdrowienie.
— Jest rzeczą zrozumiałą — dodał — że samobójstwo porucznika uczyniło na niej wrażenie, bowiem Hacke zaliczał się do bliskich znajomych, a mimo wszystkich wad był człowiekiem bardzo sympatycznym. Oboje bolejemy nad tem, co się stało!
W godzinę po jego odjeździe stanęła przed domem druga bryczka, mająca odwieźć Petersena do gospody bugsztedzkiej, skąd zamierzał ruszyć dalej pocztą.
Właśnie wdział płaszcz, gdy zbiegła po schodach mamzel Stensen i z wielkim niepokojem zawiadomiła go, że Jaśnie Pani życzy sobie widzieć się z nim zanim wyjedzie.
Niezbyt go to uradowało. Był zdenerwowany i bał się wrażenia, jakie na nim uczyni rozpacz pani Lindemark.
Zaprowadzono go do małego pokoiku, przytykającego do sypialni. Siedziała przy oknie z rozpuszczonemi włosami, ubrana w luźny, ciemno-czerwony negliż. Na jego widok wstała, postąpiła dziwnie automatycznie kilka kroków, chwyciła go za rękę, prosiła by usiadł i sama zajęła poprzednie miejsce.
Była bardzo blada, ale nie spostrzegł ni śladu onej dzikości, która go tak przerażała do tej pory. Spokojna, opanowana, mówiła głosem śpiewnym, właściwym ludziom, znajdującym się w stanie najwyższej ekstazy. Ale głos jej był cichy, stłumiony, a siedząc sparła twarz na dłoni, jak człowiek sharmonizowany pod wpływem wielkiego, wzniosłego uczucia. Błysło mu w myśli, że może właśnie ziściło się dziś marzenie heroiczne. Mężczyzna wybitny, oficer, a przytem szlachcic odebrał sobie dla niej życie.
Spytała czy wie co się stało i co o tem sądzi. Znał wszakże porucznika Hackego. Był to człowiek niezwykły, ale życie go potraktowało bezlitośnie, albowiem wiek nasz nie jest to pora dla wielkich indywidualności. Dlatego najlepiej się stało, że zginął. Nie miał przyjaciół i cierpiał wprost nędzę, mimo tylu bogatych i dostojnych krewniaków. Teraz już wolny jest od upokorzeń wszelakich. Mówiono iż jest ekscentryczny i tak też było w istocie. Wziąć jednak należy pod rozwagę, że odniósł wiele ran, a nawet w głowę był ranny. Teraz mu zaświtał pokój. Miał śmierć piękną, albowiem dumą napełnia skon, który przychodzi z własnej woli naszej i jest tworem odwagi.
Wstał i zamierzał odejść, a wówczas w wielkiem roztargnieniu zatrzymała dłoń jego w swojej dłoni i patrzyła nań długo.
— Ileż lat pan masz, drogi panie?
— Dwadzieścia trzy.
— Czy pan mieszka stale w Kopenhadze?
— Tak jest.
— Odjeżdżasz pan? Czy to konieczne? Czy ważne sprawy zmuszają pana do pośpiechu?
— Tak... muszę już jechać...
— Ano... to... trudno! — powiedziała powoli.
Puściła jego dłoń i obróciła się do okna, on zaś cofał się ku drzwiom, wybijając liczne pokłony.
W kilka minut potem mijał bramę. Przed sobą ujrzał bezkreśną pustynię piasczystą.
— I cóż teraz? Co dalej? — pytał sam siebie — Dokądże iść?
Czyż miał wracać do panny Kasi, do jej pieszczot na kanapce w ciemnej jadalni, do kazań moralnych ojca i garnków matki? Pewny był w gruncie, że mu wszystko zostanie przebaczone, gdy się szczerze wyspowiada. Zapewne nie pochwaliła się jeszcze listem zrywającym zaręczyny, tak że z łatwością nawiązaćby można dawny stosunek. Mógłby się rychło ożenić i zacząć życie spokojne i dostatnie, tak iż bez żadnych przeszkód kroczyłby drogą swego poetyckiego powołania. Kasia była nietylko powabną, gospodarną, ale ponadto majętną dziewczyną. Wiedział to dobrze, gdyż dla pewności swego czasu przejrzał płatnicze wykazy podatkowe.
Niestety, ku własnemu naw et zdziwieniu, nie uczuwał żadnej chęci do żeniaczki. Mimo wszystkich przeżytych okropności, nie czuł powołania do spoczynku, do idylli wodewilu małżeńskiego. Teraz nawet odpychało go od tej idei nader silnie. Siedział w bryczce, burza szalała, a on przyszedł do smutnego przekonania, iż raz na zawsze stracony jest dla społeczeństwa. Wracał z wyprawy eksploracyjnej do kraju baśni i szczęścia z pustemi rękami, przygnębiony i smutny, ale wiedział, że oto djabeł ułapił go za kark, że go nie puści do śmierci i że musi iść wlot, gdy wbije ostrogi i krzyknie: Hop... hop... hop... galop!

Na tem kończy się opowieść o tragicznym stosunku miłosnym, podstarzałego Romea i fantazjującej Julji. Wypada jeno dać cierpliwemu czytelnikowi garść uzupełniających rzecz szczegółów o losach poszczególnych osobistości.
W jakiś czas po powrocie do Kopenhagi otrzymał magister Petersen (niefrankowany) list od kand. filozof. Langnera, prywatnego nauczyciela u Hansenówa którego prosił o wieści dalsze, dotyczące Lindemarków. Były studiosus nasmarował dziesięć bitych arkuszy, zaczynając od humorystycznego opisu pogrzebu porucznika von Hacke. Orszak był wspaniały, w kościele panował ścisk niesłychany. Młode damy szlochały do tego stopnia pod wrażeniem słów pastora, że co chwila pękała z trzaskiem stalka w którymś gorsecie.
Pani Lindemark, jak się w kilka lat potem dowiedział Petersen, bardzo prędko zapomniała o swej wielkiej miłości, zbudziły się w niej uczucia macierzyńskie i zabrała dzieci do domu. Stosunek do męża nie zmienił się wcale. Wstydziła się, że przykuta jest do tego człowieka o instynktach niewolnika, który nią owładnął zapomocą chytrości. Przez pewien czas była bardzo nabożna i bez względu na pogodę jeździła do kościoła. W zastępstwie osłabionego wiekiem proboszcza wygłaszał kazania młody, rumiany kapelan chłopskiego pochodzenia. Pani Lindemark nabrała pewnego dnia przekonania, że będzie zeń męczennik wiary i filar kościoła i niewiele brakło, by kapelan sam w to uwierzył. Niestety, ożenił się niespodzianie z zamożną córką jakiegoś obszarnika i miast chwalebnej śmierci na krańcu świata jako misjonarz, znalazł tłustą prebendę w okolicy. Pani Lindemark zapadła w odrętwienie, graniczące z chorobą umysłową. Opowiadają, że siedzi nieustannie przy oknie i wpatruje się zagasłemi oczyma w bezkres wrzosowiska.
Lepiej mógł kandydat śledzić losy nadobnej Kasi, bo widział ją często na własne oczy. Kopenhaga jest to miasto duże, ale podobnie jak inne małe, posiada tę wadę, że się ciągle spotyka ludzi, którychby się pragnęło nie spotykać. Kasia pocieszyła się piorunem. Po trzech miesiącach zaręczyła się z jakimś kupcem. Przez długie łata udawali, że się nie znają, a Kasia na widok Petersena przytulała się miłośnie do swego mężulka. Ale gdy dosięgła trzydziestki i stała się „matronowata“ jak matka, zdecydowała się odpowiedzieć na jego uniżony ukłon, a w parę dni potem, spotkawszy go w sklepie, wszczęła rozmowę o pogodzie i błocie. Na pożegnanie podała mu rączkę, czyli... przebaczyła.
Co do samego kandydata... czyli magistra... czyli Petersena, to, sądzę rozsądny czytelnik dawno już doszedł do przekonania, że jest nim sam autor tej opowieści. Zdejmuję przeto maskę i oświadczam, żem sam napisał to wspomnienie z czasów młodości. Jestem magister Glob, mam lat czterdzieści, łysinę, cieszę się bezżennością, przeto nie posiadam rogów, jestem nauczycielem prywatnym, piszę podręczniki szkolne, a przytem pracuję potrochu w jednej z bilbjotek stolicy.
Pewna grupa ludzi czytających wie także, iż poza owemi zajęciami pozwoliłem sobie wsadzić trzy grosze do skarbony literatury nadobnej, czego mi dotąd przebaczyć nie mogą poeci-urzędowi z bożej (i recenzenta) łaski. Oto co uważam za konieczne nadmienić o sobie, co do reszty zdając się na łaskawą pobłażliwość i bezkrytyczność publiczności.
Cóż jeszcze dodać do mej biografji? Jeśli ktoś z państwa stale mieszka w Kopenhadze, to może widzieć co ranka o 9-ej godzinie jegomościa w okularach, pędzącego spiesznie ulicą Klasztorną z parasolem i paczką zeszytów pod pachą. To jestem ja... i idę do szkoły. Jeśliby się zdarzyło komuś z państwa zajść około południa do Królewskiej Bibljoteki celem pożyczenia książki, to zastanie tam kilku ogłupiałych funkcjonarjuszów, którzy gapią się, nie wiedząc o co idzie. Najgłupszy z nich... to ja! Jeśliby się któremuś z zacnych czytelników zdarzyło spóźnić do domu, to przechodząc nocą opustoszałą i czarną ulicę Północną, zobaczy na poddaszu pewnego domu oświetlone okno... To znowu ja tam siedzę i skrobię sobie i marzę o nowem pokoleniu, obdarzonem temperamentem i namiętnościami, miast historji, które nie będzie, jak my igrało z uczuciami i ideami niby dzieci, ale im się odda i bez drżenia da się orłom tym ponieść na wyże niesiężne. Tak, to ja... magister Glob... Siedzę sobie nad herbatką i przyczyniam się do powstania owych gigantów jutra... przez poprawianie wypracowań szkolnych, układanie katalogów, a także spisywanie różnych opowieści i wspomnień młodości. Nie wspomnę przez skromność o rzeczy najważniejszej... Zresztą powiem. Oto zbliżam się do końca z pracą nad zapowiedzianym dawno słownikiem greckim dla użytku szkolnego i domowego i dzieło to najuprzejmiej polecam łaskawym względom szanownych państwa.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henrik Pontoppidan i tłumacza: Franciszek Mirandola.