Djabeł domowego ogniska/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Djabeł domowego ogniska | |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie | |
Data wyd. | 1922 | |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. | |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań | |
Tłumacz | Franciszek Mirandola | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
HENRYK PONTOPPIDAN
DJABEŁ
DOMOWEGO OGNISKA
PRZEŁOŻYŁ
F. MIRANDOLA
LWÓW — POZNAŃ 1922
NAKŁADEM WYDAWNICTWA POLSKIEGO
ODBITO NA PAPIERZE BEZDRZEWNYM
POZNAŃSKA DRUKARNIA I ZAKŁAD NAKŁADOWY T. A., POZNAŃ
|
Mieszkańcy stolicy, miotani nieustannym ruchem i nękani hałasem, wspominają nieraz — z westchnieniem tęsknoty — życie na wsi, które wydaje im się niby boski dar ciszy i czasu. Sądzą, że jest to długie pasmo, czy fala toczących się spokojnie dni, pośród których każda minuta zaznacza się tak uroczyście, jak to czyni czcigodny bornholmski zegar w stancyjce starej wieśniaczki, tykający miarowo w takt snujących się fluktów wieczności.
Tymczasem jest przeciwnie, bo nigdzie czas szybciej, mniej uchwytnie nie mija niż właśnie na wsi. Dni kroczą leniwo, ospale, monotonnie, ale tygodnie są rzeźkie i pracowite, a lata ulatują wprost niepostrzeżenie. Pewnego, pięknego dnia spostrzega się, że życie minęło, niby fragment marzenia sennego jakiejś letniej, czy zimowej nocy i koniec nadszedł nieodwołalny.
Śmiech porywał zawsze doktora Hoejera, oraz śliczną jego, małą żoneczke, gdy wspomnieli, że od sześciu już lat żyją sobie w Soenderboelu i tak również długo są mężem i żoną. Sześć lat! Niepodobna p rzypuścić, by minęło więcej nad kilka miesięcy od onej niezapomnianej, wygwieżdżonej nocy, kiedy przybyli tutaj starym, rozklekotanym wozem pocztowym. Tymczasem wydali już na świat troje dzieci, a dom ich, który za przyjazdem był jeno zwyczajnym tworem cieśli i cuchnął świeżem wapnem, przemienił się w raj ziemski.
Oboje urodzili się w stolicy i, mimo wielkich upojeń miłosnych pierwszego okresu małżeństwa, doznawali w głębi dusz cichej rozpaczy. Znalazłszy się wśród nowych warunków, otoczeni nieznanymi sobie ludźmi, rzuceni w bezdrzewną okolicę Jutlandji, gdzie była jeno roztocz ziemi i ogromna kopuła nieba nad nimi odczuwali coś w rodzaju strachu i z piersi wyrywały im, się okrzyki zbłąkanej pary kurcząt.
Łzami napełniały się oczy pani Emy na wspomnienie tego, co porzuciła, oraz na myśl, że tam, w stolicy pewnie już o niej całkiem zapomniano. Ile razy Arnold poszedł do chorych, siadywała w jego pokoju, owładnięta uczuciem opuszczenia i czekała jego powrotu w bezczynności zupełnej.
Wspominając te chwile, dziwiła się sobie wielce. Jakże mogła być tak dziecinną? Siedziała przy oknie z głową opartą na dłoni i wpatrywała się w sinawe wzgórza na skraju rozlewnej pustaci wrzosów, uważając się za istotę zapomnianą zgoła przez ludzi, pozostałą na jakimś innym globie, w niezmiernych przestworzach międzyplanetarnych.
Trudno bo sobie zresztą wyobrazić pustki większej nad Soenderboel i Arnold nie mógł znaleźć chyba nic okropniejszego.
Trzy mile dzieliły ich od najbliższej stacji kolejowej. Łącznik pomiędzy wsią a światem stanowiła poczta, samego zaś świata nie oglądał tu nikt. Wielki, kryty, żółty wóz pocztowy, z ponsowo ubranym woźnicą byłby niezawodnie przyczynił się do ożywienia krajobrazu. Niestety kareta wyjeżdżała nocą i wracała również późnym wieczorem, tak że tocząc się ulicą wiejską, rzucała jeno poświatę na senne marzenia mieszkańców. Łoskot kół i smugi światła latarni, muskające story sypialni, oto wszystko co przynosiły im owe codzienne wędrówki starej kolasy.
Wieś stanowiło siedm, czy ośm niepozornych zagród chłopskich, oraz dwa razy tyle czworaków wyrobniczych. Nie mieszkał tu nawet pastor z rodziną, ale tylko nauczyciel, który jednak, jak się zaraz okazało, był kłótnikiem i intrygantem, przeto żyć z nim nie mogli. Doktor nie osiedlił się w Soenderboel z jakiegoś upodobania do tej wsi. Mieszkańcy chcieli mieć lekarza, a że Arnold zaręczony był już od trzech lat, przeto co prędzej poczynił starania w celu uzyskania stanowiska, by się móc ożenić.
W ciągu pierwszego roku odwiedzali ich krewni i znajomi, ciekawi zobaczyć, jak się urządzili w swej — Mezopotamji. Ale począwszy od drugiego już roku wizyty, stawały się coraz to rzadsze i nowożeńcy odwykli zwolna od widoku ludzi miejskich. Oswoili się dużo rychlej niż sami sądzili z nowemi warunkami życia i dobrali sobie przyjaciół i znajomych z pośród najbliższych sąsiadów. Teraz, po sześciu latach nie czuli się już zupełnie osamotnionymi.
Nie mieli na to zgoła czasu. Ema zatopiła się w pracy gospodarczej, a Arnold wracając od chorych, miał zawsze mnóstwo roboty w ogrodzie, albo w szopie, czy drewutni. Zarówno z potrzeby, jak i ze względów zdrowotnych sam rąbał i łupał drzewo opałowe, sprowadzane z dalsza z trudem niemałym. Prócz tego mieli codziennie świeże dzienniki, zaś w zimie otrzymywali regularnie posyłki książek z wypożyczalni, tak że co dwa tygodnie jawiła się w domu spora paczka, zawierająca wybór najwybitniejszej literatury sezonu.
Na twarzach ich, w linjach i barwach widniały niezaprzeczalne dowody, że się czuli dobrze i byli zadowoleni. W obrębie parkanu z desek, otaczającego ich ogród i dom i chroniącego zarazem od zachodnich wichrów, stworzyli sobie mały raj ziemski, gdzie słońce smaliło jędrne ciałka małego Kaina i Abla, zaś mniejsza jeszcze, roczna Ewa o złotych włosach jeździła oklep na grzbiecie matki. W raju owym żyły też rozmaite pożyteczne i mnożne zwierzęta, plącząc się po podwórzu, lub odzywając różnemi głosami z gospodarczych zabudowań.
Szczęście doktorstwa byłoby zupełne, gdyby nie mieli za sąsiada nauczyciela Soerensena i jego szklano-okiej małżonki.
Pewnego dnia w lutym, po długiej przerwie w korespondencji z krewnymi w Kopenhadze otrzymali list, w którym zapowiedziały swój przyjazd dwie kuzynki Emy i kuzyn, na samą ostatnią noc karnawałową.
Nie była to, zaiste odpowiednia pora i trudno się było w tym czasie pochlubić wobec gości dostatkami. Ogród zasypany był śniegiem, a miejsca wobec wzrostu rodziny i domowników było dosyć niewiele, tak że z trudnością niemałą przyszło im znaleźć nocleg, wygodny dla trzech osób. Ale Ema była dzielną kobieciną.
W niesłychanie sprytny sposób, z prawdziwym wprost talentem urządziła wszystko, pościągała ze strychu różne kanapy i leżaki, a także kuchnię zaopatrzyła obficie i zarządziła co trzeba. Goście, powtarzała raz po raz, muszą odnieść wrażenie, że są mile widziani, a nawet pożądani. Pozatem uznała za swój punkt honoru pokazać Kopenhagczykom, czego dokazać mogą ludzie dzielni i zaradni nawet pośród jutlandzkiej pustaci.
Niestety, djabeł jął wyprawiać różne dziwy właśnie onego dnia, kiedy mieli zjawić się goście. Cały dom był odświętnie przybrany i przysposobiony, a kołdry rozwieszone przy piecach, by oschnąć do reszty z pary wytworzonej szybkiem prasowaniem. Nagle nadszedł telegram z wieścią, że goście nie przybędą. W ostatnim momencie zjawiły się nieprzezwyciężone przeszkody i odwiedziny odłożono na czas inny.
W chwili nadejścia telegram u Arnold był u chorych, a Ema, przeczytawszy go, roześmiała się mimo woli, chociaż uczuła gniew. Powziąwszy szybką decyzje, wydała rozkazy dziewczętom służebnym i wszystko wróciło niebawem na swoje miejsce.
Arnold, wróciwszy około południa, zastał wszystko w zwykłym porządku, zaś Ema, chcąc zapobiec nagłemu wybuchowi niezadowolenia, przyjęła męża w progu rozpromieniona i wesoła.
Nic to jednak nie pomogło. Arnold był popędliwy i za każdą przeciwnością losu uważał się za osobiście obrażonego. Przeczytał telegram, a spalona słońcem i wiatrem twarz jego stała się ziemisto-bladą. Jął wyklinać bezwzględność ludzką i brak grzeczności.
Ema miała takie samo zapatrywanie, ale nie brała rzeczy jak on tragicznie.
— Dajmy już tem u spokój! — zaproponowała po chwili — Chodźno i siadaj do jedzenia. Przynajmniej dom zaopatrzony mamy teraz na długo w różne, dobre rzeczy!
Po obiedzie, jak zwykle, siedli w pracowni Arnolda i odprawiali „szarówkę“, a niańka zabawiała chłopców w jadalni po drugiej stronie sieni. Arnold uspokoił się już. Siedział nasycony w biegunowem krześle przy piecu w szlafroku, pantoflach filcowych, z fajką na długim cybuchu.
Ema umieściła się przy oknie. Trzymała na kolanach córeczkę i przebierała ją, a dziecko leżąc na plecach, machało w powietrzu nagiemi nóżkami. Sypał gęsty śnieg. Polatywał on już od samego rana, teraz jednak rozpoczęła się śnieżyca na dobre, a na gzymsie okiennym wzrastał ciągle śnieżny wał. Podkreślało to jednak tylko uczucie bezpieczeństwa, dobrobytu, ciepła i zaciszności pośród pełnej zimy.
Ema nie miała dotąd czasu ubrać się. Miała na sobie szlafroczek ranny, a włosy przykryte czarną chustką. Z biegiem lat stała się potrochu niedbałą odnośnie do swego zewnętrznego wyglądu, mimo, że małżeństwo nie obniżyło wcale jej piękności. Miała zawsze te same bujne kształty, nieco tylko może zaokrągliły się one i stały miększe, bardziej macierzyńskie. Oczy nie zmieniły się natomiast wcale i były jak dawniej ogromne i ciemne, nakryte długiemi rzęsami oraz podkreślone wydatnemi brwiami, co jej na pensji zjednało u koleżanek przydomek „sowy“.
— Wiesz co — powiedziała, ziewnąwszy przeciągle z wyrazem znużenia — nie powinniśmy się wcale użalać na to, że nie przyjechali. Cały ten kwaterunek miałby w sobie dużo nieprzyjemności. Zauważyłam, że od czasu poprzestawiania mebli nie czułam się w domu tak dobrze, jak zawsze.
Arnold uśmiechnął się mimowoli i spojrzał na nią poprzez kłęby chmur tytoniowego dymu. Jak się to zdarzało często, wypowiedziała właśnie to, o czem myślał. Byłby ją niezawodnie pocałował za te słowa, gdyby nie musiał właśnie wstać po zapałkę.
Siedzieli tak przez dobrą jeszcze chwilę, rozmawiając o tem i owem. Mówili o wydarzeniach, jakie zaszły we wsi, roztrząsali sprawy domowe, rozważali stan żołądków swych dzieci, oraz zastanawiali się nad zaletami nowej rasy kur, jaką chcieli wprowadzić do swego gospodarstwa. Były to wszystko rzeczy, co do których nie mogli się od paru dni porozumieć skutkiem przewrotów, wywołanych spodziewanemi odwiedzinami.
Nagle zawołała Ema:
— Ach... prawda! Nie powiedziałam ci jeszcze czegoś! Widziałam dziś przed południem jak stary Torwald Andersen wchodził do szkoły z papierem w ręku. Czy sądzisz, że to było owo podanie?
Bursztyn fajki wysunął się z ust Arnolda, a twarz jego przybrała wyraz głupkowatego zdumienia. Siedział długo nie mogąc wymówić słowa.
Kiedy znowu odzyskał mowę, całe jego czoło aż pod same włosy pokryte było głębokiemi zmarszczkami i wyglądało, niby gleba zorana pługiem.
— Oświadczam, Emo, że jeśli nauczyciel weźmie na serjo to głupie podanie i pośle je naczelnikowi gminy, to rozpocznę wojnę nie na żarty. Nie zgodzę się pod żadnym warunkiem, by jego wstrętna woda spływała naszym kanałem. Jeśli zwróci się do gminy, to ja zaapeluję do komisji sanitarnej. Znowu palnę, jak wówczas, memorjał, który warto będzie czytać! Zaręczam ci, że to uczynię!
— Dobrze! Zrób tak! Huu! Cieszyłabym się bardzo, by ten piegowaty cymbał raz dostał porządnie po nosie... Ale... czym... ci już opowiadała? Wczoraj gdy byłam w sklepie... patrzę, a tu stoi pani Adolfina w własnej osobie.
Tableau! Szkoda, żeś jej nie widział. Spostrzegłszy mnie, natychmiast obróciła się plecami. Ja, oczywiście, udałam, że tego nie widzę, przystąpiłam, przywitałam się z nią i spytałam co u nich słychać i jak się mają dzieci! Toż to była komedja! Prawdziwa heca!
Z pokoju jadalnego doleciał płacz i pokrzykiwania. Widocznie mrok wywołał u malców chęć spania. Ema w stała, by zaświecić w jadalni lampę, a zarazem uśpić córeczkę.
Gdy wróciła, Arnold zaświecił sam wiszącą lampę w pracowni i pospuszczał story. Stad przy puszce z tytoniem i nabijał ponownie fajkę, poglądając wokół po pokoju.
— Czy wiesz co mi przyszło do głowy? — spytał żony — Mówiliśmy niedawno, że w pokojach naszych zrobiło się nieco przyciasno. Cobyś powiedziała gdyby posunąć półkę z książkami nieco bardziej ku drzwiom a wstawić w ten kąt owalny postument z gipsową figurą. Całość by na tem bardzo zyskała, mojem zdaniem!
— Straszny z ciebie, naprawdę, człowiek, Arnoldzie! — zawołała — Czyż niedość mieliśmy jeszcze w czasach ostatnich zamętu w domu? Dajże mi trochę ochłonąć, proszę cię bardzo!
— Aj! Czemuż się zaraz tak obruszasz? — odparł — Przecież to tylko propozycja!
— Wiem, ale opanowała cię od niedawna taka dzika manja przeinaczania wszystkiego, iż wydaje mi się, żeś naprawdę zachorował na kręćka.
— A z ciebie zrobiła się istna kwoka! Nie można postawić krzesła gdzieindziej, bo zaraz zaczynasz desperować!
— Oczywiście! Pocóż przestawiać krzesła? Czy to ma jakikolwiek, cel?
Arnold roześmiał się.
— Pamiętasz pewnie, że zeszłego roku powziąłem myśl przesunięcia altanki na zachodnią stronę ogrodu, celem odsłonięcia widoku. Broniłaś się rękami i nogami, twierdziłaś, że tam większy przeciąg, ja zaś oponowałem. Przyznajże teraz, żem miał słuszność!
Teraz Ema zaśmiała się. Podeszła do męża i położyła mu dłoń na ramieniu.
— Nie, drogi Arnoldzie, — rzekła — tego przyznać nie mogę. Przez całe lato hulał po altance tak niesłychany wichr, że wytrzymać w niej nie było sposobu. Chyba nie zapomniałeś tego?
— Nie zapomniałem, że trwałaś przy tem twierdzeniu przez całe lato. Jest to jednak, zdaje mi się, sprawa zgoła odmienna.
Odwróciła się od niego.
— Nie wierzysz sam w to, co mówisz! — rzekła — Nie chcesz tylko przyznać, żeś się omylił. Powiedziałam ci to już niezliczoną ilość razy.
— Słuchaj no, Emo! — powiedział twardo — Jeśli będziesz się upierała przy swem niemądrem twierdzeniu, zwalę pierwszego lepszego dnia altanę i basta. Dość mam słuchania tego rodzaju niedorzeczności. Zobaczycie wszyscy razem co się wam może przydarzyć, jeśli mnie będziecie doprowadzali do pasji.
Wziął gazetę i usiadł przy stole, odwracając się plecami do żony. Ema zaczęła ścierać tu i owdzie kurz, nucąc półgłosem jakąś melodje. Był to nieomylny znak, że się czuje obrażoną i że się w niej zbiera na burzę.
Napięty nastrój ów trwał przez chwilę. Nagle uwaga obojga odwróconą została przez brzęk dzwonków zatrzymujących się przed domem sani.
— Pewnie konie po ciebie! — zauważyła Ema i dodała pojednawczo — Na taką pogodę będziesz musiał jechać!
Arnold podniósł głowę.
— To pewnie pastorstwo! — rzekł — Wszakże słyszysz dzwonki u sanek.
Minęło kilka minut. W progu ukazała się dziewczyna służebna, stąpająca cicho w samych jeno pończochach. Stała w drzwiach wiodących do sieni i była tak zmieszana, że trzymała w ręku latarnię, zapomniawszy ją zostawić przy drzwiach wejściowych. Przerywanemi słowami, chwytając oddech, zawiadomiła, że przybył jakiś mężczyzna i pyta, czy państwo w domu.
— Nie powiedział jak się nazywa?
— Nie! Pytał tylko o pana doktora i panią doktorową!
— Aaa... to pewnie inspektor, szwagier pastora!
— Nie!... odrzekła służąca — Całkiem obce panisko. Bardzo jakiś bogaty, postawny! A może to biskup, co był łońskiego roku na wizytacji.
— Głupstwa gadasz! — zawołał Arnold, zakłopotany i niezadowolony wielce.
Ema zaniepokoiła się również, wspomniawszy swój strój, nie obliczony zgoła na to, by pokazywać się obcemu.
— Musisz go przyjąć, ja wrócę niedługo! — powiedziała i wybiegła spiesznie do drugiego pokoju.
Arnold odłożył fajkę i otulił się szlafrokiem, kryjąc w jego fałdach niedobory swej toalety. Widział na ścianie sieni cień zażywnego mężczyzny, zdejmującego przy pomocy służącej wielkie, futrzane papucie, oraz zamaszystą szubę.
Po chwili gość stanął w drzwiach.
Był to średniego wzrostu mężczyzna, około pięćdziesiątki, a wieniec szpakowatych, niegdyś widać jasnych włosów otaczał wysokie jego czoło i łysawą czaszkę. Ubrany był w elegancki, czarny, angielski surdut z wielkiemi jedwabnemi rewersami. Mimo znacznej korpulentności swej nie czynił wrażenia śmiesznego, czy odstręczającego. Obejście jego było wykwintne i dostojne. W gruncie przedstawiał się sympatycznie, miał zdrową, rumianą cerę twarzy, a żywe, połyskliwe, jasno brunatne oczy młodzieńcze, różowe wargi i zdrowe, białe zęby uzupełniały harmonijnie powabną całość.
— Czy mam zaszczyt mówić z panem doktorem Hoejerem? — spytał, gdy Arnold postąpił kilka kroków na powitanie.
— Tak! — potwierdził uprzejmie lekarz i dodał — Proszę bardzo! Racz pan zająć miejsce.
Usiedli po obu stronach stołu pod wiszącą lampą i teraz gość wydał się gospodarzowi znacznie młodszym. W pełnem oświetleniu, mimo niemałej tuszy najwyżej można było na lat czterdzieści oznaczyć wiek jego. Zauważył też pewne podobieństwo do nowego biskupa, pozatem jednak nie miał w sobie niczego, coby mu nadawało cechy osoby ze stanu duchownego. Przeciwnie gdyby nie gęste, krótko przycięte wąsy i mała muszka pod dolną wargą, przypominałby raczej aktora wędrownej trupy. Jednakże ubrany był za wykwintnie i zachowywał się zgoła inaczej.
— Pan przybył zapewne z Jerrildu! — powiedział pan domu zdziwiony potrochu, że gość nie przedstawił się do tej pory.
Twarz przybyłego zasępiła się na chwilę lekkiem rozczarowaniem, czy też zmieszaniem. Opanował się jednak zaraz, na ustach jego zjawił się uśmiech i rozbłysnęły śnieżne zęby.
— Zadziwia mnie pan niemało, panie doktorze! — zawołał — Nie pojmuję doprawdy skąd pan to może wiedzieć. Chyba posiadasz pan magiczne zwierciadło o którem powiadają baśni...
— O nie! — rzekł lekarz — Sprawa jest nierównie prostsza. W okolicy tej sam jeno pastor Joergensen ma dzwonki u sanek, chłopi używają wyłącznie janczarek.
— Ach...tak?
Gość spojrzał z pewnem zakłopotaniem i umilkł na moment.
— Ano, to najlepiej będzie — powiedział — gdy odrazu wyspowiadam się przed panem! Przedtem jednak zechciej pan spełnić pewną prośbę moją, mimo że wyda się panu dziwną zapewne. Pragnę uzyskać od pana, doktorze, zwolnienie od przedstawienia się, jak to czynią wszyscy i figurowania wobec państwa w roli bezimiennego podróżnika. Widzę zdziwienie pańskie, sądzisz pan może, iż masz przed sobą człowieka niespełna zmysłów? Zaręczam słowem, że prośba moja ma zupełnie rozsądne uzasadnienie.
— Nie wątpię wcale! — odrzekł lekarz z uśmiechem zakłopotania. Sposoby towarzyskiego wysławiania się stały mu się obce i odwykłszy od nich, nie wiedział czy wyrazy one ma brać dosłownie, czy uważać jeno za frazes salonowy.
— Proszę o usprawiedliwienie mego natręctwa, mego wciskania się w dom pański, arogancji bezwstydnej... jak to pan niezawodnie określa...
— Ależ nie... ależ nie... — bronił się coraz to niespokojniejszy lekarz.
— Krótko powiedziawszy. Jestem przyjacielem młodości pastora Petersena z Jerrild...
— Petersena? — zdziwił się Arnold — W Jerrild niema wcale pastora Petersena!
— Co pan powiada? — zawołał przybyły wyraźnie zmieszany — Ach... prawda...
— roześmiał się nagle — tego nie mogłeś pan wiedzieć, panie doktorze. Nazywa on się jednak w rzeczywistości Petersen.
— Jakto? Więc pastor Joergensen nazywa się Petersen?
Gość roześmiał się głośno.
— Takie nadaliśmy mu nazwisko w szkole. Pewnego dnia użalał się, żartem zresztą, przed nami, że nazywa się ordynarnie, przeto przyszło nam na myśl przezwać go Petersenem i dotąd nim pozostał. Nie widziałem od lat całych przyjaciela, przeto pewnego dnia spadłem niespodzianie, chcąc zobaczyć, jak wygląda jego idylla plebańska. Niestety nie miałem szczęścia. Dowiedziałem, się, przybywszy na miejsce, że wszyscy wyjechali z domu i wrócą dopiero w ciągu nocy.
— Ach... tak... teraz rozumiem wszystko! — powiedział Arnold.
— Panie doktorze! — zawołał gość — Jestem z natury niezwykle towarzyski. Nie uśmiechało mi się tedy długie wyczekiwanie w pustem mieszkaniu. Wpadłem w rozpacz. I wówczas to przyszła mi dzika, szaleńcza poprostu myśl udania się do kogoś w okolicy, celem uzyskania zmiłowania. Dowiedziałem się od służby, że w odległości mili mieszka uczynny i gościnny lekarz z rodziną i oto siedzę w pańskiej komnacie, wstydząc się własnej śmiałości.
— Niema powodu wstydzić się! — odrzekł Arnold — Proszę nie usprawiedliwiać się wcale, łaskawy panie!
Gość skłonił się z wyrazem serdecznej wdzięczności.
— Żywię przeto miłą nadzieję, że raczysz, drogi — doktorze, znosić mą natrętną obecność przez kilka godzin. Woźnica otrzymał zlecenie stawienia się tu wraz ze wschodem księżyca, by mnie odwieźć z powrotem.
— Bardzo się cieszę, że pan przybył. Rad jestem, iż w domu mym znajdziesz pan rekompensatę za utracone towarzystwo przyjaciół.
— W zupełności się czuję pocieszonym! — zawołał z ożywieniem gość — Ale wszystko to nie wyjaśnia jeszcze przyczyny, dla której zachowuję wobec pana tak uporczywie swe incognito. Otóż nazwijmy to kaprysem, czy manjactwem, w każdym razie przyznasz pan, że owa maska potrochu ułatwia mi stosunek z panem i czyni mi znośniejszym ów dziwny napad, jakiego się dopuściłem.
Arnoldowi wydał się, mimo wyjaśnień, ów pomysł co najmniej dziwacznym, ale nie wiedział co ma odrzec.
Przybyły wziął milczenie jego za zgodę i ciągnął dalej, rozparłszy się już teraz wygodniej w fotelu.
— Drogi doktorze! Czyż uczyniłbym panu większą przyjemność, przedstawiając się n. p. jako przemysłowiec Mogelstrup z Aarhuzy, lub inżynier Fallitenberg z Kopenhagi? Jestem przekonany, że rozmowa toczy się tem raźniej i swobodniej, im bardziej wyłączony zostaje pierwiastek osobisty. Każdy fakt, znany z góry, ogranicza ciasnym kręgiem wyobraźnię i wywiera na myślenie ten sam skutek co kreska, uczyniona kredą poprzez szyję kury. Poprostu obezwładnia ją... prawda? Przytem dziś mamy ostatki, dziś ostatni dzień karnawału, przeto wszyscy jesteśmy niejako obowiązani występować w maskach. Srogie prawa codziennego życia są na krótki, szczęsny moment zawieszone! Czyż nie mam racji?
— Oczywiście... oczywiście! — odparł Arnold z uśmiechem zakłopotania — Uszanuję pańską wolę! Ale musimy pana przecież jakoś nazywać, konieczny jest bodaj jakiś tytuł...
— Ano... więc proszę mnie zwać naprzykład... Księciem Karnawałem!
Obaj roześmiali się wesoło, a Arnold czuł, że śmieje się wbrew własnej woli. Doznawał ciągle dziwnego niepokoju, a jednocześnie krępowała go dotkliwie niezaprzeczalna wyższość towarzyska niezwykłego gościa.
Słyszał przytem, jak Ema przestawia w sąsiednim pokoju różne przedmioty. Przez niedomknięte drzwi zauważył, że zaświeciła lampę, otwarła fortepian i poustawiała wokół stołu fotele. Nagle stanęła w progu, przybrana w bronzową, niedzielną suknię z szarfą przez piersi.
Od pierwszego wejrzenia pewny był, że słyszała znaczną część rozmowy. Mimo, że przybyły zerwał się i skłonił przed nią z wielkiem ugrzecznieniem i przybrał wyraz twarzy świadczący, że jest zachwycony jej pięknością, stała w drzwiach bez ruchu, odpowiadając na powitanie bardzo jeno chłodnem i powściągliwem skinieniem głowy. Jednocześnie spojrzenie, jakie posłała mężowi mówiło, wyraźnie: Pocóżeś go przyjmował? Odprawże go w jakiś sposób!
Arnold zastosowałby się był z wielką ochotą do tego zlecenia, ale niepodobna przecież wyrzucać za drzwi przyjaciela młodości pastora Joergensena, zwłaszcza, że zachowanie się gościa było bez zarzutu... Przytem... jak powiedział przybyły... była to właśnie ostatnia noc zapustna.
Nie było innej rady, jak zgodzić się na zainscenizowany żart. Arnold starał się wedle słabych sił swoich wznieść na wyżyny humoru i powiedział z uśmiechem:
— Pozwól przedstawić sobie dostojnego gościa naszego... Jego Książęca Mość Karnawał! Ema wodziła spojrzeniem po obu mężczyznach, nie tając wcale, że jest obrażona. Słyszała wszystko niemal, co nieznajomy mówił do męża, a ponadto dowiedziała się od dziewczyny służebnej, że przywiózł ze sobą dwa wielkie kufry podręczne i poprosił bez wszelkich ogródek, by je wstawiono do gościnnego pokoju. Bezczelności podobnej nie zaznała dotąd w życiu.
Gość stanął przed nią i powtórzył w wymownych słowach, czyniąc wykwintne gesty, wyjaśnienia, oraz prosił o przebaczenie swego niezwykłego zachowania.
Patrzyła nań podejrzliwie i milczała, ale on zdawał się nie dostrzegać wcale niekorzystnego wrażenia.
Ema, po kilku minutach (rzuciwszy ponownie wymowne spojrzenie mężowi) wycofała się do sąsiedniego pokoju, ale gość, wziąwszy to jakby za nieme przyzwolenie, poszedł za nią, wysławiając po rycersku powab urządzenia domu i zaciszność komnat.
Zmieszany Arnold towarzyszył im. I jemu też żart wydał się niesmacznym i uznał, że trwa zbyt długo. Ale gość rozglądał się z uśmiechem wokół, chodził po pokoju, przypatrywał się różnym przedmiotom i nie wybierał się wcale w drogę, co uczynić powinien był wobec takiego przyjęcia ze strony pani domu.
Zatrzymał się przy fortepianie. Na ścianie wisiał niewielki portret familijny. Nieznajomy zaczął rozwodzić się szeroko nad trafnym i estetycznym doborem kolorów, pytał kogo wyobraża, starał się odkryć nazwisko malarza i niezwłocznie niemal odgadł je też, mimo że autor nie zaliczał się do wybitnych mistrzów.
— Czyżby to był malarz? — pomyślał Arnold i spojrzał na żonę, która w sposób zgoła demonstracyjny usiadła w rogu kanapy, biorąc do rąk robotę szydełkową.
Przybysz chciał iść dalej, gdy nagle uwagę jego zwrócił otwarty fortepian.
— Ach! — zawołał — Stary instrument! Wyrób Marschala! To coś w istocie niezwykłego! W młodości, na takim właśnie instrumencie rozpocząłem pierwsze swe pięciopalcówki i od tego czasu kocham poprostu jego dźwięki! Pani pozwoli, że spróbuję...?
Nie czekając odpowiedzi, usiadł na taburecie, który stęknął żałośliwie pod kilkusetfuntowym jego ciężarem.
Arnold i Ema spoglądali na siebie bezradnie. Zwłaszcza wymowne, sowie oczy Emy wyrażały błagalną prośbę. Cóż mieli począć z tym szalonym człowiekiem?
— Łaskawa pani grywa oczywiście... — spytał nieznajomy.
— Żona moja — odrzekł za nią mąż — zawiesiła muzykę na kołku. Pani domu, gospodyni i matka nie ma czasu na tego rodzaju przyjemności!
— Ach, to wielka szkoda! — zawołał gość — Instrument jest dobry, bardzo dobry, tylko mało ograny.
Trzebaby go częściej używać! Przebiegł palcami klawjaturę i zaczął grać menuet Szuberta, znany Emie doskonale, bo swego czasu ćwiczyła go ze swym nauczycielem muzyki. Umiejąc na pamięć każdy ton, mogła zupełnie rzeczowo ocenić grę i zdumiała ją mistrzowska technika i brawura ekspresji.
Gdy skończył, z ust jej wyrwały się mimowoli słowa wyrażające myśli:
— Pan jest znakomitym muzykiem... może nawet kompozytorem!
Uśmiechnął się, wstał i, kładąc rękę na sercu, rzekł z głębokim ukłonem:
— Łaskawa Pani! Proszę najpokorniej wierzyć mi, że jestem tym właśnie, za kogo się podaję. Zna pani tedy już mój ród dostojny! Dziadem mym był znakomity Dyl Sowizdrzał, ojciec mój zwał się Jan Kwast, a siostrzan mój to słynny Arlekin. Ojczyzną mą jest baśniowy Kraj Dosytu, ja zaś sam jestem agentem, handlującym pieczonemi gołąbkami, które każdemu wpadają do ust, skoro je tylko raczy dość szeroko otworzyć.
Arnold roześmiał się znowu głośno, z przymusem, a Ema znieruchomiała i przybrała postawę defenzywną przeciw jego dowcipom. Żałowała, że doń przemówiła, a mina obrażonej gospodyni domu, jaką przybrała, nie zdradzała ani trochę, że ją zainteresował niezwykle.
Podczas gdy grał, malcy wystawili głowy z jadalni, a służąca, która się również zjawiła, otrzymała zlecenie położenia ich do łóżek. W tej chwili znowu otwarły się zcicha drzwi jadalni, ale nie wszedł nikt.
— Czy zna pani to co grałem? — spytał nieznajomy.
— Tak! — odparła obojętnym głosem — To menuet Szuberta! — Nie mogła się powstrzymać, by mu nie dać poznać, że zna się potrochu na muzyce, a jednocześnie gniewało ją, iż znów się doń odezwała.
— Czy pan wysoko ceni Szuberta? — spytał Arnold, który o muzyce nie miał wyobrażenia, ale posiadał słabostkę rezonowania o wszystkiem.
— Tak. Bardzo go lubię! — odrzekł gość — Jest serdeczny, szczery i pogodny. Na razie jednak ulubionym mym kompozytorem jest Pieczow, genjalny mistrz rosyjski. Znacie go państwo zapewne?
Ema nie rzekła nic, nie słyszała bowiem w życiu tego nazwiska, ale Arnold spytał:
— Którą z jego kompozycyj uznajesz pan za najświetniejszą?
Gość namyślał się przez chwilę z miną chytrą, potem wyciągnął ręce i zawołał:
— Taniec umarłych! Nie mogę nigdy bez strasznego dreszczu słuchać przedziwnych akordów wstępnych. Tak będzie zaiste brzmiała kiedyś pobudka, która zbudzi śpiochów, oczekujących w grobach dnia Sądu Ostatecznego. Jest to coś jak zawrotny lot prosto w siódme niebo!
Drzwi od jadalni otwarły się teraz szeroko i ukazała się w nich podstarzała, stojąca tu oddawna na czatach kucharka. Wtoczyła się pod pozorem zasięgnięcia zleceń odnośnie do kolacji, a szło jej o przyjrzenie się gościowi i zbadanie, co to za cuda dzieją się w pokoju.
Ema dała jej znak, by wyszła. Uczyniła z rogu sofy, gdzie ciągle siedziała, gest zniecierpliwienia.
Ale uparta służąca nie ustąpiła. Stojąc w drzwiach, wybałuszyła na przybysza swe wielkie, żółte nieruchome oczy.
— Możesz odejść! — powiedziała jej wreszcie Ema — Przyjdę zaraz i zarządzę co trzeba!
Kucharka odtoczyła się zadąsana.
— Może zagra nam pan ów danse macabre? — zaproponował Arnold.
— Jestem jeno lichym dyletantem... — odrzekł przybyły — ale jeśli państwo będą pobłażliwi...
Usiadł ponownie, przebiegł akordami klawjaturę, ale wstrzymał się po chwili, potrząsnął głową i wstał.
Oparty łokciem o fortepian, rozglądał się niespokojnie po pokoju.
— Państwo pomyślą pewnie znowu, że jest we mnie coś niesamowitego, — powiedział — ale nie mogę się oprzeć wyrażeniu pewnej prośby. Radbym pozaświecać wszystkie świece w żyrandolu. Wszystkie wogóle światła w całym domu! Chciałbym się też przebrać. Uprzednio już poprosiłem o wstawienie mych kuferków do gościnnego pokoju. Jak rzekłem, jestem jeno dyletantem i nie mogę w żaden sposób wprawić się w należyty nastrój muzyczny, gdy nie mam na sobie fraka!
Arnold i Ema zadrżeli formalnie i mimowoli spojrzeli po sobie. Nie ulegało już żadnej wątpliwości, niezwykły ich gość miał myszki w głowie.
Zbliżył się do nich i najspokojniej objaśniał swą prośbę. Z muzyką Pieczowa poczynił te same doświadczenia, co przyjaciel jego z utworami Szekspira. Otóż nie mógł on znosić tego mistrza inaczej, jak w teatrze.
Przyjacielowi tem u udzielił ktoś rady, by ubrał się w strój wizytowy, przybrał pokój kwiatami i pozapalał światła, zupełnie jakby oczekiwał przybycia znakomitych gości. Polecono mu w takiem środowisku usiąść w fotelu i czytać: „Jak się wam to podoba?“ Usłuchał i przyznał, że onej nocy nie tylko objawiła mu się w całej swej potędze poezja Szekspira, ale także zrozumiał istotę poezji całego świata.
— Tak to — zakończył — dzieje się z nami, biednymi śmiertelnikami, gdy idzie o sztukę, a nawet o samo życie. Kto nie ma trochę djabła w sobie, nie pojmie dzieł genjuszu, a nawet dzieł Boga. Sam się o tem przekonałem odnośnie do muzyki Pieczowa.
Chodził tam i z powrotem po dywanie, zacierając ręce i wznosząc je w górę. Po chwilę zatrzymał się przed Emą i, przechylając głowę na bok gestem prośby, powiedział:
— Czy wzięłaby mi pani za złe, gdybym przypomniał pani o pewnej bladoszafirowej, czy też kremowej, jedwabnej sukni, tkwiącej od lat całych w sarkofagu ogromnej szafy, oddanej na łup molom i innym poczwarom ciemności? A pan, drogi doktorze, czyż nie zachciałbyś wziąć na się fraczka i zawiązać na szyi biały krawat, ku czci dzisiejszego święta zmartwychwstania Pieczowa? Czyż pozwolicie mi państwo ponadto, oczywiście w granicach dobrego tonu przewrócić trochę dom do góry nogami? Wszakże dziś ostatnia noc karnawału, przeto nie wolno nikomu dawać rozsądnych admonicyj!
Jasne jego, piwne, nieco faunowskie oczy ślizgały się pokuśliwie i wabiąco od jednego do drugiego. Gdy żadne nie ozwało się słowem, pożegnał ich, skłaniając się z uszanowaniem. Wychodząc, wyraził pragnienie, by raczyli dać się skusić jego wymowie, pamiętni onego jegomości, który żąda ręki, gdy mu się poda palec.
W samych jeszcze drzwiach skłonił się dwukrotnie i rzekł z uśmiechem:
— Do miłego widzenia!
Ledwie znikł, Ema rzuciła robotę, zerwała się z kanapy i przystąpiła do męża.
— To straszne! Cóż poczniemy? To człowiek szalony!
— Niewątpliwie, ma myszki! — przyznał Arnold.
— Któżto jest? Jak ci się zdaje?
— Nie wiem tego. Natomiast przypominam sobie, że pastor Joergensen opowiadał mi o swym przyjacielu, zda się właścicielu dóbr, który wypadł z powozu podczas jakiejś wycieczki i od tego czasu szwankuje na umyśle.
— Czemużeś go przyjmował? Źle się stało! — zawołała.
Powiedziała to w ten sposób, że musiał się mimowoli roześmiać. Przywiodła mu na pamięć one dni dziewczęce, kiedy to przerażona byle czem uciekała się pod jego opiekę.
— Nastraszył cię porządnie, jak widzę! — powiedział, obejmując ją ramieniem — Bije ci serce!
— Może... może... ale powiedzże, co mamy czynić?
— Musimy go traktować z wielką uprzejmością i względami. Za żadną cenę nie mogę dać pastorowi powodu uskarżania się, że przyjaciel jego doznał przykrości w naszym domu. Każ przyrządzić sutą kolację, dobrze się składa, że mamy właśnie w domu różne przysmaki. Trzeba także podać czerwone wino i sherry, kiedy już jest w piwnicy.
— Ale prawda, że sam uznajesz go za warjata?
— Warjata? Nie! Wyrażenia tego stosować doń nie można. Ma fioła w głowie, nie ulega kwestji, ale na tem też koniec. Zresztą jest bardzo miły. Chce nam grać! Jakże się zowie ten muzyk rosyjski?
Ema powiedziała nazwisko z roztargnieniem. Objęła ramieniem szyję męża i, jakby przerażona, przylgnęła doń miękkiem, ciepłem ciałem swem.
Arnold uspakajał ją dalej.
— Gra dobrze, nawet nadzwyczajną posiada biegłość, to też zapowiada się śliczny wieczorek muzyczny, a jak ci wiadomo, strasznie nam tego brakowało w ciągu ostatnich lat.
Ema chwyciła guzik kamizelki, wychylający się z pośród klap szlafroka.
— Arnoldzie, nie możesz chyba chcieć na serjo... bym... jak mówił ten szaleniec... ubrała się w jedwabną, różową suknię z koronkami...?
Roześmiał się.
— Oo... nie, tego nie chcę na serjo... Chociaż... wiesz co? Dlaczegóżby nie? Radbym cię zobaczyć w pełnej gali! Od czasu wielkiego balu u wuja nie miałaś tej sukni na sobie!... Pamiętasz? Zresztą... wszakże to dziś ostatnia noc karnawału! Czemuż tak patrzysz na mnie? Mówię całkiem serjo!
— Dajże spokój, Arnoldzie... to szaleństwo... to głupstwo!
Szarpała go formalnie za guzik i czerwieniła się coraz to bardziej.
On tymczasem nabrał niepowściągnionej ochoty urządzenia przyjęcia. Otoczył ją oboma rękami i chciał pocałować.
— Powiadam ci, mówię całkiem serjo. Chcę się pobawić! Raz kozie śmierć! Słyszysz, Emo? Musisz się ubrać w jedwabną suknię! Chcę cię koniecznie ujrzeć w całym blasku!
— I cóż ci z tego przyjdzie, Arnoldzie? Nie, nie... Jestem stara... pomyśl tylko sam! Cóż na to powiedzą dziewczęta?
— Dziewczęta?
— Tak. Cała wieś będzie jutro o tem gadała!
Proroctwo to ochłodziło nieco jego zapał. Widział już w duchu nauczyciela Soerensena, kolportującego nowinę ze złośliwemi dodatkami i uwagami. Ale właśnie ta myśl podnieciła go jeszcze bardziej.
— Niech sobie gadają! — powiedział — Cóż nas to może obchodzić? Zresztą chłopi zwykli w tej okolicy urządzać maskarady w Zapusty! Dalejże, ubierajmy się oboje i upiększajmy co sił!
— Nie, Arnoldzie! Nie uczynię tego! Suknia będzie zresztą oczywiście za ciasna na mnie, niemodna i zupełnie nieodpowiednia!
— Cóż to szkodzi? Czyż udajemy się na bal do radcy komercjalnego.
— Jest bardzo dekoltowana!
— Tem lepiej! Najpiękniejsza jesteś i tak w owej bladoróżowej jedwabnej sukience, którą ci uszył sam Stwórca... Au!
Uderzyła go silnie po uchu.
— Cicho bądź! Cóż to za głupstwa!
Roześmiał się, objął ją powyż kolan, podniósł.
— To szaleństwo... Arnoldzie... to szaleństwo! — powtarzała fikając nogami. Ale, nie broniąc się na serjo, dała się nieść w kierunku sypialni — Czyście oba dostali bzika?
Nagle postawił ją na ziemi i odskoczyli od siebie. Skrzypnęły drzwi jadalni i wpełzła ponownie z głuchym szelestem pantofli, stara Anna, chcąc się koniecznie dowiedzieć, co będzie na kolację. Musiała coś posłyszeć, bo stanęła przy drzwiach, otwarła na ściężaj i tak szerokie usta i tkwiła bez słowa, niby słup soli.
Arnold wpadł na nią z pasją i zaczął burczyć, ale Ema, odzyskawszy prędko równowagę umysłu, załagodziła sprawę i w sposób godny gospodyni domu, z właściwą sobie ścisłością wydała rozkazy. Pieczone kaczki kazała podać na zimno z sałatą, a do śliwkowego tortu zrobić krem śmietankowy. Masło poleciła podać w formie kulek, a ser pokrajać w kostki i ułożyć go na serwecie.
— Obchodzimy uroczystość! — powiedział Arnold z nadmiernem jakiemś ożywieniem — Czyś zapomniała, Emo, że to dziś ostatnia noc karnawału?
Onej wygwieżdżonej nocy jesiennej przed sześciu laty z okładem, kiedy to Arnold i Ema przybyli do Soenderboelu wozem pocztowym, zrzucono całe mnóstwo pakunków wprost na gościniec, bowiem poczta czekać nie mogła. Pośród olbrzymiej sterty przeróżnych tłumoków, mieszczących całe bogactwo nowożeńców, był też nowiuteńki kosz, nad którym Ema czuwała z wielką troskliwością i zaraz go postawiła na honorowem miejscu w pokoju.
Otwarła też ten właśnie kosz nazajutrz w pierwszej linji, zabierając się do urządzenia nowego domostwa. Były tam świętości z czasów panieńskich, oraz pamiątki z wesela, a więc suknia ślubna, welon, wianek mirtowy, oraz bukiet, otrzymany od narzeczonego przed ślubem, spis potraw uczty weselnej, drukowane kartki z wierszami, śpiewanemi przy stole, listy Arnolda, drobne podarunki z narzeczeńskich czasów, a wkońcu najdrogocenniejsza rzecz z całej wyprawy, różowa, jedwabna suknia, przybrana koronkami. Ema miała ją na sobie po raz pierwszy i ostatni podczas rodzinnego przyjęcia tuż przed weselem.
W pierwszym roku małżeństwa często uciekała się do tych klejnotów swoich podczas długich i niezapełnionych niczem godzin samotności, gdy Arnold zajęty był swą praktyką. Siadywała na brzegu wysuniętej szuflady i, oglądając jedną rzecz po drugiej, oddawała się marzeniom i rozmyślaniom. Czasem przywdziewała nawet piękne stroje i przystrajała włosy kwiatami i biżuterją. Zabawiała się w ten naiwny i sentymentalny sposób, z którego w czasach późniejszych śmiała się sama serdecznie.
Miała też niedługo inne zajęcia i myśli, a szufladę, zajęły rzeczy realniejsze i praktyczniejsze. Nie wyszła jej z pamięci dotąd owa radykalna przemiana, której uległa duchowo podczas ciąży. Od tego, co — przeminęło, zwróciła się ku przyszłości. Z każdym rokiem musiała opróżniać szuflady z niepotrzebnego balastu, by znaleźć miejsce na garderobę dzieci.
To też sukni nie było na dawnem miejscu. Schowana w wielkie pudło, stała na szafie z bielizną, a gdy ją Ema zdjęła i rozłożyła, porzuciła niezwłocznie myśl włożenia na siebie dawnej, galowej szaty i postanowiła nie brać żadnego udziału w głupstwie, zainscenizowanem przez dziwnego gościa.
Męstwo uleciało również z duszy Arnolda. Samo zdjęcie szlafroka i szukanie wizytowego stroju otrzeźwiło go w znacznym stopniu. Nie sposób jednak było cofać się w rozpędzie, przeto chcąc podniecić samego siebie, zaczął burczyć na żonę. Popędzał ją, by się spieszyła, by nic sobie nie robiła z tego, że suknia jest pomięta i wyszła z mody... Cóż to szkodzi? Wszakże idzie jeno o żart karnawałowy.
Ale Ema nie chciała o niczem słyszeć. Niezadowolona siedziała na brzegu łóżka i odmówiła mu pomocy w szukaniu białej krawatki.
Tymczasem rozegrała się burzliwa scena.
Stara Anna dreptała w pantoflach i mruczała, jak to zresztą czyniła zawsze, gdy nie wszystko szło po jej myśli. Wyniosła właśnie z piwnicy miskę z zimnemi kaczkami i rozkazała pomocnicy postawić garnki na ogniu, gdy nagle uchyliły się drzwi i stanął w nich nieznajomy we fraku, białym krawacie, z różą wetkniętą w butonierkę.
Kucharka machinalnie padła na jedno kolano i jęknęła głośno. Niewiele brakło, by upuściła miskę z mięsiwem. Gdyby ujrzała przed sobą djabła we własnej osobie, nie mogłaby się przerazić bardziej.
On stał w drzwiach uśmiechnięty i spozierał na nią przyjaźnie.
— Nie przeszkadzam... nie przeszkadzam... chciałem tylko powiedzieć... Widzę, że kuchareczka zaczęła nakrywać do stołu w jadalni. Ale tam dosyć chłodno i jakoś nie przytulnie! Możeby było lepiej nakryć w salonie. W jadalni możnaby w takim razie przyrządzać półmiski przed podaniem na stół.
Anna postawiła miskę z kaczkami na stole kuchennym z takim rozmachem, że zadudniło głośno.
— Proszę pamiętać, że słucham tylko rozkazów państwa... rozumiesz pan? — wrzasnęła nieprzyjaźnie.
Patrzył na nią przez chwilę ostrym wzrokiem.
— Wiem o tem bardzo dobrze — odrzekł po namyśle tym samym łagodnym tonem — wiem, że nie jestem panem domu. To też zrobiłem tylko propozycję. Mam przytem pewność, że pani doktorowa zgodziłaby się na to chętnie. Proszę tedy bardzo zrobić co powiadam. A może jest w domu jakieś piękne naczynie srebrne lub porcelanowe, waza, lub coś podobnego... Proszę je w takim razie użyć do przybrania stołu...
— Nie wiem co się tu dzieje! — zawołała stara Anna z wściekłości i coraz to większego strachu blisko płaczu — Hola!... Nie chcę przykładać ręki do takich rzeczy!
Zerwała ze siebie fartuch, rzuciła go na stołek kuchenny, wytoczyła się do swej izdebki i zatrzasnęła za sobą drzwi z łoskotem.
Nieznajomy wzruszył ramionami.
Potem skinął na pomocnicę, która skryła się w kąt za piec piekarski. Była to piętnastoletnia dziewczyna o różowych policzkach, jasnych włosach i bladoniebieskich naiwnych, a wesołych oczach.
— Chodźno do mnie, dziecino! — powiedział nieznajomy przychlebnie.
Usłuchała natychmiast, jakby uległa hypnozie. Podeszła doń i stanęła, podniósłszy głowę, a opuszczając wzdłuż ciała ręce, niby uczennica w obliczu nauczyciela.
— Chodź ze mną do pokoju. Nakryjemy razem stół. Ale musimy się sprawiać cicho, ani mrumru, rozumiesz? Pokażno mi przedtem co masz na nogach.
Jak na komendę wystawiła przed siebie nogę i pokazała, że odziana jest w samą pończochę.
— No dobrze! — zawyrokował — Ale nie wolno nic mówić! Pamiętaj sobie. To będzie wielka niespodzianka... rozumiesz? Czekajże! Jak ci na imię?
— Abelona.
Pogładził jej policzek i powiedział:
— Ładne imię, uroczyste imię. Teraz słuchaj mnie, dziecko. Pewnie masz inną sukienkę prócz tej starej opończy? Masz czarną sukienkę,... prawda? A także czysty, biały fartuszek? Dobrze, chodźże tedy ze mną!
Poczynił już sam przygotowania w salonie. Zdjął doniczki z kwiatami ustawione w bezdusznych szeregach na deskach okiennych i porozstawiał je po pokoju. Odsunął też od sofy okrągły stół i postawił go na środku pod żyrandolem. Tutaj kazał nakrywać Abelonie.
Zrazu nie mógł sobie dać rady i niemal w rozpacz pogrążyło go posłuszeństwo dziewczyny. Ruchy jej były zgoła automatyczne, ale reagowała na rozkazy wprost nawspak. Nie śmiał mówić, gdyż sypialnia położona była tuż obok, musiał tedy poprzestać na gestach i znakach. Gdy jej zlecił przynieść kieliszki, spieszyła co tchu do kuchni i wracała z dużą szczotką do zamiatania, gdy kazał podać sobie wazon, wlokła duże, pełne wody wiadro.
Nagle usłyszał kroki. Ktoś szedł szybko sienią. Znieruchomiał, wytężając słuch. Ale idący minął salon i wszystko ucichło.
Był to Arnold w bieliźnie ze świecą w ręku, szedł na strych, by znaleźć frak, wiszący w którejś ze starych szaf, otoczonych rozmaitemi gratami. Nucił półgłosem, ale był w okropnym humorze. Czuł w głębi duszy niemiłe zakłopotanie i pragnął usilnie, by djabeł porwał sobie swego gościa wraz z jego karnawałowemi żartami.
Znalazłszy się sam, na ciemnym strychu, przyszedł nakoniec do siebie. Doznał wielkiej ulgi oswobodzenia od dziwnego przymusu, jaki go gnębił i przyznał, że Ema ma zupełną słuszność. Omal nie wystawił się na błazna i nie ściągnął na siebie śmieszności wielkiej.
Zostawił frak w szafie i zeszedł na dół spokojny i zdecydowany.
Nie było jednak w jego mocy kierować dziś biegiem losu, ni cofnąć się z drogi. Wróciwszy do sypialni, olśniony został widokiem, który zmysły jego rozpłomienił do jasnego żaru.
Ema nie mogła się naprawdę oprzeć urokowi różowej jedwabnej sukni. Przywdziała ją na próbę, gdy mąż wyszedł i teraz stała przed lustrem wspięta na palce, wyciągając się co sił, by przez to zcieńczyć się w pasie i móc dopiąć stanik.
— Emo! — zawołał, podnosząc w górę ręce — Jesteś prześliczna!
Zdenerwowana, nie mogła zapiąć haftek, policzki jej pałały rumieńcami. Bała się strasznie, że wyda mu się śmieszną i będzie kpił. To też na odgłos jego kroków w sieni zaczęło jej bić mocno serce.
— Czy mi jeszcze dobrze w tej sukni? — spytała.
— Śliczna jesteś, droga moja! Prześliczna! Suknia leży doskonale! To dziwne, żeś się wcale nie zmieniła przez sześć lat!
— Sądzisz, że mogę i to wziąć? — spytała, wyjmując ze szkatułki dwa listki dębowe, wykute ze srebra, z brylancikami naśladującemi krople rosy.
Arnold stanął za nią i patrzył w lustro poprzez jej głowę, ona zaś upinała ozdobę we włosach tak, że listki utworzyły diadem.
— Czy pamiętasz ten diadem? — spytała.
— Ach... naturalnie... — odrzekł... Ileż to minęło czasu... powiedz!
— Czy mogę się w tem pokazać?
— Oczywiście! Ślicznie wyglądasz! Nie byłaś nigdy piękniejszą! Istna z ciebie księżniczka z bajki!
Zarumieniła się jeszcze mocniej i, ogarnięta nagle upojeniem bachanckiem, przegięła się w tył i, objąwszy ramionami jego głowę, przycisnęła usta do jego ust.
— Jeszcze raz! — powiedziała ze śmiechem.
Całowała długo, aż mu zbrakło tchu.
W tej chwili rozległy się dźwięki fortepianu w salonie.
Przerażeni odskoczyli od siebie. Zupełnie zapomnieli o dziwnym gościu swoim.
— To straszne! — szepnęła Ema — Już przyszedł!
— Mniejsza z tem! — uspokoił ją Arnold — Niech sobie gra!
Kończyli tualetę przy dźwiękach muzyki, brzmiących niby triumfalny marsz.
Arnold musiał udać się ponownie na strych. Przytem z konieczności musiał także pomagać żonie, podawać szpilki i przyszywać fałdy sukni, by ją doprowadzić do porządku. Wszystko to zabrało sporo czasu, bo przeplatali te czynności pocałunkami i pieszczotami, zachowując się tak, jakby to był okres miodowych miesięcy.
Nakoniec odbyli ostatnią rewję przed lustrem i poszli do salonu. U drzwi stoczyli ostatnią walkę z onieśmieleniem i wahaniem, potem Arnold nacisnął klamkę, drzwi odskoczyły i oboje wpłynęli pełnemi żaglami na przestwór bawialni.
To, co ujrzeli, wprawiło ich w takie zdumienie, że stanęli nieruchomo i otwarli usta. Potem wydali mimowolny okrzyk. Nie poznali własnego mieszkania.
Żyrandol płonął światłem, a światło płynęło także z kinkietów ściennych, nie używanych od czasu chrztu pierworodnego dziecka. Wszędzie były kwiaty. Pośrodku stołu zobaczyli czarę pełną żółtych róż, z pośród których wyglądały brzoskwinie i ciemne winogrona. Po obrusie rozrzucono małe bukieciki fjołków.
Nieznajomy wstał od fortepianu i, kładąc rękę na sercu, pozdrowił ich z szacunkiem.
— Łaskawa pani i czcigodny doktorze! — powiedział — Mam nadzieję uzyskać przebaczenie za to, że narzuciłem się państwu na mistrza ceremonji tej małej karnawałowej uroczystości. Proszę mi też nie brać za złe, że nie chcąc jawić się z pustemi rękami, przyczyniłem się do uświetnienia wieczoru kilku drobiazgami, przywiezionemi ze sobą w odwiedziny do pastorstwa.
Arnold i Ema przestali się już dziwować. Ema obeszła stół wokoło, niby dziecko choinkę, radując się wielce, zaś Arnold podparł się pod boki, stojąc u drzwi i wodził oczyma po pokoju. Nagle wybuchł rozgłośnym śmiechem, podszedł do gościa i uścisnął mu serdecznie dłoń.
— Wasza Książęca Mości! — zawołał bez żadnego przymusu, radośnie i szczerze — Proszę tedy uprzejmie zaprowadzić żonę mą do stołu.
W ciągu niespełna godziny kolacja dobiegła do deseru. Mała, rumiana Abelona, podająca potrawy, wyglądała uroczo w swej czarnej sukience konfirm antki i białym fartuszku z napierśnikiem. Niestety zręczność jej pozostawiała dużo do życzenia. Raz nawet zaplątawszy się w swej przydługiej szatce upuściła na ziemię kilka talerzy. Zmieszała się okropnie tem co się stało, ale osłupiała wprost nie usłyszawszy zwyczajnej połajanki, z jaką oswojona była zdawna. Doktor roześmiał się nawet i zawołał: Da capo!
Stara Anna stała na czatach u uchylonych drzwi jadalni. Nie mogła długo utrzymać na wodzy swej ciekawości. Po namyśle wzięła nawet udział w nakrywaniu stołu. Teraz jednak ogarnęło ją ponownie ogromnie oburzenie na to, co się działo w salonie.
Nieznajomy mówił przez cały czas niemal wyłącznie sam. Arnold śmiał się bez przerwy i mówić nie mógł wcale, Ema zaś milczała od samego początku. Oboje wyrzekli się badania kim jest gość niezwykły i odeszła ich ochota dowiadywania się. Wystarczało im w zupełności, iż podtrzymywał rozmowę i nie dawał zgasnąć nastrojowi baśniowemu, jaki wywołał. Słuchali z wielką przyjemnością opowiadań jego, dykteryjek i żartobliwych pomysłów, któremi darzył ich obficie.
Ema nie wyzbyła się jeszcze niepokoju i miała się ciągle na baczności. Żarciki nieznajomego przybierały często formę frywolną, mimo to jednak podobały się Emie. Śmiała się z nich w duchu, zachowując pozór obojętności. Opowiadał z wielkim spokojem, poważnie, a owa staromodna metoda tworzyła coś w rodzaju welonu, pod którym znikały drażliwe szczegóły.
Mimo wielomowności nie miał w sobie żadnej zarozumiałości, ani hałaśliwości. W przeciwieństwie do Arnolda, którego obezwładniać poczęło już wino, nie zmienił się wcale, mimo obfitych libacyj. Karnacja pulchnych jego policzków stała się jeno żywszą i djablik, tający się w jego szelmowskich, capich oczkach, wychylił się trochę bardziej na świat. Podobny był do podstarzałego fauna. Siedział, uśmiechając się ustami wilgotnemi od soku winnych gron, a przyprószone już nieco, brunatne włosy jego otaczały mu głowę niby wieńcem barwnych liści jesiennych.
Ema nie zapomniała obietnicy, że ma im grać. Gdy znikły talerzyki deserowe, a niepotrzebna już Abelona mogła się wynieść do kuchni, zamykając drzwi do jadalni, przypomniała o tem gościowi sama.
Nie wzbraniał się. Poprosił tylko o pozwolenie na pewną rzecz. Chciał ją, jak się wyraził, ukoronować na królową uroczystości.
Nie zrozumiała odrazu i uczuła ponowny niepokój, a to z powodu coraz śmielszych pomysłów jego. Jak i przedtem, milczenie gospodyni domu, gdy mu zaraz nie odpowiedziała, wziął za przyzwolenie. Wyjął z czary, pośrodku stołu stojącej, najpiękniejsze róże i wpiął jej we włosy w sposób przedziwnie zręczny i wprawny, tak że, utworzyły złoty wieniec pod srebrnym diademem.
Nie podobało jej się to zrazu. Pewną odrazą przejęło ją zbliżenie się bezpośrednie zażywnego jego ciała, oraz to, że bez skrupułów manipulował palcami w jej włosach. Obawiała się też, że wejdzie Abelona. Ale wywnioskowawszy z min obu mężczyzn, że ów „przystrój koronacyjny“ podniósł jej piękność, przestała się opierać. Arnold był wprost oszołomiony z podziwu.
Składał ręce i nie panując nad sobą, wysławiał jej urodę. Celem dopełnienia złudy, gość postanowił również „namaścić“ królową. Wziął garść listków różanych i osypał ją niemi, tak, że miała na sobie mnóstwo niby złotych kropelek.
Przejęła się nakoniec swą rolą, przybrała minę królowej i powiedziała:
— Teraz chcę muzyki!
— Do usług WKMości! — odrzekł pochylając się nisko, ale miast siąść do fortepianu, wybiegł przez pracownię Arnolda do sieni i wrócił niebawem z instrumentem o długiej szyi, podobnym do gitary, wykładanym masą perłową.
Ema doznała pewnego rozczarowania, natomiast Arnold zaczął klaskać w dłonie i wołać: brawo!
— W K s. Mość jest, widzę, również śpiewakiem! — powiedział.
— Tak... troszkę! — odrzekł — Zgoła niewinnym piosenkarzem!
Zaśpiewał nasamprzód piosnkę francuską, potem dwie włoskie aryjki miłosne. Głos jego nie miał dużej skali, a przytem nie posiadał metalicznego brzmienia. Był raczej oschły. Ale niezwykła żywość ekspresji i mistrzowski wprost akompanjament olśnił oboje.
Arnold, niewiele rozumiejąc z tekstu, mało zresztą z natury wrażliwy na muzykę, po chwili przestał zważać na śpiew. Siedział rozparty w fotelu, rozczesywał palcami brodę i patrzył na Emę, rozmarzonym winem wzrokiem zakochanego. Miał już dość niesamowitego gościa, pragnął zostać sam na sam z Emą, by wieczorek ten kontynuować na własną rękę, w dosadniejszej jeszcze może formie. Postanowił wyprawić spać dziewczęta służebne, samo jeno światło miało być świadkiem onej nocy sardanapalicznej.
Gość zanucił nową pieśń, tym razem w języku ojczystym. Była tam mowa o bogu baśni, który okryty szatą arlekina, wędruje po świecie, wywabiając zaspałe Erosy i osmutniałych Satyrów z mrocznych piwnic i zakamarków, gdzie się pokryły pokonane szarzyzną codziennego życia. Melodja była żywa, pełna humoru, a każda zwrotka kończyła się refrenem:
To, co lewe, w prawą dąży stronę...
To, co czarne, białem być się sili...
Krok koniecznie chce być równym mili...
Cisza coraz to rozgłośniej huczy...
Stać! Porządku błazen was nauczy!
Ha, ha, ha!
Światu błazna trza!
Więc pędzę, więc biegnę co tchu,
Arnold nie spuszczał oczu z Emy, zasłuchanej w muzykę. Siedziała nieruchoma, a on myślał, że również niezbyt wiele sobie robi z tego całego pobrzękiwania i pragnie pozbyć się dziwnego natręta. Ale było inaczej. Znieruchomienie owe było głębokie. Oparła o stół obnażony łokieć, głowę złożyła na dłoni, oczy przysłoniła długiemi rzęsami, na ustach jej zjawił się tajemniczy uśmiech.
Arnold wysilał się, by ściągnąć na siebie jej spojrzenie, potem trącił ją zlekka pod stołem końcem trzewika, wreszcie ponowił ten gest w sposób dosadniejszy. Mimo wszystko nie zwróciła nań oczu. Cofnął więc nogę i ogarnęła go podejrzliwość.
Po chwili, skończywszy piosenkę, nieznajomy ujął kieliszek i wzniósł w misternych słowach zdrowie capionogiej świty bożka baśni, tych wszystkich złodziejaszków, wykradających serca, włamujących się do skarbca rozsądku i postnych burzycieli snów, którzy w królestwie natury pełnią te same funkcje, co bakterje fermentacyjne we flaszce szampana. Nadają nektarowi życia aromat i sprawiają, że się perli i strzela w górę.
Skłonił się przed Emą, a ona bez namysłu chwyciła kieliszek, trąciła się z nim, rzuciwszy mu uśmiech promiennego zachwytu, który natychmiast otrzeźwił Arnolda.
Gość zwrócił się z kolei doń.
— Panie doktorze, — powiedział — wznieśmy toast ku czci owego fermentu i pozornego rozkładu, który zaprawia aromatem życie i śmierć!
Arnold nie tknął swego kieliszka i patrzył tępo przed siebie, jakby niczego nie słyszał.
— Cóż ci się stało? — spytała Ema — Czy jesteś chory?
Wetknął ręce głęboko w kieszenie i nie odpowiadał wcale.
Zapanowało przykra, długa cisza. Nagle gość dobył wielkiego, złotego zegarka i oświadczył, że musi już niestety odjeżdżać. Noc późna, woźnica musiał tedy zaspać w zajeździe i zapomniał podjechać pod dom. Podniósł raz jeszcze kieliszek i podziękował obojgu serdecznie za niezapomniany wieczór.
Powstali z siedzeń bez słowa, Ema była zmartwiona i zawstydzona, gdy gość się żegnał. Gdy Arnold chciał go wyprowadzić, bronił się przeciw temu objawowi uprzejmości w sposób strachobliwy.
— Niechże się pan nie trudzi, drogi panie doktorze. W sieni zimno, a przekonał się pan, jak sobie doskonale sam umiem radzić.
Arnold uspokoił się już i chciał dopełnić obowiązków gospodarza. Gdy się znaleźli w sieni, zaproponował, że pośle do zajazdu po woźnicę, ale nieznajomy odmówił stanowczo.
— Nie... pod żadnym warunkiem nie chcę panu przyczyniać kłopotu! — Wskazał futrzane papucie i rzekł ze śmiechem — Widzi pan jakie mam wspaniałe buty! Są to słynne, siedmiomilowe buty Tomcia Palucha.
Poszedł spakować swe rzeczy do gościnnego pokoju, a Arnold czekał w sieni, poczem pożegnali się, a gospodarz domu zachował się grzecznie i niezwykle ozięble. Wybąknął z wysiłkiem pozdrowienie dla pastora Joergensena i zawrócił do swego pokoju, gdzie zastał Emę.
Stała oparta o fotel biegunowy w głębi pokoju i czekała widocznie na jakieś wyjaśnienie. Drzwi do salonu były zamknięte, zapewne w tym celu, by spodziewanej rozmowy nie słyszały służące, zajęte sprzątaniem ze stołu.
Arnold przeszedł przez pracownię bez słowa i udał się do sypialni po szlafrok. Wracając, zauważył, że świecą się jeszcze kinkiety i żyrandol i nagle, wezbrawszy gniewem, wrzasnął rozpaczliwie:
— Do stu tysięcy djabłów, pogaścież światło! Czyście straciły docna rozum? Zgasić światło... powiadam!
Ema stała na tem samem miejscu, gdy wrócił do siebie.
Zachowanie się Arnolda przy stole uważała zrazu za wynik pijaństw a i serdecznie się zań wstydziła. Teraz wiedziała już, że istnieje przyczyna inna. Uświadomiła jej to pewnego rodzaju zaniepokojenie własnego= sumienia.
Onieśmieliło ją to potrochu, to też brakło pewności jej głosowi, gdy spytała:
— Cóż to ma znaczyć? Cóż ci to, Arnoldzie?
Zwrócił w jej stronę głowę, jakby ją teraz dopiero zauważył i zmierzył ją oczyma od stóp do głowy. Patrzył długo, a potem rzekł:
— Słyszałaś przecież. Poleciłem, zgasić światło! Niema przecież żadnego sensu robić iluminację i to przez całą noc.
Przyniósł z sąsiedniego pokoju niewielką lampę stołową, usiadł przy biurku i rozłożył książkę z zapiskami wizyt, jakby zamierzał zestawiać rachunki dla pacjentów.
Ema stała dalej oparta o poręcz. Pochyliła się tylko i kołysała zlekka.
Mimo niepokoju nie mogła powstrzymać uśmiechu. Mnóstwo wesołych miłych wspomnień wywoływała ta jego zagniewana mina. Z oburzeniem było mu bardzo do twarzy, a od niepamiętanych już czasów zapomniał się złościć.
Przypomniała też sobie w jaki sposób rozbrajała go dawniej, gdy był zły. Dawszy mu chwilę czasu na zebranie myśli, usiadła na poręczy jego fotelu, objęła go za szyję i spytała swobodnie:
— Arnoldzie, czyż uczyniłam coś, co ci się nie podoba?
Ale odniosło to zgoła inny skutek, niż za czasu narzeczeństwa. Odsunął ją od siebie zgoła szorstko i poprosił, by mu oszczędziła czułości.
— Arnoldzie! — zawołała.
Obrażoną była teraz naprawdę i zburczała go, jak należy. Nagle zwrócił ku niej twarz takim wykrzywioną grymasem, że mimowoli zamilkła.
— Widzisz przecież, że jestem zajęty! — odparł — Chybaś się dosyć ubawiła dzisiaj!
Potem zmierzył ją pogardliwem spojrzeniem i dodał lodowato:
— Należy ci się spoczynek. Jesteś taka rozgorączkowana. Ten nieznajomy nie wywarł, widzę, pożądanego wrażenia na twym systemie nerwowym.
Podniosła głowę i spojrzała nań zdumiona i osmutniała. Czekała chwilę, sądząc, że cofnie ostatnie słowa i przeprosi ją, gdy się to zaś nie stało, obróciła się doń plecami, rzekłszy zcicha:
— Wstydź się!
Potem wyszła z pracowni.
Stanąwszy przed lustrem, zawstydziła się sama swej półnagości. Zarzuciła zaraz penjuar i zaczęła wyjmować róże z włosów. Ale czyniła to z niejakim żalem i politowaniem dla samej siebie, że oto musi rozstać się z tak uroczym snem. Potem zajrzała do dzieci, wydała ostatnie zlecenia służbie, pozamykała drzwi na noc i wróciła do sypialni.
Stały tu obok siebie w najlepszej zgodzie dwa łóżka, wysunięte na pokój zagłówkami, przytykające do ściany, a odchylone kołdry zapraszały do spoczynku. Nad łóżkami świeciła się różowa lampka nocna. Sama ją zapaliła podczas ubierania, teraz owo od całych miesięcy używane światło było jej niemiłe, śmieszne nawet. Ściągnęła rezerwuar i zgasiła lampę.
Usiadła w najgorszym nastroju przed lustrem i wyjęła szpilki z włosów. Nie czuła gniewu, zdumioną była tylko jak mógł Arnold popsuć obojgu wspomnienie miłego wieczoru. Mogła się tego jednak spodziewać, znała go przecież i wiedziała jak jest nieobliczalny. Przebaczyła mu, pewna, że gdy się wyśpi, przyjdzie do przekonania, iż podejrzenie jego było śmieszne i uczuje żal.
Rozebrała się zwolna i położyła, nie gasząc jeszcze światła. Dopiero po upływie godziny posłyszała kroki Arnolda i udała, że śpi.
Do samego południa dnia następnego nie zawarli ze sobą zgody. Ema miała dużo roboty z doprowadzeniem do ładu domu po wczorajszej rujnacji. Przytem wybuchł hałaśliwy spór pomiędzy służącemi o złotą dwudziestokoronówkę, którą nieznajomy zostawił na umywalni w pokoju gościnnym. Stara Anna, żywiąca dotąd odnośnie do osoby nieznajomego silne podejrzenie, węsząca wszędzie piekielne odory, nie chciała przyjąć swej części złota, natomiast pod żadnym warunkiem nie chciała również przyznać Abelonie ni jednego oera ponad trzecią część udziału w zyskach, jaka się jej należała po sprawiedliwości. Pod wpływem onego zatargu, wściekłość kucharki przekroczyła znacznie granice codzienne, a biedna Ema musiała raz po raz biegnąć do kuchni i robić porządek.
Arnold został wezwany do chorego zarobnika, daleko w puszczy mieszkającego i mógł wrócić dopiero późno popołudniu. Ema pokończyła gospodarskie zajęcia i pokładła dzieci na sen poobiedni, uczuła się samotną i zaczęła z niecierpliwością wyczekiwać powrotu męża. Zazwyczaj w takiej porze robiła rachunki domowe, ale dziś nie czuła się na siłach wziąć się do tego. Po raz pierwszy od chwili ślubu zapanowało pomiędzy nimi tego rodzaju długotrwałe nieporozumienie. Arnold nie powiedział jej nawet rano: dzień dobry i pojechał bez pożegnania.
Usiadła wkońcu, jak to czyniła dawniej przy oknie pracowni, skąd widać było szereg słupów telegraficznych, ciągnący się aż hen daleko do wzgórz wrzosowych. Siedziała tak z pończochą, zarzuconą na ramię i wielkim koszem różnych wełnianych drobiazgów na kolanach i rzucała raz po raz w pustać stęsknione spojrzenia.
Dzień to był mglisty, na dworze tajało i ciężkie powietrze dawało się we znaki, bowiem wszyscy nawykli do rzeźwego powiewu od zachodu, łaszącego się niby kot przymilnie do ścian domu i pomiaukującego zcicha. Szemrały leniwo krople ciekące z dachu, zresztą nic nie przerywało głuchej ciszy.
Czasem przesuwała się ludzka postać, brocząca w śnieżystem błocie, ale Ema wbrew nawykowi nie badała kto to. Nawet kiedy pojawił się kroczący na krzywych nogach nauczyciel Soerensen, zamajaczyła jej sylwetka jego sennie jeno w świadomości i prześliznęło się przypuszczenie, że pewnie znowu coś przeciw nim przedsiębierze.
Rozmyślała nad tem co powie Arnoldowi, kiedy wróci i przeprosi ją. Nie zamierzała zgoła drożyć się ze sobą i robić mu scen. Podobał jej się nawet w roli Otella, z którą mu bardzo było do twarzy, to też postanowiła przebaczać mu zawsze męskie jego usterki. Ale chciała wziąć swego pana i władzę za ucho i udowodnić mu, że nie miał żadnego powodu podejrzewać jej o taki brak gustu, by wolała od mężczyzny jakim był Arnold, podstarzałego, łysawego muzykanta z policzkami wydętemi, niby trębacz archanielski. Wahała się, czy ma mu przypomnieć, jak to raz odesłał jej pierścionek zaręczynowy z powodu, że przetańczyła na balu studenckim dwa tańce z kim innym, oraz przyjęła porcję lodów. Często sam wspominał o tem, będąc już w Soenderbalu i oburzał się na własną głupotę.
Ema rozmyślała potrochu i o owym dziwnym gościu bezimiennym. Siedząc przy oknie, roztrząsała możliwości dostania się co prędzej do pastorstwa celem wybadania kim był naprawdę. Z trudem przyszło jej wyobrazić sobie, że oto w tej chwili istnieje jeszcze i to niedaleko, że może lada chwila zjawić się we drzwiach. To, co przeżyła zeszłej nocy, wydawało jej się snem jedynie i w tej formie rozmyślała o tych rzeczach. Sprawiało jej to przyjemność, a nawet czuła pewnego rodzaju niezadowolenie na myśl, że chodzi realny i żywy po plebanji w tej chwili i wyprawia dalej swe błazeństwa ku uciesze innej publiki, że może nawet w swój chytry, nieuchwytny sposób udaje, iż kocha się w pastorowej.
Arnold wrócił późno, tak że dzieci dawno zbudziły się z poobiedniej drzemki. Cała gromadka znajdowała się z matką w salonie i oglądano obrazki.
Serce zaczęło jej bić gwałtownie, gdy posłyszała jego kroki. Odpowiadała z roztargnieniem chłopcom, nadsłuchiwała i wydało jej się odrazu, że wraca w zgodliwszym nastroju.
Wszedłszy do pokoju, powiedział: dobry wieczór i poprosił, coprawda nieco oschle, o obiad. Rozważała przez moment, czy ma iść z nim do jadalni, ale potem, nie ruszając się z miejsca, poleciła starszemu synowi, by wydał polecenie kucharce. Jego obowiązkiem było uczynić pierwszy krok.
Po spożyciu obiadu Arnold wrócił do salonu najwyraźniej z zamiarem uczynienia zgody. Zrazu dzieci stanowić musiały pomost. Gładził im włosy, pytał co przedstawiają obrazki, jak spędziły przedpołudnie. Ema wmieszała się do rozmowy kilku obojętnemu zdaniami. Posłyszawszy jej głos cichy i niepewny, uczuł, że znika osad goryczy w duszy jego, a gdy po chwili dzieci udały się na podwieczorek i zostali sami, zbliżył się, objął ją za szyję i powiedział:
— Zapomnijmy o tem głupstwie, Emo!
Miast odpowiedzi zwróciła nań oczy uperlone łzami i drżące usta. Usta jej przybrały wyraz taki, jaki ma dziecko na moment przed wybuchem płaczu.
— No... no... tylko niepłacz! — mówił łagodnie i sprawił wkońcu, że uśmiech zjawił się w jej oczach.
Nie wspomniano ni słowem o wypadkach zeszłej nocy. Coprawda nie starczyło na to czasu, bo zaledwo Arnold wypił kawę, zajechały pod dom nowe sanki.
Ema towarzyszyła mu do sieni, czego nie czyniła zazwyczaj, i z wielką pieczołowitością pilnowała, by się ciepło ubrał. Kiedy się spodziewała wieczór, że wróci, odprawiła służebne i gdy posłyszała dzwonki, wziąwszy latarkę, wyszła przed dom, by go własnoręcznie wyłuskać z rozlicznych okryć.
Mimo wszystko wąż kusiciel wśliznął się do małego raju i Arnold wracający dnia następnego o zmroku od pacjenta we wsi, posłyszał z wielkiem zdumieniem dźwięki fortepianu dolatujące z bawialni. Sercu mu zatętniło w piersiach, zagryzł wargi... Czyż to możliwe... czyż on wrócił...?
Stąpając cicho na palcach, udał się do pracowni i zaczął nadsłuchiwać. Drzwi do salonu były zamknięte, ale poznał po niepewnem, wahającem uderzeniu i omyłkach, że grała Ema. Opanowany podejrzeniem, wytęży! słuch i po chwili, mimo trudności pochwycenia związku niedołężnie oddanych akordów, przekonał się, że była to jedna z owych namiętnych piosnek francuskich, czy włoskich, śpiewanych przez nieznajomego.
Prędko otworzył drzwi i wkroczył do salonu. Nie zauważyła jego obecności i udało mu się przychwycić ją na uczynku bujania myślami po niewłaściwych sferach. Natychmiast przestała grać i wstając rzuciła nań z pod rzęs spojrzenie baczne i trwożne zarazem.
Nie rzekłszy słowa, poszedł do sypialni i przy odział się w szlafrok. Gdy wrócił, stała przy oknie i wyglądała na świat. Nie obracając się spytała, czy ma zaświecić lampę.
— Nie! — odparł, a po chwili rzekł: — To prawdziwa nowość, że zaczynasz grać! — Usiadł przy piecu i dodał: — Co grałaś?
— Nic, zwykłe ćwiczenia.
Zabolało ją, że musi kłamać. Stało się to po raz pierwszy. Niepodobieństwem jednak było dać mu pojęcie o uczuciach, jakich doznawała. Nie zrozumiałby nigdy.
Sama ich nie rozumiała.
Jakże mogła określić przyczynę swej zadumy, jakiem słowem nazwać owo polatywanie myśli wokół tajemniczych, niedozwolonych zjaw, ową dziedzicznie obciążającą każdego zaródź deprawacji, ferment, który sprawia, iż miłość kobiety zawsze perli się, słodka jest i świeża.
Milczenie Arnolda, podkreślone jeszcze rozgwarem dzieci, dolatującym z jadalni, niepokoiło ją. Każda minuta ciszy stawała się milą przestrzeni pomiędzy nią a resztą ludzi. Zapadali gdzieś, znikali w przepaściach zimna i zamrozu. Jednocześnie rozwierały się w niej samej otchłanie i patrzyła w bezdnie, kędy w niezbadanych zakątkach człowieczego serca żywię królestwo demonów.
Poszukała oczyma Arnolda i spostrzegła, że siedzi skulony w fotelu, z twarzą tak bladą, iż połyska w mroku.
Zdobyła się na odwagę, zbliżyła się doń i powiedziała, kładąc mu rękę na ramieniu:
— Arnoldzie...!
Nie dał jej skończyć. Chwycił ją za ramię i pchnął z tak brutalną siłą, że padła na ziemię.
— Ladacznico! — wycharczał głucho.
Klęczała na środku pokoju z rękami przy twarzy, zdumiona, wrąca gniewem, zawstydzona, a jednocześnie przejęta takiem uczuciem zmysłowej rozkoszy, że ponownie zadrżała ze strachu.
Po upływie długiej dopiero chwili była w możności wstać i odeszła do sypialni, ciągle zasłaniając twarz rękami.
W dwa dni potem jechał Arnold przez pustkowie, popędzany silnym, wschodnim wiatrem. Siedział wygodnie rozparty w bryczce, z głową i uszami otulonemi futrzanym kołnierzem. Widać było jeno brodę i dłonie odziane w grube wełniane rękawice o jednym palcu. Dnia tego nie było zgoła ciężkiej, drewnianej fajki, łączącej, niby krzywa rękojeść laski, usta z ręką. Tkwiła zapomniana, opuszczona w głębokiej kieszeni budy, a ustnik chwiał się z rezygnacją na wszystkie strony. Nie smakował mu nawet w tych dniach dym tytoniowy, którym nawykł pocieszać się w różnych przeciwnościach życia.
Już przez półtora dnia nie zamienił słowa z żoną. Z uwagi na dzieci i służbę siadali razem do stołu i porządek domowy nie zaznał żadnego szwanku. Po każdem jedzeniu udawali się jednak w milczeniu do siebie. Pierwszej nocy Ema leżała w łóżku płacząc, ale nie uczyniła żadnego kroku do zgody, jeno cichym głosem wołała męża.
Nie gniewał się on na nią już, odczuwał jeno politowanie. Miał dla niej wyrozumiałość, albowiem była kobietą, to znaczy istotą wyposażoną w anormalne odczuwanie, z czego wynikać musiały perturbacje logicznego myślenia. Nie był też pewny, czy nie uważa się za pokrzywdzoną, zawziętość ostatnich dni świadczyć mogła, świadczyła nawet o tem. Taką była zawsze, pamiętał, iż trwała nieraz w upornem wypieraniu się w sposób niewinny zgoła i przekonywujący, mimo, że miał mnóstwo dowodów w rękach.
Sam siebie jeno obwiniał o rozczarowanie, jakiego doznał. Powtarzał sobie ciągle, że nie był na włos mądrzejszy od tych wszystkich zazdrosnych mężów, znanych ze sceny i życia, z których drwił nieraz. Wytworzył sobie idealny pogląd na szczęście domowe i żonę, a ponadto przepoił ją samą tym poglądem. Teraz jednak rozwiał się nimb świetlany i przyszedł do przekonania, że na dnie duszy najniewinniejszej kobiety śpi żmija jadowita, snem zimowym. Zależy od zewnętrznych zgoła przypadków, czy się zbudzi i zacznie kąsać.
Wracał z oględzin zwłok biednego komornika z daleka, ze skraju pustaci. Zazwyczaj pozwalał sobie na drzemkę, przebywając ów rozłóg, na którym nie spotykało się nikogo. Dziś jednak nie mógł spać. Nie uczuwał również potrzeby liczenia słupów telegraficznych, ni dodawania w myśli dużych cyfr celem odpędzenia nudy, jak to było jego zwyczajem podczas długich godzin podróży. Życie ukazało mu teraz inne nieznane oblicze, a wraz z tem cała przyroda inną mu się wydała.
Rozległa pusta równia i ogromne, zasnute chmurami niebo pociągały myśl jego dzisiaj w sposób zgoła nowy. Jadąc tak wśród wichury, doznawał wrażeń jakichś dziwnych, czy dawnych, w sercu kłębiły się uczucia, a w głowie myśli głębokie i płodne we wnioski.
Zaczął się potrochu oswajać z swem osamotnieniem, które uważał za konieczne i definitywne. W pewnych momentach zdawało mu się nawet, chociaż nie chciał tego jeszcze przyznać otwarcie, że katastrofa szczęścia rodzinnego stała mu się ocaleniem. Znajdywał za to co najmniej pełne odszkodowanie w swym smętku myśli, jakim przejmuje rozważanie nieskończoności.
Przy tem wszystkiem, wspomnienie nieznajomego, było niby pal śmiertelny w jego ciele i ból ten nie dał mu długo zapominać o doznanej hańbie. Czuł, że nie odzyska spokoju, dopóki nie wyjedzie z tej okolicy. Nie mógł swemu tajemniczem u gościowi zarzucić nic konkretnego, ale uczucia, jakie dlań żywił, były tego rodzaju, że przy następnem spotkaniu musiałoby dojść do czegoś strasznego.
Wydostał się poza brzeżące pustać pagórki wrzosowe i ujrzał przed sobą w dolinie wieś. Jechał żwawym truchtem wprost do Soenderboel. Miał tuż przed sobą osadę zasypaną śniegiem, widział młyn, komin mleczarni parowej, oraz czerwony dach swego domu. Patrzył na to wszystko setki razy, a jednak dziś przedstawiało mu się zgoła inaczej. Nie szło ku niemu tchnienie pokoju i szczęścia od onej grupy domostw, raj zapadł się gdzieś w ziemię, a to, na co patrzył, było jeno mamem, ponurem, rozpaczliwem osiedlem człowieczem na równi, wiatrami smaganem. Była to rzeczywistość nędzna, niedołężny wysiłek ludzkiego bytowania na ziemi, ale ów smutek właśnie czynił rzeczywistość ową piękną, heroiczną i dostojną.
Przy pierwszem zaraz domostwie wsi, wózek doktora zatrzymany został przez wysokiego, siwowłosego wieśniaka, który chciał pomówić z lekarzem.
Był to ten sam Torwald Andersen, który, jak widziała Ema, przed kilku dniami wchodził z papierem w ręku do mieszkania nauczyciela. Doktor przeczuł zaraz, że zacznie mówić o podaniu.
Andersen stał po jego stronie, albowiem wdzięczny mu był za wyleczenie żony z ciężkiej choroby, przytem wadził się ciągle z nauczycielem Soerensenem o pewną sumę, którą z tytułu zaległej kary szkolnej miał przed 1atam i jeszcze zapłacić. Mimo to wahał się zawsze ile razy szło o to, by zająć wyraźne stanowisko za Arnoldem, a przeciw nauczycielowi w sąsiedzkich sporach, wynikających często w tych okolicach, gdzie lud jutlandzki ma specjalne upodobanie w pieniactwie. Nauczyciel pochodził z chłopów, był mu przeto bliższy. Chociaż nie podzielał ani wierzeń jego religijnych, ani przekonań politycznych, wraz z wielu innymi podziwiał jednak jego chytrość, pozwalającą pod pozorem przyjaźni domacywać się bolączek przeciwnika i grzebać w nich niemiłosiernie.
Arnold poznał z pierwszego wejrzenia, że wieśniak chce złożyć jakieś ważne oświadczenie i omal że nie roześmiał się z jego zakłopotania. Cała sprawa była mu teraz zupełnie obojętną.
Andersen zaczął od przeprosin za to, że go zatrzymuje, mimo iż ma gości w domu.
— Gości? — spytał Arnold żywo.
— Tak. Przed chwilą widziałem zamknięty pojazd pastora Joergensena, jadący przez wieś. Stoi teraz w gospodzie.
Arnold wyjął szybko chustkę do nosa i zaczął nią żywo manipulować przy twarzy celem ukrycia zmieszania. Kręcił się w bryczce, poprawił na siedzeniu, a wreszcie zanucił pod nosem jakąś melodję. Zmusił się słuchać przez kilka minut monotonnego, przerywanego gadania wieśniaka, z którego nie rozumiał ni słowa, potem zaś kazał woźnicy ruszać dalej.
Zastał rzeczywiście gości. Po salonie spacerował pastor, powiewając długiemi połami surduta, żona jego zaś siedziała za stołem w kapeluszu na głowie. Obrzucił ich oczyma, spojrzał także na siedzącą obok pastorowej Emę, nie widząc jej wcale, a potem posłał wzrok na poszukiwanie kogoś, kogo wcale nie było.
Od pierwszej chwili, gdy posłyszała kroki męża, zebrała Ema całą przytomność umysłu, by chwycić wyraz jego twarzy, gdy wejdzie. Z wnętrznym triumfem i uczuciem fizycznej pożądliwości zmysłowej zauważyła w spojrzeniu jego przebłysk zazdrości.
Pastor Joergensen stanął przed Arnoldem pochwycił oburącz klapy jego surduta, jakby zabierał się do tańca. Bez względu czy był u siebie, czy w domu obcym, pastor musiał koniecznie nieustannie spacerować, przyczem co moment dobywał zegarka i oświadczał, że musi niezwłocznie odjeżdżać. Mimo to nie można się go było pozbyć. Tłumaczył teraz Arnoldowi, że dwukrotnie już oświadczył Emie, iż wraz z żoną pragną by przybyli oboje następnej niedzieli na plebanję, gdzie zbierze się kilka osób z sąsiedztwa na obiad. Sami przywożą zaproszenie, ale jak. mówił muszą zaraz jechać, gdyż mają zamiar złożyć jedną jeszcze wizytę.
Arnold podziękował za zaproszenie w sposób, który mógł oznaczać zarazem przyjęcie i odmowę.
Podano wino i ciastka i rozmowa potoczyła się zwyczajną koleją, gdzie zdania martwieją w komunałach, grożąc co chwila nagłą śmiercią konwersacji. Pastor, zwracając się do Arnolda, użalał się na trapiący go reumatyzm w ramieniu, a pastorowa opowiadała Emie o swych służących. Żadne ni słowem nie wspomniało o pobycie przyjaciela.
Arnold milczał i wrzał gniewem. Stało się tedy to, czego obawiał się najbardziej. Nieznajomy rozpowiedział oczywiście jaka to hańba spadła nań i dom jego, a tylko przez delikatność pastorostwo nie wspominali o bytności gościa.
Nie wiedział teraz, gdzie podziać oczy, bał się spojrzeć na Emę. Gdyby byli sami, cisnąłby ją o ziemię. Krzyczało w nim: Oto dom twój znieważany jest i wydany na języki gawiedzi. Nazwisko twe splugawione zostało, a przyszłość zniweczona!
Dobrze! Niechże djabli biorą wszystko! Postanowił sam zacząć i dowiedzieć się całej prawdy.
Wymyślił fintę w celu skłonienia pastora, by powiedział coś o swym przyjacielu i, sprowadzając rozmowy na dany temat, nawiązał do reumatyzmu w ramieniu, który sobie pewnie przywiózł z onej wycieczki nocnej, wśród zawiei ostatniej nocy karnawału.
Ale pastor nie rozumiał o czem mówi. Nie wychylał się wcale z domu onej nocy śnieżnej.
Arnold uśmiechnął się, nie ukrywając już zgoła niedowierzania.
— Jakże to, księże pastorze? — spytał — Wiem doskonale, żeście państwo oboje ostatniej nocy zapustnej nie byli w domu.
— Ależ drogi doktorze! — zawołał pastor — Ameljo, zaświądczże, iż nie wychylaliśmy się wcale na świat boży!
— Nie... nie... — odparła — byliśmy w domu! Czyż nas ktoś widział gdzieindziej?
Arnold przez chwilę jeszcze wodził po obojgu niespokojnem spojrzeniem. Nie sposób było zaprzeczyć, iż zdumienie pastorstwa jest szczere. Mimowoli spojrzał na Emę.
Siedziała oparta o tylną poręcz krzesła i bębniła palcami po bocznej. Nie była zdumiona, tylko nieco może zamyślona. Na ustach jej igrało coś w rodzaju swawolnego uśmiechu, patrzyła przez okno w dal.
Arnold musiał teraz dać gościom wyjaśnienie. Opowiedział o wizycie nieznajomego, fałszywem powoływaniu się na przyjaźń z pastorem, wzbranianiu się podania nazwiska, a w końcu dał szczegółowy opis jego postaci i ubioru.
Pastorostwo wyglądali, jakby spadli z księżyca, sam zaś Joergensen miał minę nieco obrażonego.
— Drogi doktorze! — powiedział — Nie pojmuję doprawydy, jak mogłeś człowieka tego brać za mego przyjaciela!
Zmieszany Arnold tłumaczył się jak mógł. Przypomniał pastorowi, iż swego czasu opowiadał mu o pewnym przyjacielu młodości, który wypadł z powozu i potem zachowywał się nieco dziwacznie.
— Ach... biedny Marjusz... on nie żyje od kilku już lat! — powiedział pastor — Ten człowiek był oszustem, podłym oszustem! Jak żyję nie słyszałem nic podobnego!
Ema wzięła do rąk robotę szydełkową i pracowała pilnie, z pozoru nie słuchając wcale.
Udaje, pomyślał Arnold śledząc ją pilnie. Ten spokój, to obłuda! Znam ja ją! Chce odwrócić podejrzenie!
Pastor podrygiwał po pokoju i wołał podniecony:
— Haniebny oszust! Na miejscu pańskiem zwróciłbym się niezwłocznie do żandarmerji. Ten drab wart, by go chwycić za kołnierz i nauczyć moresu! Czy słyszał kto coś podobnego? Wie pan co doktorze, to musiał być jeden z owych natrętnych, niesumiennych agentów handlowych, jeden z owych rycerzy przemysłu, którzy zarzucają kraj próbkami, to jedna z owych szarańczy, od których roi się u nas w czasach ostatnich. Chciał pewnie zdobyć gratisową kolację i basta! Wierz mi pan, wygląd tego człowieka świadczy, że tak jest, jak mówię!
Arnold pochwycił tę myśl z wielką skwapliwością, by użyć jej jako jadowitej broni. Oświadczył, że od pierwszej zaraz chwili miał silne podejrzenie. Zrazu przedstawił mu się jako podupadły aktor, potem jako wędrowny śpiewak. Teraz widzi jednak, że zacny pastor ma rację. Był to niezawodnie jeden z owych agentów handlowych, którzy swą wnętrzną nicość pokrywają zręcznie zewnętrznym pokostem kultury i wywołują odrazę we wszystkich, naprawdę, wykształconych ludziach. Człowiek ten posiadał w samej rzeczy ów pozorny nalot taniej elegancji, jaki spotyka się pohotelach prowincjonalnych, albo kabaretach kopenhaskich.
Ema odczuła dlań prawdziwe politowanie, słysząc z jak wściekłą zapalczywością, starał się unicestwić swego domniemanego rywala. Sprawiało jej to z drugiej strony przyjemność. Krwiożercze słowa padały w jej duszę niby gorące krople miłości. Tylko dziwnie, nie zorjentował się Arnold. Agent handlowy... śpiewak wędrowny...! Miły Boże... wszakże dla niej nie miało żadnego znaczenia, czem się trudnił! Nie pragnęła wcale spotkać się z nim kiedykolwiek w życiu. Śmieszyło ją nawet, że mogła sobie sama w pierwszej chwili pomieszania czynić wyrzuty z powodu tego grubaska. Dla niej był i pozostanie nazawsze tym, za kogo się podał, będzie go uważała za księcia karnawału, który na chwilę, na noc jedną otworzył jej wrota czarownej krainy baśni i uwieńczył ją królewską koroną.
Pastor Joergensen po raz dziesiąty sięgnął po zegarek i zawołał:
— Amaljo! Musimy natychmiast jechać.
W tej samej chwili padł z zegarkiem w ręku w fotel, bo przyszło mu na myśl coś, co koniecznie musiał opowiedzieć. Z czasu młodości słyszał od rodziców, że zupełnie podobne zdarzenie miało miejsce w domu pewnego leśniczego w górnej Jutlandji. Pewien nieznany człowiek wcisnął się pod fałszywym pozorem do rodziny i przez kilka dni zażywał wszelakich rozkoszy.
— Niestety zdarzenie tamto miało dużo tragiczniejszy przebieg! — dodał, wstając — O ile pamiętam, zakończyło się straszną katastrofą rodzinną.
Zdaje mi się, że leśniczy zastrzelił się z rozpaczy.
Arnold znowu nie wiedział co począć z oczami i podczas gdy pastor opowiadał, siedział nieruchomy, zdjęty wielkiem współczuciem dla samego siebie. Ema przeczuła zaraz, że myśli jego są smutne, ponure i odczuła w sercu gwałtowną, serdeczną radość. Doznała takiego pożądania, by być z nim teraz sam na sam, że od bicia serca bolały ją piersi. Ach, czemuż ci straszni ludzie siedzą tak długo, myślała. Postanowiła, że gdy jeno odjadą, pójdzie doń, obejmie rękami i przyciśnie tak mocno, że nie będzie w stanie obronić się pocałunkom. Nie puści go zanim nie cofnie wszystkich tych szkaradnych słów, nie wyzbędzie się strasznych myśli i nie zrozumie, że nie kochała go nigdy bardziej, goręcej z większą wdzięcznością, niż właśnie w onych dniach ostatnich.
Ale pastorostwo siedzieli jeszcze przez dobre pół godziny, a gdy się nareszcie wynieśli, wpadły z jadalnego pokoju dzieci, za nimi zaś przydreptała stara Anna, mrucząc niby czarownica albowiem musiała czekać z podawaniem obiadu. To też przepadł z kretesem nastrój i minęła chwila odpowiednia. Zaraz po jedzeniu udał się Arnold do pracowni, a Ema patrzyła na zamykające się za nim drzwi z żalem, w poczuciu bezsiły.
Gdy wieczorem dzieci poszły spać i w domu nastała cisza, usłyszał Arnold ze swego pokoju, że siadła do fortepianu i gra. Zpoczątku przegrała zcicha kilka gam i ćwiczeń, potem zaś nagle, jakby pod wpływem śmiałego postanowienia, zaczęła tę samą piosenkę, przy której ją zaskoczył w chwili, kiedy starała się odtworzyć ją ze słuchu.
Cóż to miało znaczyć! To ustawiczne zuchwalstwo i opór wprawiło go w niepokój, doznał nawet uczucia strachu.
To, co lewe, w prawą dąży stronę...
To, co czarne, białem być się sili...
Krok koniecznie chce być równym mili...
Cisza coraz to rozgłośniej huczy...
Stać! Porządku błazen was nauczy!
Ha, ha, ha!
Światu błazna trza!
Więc pędzę, więc biegnę co tchu,
Siedział zatopiony w myślach, z brodą opartą na pięściach, a ona grała dalej. Wyglądało to na wabika. Zwolna na pokrytą włosami twarz jego wypełznął uśmiech. Był blady i smutny, ale nie znikał. Przyszło mu do głowy, że chociaż biedny był, teraz nie pragnie powrotu do dawnych, urojonych bogactw. Nie mniej kochał teraz Emę niż przedtem, może tylko w inny sposób. Wydało mu się, że w dniach ostatnich miłość jego stała się prawdziwszą i głębszą, a to dlatego, że poznał usterki ludzkie żony. Sam wszakże nie był od tego wolny. Mogła na swe usprawiedliwienie przytoczyć, że nie zawsze było łatwo z nim postępować. Był drażliwy, bezwzględny, ale... tak, czy owak jedno bez drugiego obejść się nie mogło. W tej nawet chwili potrzebowali się więcej niż kiedykolwiek dla wzajemnej pomocy, to też należało koniecznie przebaczyć sobie wzajem wszystko i żyć w jedności, inaczej całe życie mogło pójść w niwecz.
Wstał zwolna z zamiarem pójścia do niej. Chciał jej powiedzieć wszystko, co przemyślał i przecierpiał w ciągu tego krótkiego czasu, ale przystanął w progu ogarnięty zdumieniem. Było ciemno w pokoju, połyskały jeno świece przy fortepianie, a przy ich migotliwem blasku sylwetki Emy dziwnie przekształcone skakały po ścianach i podłodze. Pokój wydał się zaludniony cieniami.
Ema grała dalej, ale po drżeniu pleców poznał, że odczuła nerwami jego obecność. Wzruszyło go to. Przeszedł ostrożnie przez salon, stanął za nią i w milczeniu otoczył rękami jej głowę. Nie przerwała nagle, tylko przechyliła się wstecz i posłała mu promienne szczęściem spojrzenie.
— Nareszcie przyszedłeś! — powiedziała zcicha.
Ręce jej opadły z klawjatury. Przytuliła się doń ruchem wzruszonego dziecka, a z pod spuszczonych powiek popłynęły łzy radości.
Nauczycielowi Soerensenowi spłatał los wielkiego psikusa i doprowadził do szewskiej iście pasji. Przez całe lata, z chytrością godną lisa okrążał on ze wszystkich stron doktora Arnolda Hojera. Właśnie kiedy chciał wymierzyć stanowczy cios w jego autorytet miejscowy, używając do tego celu słynnego zatargu w sprawie odpływu szkolnego kanału do wspólnego rowu, właśnie wówczas Arnold oświadczył jemu samemu i jego spiskowcom z najuprzejmiejszym w świecie uśmiechem, że się zgadza. Trzeba było być nauczycielem Lawstem Soerensenem i zaliczać się do mocnego jutlandzkiego szczepu ludzi, by nie zmieszać się, nie uczuć wstydu i nie pęknąć ze złości.
— Drodzy panowie! — powiedział doktor do dwu wysłańców, którzy nazajutrz po wizycie pastora zjawili się u niego, by mu zakomunikować uchwałę większości rady — Drodzy panowie! Nie mówmy już o tej bagatelce. Poddaję się naturalnie woli większości obywateli. Dajmy temu spokój!
Posunął swą uprzejmość tak daleko, że zaprosił wysłańców na kawę i uczęstował cygarami. Pani Ema nalała im własną ręką filiżanki i dała potem pomarańcz i fig dla dzieci.
Lawst Soerensen zdołał stąd jednak wysnuć wniosek, że jest to podstęp, a zarazem obrócił całą rzecz na chwałę własną i chwałę chłopską.
— Tak... tak zawsze tak mówiłem. Tacy to są ludzie wielkomiejscy! Nigdy nie można się połapać w ich uczuciach i kaprysach! To też, chociaż żal mi ich bardzo, musimy czuwać i nie spuszczać ich z oka.
Wyrok ten uzyskał potwierdzenie, bardzo korzystne dla jego misji partyjnej i światopoglądu przez najrozmaitsze pogłoski, jakie zaczęły krążyć. Dotyczyły one wewnętrznych dziejów doktorskiego domu. Dowiedziano się o dziwnym uroczystym obchodzie w noc karnawałową. Od tego czasu widywali przechodzący późną nocą ludzie światło w oknach i słyszeli muzykę, jakby codziennie przyjmowano gości. Dowiedziano się też od służących, że doktor i doktorowa wycałowują się od rana do wieczora i, nie mówiąc do siebie, pieszczą się i oczkują ze sobą niby para nowożeńców.
Ciekawość podniecona została jeszcze bardziej wieścią o nieproszonym gościu i jego zachowaniu się. Ponieważ doktorstwo nie uczynili żadnego kroku celu schwytania oszusta, przeto rozpoczęto śledztwo na własną rękę z tem większą usilnością i zapałem.
W gospodzie nie znał nikt ani koni, ani woźnicy. Woźnica, niski, smagły, czarnowłosy chłopak nie mówił nic, siedział tylko, uśmiechał się i gryzł orzechy zębami wielkiemi, jak u małpy. Nie sposób było dowiedzieć się niczego w mieście, ani w pobliskich wsiach. Takich sanek, jak te, które opisywano, nie widział nikt zgoła. Rozpłynęły się w powietrzu, rzec można i znikły bez śladu.
Obok tych rzeczy niejasnych, stało się całkiem jasne, że wielka zmiana zaszła w stosunkach domowych doktorstwa, ale nie na ich korzyść. Sami nawet pastorostwo zaczęli się wycofywać od chwili, kiedy doktorowa ukazała się na plebanji w silnie dekoltowanej sukni, a przy tej sposobności okazywała nowemu zarządcy apteki stanowczo więcej względów, niż się to mogło podobać i niż się to podobało mężowi.
— Nie mogę się wyznać na tych ludziach! — mówił zatroskany pastor Joergensen — Zdaje się, jakby nagle wszystkie dobre duchy uciekły ze spokojnego dawniej i zacisznego domu doktora. Nie ulega wątpliwości, doktorstwo nie są szczęśliwi ze sobą.
To ostatnie spostrzeżenie było poniekąd słuszne.
Przepadły gdzieś owe tłuściutkie, dobroduszne elfy, których obecność umilała dotąd pobyt każdemu w ich domu. Panowały tam teraz erosy i fauny, a niespokojna ich świta duchów i zjaw panoszyła się z każdym dniem butniej, niwecząc pokój.
Często Ema nuciła piosenkę, była wesoła, zajmowała się dziećmi, albo wyglądała oknem czy Arnold nie wraca. Nagle opanowywało ją zniechęcenie, lub omdlewała nawet niemal, tracąc ochotę do wszystkiego i obojętniejąc na wszystko. Innym razem, za najdrobniejszą przeciwnością wybuchała łzami. Nie mogła spać gdy Arnolda zabrano w nocy do chorego. Drżała od zwidywań różnych i dręczyła się wyrzutami sumienia. Strach uczynił ją przesądną. Zapalała lampkę nocną i siadała na łóżku, oplatając ramionami zgięte kolana. Każdy szelest stawał jej się tajną wieścią ze świata duchów. Czasem wstawała i dobywała Biblję, od czasu konfirmacji trzymaną w szufladzie. Czasem też składała ręce i szukała ukojenia w długiej, żarliwej modlitwie.
Podczas tego powozik Arnolda chlupotał po kałużach stopniałego śniegu, lub toczył się ze zgrzytem kół pod sklepieniem gwiazd mrugających w mroźną noc. I on sypiać nie mógł. Ze smutnym uśmiechem na ustach myślał o niej serdecznie i wszystko przebaczał. Działo się teraz, jak w pierwszych dniach miłości. Choćby się rozstali z goryczą i niechęcią, zaczynali niezwłocznie tęsknić do siebie i pożądać się wzajem. Arnold miał czasem wprost fizyczne odczucie, że towarzyszą mu myśli, pocałunki i łzy Emy. Gdy jednak siedzieli obok siebie w domu, to często czuli oboje, iż dzielą ich setki mil. Nie zdarzyło się już teraz nigdy, jak przedtem, gdy siedząc o zmroku w pracowni wybuchali śmiechem, przekonawszy się, że myślą o jednem i tem samem.
Myśli jej kroczyły teraz odrębnemi drogami, własną ścieżką, której nie znał, przemieniały się w sny, których zagadki rozwiązać nie był w stanie. Nie był jej nawet pewny w momencie oddania miłosnego, w upojeniu rozkoszy. Ale jakże uroczo zmartwioną bywała, gdy nieuniknione rozczarowanie i przygnębienie, którego powodów nie znała, wyrwały go z jej objęć. Jak czule dziękowała mu za każdą radość, którą jej sprawiał. Jak wzruszającym był jej strach przed samotnością, który ją dręczył czasu nocnego oczekiwania powrotu.
Czegóż się mógł jeszcze domagać? Czyż warto było wzdychać za utraconym rajem szczęsnego, spokojnego posiadania? Wszakże nie był poszkodowany. To też zadowolnił się swą pozbawioną spokoju miłością, swem smutnem szczęściem. Wdzięczny był również za owe godziny samotności, które mu los dał za towarzyszki, ukazując głębię marzenia o nieskończoności, skrytą poza wieczyście pełnemi nadziei gwiazdami.
Po pewnym czasie uspokoiły się ich dusze.
Otoczył ich wir codziennych, niezbędnych drobnostek, a strumień życia spłynął w dawne koryto. Ale chociaż zacieśnił się na nowo widnokrąg obojga, widać było po nich długo jeszcze, że baśń zagościła, w ich domu, a ludzie nieswojo się u nich czuli. Pastor Joergensen określił to dość trafnie, mówiąc, że ma się wrażenie nieustannego przeciągu, że zdaje się, jakby drzwi i okna były na przestrzał pootwierane.
W istocie, niepokój i nieukojność dziwna znamionowała ciągle wszystkie ich czyny i myśli. Czasem też chwytał ich w objęcia atak marzycielstwa, zdarzało się i to w pewnych odstępach czasu, niby napad szału, niby konieczny katar w jesieni, lub dreszcze w porze upałów.
Częściej jeszcze niż sądził Arnold, nie mówiąc już o ludziach postronnych, zbaczały myśli Emy na manowce i szybowały chyłkiem w kraj baśni. Nawet wówczas, kiedy wiek osrebrzył jej już włosy, nieraz stawała samotna przy oknie, zapamiętywała się, z oczu jej znikał świat i martwiała, spoglądając w zachodzące słońce, lub wielkie, zwiastujące burzę chmury, podobne mgławicom przestrzennym, z których powstają światy, nieuchwytne olbrzymy, będące wiernym obrazem wieczystego nieukoju wieczności.
Kilku chłopów czekało na pociąg, mający nadejść za godzinę. Siedzieli na jednej z ławek poczekalni, małej wiejskiej stacyjki kolejowej we wschodniej Jutlandji. Zapadał zwolna mrok jesienny. Dym z fajek snuł się długiemi smugami przez wilgotne, zimne powietrze, tworząc chmurę tuż pod naftową lampą, zawieszoną u powały. Siedzieli i rozmawiali o człowieku, leżącym na śmiertelnej pościeli, o właścicielu dóbr Engelstofcie, pierwszej osobistości w okolicy, panu na Sofiehoej, posiadaczu sporej paczki papierów wartościowych, przynoszących znaczne procenty.
Człowiek ten i jego sprawy domowe było to niewyczerpane źródło plotek dla całej okolicy. Rozwiódł się z żoną po ośmnastu latach małżeństwa i pojął młodą, śliczną mieszczankę z okolicy, siostrę dyrektora szkoły realnej.
Z tego to powodu wielu wydało wyrok potępienia na Engelstofta. Ale obok oficjalnego zgorszenia, zmiana ta wywołała zadowolenie wszystkich. Pierwszej pani Engelstoft nie lubiano wcale, a większość była nawet zdania, iż jest potworem, to też zachodzono w głowę jak mógł ją uczynić swą żoną młody, wesoły, hulaszczy ziemianin. Była coprawda bardzo piękna. Niezbyt wysokiego wzrostu, o popielatych włosach, posiadała kształty bardzo estetyczne. Miała też i inne zalety, o to głównie zapobiegliwości i energji jej zawdzięczać należało, iż zarówno Sofiehoej, jak i inne posiadłości, którem i Engelstoft sam i ojciec jego zarządzali bardzo niedbale, doszły do wielkiego rozkwitu. Przytem jednak raziło ludzi, iż była podejrzliwa, swarliwa, skąpa i żądała rachunku z każdego oera wydanego na utrzymanie domu.
Po ojcu wywodziła się z rodziny bogatych ziemian, ale matka jej była córką chłopa, zamożnego kmiecia i handlarza końmi z okolicy Randersu. Nie kryła tego przed nikim, przeciwnie chlubiła się matką i jej rodziną, natomiast nie wspominała przed obcymi ojca swego, łowczego van Dekena, który z szlachecką werwą przehulał majątek handlarza końmi, tak, że po jego śmierci żona z nieletnią córką znalazły się bez środków.
Engelstoft poznał swą przyszłą małżonkę w roli guwernantki u pewnego ziemianina, siedzącej na szarym końcu stołu, pośród dzieci.
Mimo niesłychanej karjery, jaką zrobiła biedna nauczycielka, zostawszy panią na Sofiehoej, stawała się z roku na rok bardziej skryta i nieprzychylna ludziom. Przezwano ją „ropuchą“. Nieustannie skłaniała do procesów i skarg sądowych swego wesołego, miłującego spokój męża, tak, że ciągle miał spory, czy to n. p. z władzami o naprawę drogi, czy z którymś z sąsiadów, o granicę. Ile razy uczuła podejrzenie, że ktoś zamyśla ją poszkodować, rzucała wszystko na szalę, nie chcąc słuchać propozycyj ugodowych.
Ciężką miał sprawę Engelstoft, zanim mu się udało dostać rozwód i wszyscy zachodzili w głowę jak mógł się zdobyć na tyle odwagi. Podczas pertraktacyj rozwodowych, w pałacu bywał codziennie doradca prawny Engelstofta, adwokat Sandberg, a opowiadano sobie, że małżonkowie zabarykadowali się, każde w osobnem skrzydle i rozmawiali jeno przy świadkach. Szesnastoletnią córkę Esterę, trzymała matka niby zakładniczkę, zamkniętą na klucz w pokoju.
Po długich sporach ułożono, że Sofiehoej pozostanie przy Engelstofcie, zaś rozwódka obejmie imieniem córki, Agersoagaard, posiadłość dużo większą co do obszaru, ale położoną w zapadłym kącie Vendsysselu, źle zagospodarowaną, posiadającą rozległe, nieuprawne pustacie i torfowiska. Zgodziła się na to, bo odpowiadało jej właśnie owo osamotnienie i konieczność twardej pracy. Prócz tego otrzymała dla siebie osobiście pięćdziesiąt tysięcy koron gotówką.
Pewnego dnia popołudniu, podpisano wobec urzędnika kontrakt rozwodowy, a tegoż wieczora była pani Engelstoft wyjechała z Sofiehoej, zabierając córkę, której nie pozwoliła nawet pożegnać się z ojcem. Opowiadano, że kiedy biedne zastraszone dziecko chciało dać znak pożegnalny chustką ojcu, który wołał ją z okna, wypatrując w ciemnościach, matka wyrwała jej ową chustkę z ręki, w chwili kiedy powóz ruszał.
W parę tygodni potem Engelstoft ogłosił swe zaślubiny z młodą dziewczyną, której cygańska piękność oczarowała go. Ona sama i brat jej, dyrektor szkoły, chcieli jak najprędzej dostać się na Sofiehoej i zacząć życie wystawne, przeto nie dali Engelstoftowi ochłonąć z troski o córkę i odpocząć po ciężkich przejściach.
Niestety, nieszczęście zagnieździło się w pałacu. W pół roku po ślubie młoda kobieta zaziębiła się, wracając z balu podczas świąt Bożego Narodzenia, dostała zapalenia płuc i umarła.
Podczas jej pogrzebu przepowiadano, że Engelstoft rychło pójdzie za nią. Postarzał się nagle. Od młodości miał zarodek choroby sercowej, teraz defekt ten rozwinął się i podcinał jego siły żywotne.
— Tak jest, jak ci mówię, Per! — powiedział jeden z chłopów siedzących na ławie w poczekalni kolejowej i ćmiących fajki — Nie pożyje dłużej nad tydzień. Już po nim. Tak powiedział lekarz.
— Miły Boże! — zawołał drugi chłop, starzec o skupionym wyrazie twarzy — Że też to poszło tak szybko!
— To straszne... straszne... — rzekł pierwszy — Przyznać trzeba, że Engelstoft był przez całe życie człek co się zowie... no i uczynny dla biedaków... o ile mu pozwalała żona, rozumie się...
— Miły Boże! — powtórzył starzec — Że też to poszło tak szybko.
— Hm...prawda... — zauważył inny — Engelstoft to człek młody jeszcze. Ileżbo ma... hm... o ile się zdaje niespełna piędziesiąt l t... prawda? Ale nie same lata się liczy. Trzeba zważyć wszystko. Troski gryzą kostki... stara to prawda! A Engelstoft miła brzemię do niesienia, ciężar co się zowie. Ileż się natrapił biedaczysko z „ropuchą“ zanim się jej pozbył. Huu! Posiwiała mu przez nią niejedna garść włosów!
— Prawda! To istna czarownica... ani słowa!
— Hm... Trzebaż dopiero prawdziwego nieszczęścia, by mu zmarła żona akurat, kiedy odzyskał spokój i był szczęśliwy. Musiało go to porządnie zaboleć.
— Trudno, Mads, taka była wola boża!
— Naturalnie, naturalnie! To prawe słowo, Per. Ale z tem wszystkiem śliczna to była dziewczyna! Pamiętam... będzie temu z rok — wracam z limskiego bagna z furą torfu. Nagle patrzę, jadą se od wschodniego jaru. Akurat walą na mnie na dwu czerwoniastych kasztanach. Dzień dobry, Mads! krzyknął, mi Engelstoft wesoło, śmigając trzciną po powietrzu. A ona uśmiechnęła się potrochu, pokazała ząbki i ustąpiła mi z drogi. Policzki miała trochę zarumienione, musieli się pewnie wycałować w lesie.
Śliczny to był widok, jak mi Bóg miły!
— Tak...tak — ale cóż z tego! — W życiu nie widziałem tak wesołych oczu, jak u tej bestyjki. A jaka była foremna. Któżby pomyślał, że w kilka miesięcy potem położą ją trzy łokcie pod ziemią, samą, gdzie się będzie nudziła biedaczka.
— Tak być widać miało, Mads...
— Ani słowa, ani słowa... A jaki miała pogrzeb! Miły Boże, pewnie i sam Engelstoft lepszego nie doczeka.
— Dobry wieczór! — zabrzmiał w tej chwili głos z drugiego końca sali.
Był to posługacz kolejowy. Wyszedł z biura z zapaloną latarnią w ręku.
— Dobry wieczór! — odparł stary chłop po chwili.
— Dobry wieczór! — dodał drugi mężczyzna o grubym karku i rudawym, sięgającym aż za uszy zaroście — Siedzimy se tu i gwarzymy o Engelstofcie.
Posługacz podkręcił wiszącą u pułapu lampę na znak, że pociąg niedługo nadejdzie.
— Powiadają, że źle z nim! — powiedział.
— Pociągnie najwyżej tydzień! Tak mówił lekarz.
— Dobrze go musiała wziąć ta dziewczyna, że teraz dobija ostatkami.
— Tak powiadają. Pokazał zresztą jak ją miłuje, wykupując się od ropuchy. Pomyśleć tylko, Agersaegaard i pół sta tysięcy w gotowiźnie, to ładna sumka za żonę... prawda? Młody Kresten Baele, co wrócił niedawno z seminarjum, wyrachował, że gdyby druga była zmarła i gdyby żyli ze sobą dwadzieścia łat, to, licząc z procentami rozumie się, wynosiłoby to za każdy boży dzień dziewiędziesiąt trzy korony. Ładny zarobek, ani słowa!
— I co za to dostał? — zauważył inny.
— Prawda, prawda, Per, ale widzisz tacy ludzie, jak on dostają bzika, kiedy idzie o dziewczynę. Wyrzucają złoto przez okno... rozumiesz?
— Czytaliście co dziś piszą gazety? — spytał posługacz.
— No cóż takiego? — spytali chórem, wyjmując z ust cybuszki.
— Engelstoft darował Sofiehoej! Jest to pośmiertny legat... Tak się nazywa!
— Komuż?
— Po jego śmierci mają tam założyć przytułek dla samotnych, chorowitych kobiet. Tak stoi w gazecie.
— To niepodobne do wiary! — rzekł stary chłop z powątpiewaniem — To niemożliwe!
— Czemu nie? — powiedział rudy i uderzył się dłonią po kolanie — To zupełnie wygląda na Engelstofta. Przez całe życie miał szeroką naturę i hojny był!
— Tak być musi, — ozwał się posługacz — bo zważcież tylko ten szczegół, że tam ta była Zofja i każda z przyjętych musi mieć na imię Zofja. Będzie to więc coś w rodzaju pamiątki.
— Ale cóż na to mówi prawo! — oponował starzec — Wszakże ma córkę!
— Miły Boże! — zawołał sąsiad — Ta dziewczyna dostanie dosyć darów boskich. Przypadnie jej Agersaegaard, a przytem dostanie od ojca i matki straszną kupę pieniędzy. Ropucha, ręczę wam, nie wyrzuca nigdy grosza. Powiadają, że nagromadziła całą górę złota. Podobno zorała więcej jak pięćdziesiąt włók pustki. To piekielnica...!
Zabrzmiały trzy uderzenia dzwonka. Posługacz odgryzł koniec zwitka tytoniu i wyszedł zwolna na peron.
Jednocześnie otwarto drzwi od strony gościńca, wpadła wichura, unosząc w górę proch i śmieci z podłogi, a lampa łypnęła wysoko w górę kopciem.
Wtoczył się żwawy krzywonogi człeczyna z ogromnym tobołem towarów na plecach i kosturem w ręku.
— To Wolle! — mruknęli do siebie chłopi — Udaje się widać znowu na wędrówkę.
— No, o czemże gwarzycie? — spytał przybyły, składając brzemię i siadając na ławie.
— Mówiliśmy o Engelstofcie!
— Można się było domyślić! Wyciągnie biedaczek niebawem kopyta! Ale wiecie najświeższą nowinę?
— To co stoi w dziennikach?
— Nie! Mam na myśli to, co stoi przed stacją pod podjazdem.
— Cóż to takiego?
— Nowy powóz Engelstofta, kupiony w zeszłym roku. Dopiero co zajechał. Wielka osobistość przybędzie dziś do Sofiehoej!
— Pewnie jakiś urzędnik...
— Nie... ktoś wyższy, Mads Iversen!
— Przecież nie nowy biskup? — spytał starzec z zaciekawieniem.
— Nie.. ktoś wyższy!
— Ej! Głupstwa pleciesz! Nie zechcesz chyba wmówić w nas, że przyjedzie sam król!
— Nie... ktoś jeszcze wyższy!
— Słuchajno Wolle, w jesieni nie urządzaj nam prima aprilisu. Gadaj, jeśli wiesz, kto ma przybyć do Sofiehoej?
— Prababka djabła we własnej osobie! Wiecie?
— Ropucha! — zawrzaśli wszyscy jednym głosem i podskoczyli na siedzeniu.
— Tak jest, nie inaczej! — rzekł Wolle — Przyjeżdża wraz z córką. Mówił mi furman Jens. Młody kapelan siedzi w powozie. Ma je zawieźć do pałacu. On teraz ma wszystko w swem ręku, jak mówią.
— Tak... tak... śmierć godzi najlepiej! — powiedział stary chłop, kiwając głową.
— I jest to nawet dobrze! — potwierdził inny — Strasznie pomyśleć, że zmarłby, nie uczyniwszy zgody z żoną. Nie sądziłem tylko, by ropucha miała tyle serca...!
Drzwi od strony gościńca otwarły się znowu, kurz i śmieci zatańczyły, lampa posłała ku powale większy jeszcze snop sadzy, a w poczekalni uczyniło się na chwilę ciemno.
Chłopi, siedzący na ławie, spostrzegli, że wszedł kapelan, przeto uchylili z szacunkiem kapeluszy i pozdrowili go. Oddał pozdrowienie, wyrzekł parę słów na temat pogody, a potem założył ręce na plecach i zaczął chodzić po sali.
— Pociąg zdaje się przyjdzie niedługo! — powiedział po chwili.
— Były sygnały, tedy pewnie nadejdzie! — odrzekli chórem, poczem wodzili za nim oczyma, a na ustach drżały im pytania.
Do tej pory nie miał wstępu do pałacu młody, zaledwo dwudziestodziewięcioletni kapelan, zastępujący pastora. Engelstoftowie mieli jednakie zapatrywanie na religję i kościół, tylko pani domu jawnie zerwała wszelkie stosunki, zaś on, ze względu na starego pastora, który go konfirmował, a także by nie budzić publicznego zgorszenia, pokazywał się w kościele parę razy w ciągu roku i zasiadał w kolatorskiej ławce, dlań zarezerwowanej.
Po śmierci żony, a zwłaszcza gdy sam zaniemógł ciężko, uczuł Engelstoft potrzebę pociechy religijnej. Łatwiej mu też było zwierzyć się nieznanemu, młodemu kapelanowi, który był mu jeno doradcą duchownym, nigdy zaś, jak miłujący uciechy tego świata stary pastor, towarzyszem biesiad i gry.
Kapelan doprowadził tedy do spotkania pożegnalnego z żoną. Napisał z jego upoważnienia list, w którym prosił, by przybyła wraz z córką, zanim śmierć dokona ostatecznego rozdziału. Nie było odpowiedzi i dziś dopiero nadeszła depesza: Przyjeżdżam wieczornym pociągiem.
Siedzący na ławie milczeli przez czas pewien, ale nagle rudobrody chłop, nie mogąc wytrzymać, spytał:
— Ktoś, widzę, przybędzie dziś do Sofiehoej!
Kapelan zatrzymał się, zamknął oczy, uśmiechnął się i rzekł:
— Tak jest! Spodziewam się!
— Podobno przybędzie pani Engelstoft!
— A więc już wiadome? Tak... ona!
— Nie przypuszczałem nigdy, by ta osoba miała tyle serca!
— Oczywiście! — rzekł kapelan — Nawykliśmy sądzić bardzo surowo bliźnich naszych, mimo, że Pan nasz Jezus Chrystus zgoła co innego nauczał!
Chłop spuścił oczy zawstydzony wielce, a kapelan udał się na peron, chcąc uniknąć dalszych pytań.
Wieść o przyjeździe ropuchy rozeszła się szybko i mnóstwo ludzi ruszyło ku stacji. Kłapiąc sabotami, szli gospodarze i parobcy z fajkami, z których wiatr porywał iskry, oraz dziewczęta w chustkach rozgadane, wesołe i dowcipkujące. Wyłonił się z ciemni pociąg, potem zajechał przed stację, a peron był w tej chwili zapchany ciekawymi, którzy wyciągali szyje i stawali na palcach, by zobaczyć przybyłą.
Konduktur pootwierał drzwi i wykrzyknął nazwę stacji. Z przedziału pierwszej klasy wysiadła kobieta w szarym płaszczu z futrzanym kołnierzem.
— To ona! Patrzcie! — przeleciało po tłumie.
Kto ją znał, spostrzegł odrazu, że postarzała się bardzo. Kędzierzawe, jasne włosy pobielały, a oczy podkrążone były ciemno i widniały pod niemi fałdy skóry. Ale głowę niosła, jak poprzód, wysoko i zachowała szybkie, zdecydowane ruchy.
Kapelan przystąpił i przedstawił się. Oddała pozdrowienie, nie podając mu ręki, a spostrzegłszy otaczający ją tłum, nasunęła trwożnym ruchem welon na twarz.
Kapelan zajrzał do przedziału, a zobaczywszy że pusty, spytał z przerażeniem:
— Panna Estera nie przybyła?
— Nie! — odrzekła krótko i zwróciła się zaraz do swej garderobianej, wysiadające] właśnie z pakunkami z innego wagonu, celem wydania poleceń.
— Panna Estera przybędzie tedy następnym pociągiem... nieprawdaż?
Udała, że nie słyszy, zebrała fałdy sukni, zwróciła się ku drzwiom poczekalni krokiem pewnym, szybkim, a tłum rozstąpił się przed nią instynktownie. Niektórzy mężczyźni uchylili nawet czapek.
Kapelan szedł za nią, a wielkie zmieszanie malowało się w jego dziecięcych oczach.
U podjazdu stacji czekało wielkie, kryte lando. Na koźle siedział wyprostowany, sztywny, opasły woźnica Jens. Spojrzał z przestrachem na swą dawną panią i oddał pokłon batem.
Nie pytając wcale jak się ma chory, pani Engelstoft zajęła miejsce na głównem siedzeniu w ten sposób, by kapelan nie mógł siąść obok niej, a widząc że garderobiana zamierza wejść na kozioł, rozkazała jej zejść i wsiąść do powozu. Miała widocznie zamiar przeszkodzenia poufnej rozmowie.
Niewiele słów zamieniono przez ciąg blisko dwugodzinnej podróży. Młody kapelan siedział wciśnięty w kąt pojazdu i nie wiedział co ma sądzić o całej sprawie. Z niepokojem wielkim dumał o rozczarowaniu czekającem Engelstofta z powodu niezjawienia się córki. Wspominał, z jak słodkim wyrazem twarzy, z jakiem rozradowaniem mówił mu chory o jej przyjeździe. W spojrzeniu jego była ogromna wdzięczność i szczęście. W ciągu długich, poufnych rozmów dowiedział się, jak bardzo bolał Engelstoft nad ową niedolą i hańbą, jaką przez rozwód ściągnął na córkę, natomiast nie czuł się niemal winnym swego postąpienia z żoną.
Kapelan nie znał Estery. Spotkał ją kilka razy jadącą konno z ojcem, wiedział jeno że ma jasne włosy, szafirowe, blade, jak niebo oczy i zapamiętał ją jako podlotka, napoły dziecko jeszcze. Ale mówiono w okolicy ciągle o niej i rozwodzono się nad srogiem postępowaniem matki. Ojciec rozpieszczał Esterę, natomiast matka wychowywała ją po męsku, hartując, zmuszając do rozmaitych sportów i przebywania wciąż na powietrzu, jakby chciała z niej koniecznie uczynić Amazonkę.
Jakie miała zamiary owa niezbadana kobieta jawiąc się sama? Kapelan spozierał na sztywną, opiętą w suknię, niby mundur, ponurą Torę i nie roił zgoła pomyślnych wróżb.
Szwagier właściciela dóbr Engelstofta, dyrektor szkoły realnej, siedział w tym właśnie samym czasie w sali bibljotecznej Sofiehoej i układał papiery. Zapalono co drugą świecę w wielkim żyrandolu, ozdobionym pryzmatami szklannemi, wiszącym u stropu, a ponadto rozstawiono po stołach lampy. Był to człowiek krętowłosy o wargach murzyńskich, mimo brzydoty podobny do zmarłej siostry swej, a co najmniej budzący przypomnienie południowego jej pochodzenia. Umiał on z biegiem czasu zawładnąć wszystkiem i stać się niezbędnym Engelstoftowi. Od czasu kiedy ten był w łóżku i nie mógł przyjmować interesentów, objął zarząd majątku. Codziennie, po godzinach szkolnych wyjeżdżał z pobliskiego miasta najlepszym powozem do Sofiehoej i tutaj, w bibljotece odbywał konferencje z rządcą i buchalterem, nie tając wcale, że jest teraz tutaj panem i że w przyszłości jego jeno wola będzie miarodajną.
Papiery, które właśnie starannie przeglądał, były to pożółkłe akta, dobyte z prastarego archiwum zamkowego. Dyrektor posiadał wykształcenie uniwersyteckie i nie obcą mu była ambicja naukowa. Doprowadził do porządku okryte pyłem wieków dokumenty, odwieczne listy, kontrakty kupna, załączniki dowodowe w rozlicznych procesach figurujące, oraz testamenty. Był z zawodu historykiem i w pewnych chwilach uważał się za zapoznaną przez prowincjonalnych błaznów wielkość.
Wrócił właśnie od jedzenia, nasycony i podniecony doskonałem winem. Nad głową jego, niby nimb, unosiło się kółko wonnego dymu, snujące się z hawańskiego cygara. Przed sobą miał zastawę z czarną kawą i kilka, flakonów z likierami do wyboru.
Nie wiedział, że ktoś ma przybyć do Sofiehoej, a tem mniej, kto ma być owym gościem. Właśnie przed jego przybyciem, szwagier przeszedł atak duszności i nie mógł go przyjąć, zaś kilka wtajemniczonych osób miało ścisły nakaz milczenia. Engelstoft sam chciał zawiadomić szwagra, co ma się stać.
Nic nie budziło jego podejrzeń, cisza zwykła panowała wokół, nie było żadnej bieganiny, a tylko wielki zegar w soli parterowej wybijał spiesznie kwadranse i wydzwaniał ustawicznie tęż samą melodję w tempie walca. Za moment rozlegały się tętniące rozgłośnie, powolne dźwięki zegara wieżowego. Poza onemi odgłosami szuścił jeno wiatr jesienny monotonnie w okrytych zeschłemi liśćmi konarach drzew parku.
Związał starannie pęk starych dokumentów i, rozparty we fotelu, mlasnął wydatnemi wargami puszczając w powietrze nowe kółko siwego dymu.
Dotychczasowe odkrycia posiadały już wartość naukową. Liczył na to, że gdy zdobędzie upragniony spokój i przestanie zajmować się szkołą, uporządkuje cały materjał, a wówczas postanowił wydać książkę pełną rycin i podobizn. Będzie to, jak sądził, małe arcydziełko, którego koszta pokryje oczywiście fundacja, jaką stać się miało niedługo Sofiehoej.
Małe, czarne, nieco pozłocone winem oczka jego widziały już książkę i ścigały pod powałą urocze obrazy sławy i uznania.
Cóż to będzie za książka? Nie będą mu już mogli wypominać owi poczciwcy uniwersyteccy, że jego badania historyczne nie są nowe, oryginalne i źródłowe. Dostaną pod nos źródła i to takie, że pękną z zazdrości. Jakaż galerja niezwykłych, interesujących typów przeszłości! Ożyły one, powstały z trumny tych, sczerniałych papierzysków. Dawni władykowie zamku żyli tu pośród borów i gór, odcięci pustaciami od świata, rządząc, niby udzielni książęta, jako faktyczni panowie mienia i życia poddanych. Cóż dziwnego, że pono straszyło po nocy w Sofiehoej, że po komnatach włóczyły się krwawe widziadła, a z piwnic dolatały jęki i skargi? Tutaj żył i królował mąż, zwany Ebbe Broel, który pewnego dnia rozpłatał własnoręcznie brzuch spokojnemu podróżnemu, bogatemu i znanemu obywatelowi Randersu, Nilsowi Paaske. Innym razem, wezwany przed oblicze Hardestingu, obwodowego sądu wyrokującego w sprawie sporu o prawa rybołóstwa w potoku, przepływającego przez jego terytorjum, kazał pochwycić wójta, zawlókł go do młyna w Estrup i, przyłożywszy mu sztych do gardła, zmusił do zgodzenia się na to, czego się domagał. Inny właściciel, upiwszy się pewnej nocy, przegrał cały swój majątek, a także w tej samej sali, w tym samym może fotelu, siadywała przed wiekami straszliwa Elsebe, która kazała wykopać z grobu kości swego wuja i rzucić je psom, uniesiona żądzą zemsty za to, że, wedle jej mniemania, oszukał ją w testamencie.
Zatopił się tak bardzo w swych historycznych marzeniach, że nie dosłyszał lekkiego pukania do drzwi. Ukazała się mamzel Andersen i spytała, czy każe zaprzęgać. Narówni z innymi wtajemniczonymi, niepokoiła się długą dzisiaj bytnością dyrektora i chciała przeszkodzić spotkaniu z panią Engelstoft, która miała przybyć niebawem.
— Czy już późno? — spytał wyciągając wielki, złoty chronometr, będący podarunkiem urodzinowym szwagra — Dobrze, dobrze, — dodał, — ale pojadę landem, powietrze dzisiaj nieszczególne!
Panna służąca skubała z zakłopotaniem fałdy bluzki, potem rzekła:
— Niema w domu landa, panie dyrektorze!
— Cóż to znaczy? Gdzież się podziało?
— Jens wziął je, i pojechał, zdaje mi się po doktora...
— Przecież po doktora wysyła się zawsze stary powóz. A zresztą był tu dziś popołudniu...
— Pan Engelstoft miał dziś tak silny atak, że...
Zamilkła. Nie mogła się zdobyć na kłamstwo i spuściła oczy.
— Ano to pojadę karetą! — zgodził się dyrektor, nie podejrzywając nic złego — Proszę spytać siostry Bodildy, czy mogę widzieć się ze szwagrem.
— Pielęgniarka poleciła mi zawiadomić pana dyrektora, że pan Engelstoft czeka...
— Dobrze, idę.
Zdjął bronzowy przycisk w kształcie psa z dużego pliku zeszytych arkuszy i zaczął je przewracać swemi tłustem i białemi, przypominającem i kiełbaski palcami. Był to spory dokument, a obok niego leżała żółta koperta.
Dokument ten, czyli testament, o którym już wspomniały dzienniki, był to akt darowizny Sofiehoej na rzecz powstać mającego przytułku dla opuszczonych kobiet. Oczy dyrektora prześliznęły się po stu czternastu ślicznie wykaligrafowanych paragrafach oraz kilkunastu aneksach, które w całości niemal sam ułożył. On to w istocie podsunął myśl takiej fundacji Engelstoftowi, on go skłonił do tego dobroczynnego dzieła, wystawiając mu obowiązki, jakie ciążą na bogatych w stosunku do nędzarzy. Chcąc nie chcąc, musiał użyć do pomocy młodego kapelana, który działał jak fanatyczne, a nieświadome narzędzie jego.
Na szczęście udało mu się obsunąć na bok naiwnego młodzieńca w okresie wprowadzania owej idei w czyn, tak że dokument zawierał postanowienie, iż on sam tylko i adwokat Sandberg, mają być dożywotnimi dyrektorami przytułku.
Urząd ten był wprawdzie honorowy, a przeto bezpłatny, ale w tekście dokumentu poukrywune były liczne drobne postanowienia, które musiały przynieść znaczne dochody w ciągu roku. Prócz tego dyrektor został wraz z adwokatem Sandbergiem generalnym egzekutorem testamentu i zarządcą masy spadkowej, co im również miało przynieść pokaźną sumkę. Dyrektor, po skrupulatnem obliczeniu wszystkiego, doszedł do przekonania, że przyszłość jego jest zabezpieczona, to też postanowił porzucić po śmierci szwagra zawód nauczycielski i oddać się niepodzielnie studjom historycznym.
Odłożył cygaro i wstał. Wziął testament, zbliżył się do drzwi, wiodących do pokoju chorego i zapukał zlekka.
Engelstoft siedział, napoły leżąc, oparty na poduszkach w ciężkiem, staroświeckiem łożu mahoniowem. Wysoko spiętrzone poduszki podtrzymywały jego głowę. Ponad łóżkiem zwisał zielony, jedwabny baldachim, a z boku stał parawan, przez który przenikało światło lampy. Z wyjątkiem tego półjasnego kąta, cała, ogromna, wysoka komnata tonęła w ciemku.
Drzwi do sąsiedniego pokoju były otwarte i dyrektor zobaczył pielęgniarkę, siedzącą przy stole i kładącą pasjans.
Zbliżył się na palcach, bo chory miał oczy zamknięte, jak gdyby spał.
— Jakże ci, drogi mój? — spytał przybyły.
— Źle ze mną! — szepnął Engelstoft — Przecież słyszyć jak mi gwiżdże w piersiach...
— Nie trać otuchy! Wyglądasz dziś naprawdę znacznie lepiej. Jakże spędziłeś noc?
Chory odwrócił głowę i nic nie odpowiedział.
— Cóżeśto przyniósł? — spytał po chwili na odgłos szelestu papierów w ręku szwagra.
— To testament! — odparł dyrektor — Jest już zupełnie gotowy, opatrzony podpisami, zalegalizowany i ostemplowany. Nie wiem gdzie go chcesz schować.
Najlepiejby było zdaje się zdeponować go u Sandberga.
— Nie! Włóż go do kasy, gdzie jest reszta papierów. Wiesz przecież, na środkowej półce. Klucze leżą na stoliku nocnym.
— I owszem, jak chcesz!
Dyrektor otwarł żelazne drzwi w ścianie, gdzie była zamurowana kasa.
Zamknąwszy, położył klucze z powrotem na dawne miejsce, stanął przy łóżku i spytał z współczuciem:
— Czyś bardzo znużony?
— Bardzo. Któraż to godzina?
— Dochodzi ósma... A prawda, czekasz na lejkarza...
— Na lekarza?
Engelstoft otworzył nagle swe zmętniałe już śmiertelnie oczy i spojrzał na szwagra z wielkim niepokojem. Zapomniał całkiem, że o niczem dotąd nie wie.
— Usiądź przy mnie trochę! — powiedział, wskazując fotel obok łóżka.
Ale w chwili, gdy miał mu powiedzieć co zaszło, zbrakło mu sił i odwagi. Czuł dobrze, że odczuje to boleśnie ze względu na nieboszczkę siostrę swoją. Natężenie z jakiem wyglądał przybycia córki, czyniło go też niezdolnym do wyjaśnień, po których musiałby dyskutować.
W tej chwili weszła pielęgniarka i zawiadomiła, że kareta czeka na dyrektora.
— Tak.. tak — zdecydował się nagle — Lepiej nie trudzić dziś naszego drogiego pacjenta. Zobaczymy się jutro! Daj Boże, by polepszenie stało się jeszcze wybitniejsze! — Czy pan nie spróbuje trochę spać? — spytała pielęgniarka, gdy wyszedł.
— Jest pan widocznie znużony, a niedługo przyjdzie pani i panienka.
— Tak — Któraż to?
— Właśnie bije ósma.
— Ruszają z przed dworca. Jens pojechał hendriksholmerami... prawda? Ano, prawda, nie zna się pani na tem... Cóżto za dziwny zapach? A...to jego cygaro... Proszę pani, siostro Bodildo, czy pani przekonała się osobiście, czy napalono w pokojach mojej... w pokojach pani? Nie trzeba palić za dużo... to nie zdrowo! Wie pani, córka moja zapomniała, wyjeżdżając niebieskich, jedwabnych pantofli swoich. Niech je położą przy jej łóżku. Wszystko ma być tak, jak w dniu odjazdu... Proszę koniecznie powiedzieć to mamzel Andeisen!
— Wszystko załatwię...
— Dziwne, że zapach ten tak mi może dokuczać. Byłem sam przecież namiętnym palaczem... Ach... wszystko się już widać kończy... tak... tak...
— Proszę nie mówić tyle! A może zabrać górną poduszkę? Będzie panu wygodniej...
— Dobrze, niech ją pani zabierze! Ale czemużto nie dała mi pani lekarstwa?
— Doktór powiedział, że lepiej nie zażywać wieczorem.
— Doktor... Doktor... on tyle gada! Niechby mi raczej trochę pomógł! Gdyby ludzie wiedzieli jak ciężko jest umierać, nie weseliliby się wcale w życiu.
Pielęgniarka zakrzątnęła się koło niego i, dawszy mu trochę ciepłego mleka, odeszła, chcąc by się uspokoił. Ale zanim doszła do swego pasjansa, zawołał jej.
— Proszę usiąść trochę przy mnie! — prosił ze strachem w głosie — Nie mogę spać mimo znużenia... A prawda. Gdyby kapelan chciał tu przyjść razem z paniami, proszę go bardzo przeprosić, ale nie mogę go dziś przyjąć. Zresztą, zdaje mi się, że mówiłem to już. Tracę pamięć... Mąci mi się w głowie...
Trochę wody, siostro... trochę wody...
Zaledwo wypił, zamknęły się znużone powieki jego. Po chwili zapadł w półsen odrętwienia.
Spał jeszcze, kiedy w godzinę potem w domu nastał niepokój z powodu powrotu powozu, a siostra Bodilda nie mogła się zdobyć na to, by go zbudzić. Sądziła, że jeszcze czas na to i chciała mu oszczędzić oczekiwania na przybycie żony i córki. Nagle przeraziła się, posłyszawszy głosy w bibljotece, drzwi otwarły się zcicha i weszła mamzel Andersen z dwuramiennym świecznikiem w ręku.
Odstąpiła na bok i z zakłopotaną miną rozwarła drzwi przed panią Engelstoft, która weszła w ubraniu podróżnem, w kapeluszu i rękawiczkach.
Panna Andersen wskazała jej skinieniem łóżko. Spojrzała lękliwie w tym kierunku i drgnęła calem ciałem na widok bladej głowy, spoczywającej na poduszkach.
— Pan Engelstoft śpi! — powiedziała siostra Bodilda i zarumieniła się zmieszana.
Pani Engestoft skinęła głową, a gdy siostra oddaliła się, rozejrzała się, celem przekonania się, że drzwi zostały dobrze zamknięte.
Pobieżnie jeno dotąd myślała o tem, w jakim stanie zastanie męża. Całkiem inne zaprzątały ją sprawy podczas wyjazdu nocą z Agersoagaardu i całodziennej podróży. Dopiero znalazłszy się w dawnym domu swoim, odczuła na widok pobladłych twarzy służby nastrój zbliżającej się śmierci. Biło jej silnie serce, gdy wchodziła do pokoju chorego, który pozostał w jej pamięci przystrojony w blaski baśni szczęścia, albowiem tutaj była ich małżeńska komnata.
Zbliżyła się do łóżka, stanęła w nogach śpiącego i zamknęła oczy.
Czyliż to był on? Ta twarz woskowa, to wynędzniałe ciało... tyleż jeno zostało z człowieka znanego jako najpiękniejszy właściciel dóbr w kraju, którego jej tak zazdroszczono? Zaprawdę, sprawiedliwość przedwieczna dokonała sama zemsty Otwarła oczy i spojrzała na smętne resztki one/ złotej brody, falistej, miękkiej, niby puch jagnięcia co przyszło na świat. Z przestrachem patrzyła na sinawą już skórę i sterczące, trupie zęby. Czyliż z tych warg spijała pocałunki mącące jej zmysły?
Chory podniósł powieki i patrzył przez chwilę bezprzytomnie. Gdy sobie uświadomił kogo ma przed sobą, zamknął oczy. Musiał zebrać całą odwagę, by spojrzeć na tę, której taką uczynił krzywdę.
— Przybyłaś więc, Toro! — szepnął po chwili i z wysiłkiem podał jej dłoń — Dziękuję ci!
Namyślała się dość długo zanim przyjęła powitanie. Nie tak sobie przedstawiała to zaprawdę. Owładnęło nią wspomnienie szczęsnych chwil tutaj przeżytych i opuścił ją hart woli. Usiadła przy łóżku i zostawiła rękę w jego dłoni.
— Gdzie Estera? — spytał — Czemu nie przychodzi?
Milczała i przez chwile żałowała nawet, że nie zabrała córki. Chcąc mu oszczędzić bolesnego przejścia do jutra bodaj, zamierzała powiedzieć, że Estera przyjedzie później. Ale wspomniała, że taka odwłoka może być niebezpieczna. A gdyby nie przeżył nocy?
Zdecydowanym ruchem wysunęła rękę ze słabego uścisku i powiedziała:
— Estera została w domu!
— W domu?
Chory zerwał się nagle, usiadł, podparł się łokciami i wytrzeszczył oczy, drżąc i czekając na coś złego, co ma nastąpić.
— W domu... powiadasz?
— Tak. Gdzieżby indziej!
— Czemużto przybyłaś sama, Toro?
— Prosiłeś mnie o to. Przysłałeś wezwanie przez jednego z twych zaufanych. Sam chciałeś tego spotkania. Czego chcesz ode mnie?
Engelstoft padł z powrotem na poduszki, ręce spoczęły bezwładnie na kołdrze.
— Zawsześ ta sama... — wyjęknął.
— Sądziłeś, żem się zmieniła? Cóżbym miała za powód po temu?
— Masz więc odwagę, Toro, dręczyć umierającego? Czegóż chcesz ode mnie?
— Pojmiesz chyba, Nielsie, że nie przybyłam wyłącznie w swoim interesie do miejsca, gdzie przed siedmnastu laty miałam coś w rodzaju własnego domu. Nas już nic nie łączy. Sameś tego chciał. Zgodziłam się, ale żałowałam nieraz ze względu na Esterę.
— Tedy powiedz czemuś przybyła? Nie szło przecież ani o ciebie, ani o mnie...
— Tak... szło także o ciebie, Nielsie...
Zamilkła na chwilę, wygładziła suknię na kolanie i powiedziała:
— Przeczytałam wczoraj w dziennikach, że uczyniłeś podarek z majątku... czy to prawda? Nie pytam przez ciekawość. Mnie osobiście nic to nie obchodzi, ale muszę wiedzieć prawdę, jako matka Estery.
— Dam ci przeczytać mój testament. Przekonasz się tedy, że nietylko wyposażyłem przedtem hojnie Esterę, ale wyznaczyłem jej znaczną pensję dożywotnią opartą o Sofiehoej.
— Tedy samo Sofiehoej ma przejść w obce ręce, stać się fundacją... czy tak?
— Tak, Toro. Dotychczas nie zwracałem uwagi na chrześcijański obowiązek spłacania dziesięciny biednym i opuszczonym, chcę tedy po śmierci zło naprawić. Ale nie mogę długo mówić... czytaj sama... Znasz tę kasę, za łóżkiem. klucze leżą tutaj...
Znajdziesz akt darowizny na środkowej półce... — objaśniał, gdy otwarła kasę i dodał jeszcze — jest w żółtej kopercie...
Pani Engestoft podeszła z papierami do stojącej za parawanem lampy. Czytała pospiesznie, a pierś jej falowała i płonęły policzki. Nakoniec wybuchła szyderczym śmiechem.
— Byłam pewna... Tobie samemu, Niels, nie wpadłoby to nigdy do głowy. Ślepy pozna, czyja w tem ręka... Pan dyrektor Brandt otrzymuje upoważnienie... pan dyrektor Brandt wespół z panem obrońcą prawnym Sandbergiem decydują wyłącznie... Tak, tak — to jasne! Dziwię się tylko, że niema tu nazwiska kapelana...
Chory podniósł się ponownie na łokciach.
— Nie zmieniłaś się, Toro, na włos. Tak samo jak dawniej podejrzewasz wszystkich. Tak samo nienawidzisz ludzi! Słuchaj! Powiem ci coś przed śmiercią. Chyba nie przypuszczasz, bym i w tej chwili jeszcze żywił jakieś ukryte zamysły? Jesteś chora, Toro! Dusza twa i umysł są chore! Żyłaś zawsze sama z myślami twemi i dlatego tak zgorzkniałaś i tak się stałaś złą dla wszystkich. Żyj z ludźmi, stykaj się z nimi, a nabierzesz innego poglądu i życie twe, oraz życie Estery będzie szczęśliwsze!
Nie był w stanie mówić dłużej. Padł na posłanie blady, okryty potem i zamknął oczy.
Tora stała w nogach łóżka z papierami w ręku. Zapanowała nad sobą i zaczęła spokojnie, bez goryczy:
— Czy pamiętasz, Nielsie, ów dzień, kiedy mi powiedziałeś, żeś pokochał inną i prosiłeś, bym ci zwróciła wolność? Przyjęłam to spokojnie, tak że zdziwiony byłeś! Powiem ci dlaczego się tak stało. Oto byłam na to przygotowana. Od czasu naszej podróży poślubnej, to jest od chwili, gdy cię poznałam dobrze, pewna byłam, że nie zdołasz nigdy oprzeć się pokusie, gdy się jeno zjawi. Nie przecz, tak jest. Byłeś bogaty, piękny, lekkomyślny, a kobiety ci schlebiały. Ja, natomiast, byłam jeno biedną guwernantką, którą twój kaprys miłosny posadził na tronie. Mimo to nie dręczyłam cię nigdy zazdrością. Czyniłam co innego, z całym wysiłkiem starałam się zabezpieczyć przyszłość własną i przyszłość Estery. Nie chciałam po raz drugi znaleźć się na ulicy i dzielić losu matki mojej.
— Nie dawałem ci powodu do takich obaw.
— Sam o tem nie wiesz, gdyż nie znałeś siebie. Żyłeś zawsze w zbytkach i stąd poszło całe nasze nieszczęście. Nawykłeś igrać z pieniędzmi, jak zresztą z wielu innemi rzeczami i nie chciałeś pojąć mego, jak to zwałeś panicznego strachu przed widziadłem ubóstwa. Ale kto raz musiał wstąpić w błoto po to, by zdobyć suchy chleb, uczy się szanować okruszyny. Czyś zapomniał co się stało z bratem moim w Ameryce? Umarł biedak poprostu z głodu! Zwiesz mnie podejrzliwy? Tak, życie mnie nauczyło być taką, tyś wolał nie troszczyć się o nauki życia. Oto była największa dzieląca nas różnica.
— Czuję się bardzo wyczerpany, Toro... Przestań, przestań...
Ale zatopiona wre własne sprawy nie zwracała nań uwagi.
— Raz tylko — ciągnęła dalej — odrzuciłam mą podejrzliwość. Był to wieczór Św. Jana, wówczas gdyśmy się zaręczyli. Zapomniałam się wówczas, ale zapłaciłam za to drogo.
— Toro... Toro... Czemuż to mówisz? Czyś poto przyjechała, by mnie zabić? Czyż moją to było wyłączną winą co się stało? Nie. Wiesz dobrze żem zawsze ustępował pierwszy. Chciałem zgody, ty zaś pragnęłaś zawsze walki i żyłaś ustawicznym niepokojem. Słuchaj mnie. Prosi cię umierający! Przyrzeknij, że nie będzie żyła w tem odludziu, w tej pustaci Agersoagaardu... Pomyśl o Esterze. Wszakże kończy siedmnaście lat. Nie truj jej, nie truj siebie dłużej tym straszliwym, nieludzkim uporem, który tyle złego narobił.
— Powiedz mi, Nielsie, czy miałbyś odwagę powiedzieć sam Esterze, żeś ją wydziedziczył?
— Przyrzekłem, że zabezpieczę przyszłość Estery i tak się stało. Dostaje nietylko to, do czego ma prawo wedle ustawy, ale nierównie więcej jeszcze.
— Nie mów mi tego, to zbyteczne. Wiem z góry, że masz po swojej stronie ustawę. Zawsze zasłania się ustawą ten, kto popełnia nikczemności. Wszakże prawo było za tobą wówczas także, kiedyś mnie wygnał sromotnie z domu, odbierając ojca córce mojej. Ale istnieją inne prawa, Nielsie, a one potępiają ten czyn twój! Słyszysz? Powiadasz, że przyszłość Estery jest zabezpieczona. Skądże czerpiesz tę pewność? Gdzież się podziało naprzykład mienie mojej matki? Żyłyśmy pewne, że posiadamy bogactwa, starczące na całe wieki, a ludzie spoglądali na nas jak na wyższe istoty. Aż pewnego dnia matka ze mną i Jaśkiem znalazła się przed drzwiami własnego domu, na ulicy, jako nędzarka. Zabezpieczona? Czegóż pewnym być można w świecie pełnym łotrów i hołoty? Zresztą nie o to jeno idzie. Estera przyszła na świat w Sofiehoej i przeżyła tu szesnaście lat... Tutaj, w tym pokoju, Nielsie urodziła się... Cóż mówić o mnie? Boże... pamiętam ową chwilę kiedyście mnie wraz z adwokatem zmusili podpisać ten nikczemny papier, mówiąc że tak chce prawo...! Ale teraz, Nielsie, jesteśmy sami! Niema już tej, która nas dzieliła... Ach... Nielsie!
Upadła na kolana przy łóżku, rzuciła na ziemię testament i chwyciła dłoń męża.
— Błagam cię, — wołała — nie czyń tego! Przysięgnij mi, że tego nie uczynisz. Wspomnij, żeś mnie kochał ongiś! Czy pamiętasz dzień naszych zaślubin? Czy pamiętasz coś mi przyobiecał uroczyście, gdyśmy znaleźli się sami w tym pokoju?
— Wstań, Toro, — prosił — wstań! Może ktoś wejść!
— Wspomnij, Nielsie, — wołała — ileśmy ze sobą spędzili chwil szczęśliwych! Powiesz może, żem była złą żoną? Dobrze, przyjmę całą winę na siebie, jeśli tylko nie ukrzywdzisz ponownie mnie i córki twojej. Wszystko będzie jak chcesz, jednego się tylko domagamy obie... nie... o jedno cię jeno obie błagamy...
— Przestań! Przestań! Zabijasz mnie! Gdzie lekarstwo? Zawołaj siostry Bodildy!
Wstała, pobladła ze wzruszenia jak ściana, a usta jej drżały.
— Spal ten nikczemny papier! — zawołała i kopnęła silnie pięknie wykaligrafowany dokument dyrektora — Rzuć go w ogień! — powtórzyła — Czyż nie widzisz, że to szyderstwo z nas obojga? Czyż nie rozumiesz, że córka twa rumieni się ze wstydu za ojca? Cóż pomyśli o ojcu, który ją okrada, by wznieść pomnik pamiątkowy dla owej... damy, z powodu której wygnaną została z domu jej matka? Zapewniłeś jej roczną pensję z dochodów Sofiehoej? Ślicznie! Czy sądzisz, że przyjmie tę poniżającą jałmużnę Estera? Że da się pozbawić tego, co jej się należy z urodzenia? Tak możesz, zaprawdę, myśleć ty jeno, bo mimo całej dostojności i honoru szlacheckiego, nigdy nie wiedziałeś co znaczy szlachetność duszy.
Chory usiłował kilka razy przerwać jej, ale nie mógł, jęczał tylko głucho. Zaczął poruszać rękami, chcąc usiąść, ale nie był w stanie tego dokazać. Z gardła wychodziło teraz ciche jeno rzężenie.
Pani Engelstoft zwróciła wkońcu uwagę na zmieniony wyraz twarzy męża, przeraziła się bardzo i przywołała co prędzej pielęgniarkę. Siostra Bodilda wzięła małą flaszeczkę i odliczyła kilka kropel na łyżkę. Z siniejącego czoła wydobywał się wielkiemi kroplami pot i spływał po twarzy. Palce zakrzywiły się nakształt szponów i zakrzepły w bezruchu.
— Prędzej! Prędzej! — zawołała pani Engelstoft. Na widok cierpień męża, przeistoczyła się nagle.
Siostra Bodilda zbliżyła łyżkę do ust leżącego, ale było już za późno. Wargi zacisnęły się kurczowo, z kąta ust sączyło się trochę piany.
Po kilkuminutowej walce ciało opadło martwo na ramiona pielęgniarki, a głowa spoczęła na jej ramieniu.
Pani Engelstoft cofnęła się wstecz i stała w nogach umierającego przez cały czas śmiertelnej walki. Przysłoniła dłonią oczy. Nie mogła znosić widoku cierpiącego człowieka, czy zwierzęcia. Gdy się wszystko skończyło i zmarły usunął się już poza sferę jej nienawiści, czy miłości, nawet wówczas jeszcze nie ruszyła się i nie odważyła się spojrzeć na męża. Siostra Bodilda wybiegła, by przywołać ludzi, a Tora kroczyła za duszą zmarłego w jakąś ciemń przeraźną. Po chwili zakręciło jej się w głowie, opuściła cichą wędrownicę i wróciła na świat.
Spojrzała na zwłoki, przezwyciężywszy się, i zobaczyła iż nieboszczyk leży z otwartemi na poły ustami i patrzy szklannem spojrzeniem w próżnię. Zbliżyła się, by ukochanemu niegdyś człowiekowi zamknąć powieki, jak to przyobiecała dawniej, w czasach szczęścia. Nagle spostrzegła leżący pod nocnym stolikiem dokument i na widok ten znieruchomiała. Przeszyło ją demoniczne jakieś objawienie i błyskawicznie przemieniło się w czyn. Pochwyciła papier i schowała go do głębokiej kieszeni pod spódnicą.
Właśnie doprowadziła do porządku suknię, gdy wpadła zrozpaczona mamzel Andersen a w chwilę potem zjawili się pielęgniarka, zarządca dóbr i inspektor wraz z różnymi ludźmi dworskimi. Przez całą noc otaczali łóżko płaczący, a nad ranem przybyli funkcjonarjusze sądowi i opieczętowali kasę i różne schowki zmarłego.
W kilka dni potem pochowano właściciela dóbr Engelstofta, a natłok podczas wynoszenia zwłok z kościoła parafjalnego był ogromny. Mimo, że w zawiadomieniach o śmierci wyraźnie było powiedziane, iż pogrzeb odbędzie się skromnie i cicho, to jednak z wysokości wieży, gdzie znajdował się dzwonnik, widać było około południa wszystkie drogi napełnione tłumem ludzi, podobnych mrówkom, co wyszły z ziemi i roją się coraz to gęściej. Wszystkie podwórza całej wsi zapchane były różnorakiemi pojazdami. Obok eleganckich karetek i land małomiasteczkowych matadorów, stały proste, niemalowane biedki zarobników, a po łąkach biegały, uwiązane na linach, obce konie, rżąc wzajem do siebie, niby na jarmarku.
Ogólne to wywarło wrażenie, że zawezwano „ropuchę“ do łoża śmierci Engelstofta, a wszyscy osłupieli formalnie, gdy pani Engelstoft po pogrzebie najspokojniej została w Sofiehoej i objęła zarząd majątku, stwierdzając, że jej przysługuje władza i własność. Zaraz nazajutrz po śmierci męża, wezwała do siebie zarządcę, inspektom i wójta, wydała, jak za dawnych czasów rozkazy i zażądała rachunków. Jednocześnie rozeszła się wieść, że pomiędzy małżonkami przyszło do zgody, tak iż Engelstoft zniszczył akt darowizny i żona jego włada w Sofiehoej legalnie imieniem córki.
Brzmiało to dosyć wiarogodnie, wszyscy bowiem wiedzieli, ze zmarły był człowiekiem miękkim i chętnym do zgody, zaś „ropucha“ umiała z tego zawsze korzystać. Obmierzła baba! Wszyscy odczuli znowu w całej wsi i okolicy to samo, co poprzód obrzydzenie, niechęć i strach. W samem Sofiehoej wzburzenie było takie, że uczyniono próbę wypędzenia „ropuchy“. Tego samego wieczoru, kiedy ciało właściciela, otoczone konnymi parobkami z pochodniami w rękach zostało przewiezione do kościoła, padło poprzez szyby kilka kamieni do pokojów, w których mieszkała, zaś następnego dnia zebrał się pod jej oknami tłum wyrobników, parobków i dziewek dworskich, rycząc, krzycząc i odgrażając się nowoprzybyłej.
Teraz siedziała w kościele tuż obok pagórka kwiatów, pokrywających trumnę, ubrana w zwykły wdowi strój z długim, gęstym welonem na twarzy.
a obok niej córka, Estera, blade, nikle dziewczątko z oczyma napuchniętemi od płaczu. Kościelny, chcąc dogodzić zebranym, wysunął jak tylko się dało najdalej wysokie kolatorskie fotele, tak by wszyscy mogli się dowoli napatrzyć pani Engelstoft w żałobie. Dalsi krewni zmarłego siedzieli poza nią na zwykłych krzesłach trzcinowych, zaś po drugiej stronie trumny widniał długi rząd krzeseł, przeznaczony dla honoracjorów miasteczka i przyjaciół domu.
Wdowa siedziała nieruchoma z głową podniesioną, wyprostowana i spokojna, a ręce leżały, jak spętane na kolanach. Opanowało ją jakieś niby kamienne odrętwienie. Ale z poza welonu wdowiego spozierała wokół z wielką uwagą. Niby przez przyłbicę hełmu śledziła rozliczne twarze, wyłaniające się z półciemni kościoła, oraz setki wpatrzonych w nią oczu. Nic jej nie uszło, widziała każdy gest, dostrzegała głowy, rozmawiających ze sobą szeptem i badała podejrzliwie spiskujących. Pogardzała tłumem, ale liczyła się z potęgą opinji publicznej. Znała złość ludzką, zawiść, tę spoistość i solidarność, stanowiące siłę pospólstwa.
Kościół napełniał się. Przybyli dygnitarze i urzędnicy w uniformach i białych rękawiczkach, a pani Engelstoft przyszedł na myśl pogrzeb ojca z przed lat trzydziestu. Tak samo honorowano go oficjalnie po śmierci. Zjawiła się taka sama horda przesyconych osobników we frakach i mundurach. Tak samo siedzieli wokół trumny „przyjaciele“ powolni jego głupkowatej pysze i występnej rozrzutności, jak długo mieli nadzieję na obfitą ucztę na jego koszt. W trzy tygodnie potem, gdy pozostały jeno puste ściany, a wszystko zabrali wierzyciele, owa banda znikła, a żaden z pasorzytów nie ruszył palcem dla odwrócenia katastrofy. Była świadkiem jak matka oddać musiała klucze egzekutorowi sądowemu, a sceny tej zapomnieć dotąd nie mogła. Nie rozumiejąc o co idzie, rzuciła się z krzykiem na urzędnika, otwierającego szkatułkę matki, będącą świętością domową i w naiwności swej dziecięcej zagroziła mu wezwaniem policji.
Umilkły dzwony. Zaczęto śpiewać pieśń nabożną, a stary dziekan stanął u wezgłowia trumny.
Oparłszy złożone dłonie na wydatnym brzuchu, niby oparciu klęcznika, spoglądał na tłumy wypełniające kościół aż po ławki biedaków, aż po bramę i rozlewające się po przelśnionym jesiennem słońcem cmentarzu. Głowa przy głowie stali ludzie, a w oddali połyskały chorągwie cechów i blaszane instrumenty muzykantów, mających grać nad grobem.
Zaraz po pierwszych słowach dziekana, wszyscy przekonali się wyraźnie, że prawdą była pogłoska o zniszczeniu przez zmarłego aktu darowizny. W naiwny sposób dziekan wprowadzał panią Engelstoft na nowo w posiadanie Sofiehoeju i przywracał do godności prawowitej wdowy i dziedziczki. Nie posunął się wprawdzie do nazwania jej „nieutuloną w żalu małżonką nieboszczyka“, ale tem troskliwiej podkreślał wyrażenia „biedni, opuszczeni krewni i bliscy zmarłego“, a skończywszy, skłonił się wiernopoddańczo przed wdową.
Z tego powodu szemrano też potrochu przed kościołem. Ale dziekan obciążony był długami, a dochody miał nader szczupłe. Nie mógł ryzykować hojnych niegdyś datków, płynących z Sofiehoej na rzecz kościoła.
Po przemówieniu zabrzmiała nowa pieśń, a potem wystąpił kapelan, celem zakończenia uroczystości. Jasnowłosa, młodzieńcza głowa jego dziwnie odbijała od wielkiej, średniowiecznej kapy i fałdzistego kołnierza.
Kapelan Bjerring był to członek towarzystwa misyjnego, zaliczał się do onych zapaleńców, którzy z każdą nową generacją jawili się w ciasnocie i otępiałości Kościoła urzędowego, wzniecali trochę zamieszek i wprawiali w harc kurz, pokrywający jego podłogę, tak że ospałe świece ołtarza migotały przez czas pewien i rzucały języki kopciu, grożąc zagaśnieniem. Trafił on słowem swem do młodych i tych, którzy nie zapomnieli jeszcze jak to swego czasu dziekan przybył w te strony w takiejże samej roli gońca dobrej wieści, napełniony wiarą, iż tchnie nowe życie w wiernych. To co głosił nie było pustą gadaniną. Udowodnił to niedawno, godząc się objąć niebezpieczną placówkę misyjną w Azji wschodniej, z których to okolic nie wrócił dotąd jeszcze żaden kapłan. Musiał jednak z bólem serca zrezygnować z wykonania zamysłu, albowiem Towarzystwu Misyjnemu brakło pieniędzy.
Myśli jego nie przekraczały zgoła poziomu przeciętnego, ale rozwijał je z takim zapałem, tak mówił żywo i pociągająco, że podczas kazania jego w kościele zapanowała cisza zupełna, a nawet Estera przestała łkać i wytężyła słuch, nie chcąc stracić jednego słowa.
Pani Engelstoft nie słuchała wcale i nie zwracała nań uwagi, bowiem zatonęła zupełnie w obserwowaniu dwu ludzi siedzących na ostatnich krzesłach w rzędzie przeciwległym, po drugiej stronie trumny. Jednego z nich znała z czasów dawniejszych, był to adwokat Sandberg, a odgadła, że drugi o twarzy murzyńskiej musi być dyrektorem Brandtem. Przez cały czas gdy przemawiał proboszcz, szeptali ze sobą tajemniczo i wpatrywali się w nią ustawicznie. Ile razy zwróciła na nich oczy, miała wrażenie że łyskają skierowane w nią dwie lufy strzelby, wychylającej się z zasadzki.
Po zakończeniu ceremonji kościelnej, pochowano zmarłego na pobliskim cmentarzu, w grobie rodzinnym, ocienionym płaczącemi olchami. Wedle woli Engelstofta kapelan rzucił na trumnę pierwszą łopatę ziemi, a kiedy zaintonował: „Z łona tej ziemi powstaniesz na żywot wieczny...“ rozległy się trąby mosiężne „Związku Wyborców“ tak donośnie, że psy zawyły w całej wsi.
Pani Engelstoft przeszła wraz z córką długim szpalerem, pozdrawiających je z pewnem zakłopotaniem ludzi i udała się do powozu, którego latarnie okryte były kirem. Również poza bramą cmentarną czekały tłumy, a zebrani rozstąpili się gdy szła, patrząc na nią uważnie. Wsiadłszy do landa, gdy drzwiczki zamknięto, zasunęła na okna firanki i odetchnęła z ulgą.
Paliły ją owe natrętne spojrzenia, a zwłaszcza niepokoiły bardzo i prześladowały w ciągu całej powrotnej drogi na Sofiehoej, czyhające, podstępne oczy Sandberga i Brandta. Wychodząc z cmentarza, pochwyciła znowu błysk źrenic obu godnych kompanów, przytem zdawało jej się, że spostrzega wójta sofiehoejskiego, który stojąc tuż przy nich śmiał się złośliwie i ruszał swą obrzydliwą, rudą brodą. Niezawodnie ukartowali spisek, ale jakie mogli mieć zamiary i plany?
Wyrzucała sobie, że dręczy się ową zmową wrogów. Czegóż się bać miała? Zmarły nie mógł złożyć zeznania, a czuła się na siłach, by chytrości, czy przemocy stawić czoło i nie zdradzić tajemnicy. Sumienie nie wyrzucało jej niczego, rozgrzeszyło zupełnie, albowiem spełniła jeno obowiązek macierzyński. Odpłaciła pod stęp podstępem i stanęła w obronie świętych praw swego dziecka. Była przytem przekonana, że Niels, gdyby pożył choćby godzinę dłużej, uznałby bezprawność swego postępku i naprawił zło. Dokonała przeto jeno tego, czego mu los nie pozwolił dokonać.
Na zakręcie drogi ukazało się nagle Sofiehoej ponad rdzawą już ścianą lasów. Odsunęła firankę i patrzyła na biało tynkowaną wieżyczkę, oraz zegar o błękitnej tarczy i pozłocistych, rzymskich cyfrach.
Dwadzieścia lat temu jechała pewnego jesiennego dnia tąż samą drogą z kościoła do domu, jako szczęśliwa małżonka. Wówczas także tętniły dzwony i ludzie cisnęli się w około powozu, by ją zobaczyć. W naiwności serca wierzyła wtedy ich przychylnym uśmiechom i napuszystym mowom i życzeniom, jakiemi zasypywali pannę młodą. Nie wiedziała, że słowo człowiecze, najuroczystsze nawet, to jeno szablon, a: tak i: nie, w rzeczywistości znaczą jedno i to samo.
W ciągu lat ośmnastu nauczyła się tej prawdy, iż życie święci najwyższe swe triumfy w kłamstwie i oszustwie. Świat chce żyć w hańbie i upodleniu. Przed narodzeniem już swem, człowiekowi wyznaczone jest miejsce w błocie, to też większość ludu prosperuje najlepiej pośród brudu i zgnilizny. Wspomniała kilka osób, które kochała bo były dobre... matka, biedny brat Jan, kilka koleżanek... i cóż się z nimi stało? Życie zdeptało onych, dobrych i zniweczyło doszczętnie. Natomiast ci wszyscy, których nienawidziła i którymi pogardzała... krzywoprzysięzcy, gwałciciele, fałszerze karciani, jawni zbrodniarze... byli świecznikami narodu, rozsiadali się u stołów biesiadnych, posiadali tytuły i wieńce na skroniach. Kraj szczycił się nimi i sławił ich.
Powóz skręcił w długą, wiodącą do pałacu aleję. Estera łkająca dotąd ciągle z chustką przy oczach, ogarnięta rozpaczą i strachem na myśl o pustce jaką zastanie, rzuciła się na łono matki.
Pani Engelstoft przytuliła ją do piersi i próbowała utulić.
— Szczęśliwa jesteś, że możesz jeszcze płakać, dziecko! — powiedziała.
Minął już tydzień od pogrzebu, a pani Engelstoft bawiła ciągle w Sofiehoej. Mimo tęsknoty za samotnią Agersaegaardu nie wybierała się tam z powrotem.
Musiała przyprowadzić do ładu zaniedbaną gospodarkę, puścić osobiście wszystko na nowo w ruch, zarządzić oszczędności w administracji, ścisłość w rachunkach, a przytem umyśliła sobie wznowić dawny proces z zarządem budowy dróg, którego nieboszczyk, po rozwodzie z nią zupełnie zaniedbał.
Przy tem wszystkiem unikała wszelkiej niepotrzebnej prowokacji i nie zadzierała z ludnością miejscówką. Chciała dać wrogom swym czas na uspokojenie po wielkiem rozczarowaniu, jakie spotkało ich zachłanność. Wbrew nawykowi nie pokazywała się w stajniach, ani folwarkach, przesiadywała w domu, a zwłaszcza w sali od strony ogrodu, przemienionej na pracownię, skąd wydawała pisemne polecenia i rozkazy.
Wieśniacy byli jeszcze podnieceni, każdego wieczoru gromadzili się pod jej oknami krzyczący parobcy i dziewki folwarczne, a także otrzymywała anonimowe listy, oskarżające ją o kradzież dokumentu donacyjnego, oraz zamordowanie męża.
Pewnego dnia, stojąc przy wysokiem oknie pracowni, zobaczyła Esterę i kapelana w ogrodzie. Kapelan stał na szczycie drabiny, opartej o pień jabłoni, a Estera z koszykiem na ramieniu wskazywała mu z dołu owoce, które miał zerwać.
Młody ksiądz był teraz jedynym człowiekiem z okolicy, który bywał w pałacu, bowiem pani Engelstoft przekonała się że przyjaźń jego dla zmarłego była zgoła bezinteresowna. Używała go też, bez jego oczywiście wiedzy, za coś w rodzaju wywiadowcy. Młody, szczery, wolny od podejrzliwości człowiek, opowiadał jej, potrząsając z oburzeniem głowę, o wszystkiem co posłyszał, to też była doskonale poinformowana o planach, jakie przeciw niej knuto.
W tej atoli chwili pożałowała niemal, że mu udzieliła prawa bywania w Sofiehoej i, patrząc jak rzucał do koszyka Estery jabłka, doznawała wielkiego niepokoju. Uznała to za wielkie nieszczęście gdyby Estera, nierozwinięte jeszcze dziecko, już teraz rzuciła się w ramiona mężczyzny.
Postanowiła czuwać bacznie. Nie przypuszczała, coprawda, by taki młodzian jak kapelan, mógł być niebezpiecznym dla kobiety, a zwłaszcza dla Estery, marzącej dotąd o królewiczach i przebywającej duchem w podobłocznych krainach fantazji. Był chudy, laskonogi, a całe piękno jego stanowiła twarz, okolona jasnemi, falistemi włosami. Chociaż... kto wie? Może był to człowiek zgoła nie tak naiwny, jak mniemała... może właśnie chytrość jego kalkulacji była wielka? Nie odznaczał się pięknością, ale żywe, energiczne usposobienie jego mogło uczynić wrażenie na chwiejnej jeszcze, młodocianej duszy dziewczyny.
Na nieszczęście Estera nie rozwijała się normalnie. Zdawało się, że cierpiąc z powodu przeniewierczości ojca, żyjąc w atmosferze hańby, ani cieleśnie, ani duchowo nie mogła osięgnąć dojrzałości. Po całych dniach przebywała w ogrodzie i zachowanie jej świadczyło, że popadła na nowo w naiwne marzenia znalazłszy się w miejscu dawnych zabaw, gdzie dzieckiem będąc, obcowała z kwiatami i ptakami. Mimo, że ukończyła lat dziewiętnaście, nie brała się z własnego popędu do niczego użytecznego i poważniejszego.
Pani Engelstoft zwróciła nagle głowę w głąb mieszkania i wytężyła słuch. Jakiś powóz wjechał w wewnętrzne podwórze pałacu i zatrzymał się u wejścia.
Po chwili weszła panna służąca i zameldowała, że przybył naczelnik władzy bezpieczeństwa z powiatu i pyta czy może się z nią zobaczyć.
Przez chwilę zrobiło jej się nieswojo i czerń zaszła jej na oczy. Czegóż mógł chcieć ten człowiek?
— Prosić! — powiedziała stanowczym głosem, zbliżyła się do biurka i usiadła, ale wstała, gdy gość zjawił się w drzwiach i podeszła ku niemu.
Był to wysoki, chudy mężczyzna przeszło czterdziestoletni, ubrany elegancko i pewną nawet zalotnością, ale odzież jego była niemodna i raziła krojem, spóźnionym co najmniej o lat dziesięć. Przybyły odznaczał się poza tem szczególną brzydotą. Miał twarz małpią, czerwono siną i jakby bezskórą, a chcąc płaskie rysy swe uczynić powabniejszemi zapuścił długie faworyty.
Znała go od lat dziecięcych i wiedziała, że kochał się w niej, będąc młodzieńcem. Majątek rodziców pani Engelstoft znajdował się w tej samej parafji, której plebanem był jego ojciec. Podczas akcji rozwodowej on jeden okazał jej życzliwość, ale zdarzyło się tak dziwnie, że właśnie on sam, z powodu nieobecności sędziego, musiał dokonać urzędowego aktu.
Mimo zewnętrznych pozorów błazeńskich posiadał znaczną dozę rycerskości, a nawet można było polegać na jego charakterze. Był on, coprawda, przeciętnym zaledwo urzędnikiem policyjnym, natomiast odznaczał się jako człowiek uczciwością i współczuciem dla ludzi, z drogiej strony zaś oburzało go każde przestępstwo. Uchodził za figurę komiczną u współkolegów zawodowych, a drobne, czerwone żyłki na policzkach i na białkach oczu świadczyły, że niejednokrotnie szuka pociechy tam, gdzie jej szuka niejeden uczciwy, prawy, a bardzo samotny i opuszczony człowiek.
— Czem panu mogę służyć? — spytała pani Engelstoft, gdy gość usiadł wygodnie w fotelu.
Uśmiech zakłopotania odsłonił wprawiane zęby przybyłego, nadające szczękom jego pozór krwiożerczy.
— Proszę przebaczyć — ale to ja właśnie, łaskawa pani, chciałem spytać, w czem mogę być pani użytecznym! — powiedział.
— Mnie? Nie rozumiem pana! — zdziwiła się pani domu.
— Pozwolę sobie przedstawić sprawę zupełnie szczerze i poprostu!
— Właśnie o to idzie... tak najlepiej.
— Poprosiłem o chwilę rozmowy z panią jako miejscowy kierownik władzy bezpieczeństwa i człowiek, odpowiadający za ład i porządek okręgu. Doszły mnie wieści o pewnych zaburzeniach, a nawet formalnych demonstracjach w Sofiehoej. Zechciej pani wierzyć, że nietylko jako urzędnik, ale także osobiście, jako dawny znajomy, pragnę zapewnić pani i jej mieniu bezpieczeństwo zupełne i prawną ochronę.
— Dokądże on zmierza? — pomyślała i odrzekła chłodno — Dziękuję panu bardzo!
— Najchętniej bym był dawno poczynił urzędowe kroki i poskromił tumultantów, ale, wyznam szczerze, czekałem na skargę ze strony pani. Bez tego, trudno nam będzie rozpocząć akcję. Ponieważ właśnie dziś miałem w tej okolicy urzędową komisję, przeto osądziłem, że uczynię najlepiej, jeśli osobiście poproszę o pozwolenie zajęcia się tą sprawą. Wychodzę z założenia, że właśnie pani nie powinna tolerować tego rodzaju wykroczeń i puszczać ich płazem.
— Łaskawy panie! — powiedziała — zupełnie źle wytłumaczył pan sobie moje milczenie. Nie wnosiłam skargi, bo nie widzę powodu, dla któregobym miała niepokoić władzę takiemi drobnostkami.
— To drobnostki, droga pani? — zawołał — Wszakże rzucano kamieniami i rozbito mnóstwo szyb!
— Rzucano, prawda, wybito kilkanaście szyb, ale pozwalam się bawić mej czeladzi i mieszkańcom wsi jak długo nie zaczną strzelać do pałacu z armat!
— Jakże mam sobie wytłumaczyć tę... dziwną... co najmniej enuncjację? — spytał.
— Całkiem nie potrzeba tłumaczenia! Czyż zawiniłam wobec władz, nie powierzając im zemsty za moje szyby? Od dzieciństwa badam się sądów i ich funkcjonarjuszy. To też bronię się najchętniej sama.
— Przykro mi to! — zawołał — Z całego serca żałuję, że takie jest zapatrywanie pani. Muszę oświadczyć, że napastnicy dalszą bierność pani wytłumaczą sobie zgoła opacznie. Nabiorą pewności, że prawdą są pewne... pewne... jakże mam powiedzieć, nie obrażając pani?...
— Proszę mówić bez ogródek!
— Słyszała pani zapewne, że puszczono w obieg różne, bardzo niepokojące pogłoski. Otóż, mojem zdaniem, wzburzenie przybrało takie rozmiary, iż rzeczy tej dłużej ignorować nie sposób, a to tem więcej, że formalne oskarżenie dotarło nawet do jednego z dzienników.
— Cóż pisze? — spytała, a krew oblała jej twarz.
— Nic bezpośrednio przeciw pani oczywiście, ale tem więcej kryje się pomiędzy wierszami. Jest to obyczaj, któremu, jak wiadomo, hołduje u nas i wszędzie pewien odłam prasy. Dziennikarze, to psy gończe, które z zaciekłością wprost dziką śledzą każdą rzecz mogącą być punktem wyjścia dla skandalu i sensacji.
— Cóż mi pan radzi uczynić?
— Uważam za rzecz konieczną wystąpić niezwłocznie, bo bierność, właśnie dlatego że nieoczekiwana, zostanie wytłumaczona na niekorzyść pani. Nie potrzebuję chyba mówić kto jest w tej sprawie stroną atakującą. Pewnym osobom bardzo nie na rękę był powrót pani do Sofiehoej, ale właśnie charakter tych osobistości budzi obawy, że nadużycia przybierać będą coraz to większe rozmiary, jeśli im się nie położy tamy.
— To prawda! — odparła — Widzę, że ma pan słuszność. Proszę aresztować tych ludzi i zaprowadzić ład.
— Proszę wierzyć, łaskawa pani — zawołał — że najwyższą będzie dla mnie przyjemnością, jeśli zdołam zatrzeć owo niemiłe wrażenie, jakie pani odniosła czasu naszego ostatniego zetknięcia się urzędowego. Zaliczam do najprzykrzejszych mych wspomnień, że urząd zmusił mnie do funkcyj niemal katowskich.
Pani Engelstoft spuściła oczy i zamilkła.
— Wierzę, że stało się to wbrew woli pana! — powiedziała po chwili — Dziękuję, żeś pan przybył i udzielił mi rady.
Przybyły na słowa te pochylił z uszanowaniem głowę.
— Wiadomo pani, — powiedział — że winien jestem spłacić dług pamięci imieniem rodziców moich. Zarówno drogi mój ojciec, jak i matka radowali się serdecznie ile razy pani, dzieckiem wówczas będąca, pokazała się w naszym domu.
Rodzice odczuli wyjazd matki wraz z panią z okolicy jako wielką, dotkliwą stratę i osobiste cierpienie. Pamięta pani może jeszcze staw obok kuźni, widoczny z piętra plebanji, na którym używaliśmy oboje w zimie ślizgawki? Rodzice siadywali często przy oknie i przypatrywali się zabawie, a czynili to, jak sądzę, głównie, by śledzić spojrzeniem panią, oraz brata pani. Oblicze ojca mego promieniało, gdy dostrzegł w dali czerwoną czapeczkę dziewczynki, sunącej poprzez biel śnieżną ręka w rękę z bratem. Nazywał panią „czerwonym kapturkiem“, aż do śmierci swej, nadając pani stale to miano...
Pani Engelstoft przerwała tok wywnętrzań, nie lubiła wspomnień młodości, przytem owe reminiscencje wprowadziły do rozmowy ton poufałości, który ją raził.
— Wracając do naszej sprawy, — rzekła — sądzi pan więc, że winnam wnieść skargę?
— Zdaje mi się to rzeczą niezbędną — odparł — Śledztwo policyjne uważam za jedyny, skuteczny środek zwalczenia krążących plotek. Oszczerstwo milknie w sali sądowej przed kratkami. Przysięga, to broń potężna w ręku sędziego. Człowiek, zmuszony za każde słowo zeznania odpowiadać zbawieniem swej duszy, staje się zazwyczaj oględnym wobec prawdy. Przykro mi tylko — dodał — że nie da się uniknąć wciągnięcia pani osobiście w tę sprawę. Zbytecznem jest to, coprawda — ale podkreślam osobno, że postaram się uszanować w pełnej mierze uczucia pani, do czego zresztą posiada pani wszelkie, przewidziane ustawą prawo.
Pani Engelstoft odwróciła głowę i uśmiechnęła się, chcąc pokryć swój niepokój.
— Wyznam szczerze, że wydaje mi się rzeczą niewłaściwą wprawiać w ruch cały ten ogromny aparat a to, jak przypuszczam, zgoła bezpożytecznie.
— Znowu widzę, że pani nie darzy zaufaniem ojczystego sądownictwa naszego.
— Tak jest rzeczywiście nawet i zdaje się, mam pewne, słuszne ku temu powody! — powiedziała —: Kiedyśmy ostatni raz rozmawiali ze sobą, prosiłam pana o obronę i opiekę. Niestety nie znalazł pan przepisu ustawy, któryby zabezpieczał mnie i moje biedne dziecko. A szło o rzecz nierównie ważniejszą, niż te kilka marnych szyb wybitych kamieniami przez hołotę wiejską.
— Wspomniałem już o tem i proszę mi wierzyć, łaskawa pani, że z wielką jeno przykrością podjąłem się czynności, o której pani mówi.
— Mimo wszystko jednak dopełnił jej pan w imię prawa i króla.
— Był to mój smutny obowiązek urzędowy.
— Tak. Pozwoli pan jednak, że zwrócę uwagę na okoliczność, iż człowiek, który doprowadził do osiwienia matkę mą, zanim skończyła czterdzieści lat, a resztę majątku roztrwonił z ulicznicą, że ten człowiek do śmierci zażywał szacunku współobywateli, zaliczał się do najlepszych sfer, a nawet został odznaczony przez króla tytułem i orderem. Natomiast nieszczęśliwy brat mój, Janek, musiał uciekać do Ameryki, gdzie zmarł w hańbie, z głodu dlatego tylko, iż wziął dwie nędzne korony z kasy swego chlebodawcy. Pyta pan, czy nie mam zaufania do wymiaru sprawiedliwości w ojczyźnie? Dzięki Bogu posiadam na tyle rozsądku, by temu zgoła nie ufać. Niechże mnie tedy ludzie obwiniają o złodziejstwo, oszustwo, moderstwo, czy trucicielstwo! Nic, a nic mnie to nie wzrusza.
— Oczywiście... oczywiście, łaskawa pani! — zawołał gorąco urzędnik — Ale chce pani żyć w spokoju... prawda? Przeto z konieczności musi mi pani umożliwić poskromienie gwałcicieli tegoż spokoju. Sprawy te podobne są do lawiny. Nikła sama w sobie i nieszkodliwa kulka śniegu może spowodować wielką katastrofę, o ile pędu jej nie powstrzyma się zawczasu. Ale dość tego. Jest pani, widzę, znużona, za długośmy rozmawiali o tej nieprzyjemnej rzeczy.
Wstał i pożegnał się ceremonjalnie. Pani Engelstoft podziękowała mu kilku niezrozumiałemi słowami za trud i chęć obrony, a ten wyraz życzliwości wzruszył tak dawnego wielbiciela, że ośmielił się wycisnąć pełen szacunku pocałunek na jej białej, pięknej dotąd rączce.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Powóz gościa wytoczył się z podwórza pałacowego, a pani Engelstoft siedziała długo jeszcze w fotelu, przy biurku i dumała. Zwolna zmierzch ogarniał kąty komnaty, a na szybach kładły się czerwonawe plam y zachodu.
Słońce „oglądało się“, co zwiastowało zmianę pogody.
Pani Engelstoft żałowała teraz, że przyjęła urzędnika. Była to z jej strony wielka nieostrożność, bowiem należało z góry wykluczyć wszelkie obce mieszanie się w sprawę. Nie chcąc budzić podejrzeń, musiała zgodzić się na jego propozycję i teraz oto niepodobna już było cofnąć, ni zmienić toku rzeczy. Przesłuchanie i przysięga... tak mówił. Musiała tedy przejść przez to piekiełko. Nie spodziewała się zresztą, by jej los czegoś oszczędził.
Po pewnym czasie usłyszała głosy dochodzące z dołu i zebrała całą przytomność. Wielkim wysiłkiem woli odrzuciła smutne myśli i spojrzała przenikliwie i poważnie na wchodzącą w towarzystwie kapelana córkę.
Wydało jej się, że Estera promienieje lekką, ledwo dostrzegalną poświatą szczęścia. Była, jak zawsze cicha, spokojna, tylko policzki miała zarumienione, a oczy połyskały niezwykłym blaskiem. Również i kapelan wyglądał nieco podejrzanie podniecony, przeto pani Engelstoft postanowiła, że wizyty jego w pałacu ustać muszą niezwłocznie.
W tej chwili przekonana była, że jest to człek niebezpieczny i fałszywy przyjaciel, który poluje na młodą, niedoświadczoną dziewczynę. Jakże mogła być ślepą i wpuszczać owego wilka w owczej skórze? Sytuacja wymagała skupienia całej woli i uwagi. Nie wolno było pozwalać sobie na najmniejszą słabostkę. Ani jeden fibr w sercu drgnąć nie może teraz, kiedy wrogowie, niby sfora rozżartych psów, rzucili się na nią, grożąc zagładą bezlitosną i stanowczą.
— Miałaś gościa, mamo! — powiedziała Estera głosem melancholijnym, brzmiącym nawet w chwilach radości, jak świegot wieczorny ptasząt — Słyszałam, że był tu naczelnik wydziału bezpieczeństwa.
— Tak. Szło o sprawy spadkowe.
— W interesie pani spodziewam się, — rzekł kapelan — że był dziś przy pełnej świadomości! Powiadają, że sobie zalewa pałkę.
— Czegóż nie gadają ludzie! — odrzekła — Lepiej nie zwracać na to wcale uwagi. Gdzie byłaś, Estero?
— W ogrodzie! Zbieraliśmy jabłka. Wszakże wiesz o tem, mamo. Pastor Bjerring był tak łaskaw, że mi pomagał.
— Niewielka to była pomoc! — zauważył kapelan. — Natomiast panna Estera nauczyła mnie wiele. Widzę, że jako pomolog stałem dużo niżej jeszcze od przeciętnego kopenhagczyka. Teraz jednak znam... ze smaku jakiś tuzin rozmaitych gatunków jabłek i gruszek. Niezrównana to zaiste metoda naukowa. Czy pani wie, że każde drzewo w ogrodzie nosi nazwę jakiegoś świętego. Zużyto poprostu cały kalendarz. I o tem dotąd nie wiedziałem.
Policzki Estery pałały. Patrzyła trwożnie na matkę, której spojrzenie przenosiło się podejrzliwie z kapelana na nią i odwrotnie. Zajęta własnemi myślami ledwie mogła zrozumieć o czem mowa.
— Aa... pochodzisz pan z Kopenhagi?... — powiedziała — Słyszałam, zda mi się już o tem.
— Urodziłem się o dwa kroki od Nitoro, przeto mam prawo nazywać się Kopenhagczykiem przez wielkie K.[1]
— I miałeś pan zostać prawnikiem? — mówiliśmy raz o tem... prawda?
— Takie było pragnienie rodziców. Chcieli, bym chodził w pozłocistym mundurze. Niestety, nie mogłem zaspokoić ich pożądań pod tym względem.
— I słusznie! Nie byłoby panu do twarzy w mundurze. Ale z jakiegoż powodu obrałeś pan stan duchowny?
— Zadawałem sobie nieraz to pytanie i mogę oświadczyć śmiało, że czułem się i czuję powołanym do tego zawodu.
Pani Engelstoft wzruszyła ramionami.
— Powołany? To frazes. Ludzie nie otrzymują powołania z nieba. Przypadek czyni nas jeno złymi, lub dobrymi.
— Wiadomo pani, że i w tem różnią się nasze poglądy. Najdziwaczniejsze i najmniej celowe objawy przypadkowości są to jeno objawienia woli bożej.
— Tedy Bóg chciał, byś pan został księdzem?
— Tak sądzę i wierzę w to. Od samego dnia konfirmacji pragnąłem jedynie i wyłącznie służyć Kościołowi i pracować dla królestwa bożego.
Pani Engelstoft spojrzała niechętnie na młodego, uporczywego kapelana. Wstała, podeszła do okna i zapatrzyła się w szarzejący już ogród, po którym snuły się ostatnie, czerwone błyski.
— Królestwo boże! — powiedziała — Wszakże to jest również frazes. Królestwa takiego niema wcale, bowiem ludzie je usunęli, ustanawiając w jego miejsce ową spelunkę zbójecką, jaką jest dzisiejsze państwo. Ten kto chce kierować się prawem boskiem, jednocześnie staje się wygnańcem z ziemi i musi się z niej wynosić.
— Co pani rozumie pod prawem boskiem? — spytał kapelan.
Obróciła doń głowę i spojrzała wyzywająco w osmucone oczy jego.
— Jest to prawo zapisane w duszy naszej! — powiedziała — Nie wiedziałżeś pan tego, kapelanie?
— Słyszałem nieraz i sam przez się wiem, że prawo takie istnieje. Wyznam jednak otwarcie, że prawo owo trudno jest często zrozumieć, podobnie jak nie mogę należycie pojąć nowej ustawy wekslowej, o której projekcie czytałem w gazecie. Jest to rzecz tak zawikłana, iż można stracić zmysły, chcąc ją zgłębić. Nie mam wielkiego zaufania do owego „głosu sumienia“, na który powołują się zawsze ludzie niewierzący, jako na jedyny i bezwzględnie pewny kompas życia. Któż może być pewnym, czy zamaskowana miłość własna, pycha, lub żądza nie siedzi w konfesjonale i nie rozgrzesza? Zresztą głos sumienia brzmi rozmaicie. Przemawia zgoła inaczej, kiedy świeci słońce i w kieszeni pełno grosza, niż wówczas gdy niebo obciążają chmury i bieda doskwiera. Magnussen w pięknem swem dziele powiada dlatego słusznie, że ów głos sumienia porównać trzeba z wiekuistą mądrością bożą zanim go posłuchamy, gdyż często bywa fałszywy, często posługuje się nim szatan, kuszący w ten sposób podstępnie do grzechu.
Pani Engelstoft czując, że w tych słowach tkwi jakaś aluzja, wzruszyła ramionami.
— O jakże pan jesteś młody! — powiedziała, potem zaś usiadła przy biurku i zaczęła przeglądać rachunki. Po chwili spojrzawszy nieprzychylnie na kapelana, dodała obojętnie: — Gdzieżto znajdujesz pan ów prawdziwy głos boży, owo nieomylne prawo?
— W jego własnych słowach! — zawołał — W słowach zawsze jasnych, nie dopuszczających ni na chwilę nieporozumienia, czy sofistycznych przekręceń. W Piśmie Świętem mieści się wszystko w takiej formie, że zrozumieć musi każdy o co idzie. Wszakże czytamy: nie kradnij... nie zabijaj... nie pożądaj rzeczy bliźniego twego... i te oto proste przykazania stanowią podstawę wszystkich państw chrześcijańskich. Dlatego to nie dopuszczając się świadomego przekręcania prawdy, nie można twierdzić, że nie istnieje już dla ludzi prawo boskie. Coprawda walka z chaosem tego świata jeszcze nie skończona. Królestwo boże na ziemi jest to jeszcze ideał. Ale co dnia, co godziny wzrasta ono, iści się w coraz to doskonalszej formie i może czas jego władztwa bliższy jest, niźli nam się wydaje. Proszę przebaczyć łaskawa pani, jeśli dodam, powodowany szczerością, że ten, kto jak pani stoi zdala i nie zna życia gminy wiernych nie może sprawiedliwie sądzić o zwycięstwie, czy klęsce.
Pani Engelstoft rzuciła papiery i okryła się haftowanym, przewieszonym przez poręcz krzesła szalem. Uczuła chłód. Wstała i otulając się mocno, zaczęła chodzić po pokoju zwykłym swym, żywym, stanowczym krokiem. Chciała pokonać dreszcz, przenikający ją od stóp do głowy. Mimo, że myśli jej były gdzieindziej zauważyła, że kapelan, mówiąc spojrzał kilka razy ku sofie, na której siedziała Estera. Słowa jego były przeto dla niej przeznaczone. Ale słowa te dolatały z jakiejś jakby dali, z poza niezgłębionej przepaści.
Nagle stanęła i odrzucając wstecz głowę zawołała:
— Jakże możesz pan poprzestawać na tych beztreściwych frazesach? Czyż nie widzisz pan, jak codziennie urągają ludzie owym przykazaniom, jak czynią to nawet sami funkcjonarjusze Kościoła? Powiada Bóg: nie zabijaj, a gdy jeno króle i matadory giełdy postanowią wojnę, natychmiast zbiegają się księża i udzielają ochotnie błogosławieństwa owemu mordowi masowemu. Powiedziane jest również: nie wzywaj imienia bożego nadaremno, mowa twa niech będzie: tak... tak i nie... nie! Nie wolno też pożądać dobra cudzego, a kobieta, wychodząca za mężczyznę rozwiedzionego, uważana jest za wiarołomną. Cóż jednak czynią księża? Czy nie błogosławią u ołtarza każdemu, najhaniebniejszemu związkowi i to w imię Ojca, Syna i Ducha Świętego? Powiadam z całą stanowczością, że duch boży opuścił społeczeństwo ludzkie w dniu, kiedy kapłan zaślubił pierwszą parę, wiedząc na pewno iż jest to jeno kontrakt najmu opiewający na tyle, a tyle miesięcy, który można wypowiedzieć dowolnie. Wówczas znikło z życia wszystko co święte. Królestwo boże, ostatnia nadzieja świata, zostało sponiewierane. Nie Bóg, ale szatan rządzi światem i obsypuje swemi darami tych, którzy najlepiej kradną, kłamią i najbezczelniej mordują.
Kapelan nie odpowiedział. Znał panią Engelstoft i jej roznamiętnienie ile razy rozmowa potrąciła o kwestje rozwodowe. Zamilkł ze względu na Esterę, pragnąc zatamować co prędzej powódź straszliwych słów. Spojrzawszy przelotnie zauważył, że dziewczyna pobladła z trwogi słuchając matki.
— Biedne dziecko! — pomyślał — Jakże jej źle w tym domu!
Pani Engelstoft usiadła przy biurku i zabrała się do rachunków, chcąc dać poznać kapelanowi że czas mu odejść.
Skłonił się tedy i wyszedł osmucony wielce.
Stróż nocny sprawujący straż nad zabudowaniami Sofiehoej obszedł potrzykroć wśród dżdżu i ciemności wokoło stodół, stajen, obszernych lamusów, spichrza i zawrócił zwolna ku pałacowi. W skrzydle bocznem mieściła się duża, podziemna izba czeladna. Tam się skierował by spożyć wieczerzę i wypić kufel grzanego piwa, który nań czekał zawsze.
Weszło w zwyczaj, że siedząc w ponurem tem podziemiu z latarnią przed nosem wszczynał pogwarkę z śpiącemi w sąsiedniej komorze dziewkami folwarcznemi, z których jedną bodaj zawsze budził blask światła i łoskot jego ciężkich bucisków o drewnianych podeszwach. Drzwi komory były dla świeżego powietrza zawsze otwarte w nocy. Stróż nocny Soeren był to człek stary już, przeto nie miały potrzeby krępować się nim, przytem, mimo nawyczki klęcia i mamrotania pod nosem, był zeń żartowniś nielada i dziewczęta chętnie wyciągały go na słowa.
Zrazu dolatało od strony łóżek pytanie o pogodę, poziewanie, lub półsenne wyklinanie za nieznośny hałas, jaki czyni. Soeren, który miał ustaloną sławę kpiarza większego jeszcze niźli sam karbowy, umiał najniewinniejszemu z pozoru słowu nadać znaczenie, czyniące je nieprzyzwoitemu Zaraz też rozlegały się śmieszki i piski, poruszały się jedna po drugiej grube, wełniane kołdry i dziewczęta budziły się na dobre.
Soeren, wróciwszy tej nocy, zły i przemoknięty do czeladnej, usłyszał że żadna z dziewek nie śpi. Paplały bez przerwy rozgłośnie. Zaledwo zauważyły, iż wszedł, a żadna nie odpowiedziała na jego: dobry wieczór. Podnieciła dziewczęta bytność urzędnika policji, oraz pogłoski obiegające wokół. Soeren usiadł niezadowolony przy stole i zaczął jeść. Odkroił scyzorykiem kawałek grubej na palec kromki chleba z masłem i wsadził kciukiem rzetelnie w prawą stronę szczęki.
Poczekawszy chwilę, by dziewczęta zauważyły jego obecność, ozwał się nagle szorstko.
— Cóż to za głupstwa wyrabiacie, kozy jedne? Możeście sobie zaprosiły chłopców na noc?
— Wejdź i zajrzyj pod łóżko! — zawołała jedna.
— A to ty, Lotto, kochana moja koteczka? Pewnie już nie możesz wytrzymać? Czekajno chwileczkę jeszcze, za raz się zjawię.
— Czy wiesz może, Soeren, poco przyjechał naczelnik policji do ropuchy? — spytała druga.
— A co wam do tego, smarkule? Nie bądźcież nadto ciekawe, bo to niezdrowo. Wsadźcie nosy do własnej kieszeni... radzę wam!
— Stangret Jóns mówił, że ma się odbyć rozprawa w sądzie! — zauważyła trwożnie inna.
— Jak się masz, kochana Ellen! Cóż ty mówisz o Jönsie? To chłopak co się nazywa... prawda? Spytaj Ziny, ona wie najlepiej, że mu niczego nie brak!
Powstały śmiechy i kwiki. Jedna z dziewcząt zerwała się tak gwałtownie, że łóżko pod nią trzasło i wrzasła obrażona:
— Cóż to za gadanie, Soeren?
— Chciałbym wiedzieć czemuś tak utyła, jak kościelny...
Gadali przez chwilę w tym tonie, aż jedna z dziewcząt oświadczyła stanowczo:
— Nie pleć głupstw, Soeren. Wsadź nos w chleb z masłem, a nam daj spać!
— Ej... ej... Maren... strasznieś sobie nasmarowała dziś gębę... chodzi jak kierat...
Dziewczęta były znużone gadaniną. Jedna po drugiej sposobiła się do spania, poprawiając poduszki i wygładzając prześcieradło.
— Dobra noc, ukochany! — powiedziała jedna.
— Pozdrów swą babkę, Soeren!
— Proś ją o herbatę! — dodały inne.
Soeren mruczał, gębę, mając rozepchaną chlebem.
— Czekajcie... zaraz was nauczę moresu!... Spieszy ci się bardzo, Lotto... co?
Nikt mu nie odpowiedział. Za chwilę rozległo się wielogłose chrapanie, oraz cieniutki pogwizd fletowy zatkanego nosa którejś z dziewcząt.
Soeren posiedział, podumał, potem zaś złożył scyzoryk, otarł dłonią tłuste usta, pociągnął z kufla haust piwa, odsapnął kilka razy z rozkoszą i wreszcie wstał.
Deszcz padać przestał, ale niebo było pokryte chmurami. Soeren spojrzał na chorągiewkę, sterczącą na najwyższej stodole, i zauważył z zadowoleniem, iż prorokowała pogodę po wschodzie słońca. Potem zawiesił u pasa latarnię i na nowo rozpoczął swą sam otną wędrówkę nocną.
Nagle stanął, ujrzawszy światło w kilku oknach pierwszego piętra, w skrzydle, gdzie mieściły się prywatne apartamenty i sypialnie pani Engelstoft i Estery.
— Znowu straszy! — powiedział do siebie i zrobiło mu się nieswojo.
Od śmierci właściciela widywał często po kilka godzin z rzędu światło w tych oknach. Soeren nie był zabobonny, mimo to jednak w ostatnich czasach przychodziły mu coraz częściej na pamięć opowieści o owych złych i wszetecznych kobietach, które przyjmują nocą wizyty Kusego, każąc sobie za wzgledy swe płacić dostatkami i wszelkiem dolarem tego świata. Nie była to, coprawda jego sprawa. Pełnił swe powinności, jak należy nie miał się tedy czego bać.
Dwa oświetlone okna wychodziły na park z gabinetu, przytykającego do sypialni pani Engelstoft. Prócz innych mąk cierpiała teraz na bezsenność. Leżała czasem godzinami wijąc się po pościeli, a gdy łóżko zmieniło się w rozżarzony ruszt, wstawała, chodziła po pokojach, albo brała się do rachunków, by odurzyć się czemś i uspokoić nerwy.
Ubrana w czerwony, flanelowy negliż chodziła bezgłośnie po dywanach, a bujne, popielate włosy spływały jej z ramion. Mimo dużej dawki środka nasennego nie mogła uzyskać spokoju. Straciła wiarę w siebie skutkiem rozmowy z kapelanem. Była tak znękana, że zaczynała żałować tego, co się stało. Przygotowana była na wszystko, ale nie przypuszczała zgoła, że będzie musiała poddać się śledztwu i zaprzysiąc kłamliwe zeznania swoje. Nie przyszło jej to na myśl i mimowoli wzdrygała się przed krzywoprzysięstwem.
Weszła do sypialni i wzięła pęk kluczy. Potem postawiła lampę na szafce pomiędzy oknami, otwarła tajną skrytkę, poza różnemi szufladkami schowaną, i wyjęła z niej kilka arkuszy zmiętego papieru w żółtej kopercie. Umiała zdawna na pamięć sto czternaście paragrafów dokumentu, z których się składał, mimo to jednak czerpała zeń otuchę i pociechę, szukając usprawiedliwienia dla siebie w bezczelnej jego treści. Owo świadectwo ludzkiej nikczemności utwierdzało ją w przekonaniu, że uczyniła jak nakazywało sumienie. Dlatego też nie mogła się zdobyć na zniszczenie go, zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na jakie ją narażał, nie mogła się z nim rozstać. Był wszakże dowodem, który musiał ją uniewinnić w ostatniej instancji... w każdym zaś razie usprawiedliwiał ją wobec córki.
Chciała go tedy zachować do śmierci. Może potomność, myślała, wyda sąd sprawiedliwszy...
Pozamykała i zaryglowała starannie wszystkie drzwi wokół. Jedne tylko, wiodące do sypialni, były otwarte, a stamtąd również otwarte były drzwi do sypialni Estery. Nie wiedziała, że córka nie śpi, nie miała również pojęcia że dziewczyna widzieć ją może ze swego łóżka w zwierciadle wiszacem nad gotowalnią. Dlatego uległa bezwolnie rozpaczy. Padła przed otwartą szafką na kolana, oparła głowę o otwartą klapę i załkała.
Estera długo leżała po ciemku, z dłonią podłożoną pod policzek. Trapiły ją również niespokojne marzenia półsenne. Spostrzegłszy, że matka płacze, oparła się na łokciu zdziwiona wielce.
Oprzytomniała w jednej chwili. Widok to był niezwykły, pierwszy raz w życiu zobaczyła coś takiego. Biedna matka! Jakże ciężkie ma dotąd życie! Cóż się mogło nowego stać? Po wizycie urzędnika była bardzo wzburzona i nawet wobec kapelana Bjerringa zachowała się zgoła inaczej niż zazwyczaj. Czemuż się nań rozgniewała? Nie miała racji... wszakże ten zacny człowiek pragnął dobra wszystkich, a w pierwszej linji jej dobra. Powiedział jej w ogrodzie, by się starała odciągnąć matkę od rachunków i skłonić do przebywania wśród natury, gdyż to jej zrobi na pewno dobrze. Ach, gdybyż to było możliwe! Przerażały ją samą strasznie owę nieskończenie długie kolumny cyfr, które nieraz z polecenia matki musiała sumować. Matka zaś przesiadywała nad niemi od rana do wieczora i stawała się coraz to bledsza. Cóż tak okropnego mogły zawierać owe pa pierzyska? Nie pierwszy to już raz widziała Estera matkę siedzącą po nocy przy schowku, zaczytaną wczemś, co zawarte było w żółtej kopercie, której kolor i kształt dziewczyna dobrze znała.
Nagle zadrżała. Zobaczyła w lustrze, że matka odjęła ręce od twarzy i wstała. Uświadomiła sobie, że przez zapomnienie zakaszlała. Naciągnęła przoto co prędzej kołdrę na siebie, a gdy matka po chwili zjawiła się w progu pokoju, udała, że śpi.
Leżała jak poprzód z dłonią podłożoną pod policzek i myślała o kapelanie. Mimo, że sobie powiedziała, iż chce zasnąć słyszała jeszcze dwukrotnie jak zegar wieżowy wydzwonił kwadranse, zanim ją sen ogarnął. Nie było w tem zresztą nic niemiłego. Z przyjemnością leżała, myślała o nim i rozważała każde jego słowo. Zasypiając, pragnęła gorąco, by matka stała się lepszą dla kapelana, by go poznała lepiej, gdyż wówczas przekona się napewno, że jest to najlepszy pod słońcem człowiek.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Przez ten czas ukończył znowu stróż nocny Soeren swą zwykłą wędrówkę wokoło wielkich stodół, stajen i śpichrzów. Stanął pod pałacem, przekrzywił głowę i patrzył ku oświetlonym oknom lewego skrzydła. Potem mruknął coś pod nosem i ruszył dalej.
Doszedłszy do zabudowań folwarcznych usiadł na dyszlu starego wozu, na pchał tytoniu do małej fajeczki i zapalił ją w futrzanej czapie. Z miejsca gdzie się znajdował, ogarniał wzrokiem wszystkie zabudowania, aż po lodownię i kuźnię.
Miał przed soba stary pałac z krótką, grubą wieżycą, odcinającą się od tła nieba. Od blisko czterdziestu lat siadywał tu co noc, strzegąc owej świętości. Pamiętał właścicieli, aż po owego starego radcę dworu, który mówił służbie: ty ośle i bił ich kijem w chwilach gdy nie władał sobą. Żył tu w czasach rządów radcy stanu, kiedy co jakiś czas obchodzono uroczystości, palono pochodnie i oświecano park lampjonami, że wydawał się rajem. Pamiętał również Soeren rzecz najważniejszą, bo wizytę króla we własnej osobie, który tu raz gościł wraz ze swymi generałami i rzucił mu do kapelusza dukata, wjeżdżając w bramę. Potem było coraz to ciszej, aż nastały ponure rządy „ropuchy“. Straszne to były lata. Smarowano chleb zjełczałym smalcem i dawano kwaśne mleko... zupełnie jak świniom.. — Przytem ani mowy być nie mogło o podwieczorku... Pfuj do licha!
Pełnił on również służbę owej nocy, kiedy zmarł ostatni właściciel. Właśnie obszedł dwa razy wokoło i stał w bramie. Nagle zobaczył sekretarza, biegi wzburzony i wołał: umarł... umarł! Soeren nie mógł tego zapomnieć... tak tak, to co dobre nigdy długo nie trwa w świecie. Dałby sobie głowę uciąć, że owa straszna baba otruła biednego Engelstofta.. Niechże ją Bóg skarze!... Tylko ten cymbał, ten naczelnik policji nie zdoła nigdy skłonić jej do zeznań... Soeren był pewny, że tak się stanie.
Następnego dnia siedziała pani Engelstoft z córką przy śniadaniu w chwili gdy zameldowano kapelana. Spojrzała na córkę i wydała rozkaz, by zaprowadzono gościa do pokoju przytykającego do ogrodu. Chcąc przeszkodzić, by się młodzi nie spotkali potem w parku, poleciła Esterze po śniadaniu, by się udała do siebie i skontrolowała nadesłane z Agersaegaardu rachunki.
Estera spojrzała zdziwiona na matkę, ale nawykła do posłuszeństwa nie stawiła oporu.
Gdy pani Engelstoft weszła, kapelan stał przy oknie, obrócił się na obcasach i pozdrowił ją niezręcznym ukłonem.
— Pani posyłała po mnie? — rzekł — Czem mogę służyć?
— Proszę, zechciej pan usiąść! — odrzekła — Czy pamięta pan, księże kapelanie, że przed kilku dniami prosiłam, byś pan był łaskaw zajść do znajomego swego, murarza Joergensena i prosić go by przybył do mnie celem omówienia sprawy przebudowy mleczarni? Nie wiem, czy pan nie zapomniał, gdyż do tej pory Joergensen się nie zjawił.
Kapelan zatarł ręce z zakłopotaniem.
— Nie zapomniałem! — odrzekł — Tylko Joergensen oświadczył, że nie ma zamiaru ubiegać się o tę robotę. Byłbym to powiedział pani wczoraj, ale nie nadarzyła się sposobność.
— Czy to ma znaczyć, że Joergensen w przyszłości nie chce podejmować się żadnej dla mnie budowy?
— Prawdę mówiąc, proszę pani, to odmowę tę w ten właśnie sposób rozumieć należy.
— I człowiek ten, księże kapelanie jest pańskim parafjaninem? — zawołała — To wygląda dosyć dziwnie... nieprawdaż?
— Nie ukrywałem przed panią nigdy, że ludność jest usposobiona nieprzychylnie i jeśli wolno, pozwoliłbym! sobie poradzić by pani zaniechała przebudówek i innych planowanych zmian, aż umysły dojdą do niejakiej równowagi.
— Nie prosiłam pana o radę! — odparła dumnie.
— To prawda! — przyznał — Ale pozwoliła mi pani mówić otwarcie. Wyraźnie powiedziała pani, że zależy jej na tem, bym niczego nie obwijał w bawełnę. To też mam przekonanie, że w obecnej chwili trudna będzie skłonić kogoś z miejscowych ludzi, by jął się pracy w Sofiehoej. O ile wiem, dużo czeladzi odeszło już nawet.
Pani Engelstoft nic na to nie odpowiedziała. Patrzyła nań bacznie, chcąc się dowiedzieć czy naiwność jego jest szczera, czy też może bierze udział w skierowanym przeciw niej komplecie, osłaniając się jezuicką chytrością.
Obróciła po chwili głowę i oświadczyła:
— Mleczarnia zostanie niezwłocznie przebudowana. Jeśli ci bandyci będą mnie dalej bojkotować, to sprowadzę ludzi innych. Mnie wszystko jedno kto zarobi.
Kapelan milczał ponuro.
— Czy pozwoli pani na jedno pytanie? — spytał.
— Proszę bardzo!
— Słyszałem, że pani postanowiła przystąpić do tej przebudowy mleczarni w celu urządzenia jej wedle nowego systemu, podobnie jak to pani uczyniła w Agersaegaardzie. Idzie o to, by uzyskać jeden procent więcej masła.
— No... i cóż dalej?
— Znam podziwu godną energję pani. Ale, choćby się nawet udało uzyskać ten procent i wartość Sofiehoej podnieść o małą kupkę złota, czy pani przez to będzie się czuła bodaj odrobinę szczęśliwszą?
— Oo... dajże mi pan spokój z tą całą mądrością seminarzysty! Wszakże raz na zawsze wyprosiłam sobie wszelkich kazań... Nie gromadźcie do spichrzów... skarb wasz niech będzie w niebie... znam, znam całą lekcję na pamięć...
— Pani drwi, pani Engelstoft... Ale to zbyteczne, nie jestem pyszałkiem i nie potrzeba mnie uczyć pokory. Nie przypisuję sobie również doświadczenia życiowego, wiem dobrze, iż wiele jeszcze nauczyć się będę musiał. Zachodzi jednak tutaj pewna rzecz, której nie rozumiem i dlatego pytałem. Zważywszy krótkość życia, nie mogę pojąć by ktoś znajdował w tem zadowolenie, te korzeń swój zapuści głęboko w dobra tej ziemi. Jest to, jakgdyby motyl, który żyć ma przez dzień jeden, gromadził zapasy na zimę.
— Zapominasz pan, księże pastorze, że żyjemy dalej w dzieciach naszych!
— Tak... ale proszę przebaczyć... czyż jest coś realnego w tym pięknym frazesie?
— Pięknym frazesie...? Nie rozumiem!
— Czyż nie dzieje się z zasady tak na kwiecie, że gdy dzieci dorosną i usamodzielnią się, szukają swego szczęścia zgoła gdzieindziej, tak że daremnym okazuje się trud i mozół rodziców, oraz ich poświęcenie? Tak mi się wydaje i wiem coś o tem z własnego, bolesnego doświadczenia. Opowiadałem już, że rodzice moi wcale nie chcieli, bym został księdzem. Szło o wybitne stanowisko społeczne, które było zawsze osobistem marzeniem mego ojca. Plany moje były inne i musiałem zasmucić drogich mi ludzi, odrzucając ich ofiarę. Taki los tragiczny sposobi sobie każdy, kto szczęścia szuka poza tem co wiekuiste i niezmienne.
— Zostałeś pan tedy proboszczem, — odparła ozięble — Ale wszakże słyszałam, że celem pańskim była działalność misjonarska w centralnej Azji... Chciałeś pan zostać apostołem W schodu... Czemuż porzuciłeś pan ten plan?
— Zmusiły mnie okoliczności!
— Prawda... przypominam sobie. Towarzystwu Misyjnemu brakło pieniędzy...
— Tak jest.
— O jakże wysoką szło sumę?
— O pięć do sześciu tysięcy...
— Ha... i mimo to wyrażasz się pan pogardliwie o rzeczach tej ziemi? Nawet sam Pan Bóg poradzić sobie bez pieniędzy nie może. Biedni Chińczycy czekać muszą na zbawienie wieczne, aż napłynie do kasy gotówka...
Kapelan potrząsnął głową.
— Znowu pani drwi! — powiedział — My, chrześcijanie rzeczy tych nie bierzemy tak powierzchownie. Rozumiemy, że Bóg, kierujący wszystkiem wedle zamierzeń swoich, i w tym wypadku wie co czyni, kładąc przede mną zaporę.
— A, tak...? Oczywiście wygodniej jest być misjonarzem we własnym kraju. Czyżby jednak było rzeczą niemożliwą uzyskać tej sumy od rodziców? Są to pono ludzie majętni...
— Drodzy moi rodzice daliby dziesięć razy tyle by mnie powstrzymać. Klimat tych okolic jest niezdrowy. Poprzedni misjonarze poumierali na żółtą febrę... Trudno tam pono wyżyć Europejczykowi.
— Zazwyczaj przesadzają ludzie w takich razach... — I mnie się tak wydaje. To też klimat sam mnie nie odstrasza. Byłem zawsze zdrów i znosiłem doskonale zimno i gorąco.
— Tedy może ziścisz pan jeszcze swój zamiar, jeśli Towarzystwo Misyjne porośnie w pióra i zdobędzie się na koszta wyprawy.
— Tak uczynię niewątpliwie! Złożyłem Bogu ślubowanie i dotrzymam...
Pani Engelstoft siedziała i bawiła się nerwowo kwastem poduszki, zwisającym z fotelu. Nagle zerwała się i podbiegła niemal ku oknu, jakby uciec chciała przed własnemi myślami.
Rozmowa urwała się, a gdy Estery ciągle nie było, przyszło kapelanowi na myśl, że ją może spotka w ogrodzie, jak dnia poprzedniego. Miał nie samo jeno współczucie dla samotnej, biednej dziewczyny, w czasach ostatnich powziął nadzieję, że uda mu się przywieść do równowagi jej, błądzącą po bezdrożach marzeń, duszę. Wiedział, że żyje, że wzrosła jak poganka, jak dzika, bez światła prawdy, bez wszystkiego co ważne i konieczne. Ale w umiłowaniu kwiatów i ptaków dostrzegał popęd religijny, który zboczył na błędne drogi i sądził, że gdy się raz zbudzi, będzie silny i zdobędzie bramy niebiosów.
Zbliżył się do pani Engelstoft i pożegnał ją, a ona podała mu rękę, odwracając głowę. Nie mogła się zdobyć, by mu spojrzeć w oczy. Trudno jej było jeszcze osadzić, czy jest szczery i naiwny, czy obłudny, postanowiła jednak w każdym razie zamknąć przed nim drzwi swego domu.
Stała przy oknie, i bębniąc palcami po szybie, rozmyślała nad tem, że, poświęcając kilka tysięcy, może posłać na śmierć niechybną człowieka, który był najgorszym jej w tej chwili wrogiem. Myśl ta przepajała ją poczuciem siły i dumy. Czy będzie żył czy niemniejsza... w każdym razie znajdzie się tak daleko, że nie będzie mógł szkodzić. Pocóż się tedy namyślać? Czyż wolno matce liczyć się z człowiekiem obcym, grożącym zagładą jej dziecku? Musiało być dokończone to co zaczęła, o odwrocie niema mowy!
W tydzień potem zjawił się w Sofiehoej woźny sądowy i zawezwał panią Engelstoft, by stawiła się na trzeci dzień w sali sądowej obwodowego miasta, celem przesłuchania. Urzędowe śledztwo w sprawie rozruchów, zarządzone przez szefa policji, nie odniosło zamierzonego skutku. Podejrzenie nietylko nie osłabło, ale przeciwnie, rozeszły się straszne pogłoski, a w pismach pojawiły się anonimowe notatki, wzywające do ścisłego zbadania co zaszło przy łożu śmierci zmarłego właściciela Sofiehoej. W oględnych słowach zarzucano wprost pani Engelstoft, że zamordowała męża.
Wyznaczonego dnia stanęła przed pałacem staromodna kolasa zwana dawniej „pojazdem jaśnie pani“, a z poza wszystkich okien suteren, folwarku i budynku administracyjnego wyzierały złośliwe oblicza. Z rozpłaszczonemi na szybach nosami, liczna czeladź i funkcjonarjusze dworscy wyczekiwali z utęsknieniem chwili pojawienia się „ropuchy“, chcąc na nią raz bodaj rzucić okiem. Wszystkie serca radowały się na myśl, że oto owa dumna dama, niby najnędzniejsza żebraczka musi stanąć przed kratkami, gdzie ją władza zmusi do wyznania wszystkiego.
W dwie minuty po wybiciu odpowiedniej godziny zjawiła się w progu pani Engelstoft, ale rozczarowała bardzo ciekawskich, gdyż była osłonięta gęstym, czarnym, wdowim welonem. Podeszła do powozu w towarzystwie mamzel Andersen i garderobianej, a Jöns oddał batem z kozła należne honory.
Estera śledziła odjazd matki z pierwszego piętra. Stała skryta za firanką, a gdy powóz odjechał, jej blado-szafirowe oczy napełniły się łzami. Bała się o matkę. Ostatniej nocy znowu słyszała, że chodzi po pokoju i widziała w lustrze, że otwiera skrytkę i czyta złowieszczy papier w żółtej kopercie. Przez cały ranek matka była dziwnie roztargniona, wyglądała na chorą i postarzała się znacznie.
Zjawiła się mamzel Andersen, by poprawić w piecu. Matka zabroniła Esterze zadawać się ze służbą, a zwłaszcza ze starą panną służącą, oskarżając ją o to, że podsłuchuje i kłamie. Mimo to Estera przystąpiła wprost do niej i spytała co się stało.
Mamzel Andersen wzdrygnęła się.
— Co się stało?... Nie rozumiem...
— Czemu dziś wszyscy tak dziwnie wyglądacie? Czemużto mama pojechała? Czy miała sprawunki w mieście?
— Tak... zdaje mi się... jaśnie pani miała jakiś interes...
— Dobrze, ale cóż mieć może mama za interes w policji? Na nic się nieprzyda kryć, mamzel Andersen. Słyszałam rano jak Anna i Maren rozmawiały o tem...
Czy ktoś się dopuścił kradzieży?
— Cóż znaczy panienko gadanina głupich dziewcząt?
— Dlaczegóż mi tedy nie chcesz powiedzieć, mamzel Andersen, o co idzie?
Stara panna klęczała przed piecem i układała na węglach polana.
— No... jeśli panienka tyle już wie, mogę powiedzieć resztę. To jednak nie dotyczy panienki wcale.
— Cóżto?
— Zdaje się, zginął jakiś papier, podpisany przez nieboszczyka, jaśnie pana. Tak przynajmniej zrozumiałam. Ale nie wiem nic więcej...
— Papier?
— Tak.. — papier zwany dokumentem! — Cóż ma z tem wspólnego mama? Nie może przecież wiedzieć gdzie się zapodział?
— Właśnie rzecz cała, że sąd mniema, iż jaśnie pani wie o tem... — powiedziała stara panna i zaczęła gorączkowo grzebać w popiele.
— I dlatego to pewnie był tu niedawno naczelnik policji? — spytała Estera.
— Być może!... — odrzuciła, wstała i dodała pospiesznie — Ale mniejsza z tem! Panienka musi teraz zaraz zjeść śniadanie! Już minęła dziesiąta.
Estera zakopała się w rogu kanapy, ogarnięta taką trwogą, że drżała za każdym odgłosem. Podparła dłonią głowę, a z oczu jej popłynęły łzy niepowstrzymane. Zdawało jej się, że słyszy w wielkim salonie kroki ojca. Tak jej się wydawało już nieraz, czasem nawet słyszała coś niby jego głos w mieszkaniu.
Ach, gdyby też to dziś nadszedł pastor Bjerring, myślała. Nie mogła się wydziwić czemu się nie pokazywał od tygodnia. Może chory? Właśnie czasu nieobecności odczuła jak go bardzo lubi. Gdy był obok niej, doznawała uczucia bezpieczeństwa, jakby przy ojcu. Może podobny miał głos? Radowała się ile razy doleciał z dołu, w chwili, gdy pytał służby. Ach, gdybyż mogła zdobyć dlań sympatję matki. Niestety, przez cały czas nie wspomniała o nim, ani dala poznać, że go jej brak.
Szybko otarła oczy, albowiem nadeszła mamzel Andersen ze śniadaniem na tacy.
— Jest tu coś, co panience dobrze zrobi! — powiedziała — Specjalny befsztyczek i dwa jajka!
— Ach! Dajcież mi dziś przynajmniej spokój! Nie mam apetytu i głowa mnie boli bardzo...
— Tem bardziej trzeba jeść. Pogorszy się napewno, gdy panience zabraknie sił!
— Pocóż jeść, skoro i tak potem muszę wszystko zwymiotować...? — broniła się.
— Jakoś to pójdzie! — rozmawiała mamzel Andersen — Jaśnie pani będzie się bardzo gniewała jeśli panienka nie zje swego befsztyczka»..!
Ta ostatnia uwaga poskutkowała. Usiadła do stołu i zmusiła się do jedzenia, mimo że wstręt w niej budził sam widok krwawych płatów mięsa.
Mamzel Andersen, stojąc po drugiej stronie stołu spoglądała na nią z politowaniem. Serce jej się krajało gdy patrzyła na bladą twarzyczkę Estery, która stała się jeszcze bledszą od czasu wygnania pastora z pałacu.
Mimo natrysków i różnych metod leczniczych, którem i pani Engelstoft dręczyła córkę, niewiele krwi krążyło w wątłem ciele dziewczyny, a w czasach ostatnich wyglądała tak, jakby niedługo miała pójść za ojcem do grobu.
Z tego też powodu nie miała stara panna odwagi powiedzieć Esterze zasłyszanej nowiny, mianowicie, że kapelan niebawem uda się do Chin. Powiedział sam pono wieczorem, minionego dnia na zebraniu wiernych, że Bóg podarował mu pieniądze na drogę. Towarzystwo Misyjne otrzymało list anonimowy. Jakaż szkoda tego młodzieńca! Tak mu jest dobrze w ojczyźnie, wszyscy go lubią, a tu naraz jedzie na koniec świata poto, by się dać zamordować i pożreć dzikim Chińczykom.
Estera połknęła kilka kawałków, potem zaś odsunęła tacę oświadczając, że nie może i nie chce już jeść. Mamzel Andersen znała już ten ton i wiedziała, że teraz nie pomoże żadne namawianie. Estera była łagodna i zasadniczo potulna, miewała jednak jako córka „ropuchy“ chwile, w których opanowywał ją djabeł.
Dziewczyna wdziała jasno-popielaty płaszczyk i udała się do parku. Mimo, że straciła nadzieję by kapelan przybył, stała długo przed lustrem w przedpokoju, układając na skroniach włosy, wymykające się z pod kraciastej czapeczki. Wiedziała, że jej w niej do twarzy, bo zauważyła to w oczach młodego człowieka, kiedy na nią patrzył przed tygodniem długo i przenikliwie.
Przed odejściem natarła sobie mocno policzki dłońmi, gdyż zauważyła, iż są bardzo blade.
Słońce świeciło, mimo to jednak podniosła kołnierz płaszcza i zagłębiła ręce w kieszeniach, zaś łokcie drżały jej wstrząsane dreszczem.
Z drzew spadły ostatnie liście. Mróz nocny pozbawił je szaty, mimo że jeszcze przed paru dniami połyskały przepychem jesiennych barw. Ptaki pierzchły.
Patrząc na puste gniazda w nagich koronach, Estera uczuła się bardziej jeszcze opuszczoną. Nie odleciały jeno czarne szpaki, ale nie siedziały na gałęziach i nie śpiewały jak w lecie. Niby szczury biegały po pokrytej suchemi liśćmi ziemi i straszyły ją, ukazując się znagła, to znów chowając się za pnie.
Zatrzymała się na skraju parku u małej furtki i stała przez chwilę z ręką opartą o żelazne jej pręty. Furtka wiodła w aleję lipową, którą szło się ku folwarkowi. Estera widziała stąd wieś, pola i białe, kościelne mury. U skraju drogi siedział stary Anders z daszkiem na oczach i tłukł kamienie. Przyszło jej na myśl, spytać go, czy pastor Bjerring nie zachorował. Anders zaliczał się do „bogobojnych“, uczęszczających w niedzielę na nabożeństwo, to też musiał wiedzieć, co się dzieje na plebanji.
Otwarła szybko furtkę i, stąpając ostrożnie z kamienia na kamień, szła rozmokłą drogą, pociętą śladami kół pełnymi wody. Zaczęła dyplomatycznie rozmawiać o pogodzie, potem zaś dowiadywać się o zdrowiu żony Andersa, który był wprawdzie „bogobojny“, ale również wielki kpiarz. Zacisnął usta, uśmiechał się i gdy spytała o Bjerringa, powiedział, że jeśli go chce zobaczyć, to powinna chwilę zaczekać. Kapelan udał się przed pół godzinką, ubrany w komże i ornat, do jednego z chorych parobków folwarcznych z wijatykiem.
Estera zaczerwieniła się i odeszła odeń zaraz, oburzona i zmieszana. Przestraszyła się na myśl, że ludzie zaczną mówić o niej i kapelanie i że ta gadanina może dojść do uszu matki. Zdarzyło się jednak, że podczas szybkiego odwrotu spojrzała mimowoli w lipową aleję i zobaczyła kroczącego od strony folwarku mężczyznę w stroju kościelnym.
W pierwszej chwili chciała schować się przed nim do parku. Ale wspomniawszy, że już ją niezawodnie ujrzał, uznała za stosowne zaczekać nań u furtki. Inaczej mógłby sądzić, że go unika. Niech tam sobie stary Anders myśli co chce.
Po chwili zebrała całą odwagę i postąpiła kilka kroków ku idącemu.
— Czy pan wyjeżdżał, panie pastorze? — spytała po przywitaniu. — Nie widziałam pana już tak dawno!
Nie zdając sobie sprawy z tego co czyni, trzymał jej rękę w dłoni i spoglądał na nią zdumiony.
— Więc pani nie wie, że pani Engelstoft nie życzy sobie, bym bywał w pałacu?
— Matka? — zawołała przerażona i zbladła jeszcze bardziej.
— Jest to może jeno przelotny nastrój! — powiedział, puszczając nakoniec jej rękę — O ile wiem, nie uczyniłem nic niewłaściwego. Dlatego też nie żegnam się jeszcze z panią. Przybędę niezwłocznie, gdy tylko matka pani przyśle po mnie. Ale prawda... pani nie wie jeszcze dotąd, że niebawem wyjeżdżam...
— Do Kopenhagi?
— Nie, dużo dalej. Opowiadałem pani o placówce misyjnej w Chinach, która przez długi już czas nie jest obsadzona. Zdawna pragnąłem zostać misjonarzem i to właśnie tam, gdzie światło prawdy nie dotarło jeszcze, na dalekim Wschodzie. Zdarzenie wyprost cudowne pozwala ziścić teraz mój ślub. Bóg sprawił, że mogę zaspokoić wreszcie pragnienie serca mego.
Estera czuła, że w główne jej się kreci. Cóż to za słowni? Czekała, pewna była że się uśmiechnie i w ten sposób zaznaczy, że żartował. Spojrzenie jego pozostało jednak poważne, w głosie nie ozwał się ton żartobliwy. Tedy to, co mówił, było prawdą...
Nie chcąc zdradzić swego bolesnego rozczarowania, usiłowała uśmiechnąć się i zażartować.
— Tak? — rzekła — Winnam więc panu życzyć powodzenia...
— Dziękuję... dziękuję! — odrzekł — Przykro mi wprawdzie opuszczać rodziców w Kopenhadze i przyjaciół miejscowych, mimo to jednak czuję się szczęśliwym i pełnym najlepszych nadziei.
Z nad kupki kamieni błysnęła ku nim w tej chwili czerwona twarz o zaciśniętych ustach i złośliwie roześmianych oczach.
Estera nie słyszała, co kapelan mówił dalej.
Podał jej rękę. Ujęła ją, jak przez sen i usłyszała te słowa.
— Niech Bóg panią błogosławi!
Oddalił się, zanim odzyskała przytomność.
Naczelnik wydziału bezpieczeństwa siedział, ubrany w haftowany złotem uniform w ponurej sali sądowej o kilku brudnych, wychodzących na plac targowy oknach, a obok niego zajął miejsce protokolant, mający przed sobą olbrzymią księgę. Wysoki policjant z czerwono-fjoletową gębą tkwił przy drzwiach, któremi wchodzili i wychodzili świadkowie, zaś na ławie, pod oknem drzemało kilku starych pensjonistów, potrzebnych dla urzędowych czynności stwierdzania tożsamości osób zawezwanych.
Przed kratkami przesunęło się już sporo świadków i powietrze przepojone od samego początku kurzem aktów, oraz zagarem pieca, stało się teraz poprostu dławiące. Zeznawał właśnie dyrektor szkoły realnej, Brandt. Oświadczył, że na kilka godzin przed śmiercią szwagra rozmawiał z nim długo o akcie donacyjnym i na jego żądanie złożył dokument w kasie, wmurowanej w ścianę sypialni. Jeśli nawet umierający dal potem przyzwolenie na zniszczenie tegoż aktu, to w czasie tym nie mógł już posiadać pełnej świadomości swego czynu. Pozatem świadek zeznał, że nie wierzy zgoła, by tego rodzaju przyzwolenie miało rzeczywiście miejsce.
Przewodniczący spytał, czy świadek ma kogoś w podejrzeniu, iż skradł dokument, a dyrektor odrzekł wyraźnie: tak!
— Czy podejrzenie to skierowane jest przeciw pewnej, określonej osobie?
Świadek nie chciał na to odpowiedzieć wprost, natomiast przypomniał, że zmarły dawno brat pani Engelstoft dopuścił się w młodych latach kradzieży pieniędzy z kasy swego pryncypała, a to świadczy o zbrodniczych skłonnościach w tej rodzinie.
Owo jadowite ukąszenie doprowadziło urzędnika do złości.
— Tu nie jest stosowne miejsce dla wypowiadania tego rodzaju gołosłownych przypuszczeń! — zawołał — Pytałem, czy pan podejrzenie swe wiąże z czyjemś konkretnem nazwiskiem?
— Zaznaczam, — odrzekł świadek — że nie mam obowiązku czynić tu w sądzie rachunku sumienia!
To powiedzenie zdecydowało przewodniczącego.
— Czy ma pan — spytał — coś do powiedzenia, coby sprawę mogło rozjaśnić?
— Nie.
— A więc dziękuję i żegnam pana!
Następnie wezwano pielęgniarkę, siostrę Bodil. Przewodniczący wskazał jej miejsce i powiedział:
— Znała pani dobrze zmarłego właściciela Sofiehoej, gdyż pielęgnowała go pani przez czas dłuższy... prawda?
— Tak.
— Była pani obecną w chwili jego skonu?
— Tak. Ale podczas rozmowy pana Engelstofta z żoną znajdowałam się w pokoju sąsiednim. Weszłam do sypialni gdy mnie zawołano.
— W jakimże stanie zastała pani chorego?
— Była to już agonja.
— Czy był w stanie mówić?
— Zdaje mi się, że nie...
— Czy, w chwili tej zauważyła pani w nim jakieś wyraźne podniecenie umysłu?
— Była to jeno śmiertelna walka!
— Nie dostrzegła pani tedy czegoś, coby świadczyło o uprzedniej, gwałtownej wymianie słów, czy oporze?
— Nie.
— Jakże sobie pani tłumaczy ten nagły skon?
— Przypuszczam, że wrażenie na widok żony mogło śmierć przyspieszyć, ale sten chorego i bez tego był bardzo zły, tak żeśmy co chwila spodziewali się skonu.
— Bardzo dobrze! Zgadza się to zupełnie z zeznaniem lekarza. A teraz jedno jeszcze. Wszakże gdy śmierć nastąpiła, wyszła pani z pokoju?
— Przeszłam pokój sąsiedni i zawołałam mamzel Andersen, będącą w jadalni.
— Czy nieobecność pani trwała tak długo, by można było przez ten czas otwierać szuflady, lub drzwi kasy w sypialni?
— Nie! Sądzę, że to było niemożliwe.
— Doskonale! A potem zaraz wróciła pani wraz z mnóstwem ludzi, z rządcą, sekretarzem i innymi... prawda?
— Tak.
— Doskonale! — powtórzył urzędnik, zadał jeszcze kilka pytań, potem zaś podyktował rezultat do protokółu, który został pielęgniarce odczytany, a gdy go uznała za dobry, została zwolniona.
Ale nie odeszła i oświadczyła, że ma coś jeszcze zeznać.
— Cóż jeszcze? — spytał porywczo sędzia.
Silnie podniecona powiedziała, że nie chce nikomu na świecie szkodzić, jeno czuje że sumienie nakazuje jej zeznać coś, o czem prawdopodobnie wie sama jedna tylko.
— To samo mówili wszyscy świadkowie, — zauważył urzędnik — a przy bliższem zbadaniu okazało się, że poza plotkami nie wiedzą niczego na pewne. Cóż pani chce powiedzieć?
Siostra Bodilda powiedziała, iż słyszała jakoby dokument miał zostać spalony na kominku w sypialni, to jednak się nie stało i stać nie mogło.
— Czemużto?
— Bowiem onego wieczoru nie palono niczego w kominku!
— Nie rozumiem! — zdziwił się urzędnik — Czyż spalenie kawałka papieru zostawia taki ślad, by to można rozpoznać? Mówi pani głupstwa! Tego rodzaju skrupułami sumienia nie powinno się zabierać sądowi czasu...
— Pan naczelnik mnie nie zrozumiał! — zawołała pielęgniarka — Tego wieczoru nie mogło być mowy o paleniu na tym kominku ani papieru, ani niczego wogóle innego!
— Skądże u kaduka może to pani wiedzieć?
Powiedziała, że całe palenisko kominka zapchane było kawałkami waty, których używano do nacierania piersi i pleców chorego spirytusem. Znalazła ową watę nietkniętą na drugi dzień po śmierci pana Engelstofta, a materjał tak palny jak wata zająłby się niechybnie przy zetknięciu z płomieniem.
Urzędnik rozparł się w swym fotelu i skrzyżował ręce na piersiach. Oj... oj... pomyślał, wpatrując się przenikliwie w pielęgniarkę. Więc i ta, na tak uczciwą wyglądająca osoba, jest w spisku? Ano... trzeba ją tedy co prędzej zdemaskować, podobnie jak innych.
— Dziwne pani powiada rzeczy! — zauważył — Skądże przyszło pani na myśl zaglądać do kominka? Wówczas nikt nie przypuszczał, że dokument został spalony!
— Zalicza się to do moich obowiązków, bym przed opuszczeniem domu chorego wszystko doprowadziła do porządku i usunęła przedmioty, które były z nim w styczności.
Urzędnik zmieszał się. Musiał przyznać, że nad tym punktem trzeba się lepiej zastanowić i zbadać rzecz gruntowniej.
— Hm... więc pani powyjmowała z kominka kawałki waty?
— Spaliłam je!
— Hm... sądzę, że pani sobie zdaje sprawę z wagi swych zeznań dla całej sprawy. Proszę tedy zastanowić się dobrze, bo jeśliby się okazało, że nie są zgodne z prawdą, wówczas skutki mogłyby być dla pani bardzo przykre...
— To szczera prawda! — zapewniła, a łzy napłynęły jej do oczu.
— Proszę nie zapominać, że pani zeznaje jako świadek, w danym razie musi swe zeznania stwierdzić przysięgą! Czy pani gotowa to uczynić?
— Tak!
— Tedy nie mam już pytania dla pani. Ale proszę nie odchodzić, gdyż może się jeszcze okazać konieczność obecności pani.
Patrzył na nią jak odchodziła i pomyślał:
— Coś tkwi w tem wszystkiem! Wszakże jednocześnie płakała i kłamała...
Coś w tem tkwi... ale co?
Po krótkim namyśle polecił wysokiemu policjantowi wezwać panią Engelstoft, której ze specjalnej kurtuazji oddano za poczekalnię osobny pokój.
Ukazała się w progu dumna, poważna i rozejrzała się nieco niepewnie wokoło. Po chwili podeszła zwykłym swym, żywym energicznym krokiem ku ławie świadków, a przewodniczący pozdrowił ją ukłonem tak niskim i uprzejmym, jak pozwalało na to dostojeństwo urzędu, który piastował w tej chwili. Odpowiedziała skinieniem głowy i usiadła.
Przewodniczący rozpoczął przesłuchanie od przeproszenia, że ją fatygował, ale zeznania jej są konieczne, gdyż idzie głównie o to, czy zmarły mąż jej był zupełnie świadomy swej woli i czynów w chwili, kiedy się zdecydował na zniszczenie wiadomego dokumentu darowizny.
Pani Engelstoft skinęła ponownie głową, potem zaś odsłoniła twarz i wpiła spojrzenie w twarz urzędnika, nie zmrużywszy oczu. Wiedziała, że ma nań wpływ i postanowiła to wykorzystać.
Zawczasu rozważyła co i w jaki sposób powiedzieć może bez ryzyka i postanowiła nie dać się niczem wywieść z równowagi. Naczelnik policji był natomiast bardzo zmieszany. Przez dobrych dziesięć minut mówił o rzeczach postronnych, dyktował protokolantowi różne drobiazgi, a dopiero opanowawszy się, zadał pytanie decydujące.
— Zniszczenie dokumentu nastąpiło tedy na wyraźne życzenie chorego, z jego zgodą i wiedzą?
— Tak.
— A powodem tego było, iż po rozmowie z panią przekonał się, iż ludzie którzy chcieli przemienić Sofiehoej na przytułek działali z pobudek egoistycznych i karygodnych... nieprawdaż?
— Tak!
— Cóż się stało z dokumentem? To znaczy w jakiż sposób został zniszczony?
— Spaliłam go!
— W piecu?
— Tak.
— Czy na kominku w sypialni chorego?
Sposób, w jaki zostało postawione owo pytanie, oraz napięcie widoczne w oczach pisarza i starych pensjonistów pod oknem, którzy ją pożerali oczyma, zwróciły uwagę pani Engelstoft, że zastawiono na nią jakąś pułapkę. Przeraziła się i rzekła, chcąc zyskać na czasie:
— Czyż to nie jest rzeczą obojętną?
— Koniecznem jest łaskawa pani, byśmy wyjaśnili także i ten szczegół.
— Nie spaliłam dokumentu w sypialni! — odrzekła i zaraz spostrzegła, że twarz przewodniczącego wyjaśnia się, zaś pisarz i inni są rozczarowani wielce — Nie chciałam tego uczynić, gdyż był wiatr na dworze, więc obawiałam się, że dym buchnie z kominka i utrudni oddychanie choremu.
— Oczywiście! — rzekł przewodniczący — Był to słuszny wzgląd i pochwały godna roztropność. Gdzież tedy spaliła pani dokument?
— W wielkim kominku w bibljotece...
— Doskonale!
Przewodniczący przestał zadawać pytania, podyktował wszystko protokolantowi, potem odczytał zeznania, a gdy zostały uznane za wierne, dodał z ukłonem, który miał na celu, przeproszenie za słowa jakie wyrzec teraz musiał.
— Z obowiązku urzędu pytam teraz, czy pani zbadała dobrze sumienie swoje i rozważyła skutki jakieby nastąpiły w razie przeciwnym, oraz czy pani gotową jest zeznania swe potwierdzić przysięgą?
— Tak.
Nastąpiła dodatkowa notatka w protokóle, a gdy to skończono, zwrócił się przewodniczący żywo do staruchów i powiedział:
— Możemy tedy przystąpić do zaprzysiężenia!
W ciągu przesłuchania uświadomił sobie, że tylko przysięga położyć może kres plotkom i niepokojom.
— Proszę, podaj mi rotę, Hansen! — rzekł do funkcjonarjusza.
Pani Engelstoft miała przez cały czas nadzieję, że nie przyjdzie aż do przysięgi, mimo to pozostała spokojną. Serce jej tylko ustało bić na chwilę i z trwogą spojrzała na małą, czarno oprawną książeczkę, którą pisarz dobył z szuflady.
Przewodniczący powstał i wezwał skinieniem wszystkich, by uczynili to samo. Potem zaczął:
— Zaprzysięgany oświadcza, że zeznał czystą, rzetelną i zupełną prawdę, że nie powiedział niczego, czegoby nie wiedział i nic zataił niczego co wie, celem wyjaśnienia sprawy, o którą był pytany. Oświadcza dalej, że nie użył żadnego zastrzeżenia, ale z zupełną szczerością używał takich słów, których znaczenie zna i które są zrozumiałe dla wszystkich. Uświadamia sobie, że znajduje się pod sądem ludzi, którzy ukarzą, surowo krzywoprzysięzcę, gdyby z woli bożej okazało się że skłamał, oraz wie, iż serca wszystkich odwrócą się od tego, który napiętnowany został tem mianem.
Urzędnik czytał to wszystko prędko, monotonnym głosem, a pani Engelstoft, słuchając owych strasznych pogróżek, mimowoli chwyciła dłonią barjerę dzielącą salę. Starała się nie słuchać, ale płatki czarne latały jej przed oczyma i bała się, że upadnie.
— Zaprzysięgany stoi ponadto w obliczu wszechwiedzącego Boga, który zna rzeczy ukryte i klątwę miota na dom człowieka, który fałszywie przysięga na imię jego. Zaprzysięgany podnosi, starym obyczajem, trzy palce prawej ręki w górę, co ma znaczyć, iż bierze na świadka Boga w Trójcy Świętej jedynego. Gdyby przysiągł fałszywie, natenczas pozbawia się opieki Boga Ojca, zamyka sobie dostęp do miłosierdzia Syna, który go sądzić będzie w dniu ostatecznym, oraz naraża się na opuszczenie przez Ducha Świętego w życiu oraz śmierci swojej. W ten sposób zaprzysięgany uświadamia sobie całą wagę przysięgi i gotów jest potwierdzić ją czynem.
Przewodniczący rzucił na stół książkę, dotknął z szacunkiem ramienia pani Engelstoft i dodał:
— Zaprzysięga na podnosi trzy palce prawej ręki i powtarza te słowa: Stwierdzam prawdziwość zeznań moich przysięgą na zbawienie duszy mojej. Przysięgam no Boga i święte słowo jego... Amen!
Rysy twarzy pani Engelstoft objawiały to jeno wzruszenie, jakie towarzyszy zazwyczaj uroczystemu czynowi. W istocie jednak była napoły jeno przytomna.
Podniosła z wysiłkiem ciężką niby ołów rękę i powtórzyła mechanicznie:
— Stwierdzam prawdziwość zeznań moich przysięgą na zbawienie duszy mojej. Przysięgam na Boga i święte słowo jego!
Przewodniczący skłonił się przed nią i głośno oświadczył, że urzędowanie skończone.
W kilka minut potem siedziała pani Engelstoft w powozie, otoczonym niewielką gromadką ciekawych. Posłyszała jak ktoś za nią krzyknął: — Morderczyni! — Ale nie uczyniło to na niej żadnego wrażenia. Oparła się o poduszki i zamknęła oczy, czując rozkoszną ulgę. Więc minęło nakoniec wszystko! Strząsnęła z siebie robactwo ludzkie. Odczuła wielką potrzebę snu po tylu nocach udręki. Przez kilka minut nie wiedziała, co się z nią dzieje, majaczyły jej jeno w głowie jakieś obrazy, jakie się jawią tonącemu, potem uczuła dreszcz i rosnącą ustawicznie potrzebę płaczu.
Wróciwszy do Sofiehoej, zauważyła pani Engelstoft zaraz w progu domu, że się coś stało podczas jej nieobecności. Zazwyczaj po krótkiej nawet rozłące Estera witała ją gorąco. Teraz, nie spostrzegła córki, a mamzel Andersen, zdejmująca z niej płaszcz, była bardzo zdenerwowana i miała czerwone z płaczu oczy.
— Gdzie panienka? — spytała.
— Panienka położyła się do łóżka. Czuła się trochę słabą.
— Cóż jej jest?
— Muszę jaśnie pani powiedzieć, że... panna Estera miała coś w rodzaju ataku...
— Ataku?
— Przyszło to nagle. Po śniadaniu poszła panna Estera do parku. Stałam właśnie przy oknie, kiedy wracała. Zauważyłam, że się chwieje na nogach i że bardzo blada... Zbiegłam co prędzej na dół... i właśnie w chwili, kiedy znalazła się w progu, zemdlała nagle.
— Cóż się stało?
— Miało to miejsce może w godzinę po odjeździe, jaśnie pani... Panienka prosiła, by nie wspominać o niczem... ale zdawało mi się...
— Musiała się czemś przerazić... Czy spotkała kogo w parku?
Stara panna jęła gładzić z zakłopotaniem fartuch.
— Nie... panienka nie mówiła nic...
— Proszę mi zaraz powiedzieć wszystko!
— To już powiem... — zaczęła przestraszona mamzel Andersen — Otóż zdaje mi się, że panna Estera spotkała się w parku z księdzem kapelanem Bjerringiem.
Był na folwarku u chorego parobka... Stary Anders widział ich pono razem w lipowej alei.
Pani Engelstoft spuściła oczy.
— Hm... tak — pospieszyła rzec — Córka moja w dniach ostatnich nie czuła się dobrze. Wiedziałam o tem. Proszę udać się do niej i zawiadomić, że niedługo przyjdę...
Poszła do swego pokoju i padła w fotel wyczerpana doszczętnie. Przesiedziała tak dobre pół godziny, nie chcąc się w tym stanie pokazywać córce. Nie przeraziło ją nadmiernie to omdlenie, zdarzające się w wieku przejściowym, gorzej niepokoiła się owem spotkaniem z kapelanem. Ten obłudnik skorzystał więc z pierwszej nieobecności jej i urządził sobie rendez-vous z Esterą.
Powinszowała sobie odwagi usunięcia bez pardonu z drogi natręta, gdyż inaczej daremne byłyby wszystkie ofiary, ta ostatnia nawet, dzisiejsza. Czas ostatni, by się znalazł na drugim końcu świata, a wówczas Estera zapomni o nim niewątpliwie.
Chciała wstać, ale padła z powrotem i zaczęła drzeć. Spojrzała przypadkiem na prawą rękę swą, leżącą na poręczy fotelu i wydało jej się, że jest sino-szara i zwiędła. Natychmiast uświadomiła sobie, że złudzenie to wywołane zostało zdenerwowaniem, mimo to jednak wpatrywała się w swą rękę ze strachem, jakby rzeczywiście zmieniła się nagle.
— Cóż się ze mną dzieje? — pomyślała i zamknęła oczy, nie mogąc znieść tego widoku.
Przypomniała sobie, że matka ostrzegała ją często i straszyła obłąkaniem.
— Czuwaj nad sobą, drogie dziecko! — mawiała — Wojownicze usposobienie doprowadzić cię może do rzeczy najgorszej. Spokój mieszka tylko w sercu łagodnem. Pamiętaj! Korz się przed niezbadanemi wyrokami Pana! Nie budź gniewu jego, albowiem srogim być umie i strasznie karać!
Czemuż nie odziedziczyła pokory serca po matce? I oto teraz dościga ją zemsta Boga. Niebiosy uczyniły z popędliwej dziewczyny złodziejkę i fałszerkę przysięgi... Czyż teraz straci w dodatku zmysły i skończy w domu obłąkanych?
Z trudem wielkim zawlokła się po schodach na górę silnie ściskając poręcz. Bała się spotkania z córką, a jednocześnie pragnęła ją przycisnąć do piersi i wywnętrzyć się przed nią z wszystkiego. Była tak opuszczona, samotna... potrzebowała kogoś, ktoby wiedział wszystko i nie pogardzał nią mimo to. Obok tego drżała na samą myśl, że Estera może wpaść na trop właściwy.
Estera leżała obrócona twarzą do ściany. Nie ruszyła się, chociaż matka weszła i usiadła na krawędzi łóżka. Chciała ukryć łzy spływające jej po twarzy.
Pani Engelstoft pogładziła jej włosy i to mimowoli lewą ręką. Prawa spoczywała bez ruchu na kolanach. Biedne dziecko, pomyślała, musi przeboleć pierwszą miłość.
— Cóż ci to, dziecko? — spytała — Czy cię co boli?
Estera potrząsnęła głową przecząco.
— Czemuż tedy płaczesz?
— Nie płaczę! — odrzekła, usiłując uchylić się z pod pieszczot matki.
Pani Engelstoft przyszło na myśl, że Estera musiała się oczywiście dowiedzieć od kapelana, dlaczego nie bywa w pałacu i postanowiła pomówić z nią otwarcie.
Oświadczyła, że choćby narazie nie rozumiała sposobu postępowania matki, winna ufać, że dzieje się wszystko jedynie dla jej dobra. Nie posiada doświadczenia, przeto nie rozumie, jaka to dla niej ważna sprawa, zaś człowiek, którego chytrości uległa jest to albo fantasta, który ją i siebie gotów wpędzić w nieszczęście, albo awanturnik, spekulujący na jej naiwność. Wspomniała własne dzieje i los matki, przywiedzionej do żebraczego kija dlatego, że oprzeć się nie umiała karygodnej lekkomyślności mężczyzny.
— Musisz się opanować, Estero! — powiedziała — Przecież nie jesteś już dzieckiem. Dość mam twego próżnowania, prowadzi ono tylko do głupstw i choroby, myślałam nad tem i postanowiłam, że będziesz mi pomagała w zarządzie majątku. Trzeba się zawczasu oswoić z tem co cię czeka. Ale o tem, potem. Teraz obetrzyj oczy i staraj się być mi pociechą, nie zaś strapieniem.
Pocałowała ją w czoło i odeszła. Całe poobiedzie spędziła nad stosami rachunków i obliczeń, a zajęcie to nie pozwoliło jej myśli błąkać się po manowcach. Uspokoiła się wreszcie, zawezwała rządcę, karbowego i sekretarza, konferowała z nimi przez kilka godzin, kreśląc plany i wydając rozkazy.
Potem opuściły ją jednak siły i gdy wyszedł ostatni z funkcjonarjuszów, zapadła w śmiertelny jakiś bezruch, tracąc niemal świadomość, jak się to stało w powrotnej drodze z sądu. Dowlókłszy się z wysiłkiem do fotelu przy oknie, przesiedziała, szarą godzinę i część wieczoru w półśnie, poprzez który snuły się wizje brudnych ścian soli sądowej i fragmentów strasznych scen, jakie tam przeżyła.
Nie mogła pojąć, że to dzisiaj rano dopiero wsiadła, do powozu, udając się do miasta. Od czasu tego, zda się, minęły lata całe. Ileż przeżyła duchowych mąki Gdyby wypadło raz jeszcze przetrwać dzień dzisiejszy, zaprawdę, odebrałaby sobie raczej życie. Było jej ono i tak jeno udręką nieustanną, piekłem istnem, żyła wyłącznie dla swej słabej, bezbronnej córki.
W pierwszej linji pragnęła usunąć z drogi onego obłudnego klechę. Inaczej straci nietylko Esterę, ale i to, co zdołała zgromadzić wciągu dwudziestu lat ciężkiej pracy, wpadnie w szpony tego obcego człowieka. A wszakże włożyła w to tyle zaparcia, tyle męki, poświęciła spokój duszy własnej, zdrowe zmysły niemal...
Nagle uderzył zegar wieżowy, a głos roztętnił się donośnie po całym domu. Ile razy słyszała grobowy dźwięk ten, czuła, że serce bić jej przestaje. Przeraziła się tego pierwszej zaraz, poślubnej nocy i dźwięk ów splótł się z jej dolą nierozłącznie.
Wybiła szósta. Pamiętała godzinę szóstą zrana, gdyż zbudził ją właśnie kurcz w chwili, gdy zegar uderzył tę godzinę, a było to kilkanaście lat temu, wówczas kiedy miała przyjść na świat Estera. Niestety, zanim się narodziła zegar ten wydzwonił jeszcze dwadzieścia godzin. Słyszała je poprzez własne jęki, a lekarz, niosący w rękach pół żywe stworzenie, oświadczył:.
— Panienka spóźniła się trochę!
Niels nie powitał życzliwie córki, bowiem pragnął syna, zaś ona sama wówczas już miała przeczucie, że czeka ją los smutny. Dlatego to może nawet Estera nie rosła i nie rozwijała się należycie.
W tydzień potem wygłosił pastor Bjerring w przepełnionym kościele pożegnalne kazanie i wyjechał, nie zdoławszy zobaczyć się ani z panią Engelstoft, ani Esterą. Sofiehoej nie rozwarło przed nim drzwi do ostatniej chwili, a jak długo był, Esterze nie dozwoliła matka nigdzie wychodzić samej, nawet do parku.
Zrazu dziewczyna poddała się jej woli, ale w miarę jak traciła nadzieję uzyskania pozwolenia na jego wizytę pożegnalną, zaczęła się buntować. Djablik pokazał rogi, przestała jeść, spać i nie odpowiadała matce. Owa pilna straż, jaką ją otoczono wzbudziła w niej podejrzenie, że matka sama dostarczyła owej opatrznościowej sumy na wyjazd i nie wątpiła już teraz, że stało się to w celu oddalenia kapelana. W dniu, w którym dowiedziała się, że go niema padła z płaczem na szyję mamzel Andersen i rozpoczęła zdecydowaną opozycję przeciw matce.
Chciała, by się przekonała, że nie zapomni nigdy o Bjerringu. Nauczył ją raz krótkiej pieśni, — prosząc, by o niej nie zapomniała nigdy przed spaniem. Czyniła to dotąd potajemnie. Teraz śpiewała głośno, ze złożonemi rękami nawet wówczas, gdy pani Engelstoft była w pobliżu i mogła słyszeć. Miast pisać wypracowania, odpisywała ze znalezionej w bibljotece Biblji całe ustępy i uczyła się ich na pamięć.
Pani Engelstoft udawała, że niczego nie dostrzega. W nadziei rychłego powrotu rozsądku stała się dla córki łagodną, zaczęła ją nawet rozpieszczać. Pozwoliła na umieszczanie ogrzewaczki w jej łóżku i zwolniła ją od codziennego krwawego befsztyka, który był od dzieciństwa jej udręką.
Pobłażliwość ta budziła jednak w Esterze coraz to większą niechęć. Pewnego dnia znalazła podrzucony przez złośliwe dziewczęta służebne kawałek gazety, w której dyrektor Brandt wzywał sąd „imieniem grona poważnych obywateli“, by wznowiono, śledztwo w sprawie zaginionego dokumentu donacyjnego, gdyż mimo przysięgi, podejrzenie zwraca sic ciągle przeciwko pani Engelstoft.
Dawniej Estera, nawykła do tego że ludzie obwiniali matkę i miotali na nią oszczerstwa, nie byłaby nawet skończyła czytać, teraz jednak zbudziło się w niej podejrzenie. W gazecie wyczytała wyraźnie, że dokument składał się z ośmiu arkuszy w żółtej kopercie... zaś kopertę taką widziała w lustrze, w ręku matki...
Dnia następnego spytała mamzel Andersen:
— Czy znalazł się już może ów dokument, o którym tyle ludzie gadają?
— Nie... nie znalazł się. Jaśnie pan polecił go przecież jaśnie pani spalić. Inaczej nie mieszkałaby panienka w Sofiehoej, ale posiadłość zabraliby obcy... Ale skądże te myśli? Czy znowu dziewczęta plotły głupstwa?
Estera nie odrzekła nic, podeszła tylko do okna, by ukryć trawiący ją niepokój.
Pani Engelstoft pracowała teraz ze zdwojoną energją, nie szczędząc ni siebie, ni podwładnych swoich. Była niestrudzona, a mimo to w gospodarstwie zaczynało się coś psuć. Rozchorowały się krowy i poroniły cielęta, zepsuł się kierat, młody koń złamał nogę. Przypisywała to zrazu ludzkiej złośliwości, ale gdy pewnej nocy burza zwaliła owczarnię i pozabijała odchowane już roczne jagnięta, przyszły jej mimowoli na myśl słowa zasłyszane w sądzie i wspomniała owo zdanie o Bogu, który karze srogo tego, kto nadużył jego imienia.
Za każdą złą wieścią spoglądała instynktownie na trzy palce swej prawej ręki mimo że uświadamiała sobie, iż w ten sposób wywabia szaleństwo, tkwiące gdzieś w kącie jej duszy. Mówiąc sobie, że to głupstw o patrzyła na palce i zdawało jej się, że z każdym dniem stają się krótsze i cieńsze, jakby więdły.
Pewnego dnia musiano posłać po lekarza. Estera zbudziła się rano z gorączką, skarżyła się na ból głowy i pleców, gdy zaś chciała wstać, zemdlała.
Lekarz widział w tem skutki przeziębienia, ale ze względu na honorarjum siedział długo, rozmyślał, stawiał najdziwaczniejsze pytania, potem zaś zapisał mnóstwo lekarstw i przyrzekł przybyć nazajutrz.
Pani Engelstoft przeraziła się i poprosiła, gdy zostali sami, by jej powiedział otwarcie co jest Esterze.
— Dziś nie sposób określić. Niema tylko, jak sądzę, bezpośredniego niebezpieczeństwa. Proszę się nie bać, łaskawa pani! Mam nadzieję, że nie damy się chorobie.
Po jego odjeździe wróciła do sypialni córki i przysiadła na jej łóżku. Estera leżała twarzą do ściany. Bała się teraz matki strasznie, gdyż znowu widziała pewnej nocy w lustrze, jak trzyma w ręku żółtą kopertę z dokumentem. Za dotknięciem jej ręki, zadrżała.
— Czy ci zimno? Przyniosę kołdrę. Może spróbujesz zasnąć?
— Tak — spróbuję... — odrzekła.
— A możebyś coś zjadła?
— Nie... proszę tylko, by przyszła mamzel Andersen.
— Ja ci sama usłużę...
— Nie... dziękuję... chciałabym mamzel Andersen...
— Dobrze... zrobię co chcesz... Zaraz jej zawołam.
Dopiero znalazłszy się sam na sam ze starą panną, odwróciła się od ściany.
— Co powiedział lekarz? — spytała.
— Nic ważnego. Proszę się nie bać!
— Nie boję się wcale. Chciałabym umrzeć!
Wybuchła płaczem.
— Proszę się uspokoić... koniecznie... koniecznie... Trzeba się trochę przespać...
— Spróbuję... Proszę mi poprawić poduszkę....
— Tak... teraz już dobrze...
— Ach — gdyby mi się tylko coś ładnego śniło, spałabym chętnie...
— O czemżeby chciała śnić panienka?
— O czemś ładnem. Zeszłej nocy miałam straszny sen. Zbudziłam się oblana na całem ciele zimnym potem.
— To skutek gorączki.
— Nie powinno tak być. Gdy się jest chorym ma się właśnie najmilsze sny.
— O czemżeby panienka chciała śnić?
Estera obróciła się znowu do ściany, by ukryć łzy.
— O moim zbawcy! — szepnęła po chwili, jakby słów tych nie należało wymawiać głośno.
Panna Andersen wiedziała co to znaczy. Kochała się sama czasu młodości w proboszczu i wspomnienie to wycisnęło i jej również łzy.
Pani Engelsioft pracowała ciągle, siedząc nad rachunkami. Nie miała odwagi próżnować. Nie miała spokoju wnętrznego, przeto musiała pracować do upadłego.
Ale wkońcu opuściły ją siły. Złożyła głowę na dłoni. Dnia poprzedniego dostała ponowne wezwanie do sądu. Pod naporem opinji publicznej naczelnik wydziału bezpieczeństwa m usiał wznowić śledztwo. Czuła nieznośne pieczenie w trzech palcach prawej ręki i zdawało jej się, że słyszy jakieś głosy, miotające pogróżki i klątwy.
W takich chwilach zamętu myśli pragnęła niemal śmierci Estery. Wówczas bowiem wybiłaby dla niej godzina wolności i mogłaby uciec się do rewolweru, z którym nie rozstawała się ani na chwile, jakby był jedynym przyjacielem i zbawcą.
Gdy lekarz zjawił się po raz trzeci w Sofiehoej, przekonał się z wielkiem swem zdumieniem, że stan zdrowia Estery pogorszył się bardzo. Gorączka wzrosła, a oddech był coraz to cięższy. Po zbadaniu okazało się, że dziewczyna ma silne zapalenie płuc. Uszło to dotąd jego uwagi, albowiem na jedno ucho słyszał niewiele, a na drugie był całkiem głuchy. Nie chcąc przestraszać pacjentki, nie dał po sobie poznać przerażenia jak długo znajdywał się przy jej łóżku.
— Sprawa przybiera, dobry obrót — powiedział — za kilka dni będzie panna Estera mogła wstać.
— Czemuż jestem taka osłabiona? — spytała ochrypłym głosem.
— To nic... to nic... to objaw zupełnie normalny. Proszę się tem nie trwożyć wcale.
Znalazłszy się sam na sam z panią Engelstoft, nie śmiał jej również wyznać całej prawdy. Ale pośpiech, z jakim się wybierał w drogę, świadczył wymownie o jego zupełnej bezradności.
— Nie chcę się łudzić! — powiedziała — Czy zachodzi niebezpieczeństwo... proszę mi powiedzieć?
Już chciał wyznać wszystko, ale powstrzymał się, spojrzawszy na panią Engelstoft, która w dniach ostatnich zmieniła się nie do poznania. Postarzała się, twarz nabrała koloru ziemnisto-sinego, oczy płonęły od bezsenności, a przytem tliło w nich takie przerażenie, że litość brała patrzeć.
— Proszę się nie bać! — prosił. — Coprawda córka pani nie posiada bardzo odpornego organizmu... a zapalenie płuc, to rzecz poważna... ale niema powodu tracić nadziei, że je przetrzyma. Proszę być przekonaną, że uczynię wszystko co w mojej mocy.
Przez cztery jeszcze dni walczyła Estera ze śmiercią. Zazwyczaj leżała w półsennem odrętwieniu. W snach gorączkowych zwiedzała dalekie kraje, wędrowała po rajskich okolicach, radując się błękitnemi górami i lasami magnolij. Widziała wielkie, ciemne bagniska, u brzegów których spoczywały dzikie bawoły, tarzające się w szlamie. Dalej chińskie chaty z bambusu, czerwone flamingi, kroczące dumnie po brzegach rzek... dziwne nieznane gościńce... wozy dwukolne, sprzężone w zebu o cienkich, ostrych rogach...
Przytem szeptała słowa, świadczące że fantazjuje i marzy o rzeczach nieistniejących i nieznanych.
Pani Engelstoft przesiadywała dniem i nocą przy jej łóżku. Wiedziała, że chociaż Estera żyje jeszcze, straciła ją już bezpowrotnie. Obcy człowiek skradł jej serce córki. Ile razy Estera odzyskiwała świadomość, na widok matki obracała się do ściany. Pewnego dnia powiedziała wprost, że pragnie odejść stąd... do Jezusa, do domu swego...
Czwartego dnia spłynęła cicho w nurt śmierci. Na chwilę przed skonem skierowała niespokojnie oczy swe z wyrazem błagania na matkę. Zdawało się, że chcę jej się z czegoś zwierzyć. Gdy jednak matka pochyliła się nad nią, by usłyszeć co powie, w spojrzeniu jej zabłysnął tenże sam co poprzód strach.
— O, matko! — zawołała rozpacznie i głowa opadła jej na piersi.
Całą noc przesiedziała pani Engelstoft przy córce. Mamzel Andersen układając ciało ośmieliła się złożyć jej ręce. W kącie pokoju tliła lampka nocna. Lekarz, wezwany raz jeszcze, odjechał, a służba udała się na spoczynek.
Siedziała, ubrana w czerwony negliż i wpatrywała się w ciemń tępem spojrzeniem. Ból unieruchomił rysy jej twarzy, ale zachowała pełną przytomność. Na widok, zwłok córki, doznawała całkiem innego wrażenia, niźli mogła przypuszczać. Knuła zemstę. Śmierć Estery była to kara nieba za to, że chciała dziecko swe bronić przed złodziejami i rabusiami... a przeto Bóg był istnym potworem! Jeśli zaś rzecz polegała jeno na zwyczajnym przypadku, jeśli nie było w tem wszystkiem związku przyczynowego... to zaiste niema zgoła sensu ani ładu na świecie, gdzie jest możliwem coś takiego.
W szufladzie czekał nabity rewolwer. Ale postanowiła nie umierać, by nie dawać wrogom w rękę zwycięstwa. Chciała żyć, podniecać nienawiść, dawać pole wyładowywania się obłudzie i szerzyć zgorszenie. Piekłem miało się stać od tej chwili Sofiehoej... własną ręką rzuciła zarzewie walki, sporu i współzawodnictwa łajdaków.
Nie wychodziła z pokoju przez kilka dni następnych. Zarządziła pogrzebem, ale nie przyjęła nikogo u siebie. Rządca i sekretarz zjawiali się nadaremnie kilkakrotnie. Poleciła im prowadzić gospodarstwo na własną odpowiedzialność.
Po pogrzebie, który odbył się bez uprzedniego zapowiedzenia w dziennikach, siedziała pani Engelstoft w gabinecie, gdy wpadła mamzel Andersen i zawiadomiła ją, że właśnie przybył naczelnik policji.
— Powiedziałam mu, że Jaśnie Pani nie przyjmuje, ale odrzekł, że został zawezwany.
— Tak jest, zawezwałam go. Proszę zaprowadzić gościa do salonu, przyjdę zaraz.
Naczelnik wydziału bezpieczeństwa był bardzo niespokojny i zmieszany. Sądził, że zeń będzie szydziła z powodu ponownego wezwania do sądu. Gdy weszła, zauważył zdumiony, że jest ubrana do drogi, ma nawet na głowie kapelusz i torebkę w ręku. Przyjrzawszy się lepiej, osłupiał. Posiwiała zupełnie, a jasne, wypukłe oczy straciły blask doszczętnie.
Nie podając mu ręki, wyjęła z torebki papier i podała mu.
— Proszę! Już mi to obecnie nie potrzebne! — powiedziała spokojnie.
Urzędnik spojrzał z zakłopotaniem na papier, potem na nią, a ręce mu zaczęły drżeć.
— Cóż to? Nie rozumiem... Co ma znaczyć ten dokument?
— Znaczy, że popełniłam krzywoprzysięstwo! Gotowa jestem jechać z panem!
Długo stali naprzeciw siebie znajomi z lat młodych i patrzyli sobie w oczy. Dzikość i srogość wyjrzała ze spojrzenia naczelnika policji, gdy poznał z wyrazu twarzy pani Engelstoft, że mówi prawdę. Jednocześnie ogarnęło go jednak takie przerażenie, że uczuł zawrót głowy i musiał siąść.
Cisza przeraźna panowała w komnacie.
Potem urzędnik zerwał się z jękiem, w którym zabrzmiał szloch. Wspomnienia młodości i dawne uczucia wzięły górę. Zaproponował jej dwudziestocztero godzinną zwłokę, by miała czas uciec i zabezpieczyć się przed wymiarem sprawiedliwości. Obiecywał, że poświęci honor i stanowisko i będzie milczał aż do czasu, kiedy znajdzie schronienie.
Potrząsnęła głową przecząco i odparła, że nie chce korzystać z jego wspaniałomyślności. Gdyby chciała ujść karzącej t. zw. „sprawiedliwości“ mogła to była uczynić dawno i nader łatwo. Oświadczyła, że przeciwnie chce ponieść „sprawiedliwą“ karę. W więzieniu będzie rozmyślała z lubością nad trlumfalnem wkroczeniem do Sofiehoej pana dyrektora Brandta, pana mecenasa Sandberga, oraz całej bandy opryszków. Cieszyła ją myśl o bankietach i ucztach, jakie szubrawcy i oszuści wyprawiać sobie tu będą, jak bezwstyd i bestjalstwo będzie triumfowało, aż do chwili, kiedy koryto się opróżni, a szczury i myszy zjedzą odpadki.
Urzędnik patrzył osłupiałym wzrokiem i słuchał, nie wierząc uszom. Ale ona zadzwoniła na garderobianę, wydała ostatnie zlecenia i niebawem opuściła Sofiehoej, jako aresztantka.
Przez dni następne wszystkie pisma pełne były artykułów, kreślących w wymownych słowach jej zbrodnie. Przedstawiono ją, jako potwora w ludzkiej postaci.
Jeden tylko naczelnik wydziału bezpieczeństwa publicznego brał ją w obronę i pewnego dnia, w klubie, po czwartej szklance grogu oświadczył, że właśnie niezmierne poczucie sprawiedliwości stało się zgubą pani Engelstoft. Ponadto powiedział, że ludzi, w których towarzystwie będzie odtąd żyła pani Engelstoft, uważa za najszlachetniejszych, albowiem przyznają się oni przynajmniej do tego, że są zbrodniarzami, czego spodziewać się po szanownych kolegach klubowych nie sposób.
Oświadczenie owo wywołało ten skutek, że musiał na czas dłuższy zaniechać wizyt w klubie. Od tej pory milczał, ile razy była mowa o zbrodniach pani Engelstoft, a ból swój topił w coraz to silniejszych grogach.
Siadywał przeważnie samotny w domu, tonąc we wspomnieniach dzieciństwa, kiedy to dzisiejsza delikwentka była małą córeczką właściciela dóbr, nosiła czerwoną czapeczkę i prowadziła na spacer swego braciszka, trzymając go zawsze za rączkę.
Pani Engelstoft bardzo zresztą krótko przebywała w więzieniu. Nie mogła znieść niewoli. Niedługo po otrzymaniu wyroku i przesiedleniu do cytadeli, opuściły ją siły. Umarła, nie pragnąc pojednania ani z Bogiem, ani ludźmi. W pozostawionym liście prosiła, by ją pochowano w ubiorze więziennym, bez księdza i dzwonów.
Mała mieścina w odświętnym przystroju. Wszędzie pełno flag. Okręty w porcie przybrane w chorągwie i sztandary. Przed wielką, wykwitnie zbudowaną willą na skraju miasta widnieje brama triumfalna. Wszystko oblane jaskrawem, złotem słońcem kwietniowem. Na ziemi ni śladu cienia.
Pochód ruszył właśnie główną ulicą, kierując się w stronę willi. Na czele kroczył policjant i czterech muzykantów, dmących w trąby. Kilka psów stało na środku ulicy przed pochodem, wyło żałośnie i naszczekiwało.
Zadzwoniono dyskretnie do cichego, stojącego w bocznej ulicy domu burmistrza. Odźwierna w starszym już wieku uchyliła okna i wyjrzała. Na kamiennych schodach przed bramą stała niska, rozłożysta aptekarzowa, dzierżąc w dłoni wielki pęk żółtych narcyzów. Odźwierna niebardzo się pospieszyła z otwieraniem. Pozdrowiwszy niemym ukłonem, wprowadziła przybyłą do jadalni, gdzie panna służąca udzielała codziennie wieści o stanie chorej swej chlebodawczym licznym znajomym, przybywającym z kondolencją.
— Jakże się ma pani burmistrzowa, droga mamzel Mogensen?
— Niema żadnego polepszenia! — odparła zapytana głosem, w którym przebijało, że wie więcej niż chce powiedzieć. Po chwili dodała: — Przybyła siostra pani burmistrzowej z Niemiec.
— A więc to prawda? Dowiedziałam się właśnie we firmie Soerensen & Lund, że przyjechała rannym pociągiem dama wyglądająca na cudzoziemkę. Wiedziałam co o tem myśleć. Jakże, czy bardzo zmieniona?
— Kto? Pani majorowa?
— Tak.
Kąciki ust zapytanej drgnęły pobłażliwie.
— Skądże mam to wiedzieć, łaskawa pani Bergman. Odkąd jestem tutaj, przybywa pani majorowa po raz pierwszy.
— Tak...tak...prawda... co ja też mówię? O... proszę wierzyć, pani majorowa była w młodych latach piękną co się zowie. Wyglądała, niby królowa. To też strasznie żałowali wszyscy, gdy zjawił się ten Niemczura i zabrał ją jak swoją. Podzielone były zresztą zdania, która ze sióstr jest piękniejszą. Ja, coprawda, stałam zawsze po stronie pani burmistrzowej. Czy sądzi pani, mamzel Mogensen, że będę się z nią mogła zobaczyć?
— Nie zdaje mi się. Pani burmistrzewa bardzo złą miała noc. W każdym jednak razie zapytam...
— Proszę... proszę, droga mamzel Mogensen... bardzo pani łaskawa... Może nawet zajmie to panią burmistrzową, gdy się dowie czegoś o dzisiejszej uroczystości. Wracam właśnie z pochodu rzemieślników. Pewnie pani słyszała muzykę, mamzel Mogensen?
— Ach... mam tyle spraw własnych... pojmuje pani... odpowiedzialność za wszystko... ach Boże...
— Oczywiście... oczywiście... Mnóstwo ma pani teraz spraw na głowie, mamzel Mogensen...
— Robi się co można...
— Mimo wszystko powinnaby pani dzisiaj wybiec bodaj na chwilę i przypatrzyć się tym wspaniałościom.
Willa będzie wieczór po kolacji iluminowana, a zamówiono też muzykę z Randers. Będzie przygrywała do tańca. Już to trzeba przyznać Jöergenowi Ovensenowi, że kiedy cos urządzi to warto popatrzeć i posłuchać.
— Czy mam zanieść pani burmistrzowej te kwiaty, które pani trzyma w ręku, pani Bergman?
— Tak — tak... proszę bardzo! Szkoda tylko, że to takie zwykłe narcyzy...
Chora kobieta leżała w łóżku wysuniętem daleko na pokój, tonąc w fali śnieżnej, błękitnawej, obszytej gęsto koronkami pościeli. Pod głową miała małą, czerwoną, jedwabną poduszeczkę.
Po jednej stronie łóżka siedziała w plecionym fotelu jej siostra, po drugiej stała mała, niska, zastawiona flakonikami i puzderkami gotowalnia, a sprzęt ten owiany był owym przedziwnym nastrojem, jaki sprawia, że wraz z niezbędnem lustrem, otoczonem muślinową firanką, stanowi ołtarz miłości kobiety, która kocha.
Z polecenia lekarza usunięto z pokoju chorej wszystkie zbędne przedmioty, zdjęto nawet portjery i firanki, by dać wolny dostęp światłu i powietrzu.
Pani burmistrzowa nie była jednak w stanie rozstać się z tą świętością. Przez cały ciąg długiej choroby wyrzec się nie mogła zwierciadła, oraz mnóstwa drobnostek, chcąc je ciągle mieć pod ręką. Przysłaniały one zresztą flaszki z lekarstwem i przeróżne pudełka z pigułkami, które ją raziły nie na żarty.
Stały tu także we flakonie cztery róże o długich szypułkach, widniała mała, srebrna miseczka z pastylkami miętowemi i owocami w cukrze, któremi traktowała lekarza i gości, a wreszcie tkwiło tu kilka obrazków, pomiędzy niemi zaś fotografja męża, w gabinetowym formacie.
Chciała ją mieć ciągle przy sobie i wpatrywała się w nią wilgotnemi oczyma przez długie nieraz godziny samotności, walcząc ze strachem śmierci i bojując z wyrzutami sumienia. Teraz nawet, wobec siostry zapatrzyła się kilka razy w oblicze męża, a także przerywała nerwowo rozmowę uwagą, że lada chwila może przybyć.
Majorowa von Rauch, czterdziestoletnia kobieta, starszą była o cztery lata od siostry. Obie były piękne, a każda na swój sposób radowała się swą urodą. Bezdzietna majorowa wyglądała dotąd świetnie. Na pierwszy zaraz rzut oka poznać można było, iż jest żoną oficera pruskiego. Wspaniała, wyprostowana, wysznurowana, miała niemieckie zgoła wyobrażenie o pięknie. W delikatniejszych, miększych rysach burmistrzowej wyrył czas, a zwłaszcza wielomiesięczna, uporczywa choroba głębokie ślady. W jej ongiś tak słodkich, ciemnych oczach tlił teraz blask zwierciadlany, zimny, będący pierwszym zwiastunem śmierci. Piękne usta w kształt małego, różowego serduszka wycięte, okalały teraz bezkrwistą, ostrą ramą, wystające rzędy zębów. Te jeno zęby jeszcze, oraz miedziane włosy ocalały od zniszczenia wywołanego chorobą.
Obie były córkami naczelnika urzędu celnego, który w latach sześćdziesiątych osiadł w małem, jutlandzkiem, portowem miasteczku, gdzie potem jedna z córek miała zostać żoną burmistrza, i wiódł tu długo wesoły żywot. Działo się to podczas wojny, a po zawarciu pokoju, starsza córka wyszła, ku ogólnemu zgorszeniu obywateli, za oficera wrogiej armji, który czasu okupacji stał kwaterą w domu ojca.
Po raz pierwszy od ośmnastu lat znalazła się majorowa w ojczystym kraju. Przez ten cały czas raz tylko widziała się z siostrą i szwagrem, a mianowicie podczas ich poślubnej podróży za granicę, przed czternastu laty. Spotkali się wówczas w jednym z hoteli nad jeziorem Como, gdzie pani von Rauch spędzała wiosnę na świeżem powietrzu, po przebyciu pewnej, ciężkiej choroby, o której nie lubiła zresztą opowiadać.
Siostry pisywały do siebie często i serdecznie, a powitanie jakie miało miejsce tego ranka, świadczyło dowodnie o łączącej je miłości.
Burmistrzowa uczuła się jednak zaraz znużoną, a zarazem opanowało ją jakieś roztargnienie. Zdawało się jakby coraz to bardziej zaczynała lękać się siostry, która zasypywała ją mnóstwem pytań. Często udawała, że ich nie słyszy i zmieniała ustawicznie temat rozmowy.
Nakoniec zamilkła, legła z zamkniętemi oczyma i nie przerywała majorowej opowiadania o życiu w stolicy, nie słuchając go zresztą wcale.
Zapukano zlekka do drzwi i w progu stanęła mamzel Magensen z kwiatkami od aptekarzowej.
— Cóż tam znowu? — spytała chora niecierpliwie.
— Przyszła pani Bergmanowa i pyta, czy ją pani przyjmie?
— Nie... nie... niepodobna! Dzisiaj nie mogę » przyjąć nikogo... proszę, powiedz to pani aptekarzowej, Mogensen.
— Pani Bergmanowa sądzi, że panią burmistrzową zajmie opowiadanie o dzisiejszej uroczystości. Właśnie wraca z pochodu rzemieślników.
— Ach, droga Mogensen, cóż mnie obchodzić mogą te głupstwa! Oczywiście nie mów tego pani Bergmanowej. Powiedz, że byłoby mi bardzo przyjemnie, ale czuję się ogromnie osłabioną!
— Kazała oddać te kwiaty. Czy mam je tu zostawić?
— O, nie, za dużo ich. I pachną tak strasznie. Zanieś je, proszę, do jadalni...
— Szkoda! — zauważyła majorowa, wstając i biorąc bukiet w rękę — Są naprawdę śliczne. Wyjmę parę i włożę do flakonu w miejsce tych róż, które potrochu już przywiędły.
— O, nie... nie... nie zabieraj mi tych róż. Lekarz mi je przyniósł. Są prześliczne... Podziękujże, droga Mogensen, pani aptekarzowej i powiedz, że mi bardzo przykro, ale doprawdy, dzisiaj przyjąć nie mogę nikogo.
— Cóż to za osoba ta pani Bergmanowa? — spytała majorowa po odejściu panny służącej — Pewnie jedna z twych przyjaciółek?
— To żona aptekarza... Ale prawda... musisz ją przecież znać. Wszakże pamiętasz moją koleżankę szkolną Laurę Holm?
— Przypominam sobie to nazwisko...
— Matka stawiała nam ją zawsze za przykład odstraszający. Zwała ją „gęsią krzywonogą“.
— Ach... prawda, pamiętam! Była ładniutka, miała świeżą cerę i jasne włosy...
— Tak, przychodzi codziennie i dowiaduje się. Czasem ją przyjmuję, gdy mi trochę lepiej. Dobra jest, a nawet miła, tylko strasznie mnie męczy.
Mimo troski o zdrowie siostry, uśmiechnęła się zlekka majorowa. Zauważyła w duchu, że dotąd nie zmienił się zgoła sposób traktowania przyjaciółek przez Annę-Marję. Pozostała tak samo kapryśną i obojętną, jaką była w okresie dorastania, wobec mnóstwa swych wielbicielek i protektorek. Tyranizowała wszystkie jednako.
— Chciałabym się zobaczyć z tą twoją przyjaciółką! — powiedziała — Czy sądzisz, że mnie pozna jeszcze?
— Naturalnie! Ach... nie wiesz jak dobrą pamięć mają mieszkańcy małego miasteczka. Jeśli się chcesz dowiedzieć coś jadła na obiad dwadzieścia pięć lat temu, to zaręczam ci że znajdzie się człowiek, który ci to powie najdokładniej.
— Sadzisz, że jeszcze nie odeszła?
— Psst!
Chora wyciągnęła rękę. Posłyszała odgłos kroków męskich w sąsiednim pokoju.
— To mój mąż! — zawołała radośnie, a reszta krwi, kołatająca się jeszcze w wynędzniałem ciele, rzuciła się jej do twarzy.
Burmistrz wracał prosto z jakiegoś posiedzenia na ratuszu i miał na sobie uniform. Skłonił się uroczyście majorowej.
— Mam nadzieję, że obecnością swoją nie wypłoszę pani! — powiedział widząc, że się wybiera iść.
— O, nie! — odrzekła chłodno — Dowiedziałam się tylko, że przybyła jedna z koleżanek szkolnych i mam ochotę przywitać się z nią.
Burmistrz skłonił się ponownie z nieco wymuszoną uprzejmością.
Żona wyciągnęła już doń z łóżka rękę. Niemiło jej było, że siostra widzi go w mundurze, w którym nieszczególnie wyglądał. Dziwne to było, albowiem miał smukłą kibić i wzrost pokaźny. Przytem dostrzegła, że koniec wieszadła wyziera mu z poza sztywnego kołnierza.
Gdy się po odejściu majorowej zbliżył do łóżka, oblicze żony promieniało radosnem wzruszeniem. Ujęła jego wielką, opaloną dłoń z niebieskiemu żyłkami i położyła ją sobie na ustach, jakby potajemnie ucałować ją chciała.
— Czy wiesz, — spytała — że dzisiaj nie widzieliśmy się niemal jeszcze.
— Nie chciałem wam przeszkadzać. Rozumiem, że musicie się nagadać z siostrą...
— Nie przeszkadzasz mi nigdy w niczem. Ileż razy mam ci to powtarzać? Tak tęskniłam za tobą przez cały ranek! To dziwne, ale tęsknię za tobą mniej, kiedy jestem sama, niż w towarzystwie, choćby to była nawet własna moja siostra.
— Zmęczyłaś się pewnie rozmową! — rzekł miast odpowiedzieć, a brunatna jego, jakby z dębu wyrzezana twarz przybrała jeszcze chłodniejszy, niedostępniejszy wyraz.
— Tak! Czuję się znużoną i jestem rozstrojona! — powiedziała z westchnieniem, tuląc do policzka rękę jego, niby dziecko chcące sobie znaleźć miejsce na poduszce. — Liza przypomniała mi dawne czasy,... naszą podróż poślubną... spotkanie w Bellagio... przecudny wieczór na jeziorze... wszakże pamiętasz to wszystko..
— Tak. Mieliśmy śliczną pogodę! — odparł oschle i wydobył gestem łagodnym, ale stanowczym dłoń swą z jej objęć.
Przez chwilę leżała z zamkniętemi oczyma, milcząc. Zauważyła lekki wstrząs, który go przebiegł, gdy zadała pytanie.
— Usiądź trochę przy mnie! — poprosiła, wskazując pleciony fotel.
— W tej chwili naprawdę nie mam czasu. Właśnie chciałem prosić Mogensen, by mi dała kakao. W biurze pełno ludzi, czekają na mnie, zaś o trzeciej jest przyjęcie u Joergena Ovensena, gdzie mam przemawiać jako mówca deputacji magistrackiej.
— Opowiedz mi, jak wyglądał pochód rzemieślników. Czy było w nim coś naprawdę pięknego? Radabym posłuchać.
— Pochód widziałem tylko przelotnie z okna ratusza. Przedstawiał się dobrze. Sam Joergen Ovensen wszystko urządził. Dziwne tylko, że powstała nagle kwestja czy to właśnie na dzisiejszy dzień przypada jubileusz. W każdym razie aranżer popisał się.
— Czy będzie dziś iluminacja willi?
— Słyszałem coś o tem.
— Kiedy masz tam być?
— O trzeciej.
— A któraż teraz?
— Pół do pierwszej.
— Przyrzeknij mi, że przyjdziesz przed odejściem i pożegnasz się ze mną.
— Trudno to będzie uczynić. Słyszałaś wszakże, że w biurze czekają ludzie.
— Proszę cię, przyjdź... serdecznie cię proszę!
— Stałaś się dziwnie kapryśną, Anno-Marjo!
— Wiesz dobrze o co mi idzie! Boję się umrzeć podczas twej nieobecności...
— Ciągle powtarzasz to samo głupstwo! — powiedział, ale w tej samej chwili spuścił oczy, chcąc uniknąć jej dziwnie kamiennego, przepełnionego strachem, upartego spojrzenia.
— Obiecaj, że przyjdziesz!
— Obiecuję... jeśli ci na tem tak zależy.
— Wiesz przecież co mówił lekarz.
Burmistrz wyprostował się nieco.
— Hm... doktor Bjerring... — rzekł z przekąsem — Czego on nie wygaduje? Teraz jednak musisz trochę odpocząć. Za dużo mówiłaś dzisiaj!
Niedługo potem wyszedł.
Chora patrzyła długo na drzwi, poza któremi znikł. Wargi jej drżały przez chwilę, potem skrzywił je skurcz, a oczy napełniły się łzami.
Burmistrz Hoeck czuł się w biurze swem nierównie swobodniejszym niźli w pokoju swej żony. Nie zapominał nigdy o pewnym urzędowym majestacie, a nawet wrażliwość osobista była u niego bardzo rozwinięta i subtelna i musiano się z nim obchodzić z pewną ostrożnością. Był jednak łagodnym, życzliwym i ochotnym ku pomocy dla ludzi, którzy nie zapominali z kim mają do czynienia, to też sprawiło, że był popularny pośród biedniejszej ludności.
Objawiał dziwną pobłażliwość wobec zbrodniarzy najgorszego nawet gatunku, nader niebezpiecznych i zatwardziałych, natomiast niejednokrotnie zrażał sobie najznakomitszych nawet obywateli, występując z całą surowością prawa wobec przekroczeń, które uważali oni za rzecz małej wagi.
Wszyscy czuli się poniekąd niepewnymi w stosunkach z nim i różnie o nim mówiono. Jednogłośnie uznawano go jednak za człowieka niezwykłego i doskonałego urzędnika. Obywatele szczycili się nim nawet w gruncie rzeczy, przyznając, że wraz z żoną stanowi prawdziwą chlubę miasta.
Kiedy pani Hoeck była jeszcze zdrowa i ukazywali się oboje w głównej ulicy, czy w parku miejskim, prowadząc za rączkę swą pięknie ubraną córeczkę, było to prawdziwie miłem wydarzeniem dla wszystkich, tkwiących w domach i obserwujących spacerowiczów w małych ukośnie, ustawionych lusterkach okiennych, zwanych „judaszami“. Burmistrz był smukły, wysoko nosił głowę, miał ciemną twarz, a niemal białe włosy. Wszystko to, razem z pięknie przystrzyżoną brodą, wyglądało wykwintnie i dostojnie. Piękność pani burmistrzowej podziwiano ogólnie, a wszystkie kobiety jej zazdrościły.
Inny jeszcze istniał powód, dla którego miasteczko dumne było ze swego burmistrza.
Oto pan Hoeck był swego czasu sędzią śledczym w Kopenhadze i pozyskał sobie sławę najbystrzejszego urzędnika w kraju, a nawet najzdolniejszego prawnika wogóle. Nosił tytuł doktora praw, co się zaliczało do rzadkości wówczas i nie ulegało kwestji, że zajmie niebawem fotel sędziowski w najwyższym trybunale.
Naraz, właśnie kiedy przyszła nań kolej przywdziania purpurowej togi, ku ogólnemu zdziwieniu zrezygnował z wszystkiego i, przeniósłszy się do małego, jutlandzkiego miasteczka, został burmistrzem.
Dał on do zrozumienia bliższym znajomym, że uczynił ofiarę dla żony, która tęskniła do okolic, gdzie przyszła na świat, a pani Hoeckowa wyrażała również zawsze ten pogląd.
Od lat pięciu żyli tu zdala od krewnych Hoecka i jego powinowatych duchowych, którzy już o obojgu potrochu zapomnieli, nie uskarżając się nigdy i nie zdradzając się, że nie znaleźli się w małej mieścinie, z własnej woli, ani upodobania.
Majorowa pożegnała aptekarzową, a potem przystanęła na chwilę przy wielkiem, narożnem oknie jadalni, bębniąc po desce okiennej, obciążonemi pierścionkami palcami. Stała zadumana głęboko.
Oddawna już wiedziała, że Anna-Marja nie była szczęśliwą w małżeństwie, mimo że siostra starała się to zataić w listach swoich. Nie dała się uwieść mnóstwem przymiotników, którem i otaczała imię swego męża. W wykwintnych, falujących niespokojnie pociągnięciach pióra, wyraźnie wyczytała straszliwą pustkę, skryty ból pogłębiający się z roku na rok, zakończony wreszcie ofiarną, zrezygnowaną rozpaczą.
Majorowa wyrobiła sobie dokładne pojęcie o rzeczy. Na podstawie doświadczeń towarzyskich, oraz własnych, jako żona rozwydrzonego oficera, którego w niespełna rok po ślubie schwytała na wiarołomstwie, całą winę zwaliła oczywiście na szwagra.
Kiedy jej Anna-Marja doniosła o przesiedleniu się na prowincję, dodając że go do tego sama nie nakłaniała, poddając się jeno woli męża, majorowa w słowach tych domyśliła się wybiegu, by ukryć przed nią upokarzającą prawdę. Chociaż więc pochwały oddawane mężowi wykluczały z pozoru przypuszczenie zdrady z jego strony, to jednak majorowa pewną była, że siostra w ten sposób chciała męża uchronić od pokus wielkomiejskich.
Po rozmowie z aptekarzową przyszła jednak do wniosku, że owa tragedja miłosna musiała wyglądać inaczej. Prowincjonalistka wyrażała się o burmistrzu z głębokim respektem i widocznie nie przypuszczała ni na chwilę, że małżeństwo to jest nieszczęśliwe. Przytem majorowa przyznała się otwarcie, że szwagier nie odpowiadał zgoła temu wyobrażeniu, jakie sobie o nim wytworzyła na odległość i wcale nie był podobny do własnego jej, woniejącego winem, małżonka i pana.
Cóż się tedy u licha stać mogło?
Wróciwszy po kwadransie do pokoju siostry, zastała ją samą. Anna-Marja o własnej sile wsparła się na łokciu i poprawiała sobie przed lustrem włosy.
— Czy wiesz, — powiedziała — dochodzi już pierwsza. Lada chwila zjawi się lekarz. Proszę cię, rozpyl trochę wody kolońskiej. Powietrze być tu musi nieszczególne.
— Cóż ci to? Czyś płakała?
— Dostrzegasz to? Mam widać zaczerwienione powieki... Ach, jakże się czuję znużoną! — Legła ciężko na poduszkach i dodała — Muszę trochę wypocząć zanim przybędzie lekarz.
Przewróciła się na bok, plecami do siostry, która porządkowała teraz pościel i podsuwała jej poduszki pod głowę. Chorej trudno było zazwyczaj poruszać ramionami i wysiłek poprzedni tak ją wyczerpał, że wśród rozmowy o tem i owem opadły jej powieki i niebawem zasnęła.
Majorowa usiadła w fotelu i trwała w zupełnym bezruchu czas długi. Na widok śpiącej siostry osmutniała bardzo. Anna-Marja wyglądała źle, a twarz jej nabrała tonu zielonawego. Zastała chorą w stanie o wiele gorszym, niż sobie to wyobrażała, jadąc do niej, na podstawie otrzymywanych listów. Musiał istnieć powód ważny, coś strasznego działo się niewątpliwie.
Wspomniała, jak piękną zostawiła Anną-Marję, odjeżdżając z mężem po ślubie. Szesnastolatka, na poły dziecko jeszcze, średniego wzrostu, ślicznie zbudowana dziewczyna, ubrana w krynolinkę z krótkiemi, bufiastemi rękawkami, zachwycała wszystkich. Była wesoła jak ptaszek, nie zbrakło jej nigdy pomysłów, psociła co sił, a mimo to pozostała zawsze damą w każdym calu, poprawną, zwłaszcza w stosunku do mężczyzn. Bawiło ją nieraz, gdy zjawiała się w salonie pełna nieopisanej grandezzy, a czyniła to, wracając wprost z kuchni, stoczywszy bój ze służebnemi, które nie chciały jej zezwolić na wylizanie rondla, w którym smażono konfitury. Także pod względem fizycznym rozwijała się szybko i dobrze, a starsza siostra patrzyła z podziwem na krąglący się z dnia na dzień biust Anny-Marji. Mimo to, po czterech dopiero latach rzuciła się z całą pierwszą namiętnością na szyję mężczyźnie.
Majorowa pamiętała dobrze ów śmieszny, na poły wstydliwy list, w którym jej doniosła o swych zaręczynach. Wyznała szczerze, że jej ukochany wcale nie jest piękny. A mimo to zajął ją swą indywidualnością. Znali się krótko, ówczesny sędzia śledczy Hoeck przybył do miasteczka w sprawach urzędowych. Milczący, wytworny, otoczony sławą i tak inny od wszystkich wokół mężczyzna, stał się wprost ideałem w oczach młodej dziewczyny.
Majorowa była przez czas długi pewna, że niema na świecie szczęśliwszej pary. W miesiącach poślubnych szaleli pośród gór śnieżnych, nocowali w garkuchniach, słowem żyli jak postrzeleńcy, a mimo to oczy Anny-Marji błyszczały takiem upojnem szczęściem, że majorowa czuła zazdrość dotkliwą. Z biegiem czasu zatarł sic ten obraz szczęśliwości... cóż się tedy stało... i jakaż burza zniweczyła ów raj ziemski?
Nagle natrafiła na pewne wspomnienia. Przyszedł jej na myśl kuzyn Aleksander, śliczny, ale leniwy, niepewnego charakteru, smukły chłopak, zajęty swego czasu w biurze ojca. Szalał za Anną-Marją i nie całkiem był obojętny dziewczynie, od wczesnego już wieku wrażliwej na hołdy mężczyzn.
Zdarzyło się, że właśnie kiedy Anna-Marja kończyła lat szesnaście, Aleksander skutkiem czegoś, czego się dopuścił, musiał co prędzej wyjeżdżać z miasta.
Osmutniała na jeden dzień, potem zaś nie zdradzała się już z niczem. Ale nie zapomniała łobuza, bowiem ciągle wspominała go w listach do siostry. Śledziła tedy krętą ścieżynę jego życia, którą szedł, ocierając się nieraz o kraty więzienne.
Czyżby tedy ów niefortunny kuzyn znalazł się ponownie na jej drodze? Zdarzają się takie dziwne, tajemnicze nawroty, bowiem pierwsza miłość to pono moc ogromna, zdolna pokonać najtrzeźwiejszy nawet umysł.
Nie... nie... nie... Głupstwo! Nagle błysło majorowej, że przecież chłopak ten dawno zmarł w Ameryce...
W tej chwili chora otwarła oczy, rozejrzała się z widocznem zdumieniem i spytała:
— Któraż to godzina?
— Właśnie wybiło pół do drugiej! Musiał cię zbudzić zegar.
— Musimy tedy zrezygnować z przyjścia lekarza... — powiedziała napół przez sen, obróciła głowę ruchem wyrażającym niechęć i ułożyła się do snu.
Po chwili wyciągnęła kościstą rękę do flakonu z wodą kolońską i musnęła czoło korkiem szklanym.
— Jakże tu gorąco! — jęknęła — czuję się niedobrze!
— Otworzę okno! — powiedziała majorowa.
Przez czas pewien rozmawiały o różnościach, pogodzie, miejscowych osobistościach, a wreszcie o Ingrid, dwunastoletniej córeczce burmistrzostwa. Była jedynaczką i wychowywała się na pensji w pobliskiem, większem mieście.
Majorowa unikała dotąd rozmowy o małej, sądząc, że to źle oddziała na siostrę, dziwiła się jednak, że Anna-Marja słowem dotąd nie wspomniała o córce, której portret w srebrnej ramce stał na gotowalni, tuż przy fotografji męża. Ten fakt przywiódł jej znowu na pamięć tajemnicę, osłaniającą owo małżeństwo i tym razem zainteresowała się nią nie już jako siostra, ale jako kobieta wogóle.
Chora legła na grzbiecie i zwróciła twarz ku światłu. Sen ją pokrzepił, tak że nawet nabrała lekkich rumieńców.
— Powiedzno mi, — zaczęła ostrożnie — czemu mąż twój przeniósł się do takiej dziury, gdzie niema zgoła stosownego dla was obojga towarzystwa. Dla samego dobra Ingrid i dla jej wykształcenia powinniście byli zostać w Kopenhadze.
Annę-Marję zaniepokoiło to pytanie, które nietylko nie było ostrożne, ale wpadło w rozmowę, niby kamień w staw. Przeniosła oczy na pułap, a potem obrzuciła siostrę trwożnem, badawczem spojrzeniem, jakiem odpowiadała na kilka już pytań poprzednich.
— Coprawda, przeniesienie się nasze niebardzo było korzystne w tym czasie dla Ingrid, ale chcąc się raz wydostać musieliśmy się szybko zdecydować na objęcie wakującej posady. Czuję się tu doskonale, nie żałuję Kopenhagi, pragnę jeno przyjść do zdrowia. Pojechałabym zresztą do Greniandji, byle mnie nie rozłączano z mężem.
— Tak się mówi zazwyczaj i takie się miewa nawet przekonanie! — odparła majorowa — Ale mimo to musiała ci być przykra ta zmiana? Wszakżeś bardzo lubiła Kopenhagę?
— Ach... nie miałam czasu rozmyślać nad tem. Zaraz po przyjeździe zachorował nasz Kay, a w trzy miesiące potem zmarł!
— Prawda... masz tu grób swego malca! Jakże mi dziwnem było zawsze, że miałaś sześcioletniego synka, którego nie ujrzę nigdy! Śliczny był podobno...
— Nie wiem, czy był śliczny ale był nadzwyczaj miły. Miał oczy ojca, poważne, głębokie, zamyślone...
— Musiałaś to ciężko przeboleć, droga Anni... prawda?
— Masz rację! — odrzekła i dodała, kładąc dłoń na głowie i patrząc w powałę — Ale mimo to czas ów był niezrównany. Nieszczęście zbliża ludzi jak nic innego, bo unicestwia drobne, powszednie sprzecznostki. Nie masz pojęcia jaką pociechą i podporą był mi wówczas mąż. Nie odstępował mnie... Ale zaręczam ci też, gdybym go nie miała, oszalałabym napewne. Może to źle, ale powiem co czuję... Oto miłość jego zastąpiła mi w zupełności poniesioną stratę.
Zapadło milczenie. Majorowa zamyśliła się. W ogrodzie, skryty w czubie drzewa, radował się rozgłośnym gwizdem szpak.
— Nie mogę zgoła pojąć jak obchodzicie się bez odpowiedniego towarzystwa... — zaczęła majorowa — W Kopenhadze bywali u was koledzy twego męża. Sama pisałaś mi o jednym z nich... jakże się zwał... acha... radca Lunding... miał to być człowiek niezwykły...
— O, tak... był niezrównany! — zawołała chora pospiesznie — Niestety okazało się, że to zły człowiek. Mąż zawsze zresztą wątpił o jego charakterze. Potem nastąpiła głośna afera z pewną mężatką i... w czasach ostatnich nie utrzymywaliśmy z nim stosunków.
Majorowa patrzyła podejrzliwie na siostrę, a instynkt mówił jej, że trafiła na trop tajemniczy. Nie miała jednak odwagi iść zaraz owym śladem. Zakłopotana nieco i strwożona przerwała śledztwo.
— Może ci za chłodno? — spytała — Zamknę okno!
— Proszę... zamknij. To ptaszysko drze się tak szkaradnie...
Rozmowa zeszła na stosunki stołeczne, oraz na Ingrid, która miała przyjechać ze względu na wizytę ciotki.
— Cieszę się bardzo, że ją zobaczę! — powiedziała majorowa — Musi ci jej bardzo brakować... nieprawdaż?
— Strasznie mi tęskno! — wyjękła z trudem Anna-Marja, łzy napłynęły jej do oczu, a usta zadrgały boleśnie.
— Czyżby nie lepiej było i dla was i dla Ingrid, by się kształciła na miejscu? Może nauka nie byłaby tak świetna, ale mogłaby narazie od biedy wystarczyć.. Jakże sobie radzą inne rodziny... czyż naprzykład Bergmanowa wysyła swe dzieci na pensje?
— Nie... nie... Szkoły nasze są naprawdę wzorowe, a Ingrid przed rokiem jeszcze uczyła się tu z wielką dla siebie korzyścią. Ale mąż mój osądził, że nadszedł czas, by ją oddać na pensję.
— To nie ma sensu! Teraz zwłaszcza, gdy jesteś chora, dziecko powinnaś mieć przy sobie. Pomów o tem na serjo z mężem...
— Myślisz, żem tego nie uczyniła? — spytała i legła potem bez słowa, zamknęła oczy, a łzy spływały jej z pod powiek.
— Przebacz, że się w to mieszam! — powiedziała majorowa energicznie — Nie rozumiem wcale postępku twego męża... wszakże z samej tęsknoty za dzieckiem choroba twoja może stać się groźniejszą. Winien to zrozumieć. Czy pozwolisz, bym mu to powiedziała?
— Na nic się nie przyda!... Pewna jestem...
W okrzyku tym było tyle impulsywnej beznadziejności i rozpaczy, że majorowa drgnęła.
— Ja kto? — zdziwiła się — Wszakże mówiłaś, że mąż twój jest rozważny, mądry i dobry?
Anna-Marja zwróciła ku siostrze twarz i patrzyła na nią długo i wstydliwie oczyma pełnemi łez, a usta jej drgały powstrzymywanym płaczem.
— Nie zauważyłaś tedy niczego, Lizo? — spytała.
— Cóż to znaczy?
— Czyż nie spostrzegłaś, że mąż mój jest... chory?
— Chory? — zdumiała się majorowa — Chory? Przeciwnie, zauważyłam, że jest zdrowszy i żwawszy niż inni w jego wieku.
— Nie o to idzie... Nie o tem myślę.. — Nie rozumiesz mnie, Lizo...
Obróciła się do ściany, posłała pełne rezygnacji spojrzenie w górę, podniosła obie ręce i opuściła je ciężko na kołdrę.
— Nikt mnie nie rozumie! — jękła z rozpaczą.
Majorowa nie była rzeczywiście w tej chwili zdolną niczego zrozumieć, nie śmiała też zadawać pytań. Twarz Anny-Marji pokryła się znowu ową sinawą poświatą, która ją tak trwożyła.
Przytem zajęło ją co innego. Chora uskarżała się na gorąco i żądała czegoś do picia. Potem zażyła lekarstwo i prosiła o obtarcie spoconych rąk. Majorowa krzątała się żwawo koło niej, nie chcąc dopuścić by wezwała mamzel Mogensen.
— Radabym ci być choć trochę we wszystkiem pomocną! — powiedziała, wkładając w te wyrazy głębsze znaczenie — Poto przecież przyjechałam, droga moja Anni!
Podczas tych wszystkich zabiegów przyszedł lekarz. Żadna z sióstr nie słyszała dzwonka u bramy, ani nawet pukania do drzwi. Nie wiedziały, że jest w pokoju.
— Aa... więc przyszedłeś nakoniec, doktorze! — ozwała się z niejaką niechęcią chora — Sądziłam, że pana dziś nie zobaczę... Doktor Bjerring... siostra moja, majorowa von Rauch.
Lekarz, był to człowiek dość młody i nieco garbaty. Ubranie jego odznaczało się pewną ostentacyjną elegancją, w jakiej lubują się zazwyczaj garbuski, chcąc sobie powetować cielesną ułomność swoją. Ale nie był śmieszny, ani nie raził. Miał podłużną, bladą, wygoloną twarz, wystającą szczękę dolną, czerwone wargi, gęste brwi, a w połyskliwych, ciemnych oczach jarzył się ów metaliczny żar, właściwy kobieciarzom. Miał włosy rzadkie, atramentowej czarności, a wyglądały tak, jakby były namalowane na czaszce.
Objawiał ogromny żal z powodu niełaski, w jaką popadł u swej pacjentki i tłumaczył, że go zatrzymano po drodze i zabrano do chorego.
— Usiądźże pan nareszcie, doktorze, i opowiedz nam o wczorajszem przyjęciu. Ze mną, to co zawsze... co codziennie... ani apetytu, ani sił... ani nic wogóle...
— Czy pani spała? — spytał ujmując długiemi, białemi palcami przegub jej ręki, dla zbadania pulsu — Czy proszek pomógł?
— Nic a nic! Jesteś pan złym lekarzem, bo nie umiesz mnie uzdrowić. Ale na razie nie pytaj pan o nic. Chcę mieć dzisiaj wakacje. Proszę opowiedzieć o przyjęciu w Krogstrupie. Czy było dużo osób?
— Tak. Odbyła się, że tak powiem, ostatnia wieczerza wielkiego łowczego i staw iły się wszystkie fraki z całej okolicy. Coprawda, pan burmistrz zawiadomił w ostatniej chwili, że nie będzie.
— Szkoda. Prosiłam go bardzo, by poszedł i nie zważał na mnie. Dobrzeby mu zrobiło gdyby się raz wyrwał z biura. Przytem byłabym miała wieści prosto z pieca... A damy... doktorze... Czy były piękne tualety?
— Było dużo dam, ale tualet miały na sobie niewiele...
— Słyszysz, Lizo...? Doktor jest wprost niemożliwy... Kogóż miałeś pan za sąsiadkę przy stole?
— Nową guwernantkę wielkiego łowczego, pannę Lang.
— Podobno ma być ładna... tak słyszałam.
— Tak sobie...
— Tylko tyle...? Ale podobno bardzo ożywiona?
— Lepiej powiedzmy... odżywiona... Przez pięć kwadransów nie otwierała ust, o ile nie szło o jedzenie. Bałem się na serjo, że pod koniec kolacji gorset nie wytrzyma ciśnienia i stanie się skandal...
Chora roześmiała się wesoło.
— Straszny z pana człowiek, doktorze! — powiedziała — Czyżby jednak owa panna Lang naprawdę nie była po pańskiej myśli? — zwróciła się do siostry — Wiesz, Lizo, od dawna staram się o żonę dla doktora Bjerringa. Ale mimo, że mu proponuję najpiękniejsze damy, trw a dalej w oporze.
— Może doktor chce zostać kawalerem, — odparła — nie dziwię się wcale... Małżeństwo to wielkie ryzyko.
— O... nie boję się ryzyka, łaskawa pani, — odparł, patrząc w okno — tylko z miłością bywa często jak z biletami teatralnemi. Miejsce, którego się chce, jest już zazwyczaj zajęte.
— Nie brak panu nigdy wykrętów! — zawołała żywo burmistrzowa — A mimo to dziś znowu idziesz pan na przyjęcie. Ciągle się pan włóczy po ludziach, zazierając kobietom w oczy... Powiedz pan jeszcze, doktorze, czy będzie dziś iluminacja? Pewnie wypadnie wspaniale...
Rozmowa stała się świegotliwa, niby w salonie, a majorowa podniecona obecnością małomiejskiego lowelasa wzięła w niej żywy udział.
Odprowadziła go aż do sieni, chcąc się dowiedzieć czegoś serjo o stanie zdrowia siostry. Lekarz potrząsnął groźnie głową i wyznał, że ciągle przygotowany jest na zgon. Upadek sił chorej jest coraz to widoczniejszy, nie jest atoli wykluczoną możliwość nagłego zwrotu i ozdrowienia. Choroby nerek są zgoła nieobliczalne, to też burmistrzowa może przyjść do siebie. Pozatem chory na nerki żyje z tem czasem lat sto, a czasem ginie w jednej chwili.
Wracając, spotkała w jadalni burmistrza. Wyszedł ze swego pokoju w pełnej gali, a mamzel Mogensen niosła za nim okrycie.
Spytał, jak się ma chora, a majorowa powiedziała, że czuła się dość źle.
— Teraz ożywiła ją nieco wizyta lekarza! — dodała pospiesznie.
Nic na to nie odpowiedział.
Miał zamiar udać się prosto do żony, by nie budzić podejrzeń szwagierki. Chciał się pożegnać z Anną-Marją, jak sobie tego życzyła. Obecnie poprzestał na przesłaniu jej pozdrowienia. Wdział okrycie i wyszedł.
Majorowa wróciła do pokoju chorej i zastała ją w tej samej pozycji, w jakiej ją zostawił lekarz. Wpatrzona w okno, zapadła w taką zadumę, że nie zauważyła zaraz obecności siostry.
— Jakże ci się podoba doktor? — spytała, gdy majorowa zajęła miejsce w fotelu — Nie piękny, ale bardzo miły... prawda? Wzruszona byłam jego troskliwością podczas choroby biednego mego Kaya.
— Rzecz główna, czy jest zdolny!
— Droga Lizo, cieszy się opinją cudotwórcy i nigdyby nie był osiadł na prowincji, gdyby nie ułomność jego. Wiem to napewno... Pewnie zauważyłaś także, że wesołość jego jest sztuczna... z natury bowiem jest smutny. Często zapada, gdy jesteśmy sam na sam, w takie przygnębienie, że się serce kraje. Przychodzi czasem i siedzi kilka godzin z samej jeno potrzeby pomówienia z kimś, kto go rozumie. Czyś widziała jego oczy? Jakże są smutne... Ach... zdaje mi się, że wybiła trzecia...
Bicie zegara opamiętało ją.
— Kogóż to oczekujesz?
— Nikogo, prócz męża.
— Mąż twój wyszedł... kazał cię pozdrowić.
— Wyszedł?
— Tak. Pilno mu było złożyć powinszowanie jubilatowi. Ubrał się paradnie...
Anna-Marja zamilkła. Zamknąwszy oczy, obróciła się do ściany jak do spania, naciągnęła kołdrę tak, że jej zasłoniła twarz i leżała bez ruchu. Kiedy majorowa pochyliła się nad nią po kilku minutach dla przekonania się, czy śpi zobaczyła jak łza po łzie spływa jej na policzki.
Nie mogąc się dłużej opanować, majorowa ujęła dłoń siostry i powiedziała:
— Anno-Marjo! Siostro droga... powiedz mi — co ci dolega... Zwierz mi się... Może zdołam ci dopomóc?
— Na to niema rady! Niema rady!
— Powiedz... powiedz wszystko... To ci sprawi ulgę!
— I na cóż się przyda...? Nie zrozumiesz... Ja sama już tego wszystkiego pojąć nie jestem w stanie!
— Spróbuj!... Opowiedz... opowiedz...
— Ach... to długa, długa historja... Nie skończę nigdy chyba...
— Będę słuchała cierpliwie... Wszakże jestem siostrą twoją...
— Tak... tak... — odrzekła i przycisnęła w trwodze śmiertelnej rękę siostry do serca.
Anna-Marja zaczęła opowiadanie od teściowej swej, radczyni Hoeckowej, wdowy po pewnym, zacnym pocztmistrzu. Była to wysoka, chuda, nieubłagana dama o jednostronnie zgoła rozwiniętej duszy. Wywodziła się ze znanej rodziny pastorskiej Sideniusów i miała w całym kraju mnóstwo krewniaków. Ci krewniacy byli wszyscy pastorami i pisywali ciągle książki religijne, które otaczała stara dama czcią wielką i była z nich dumna. Rodzina Sideniusów miała, jej zdaniem, do spełnienia wielką misję w świecie, a spełniła ją, pisząc objawienia nieomylne w kwestji życia i śmierci. Umiała zawsze tak pokierować rozmową, by móc wtrącić: — Na temat ten bratanek mój Piotr powiedział cudne rzeczy w jednem ze swych kazań — albo znów: — Kwestję tę rozstrzygnął kuzyn mój Jan w książce swej, zawierającej najpiękniejsze w świecie kazania adwentowe. — O ile przyjmowała gości u siebie, przynosiła zaraz odnośne dzieło i odczytywała długie cytaty, zerkając poprzez okulary, by pochwycić objaw podziwu słuchaczy.
Oczywiście wybór jaki uczynił syn, żeniąc się, nie przypadł jej do gustu. Objawiła wprost, że synowa jest piękną laleczką, a nie zmieniła zdania mimo wszelkich usiłowań ze strony Anny-Marji, by ją sobie zjednać. Uważając to za swój obowiązek zajęła się wychowaniem synowej, by z niej „zrobić człowieka“.
Teściowa mieszkała w Kopenhadze. Przychodziła codziennie i dręczyła nieskończonemi kazaniam i młodą kobietę, która przez miłość dla męża znosiła wszystko z anielską cierpliwością i słodyczą. Dokazała też tego cudu, że potrochu ugłaskała straszną osobę. Ale nie doszło między niemi nigdy do zażyłości i wystarczało, by Anna-Marja włożyła na głowę modny kapelusz, lub na ręce nowe rękawiczki, a zaraz zaczynały się kazania pełne podejrzliwości i wytykań. Kilka nawet razy doszło do scen gwałtownych. Stara dama, mająca twarz pomarszczoną jak zbutwiały kartofel, znieść nie mogła świeżej cery synowej, a już do pasji doprowadzało ją, gdy Anna-Marja użyła jakiegoś kosmetyku.
— To dobre dla dziewek ulicznych, nie dla uczciwej kobiety! — powtarzała jej setki razy z oburzeniem.
Majorowa wiedziała już o tem potrochu z listów siostry, w których zawsze były wzmianki, że mąż stawał rycersko po stronie żony i nieraz dobrze natarł uszu matce. Nie było zresztą prawdziwej miłości między synem a matką, która go od dzieciństwa tak zadręczała kazaniami i napomnieniami, że w młodym wieku, będąc zresztą ambitnym, uniezależnił się od rodziny, zarabiając na własne utrzymanie.
Po śmierci matki zauważyła Anna-Marja zasadniczą zmianę w uczuciach męża dla siebie. Ciągle miał jej coś do zarzucenia i ciągle jej dawał admonicje.
Szatan podejrzliwości, wylazłszy z ciała matki wlazł widocznie w niego, bo był nieznośny i stało się jasnem niebawem, że wlecze za sobą dziedziczną chorobę umysłową. Anna-Marja wyraziła przypuszczenie, że policyjny zawód męża, ciągłe śledzenie wszelakich przekroczeń i zbrodni, oraz chytre środki ich wykrywania przyczyniły się w znacznym stopniu do rozwoju owej manji prześladowczej. Węsząc ustawicznie za złem, otoczony kłamstwem i oszustwem, doszedł do przekonania, że to samo ma u siebie w domu i stało się to jego chorobą. Przekonany, że żona wywiera zły wpływ na córkę, wysłał Ingrid na pensję. Ingrid przyjęła pewnego dnia kilka jabłek od syna podkomorzego, a ojciec uznał to za czyn hańbiący i nieprzyzwoity ze strony dziewczęcia.
Anna-Marja mówiła spiesznie, dysząc ciężko, jak ktoś kto nie może dłużej utrzymać tajemnicy, a jednocześnie nie chce odkryć całej prawdy. Nie patrzyła też siostrze w oczy, ściskając tylko kurczowo jej rękę.
Majorowa gładziła jej włosy. Zaczynała dorozumiewać się związku i uczuła wielkie wzburzenie. Straszniejsze tu działy się rzeczy niźli przypuszczała.
To też nie śmiała pytać. Litość zamykała jej usta.
Ze słów Anny-Marji wynikało, że oskarża się też sama. Ale nie mogła uwierzyć w żaden czyn naprawdę karygodny i byłaby dała głowę za uczciwość siostry.
Biedaczka była ofiarą szaleńca, opanowanego manją zazdrości. Rozpacz i osamotnienie sprawiły, że zaczęła winę przypisywać sobie samej.
Nagle zapukano do drzwi i ukazała się mamzel Mogensen w białym fartuchu z napierśnikiem.
— Cóż to? — spytała majorowa wstając. Anna-Marja była tak wzburzona, że nie mogła wymówić słowa.
— Ksiądz pastor Torm pyta, czy pani burmistrzowa przyjmuje?
— Pastor? — zawołała majorowa zdumiona i zwróciła się do siostry — Nie radzę ci wdawać się dzisiaj w rozmowę z pastorem...
— Wpuść go... proszę... — odparła — To człowiek niezwykły. Przychodzi codziennie i pociesza mnie trochę.
— Jesteś dziś zanadto osłabiona i podniecona.
— To praw da... Ale właśnie dlatego radabym go widzieć. Uspokajam się w jego obecności.
— Proszę poprosić księdza proboszcza! — powiedziała nieco oschle majorowa.
Pastor był to przystojny, stary, siwowłosy, lśniący czystością mężczyzna.
— Któż jest ta pani? — spytał zdumiony na widok majorowej. Od piętnastu lat był proboszczem w miasteczku i znał wszystkich jego mieszkańców, nie wyłączając psów i kotów.
— Siostra moja, majorowa von Rauch! — przedstawiła Anna-Marja.
— Aa... tak! — powiedział obojętnie — Rauch... Rauch... doskonale...
Pastora Torma nie obchodzili wcale ludzie obcy. Wszystko, co istniało poza granicami jego parafji, wydawało mu się wprost iluzorycznem.
— Jakże się pani czuje, droga Anno-Marjo? — spytał siadając w fotelu przy łóżku — Czy bodaj troszkę lepiej pani dzisiaj?
— Oo... nie! Przeciwnie, z każdym dniem czuję się słabszą.
Pastor wstrząsnął srebrnowłosą głową i wydał z piersi westchnienie, syczące jakby potrochu.
— Bardzo mi to przykro... Wszakże tak serdecznie, tak gorąco modliłem się za zdrowie pani.
— Modlił się ksiądz pastor? Ach... tedy widocznie Bóg nie chce mi przywrócić zdrowia!
— Proszę tak nie mówić. Nikt przeniknąć zamiarów boskich nie może. Dużo tajnych dróg wiedzie do nieba. Często Pan naciska nas dłonią swą, byśmy zrzucili brzemię tego marnego świata. Winniśmy mu tedy wdzięczność za cierpienia. Pamiętaj pani, że każda bezsenna noc zbliża cię do Boga.
— Czuję to dobrze i to jest cała moja pociecha!
— Byłem dziś u rzeźnika Andersena. Wiadomo pani, że chorował przez całą zimę. Mało było nadziei, bowiem miał raka. Dziś właśnie zasnął w Panu.
— Andersen zmarł? Anna-Marja uniosła się na łokciu i wbiła w pastora spojrzenie szeroko otwartych oczu.
— Tak... i jakże śliczną miał śmierć? Można o nim śmiało powiedzieć, że cierpienie stało mu się odrodzeniem. Przed chorobą nigdy nie przystępował do Stołu Pańskiego i długo trzeba było pukać zanim dusza jego otwarła się żalowi za grzechy i skrusze. Ale w czasach ostatnich całem sercem zwrócił się do Boga. Zostałem doń wezwany dziś rano o siódmej, zaniosłem mu święty wijatyk i mogę wyznać, że nigdy, żadnemu człowiekowi z większą pewnością nie rzekłem: Synu, przebaczone są ci winy twoje. W kilka minut potem zasnął błogo z Krwią i Ciałem Pańskiem na ustach.
Anna-Marja zamknęła oczy. Każdy fakt śmierci wprawiał ją w nerwowe drżenie.
— Księże pastorze, — powiedziała — chciałabym się przysposobić do podróży ostatniej!
— Doskonale, droga pani, — odparł — w tym celu właśnie przybyłem...
Majorowa wyszła do bawialni, stanęła przy oknie i zaczęła nerwowo bębnić palcami po desce okiennej. Piersi jej falowały gwałtownem wzburzeniem. Drzwi do pokoju chorej przyparte były zlekka, to też słyszała głos siostry, odmawiającej modlitwy. Majorowa bliską była płaczu z bólu i złości... Nagle usłyszała, że siostra mówi:... i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego...
Pastor Torm zjawił się tym razem u chorej na wyraźne wezwanie burmistrza. Spotkali się obaj tuż pod domem jubilata, a burmistrz powiedział, że żona jego czuje się bardzo słabą i uradowałaby ją niezawodnie wizyta proboszcza. Trwożne i połowiczne wzmianki szwagierki o stanie zdrowia Marji-Anny zaniepokoiły burmistrza bardzo. Nie był tem zaskoczony, wiedział, że żona zbliża się szybko do skonu, a nie pragnął też w gruncie niczego innego. Jednak po raz pierwszy dopiero osoba postronna utwierdziła go w tej nadziei, poza doktorem, którem u nie wierzył i do którego nie miał zaufania.
Wizytę gratulacyjną skrócił też z tego powodu do granic, na jakie zezwalały względy powinne. Wraz z deputacją magistratu, której był rzecznikiem, złożył dar honorowy, srebrny serwis do kawy, wypił szklankę wina z jubilatem i jego rodziną, potem zaś pożegnał się i wyszedł.
Nie czuł wielkiej sympatji dla bohatera dnia, ale mimo to uznawał jego zdolności i zasługi dla rozwoju miasta. Człowiek ten, wówczas siedmnastoletni chłopiec, zjawił się w małej rybackiej osadzie, położonej na uboczu i skazanej na zupełną zagładę lub nędzną co najwyżej wegetację, i stał się twórcą miasta, budowniczym jego w całem słowa znaczeniu. Powiadano, że w dniu kiedy przybył, miał ośm szylingów w kieszeni i wstąpił jako posługacz do jedynego, napoły zbankrutowanego domu handlowego, zaś po upływie lat dziesięciu podniósł go, rozwinął i został jego szefem. Łącząc zalety wytrwałego wołu i chytrego lisa, co jest w Danji pierwszym warunkiem powodzenia, doprowadził do rozkwitu handel i żeglugę, znalazł rynki zbytu dla towarów wyładowywanych w porcie, a jednocześnie doszedł sam do kolosalnego majątku. Mimo to nie pysznił się zgoła zasługami, pozostał prostym, skromnym, przystępnym, a nawet poniekąd naiwnym człowieczkiem, o otwartem sercu i hojnej dłoni.
Burmistrz czuł pewne zakłopotanie, ile razy musiał, jak właśnie dzisiaj, z tytułu swego stanowiska wygłosić mowę pochwalną ku jego czci. Fizycznie odpychał go ten krepy, jasnooki człowiek, mówiący głośno jutlandzką gwarą. Nie był zgoła wykwintny, a przytem mimo że nie dopuścił się wprost kradzieży, to jednak, jak wszyscy tego rodzaju ludzie, poruszaj się nader blisko zakreślonych prawem szranków, dzielących „moje“ i „twoje“.
Mistyczna mgła osłaniała tranzakcje, przy pomocy których doszedł do kierownictwa domem handlowym w czasie, kiedy szczęście zaczynało sprzyjać byłym jego pryncypałom. Burmistrz wysilał się nieraz by przeniknąć tę mgłę, ale zawsze daremnie.
Obawiał się tedy, że dzisiejsza jego mowa wypaść może nieco oschle. Ale wybawił go dyrektor szkoły realnej, który zasypał wprost jubilata kwieciem swej elokwencji.
Burmistrz kroczył gościńcem, biegącym po wysokiem nasypisku wokoło miasta. Widok był stąd wspaniały na fjord i łąki, ale nie to go spowodowało do przechadzek, jakim się tu w ostatnich czasach oddawał. Poprostu czuł się swobodniejszym i bardziej samotnym niż w ciasnym parku miejskim. Szedł pomału, często przystając, ale nie dlatego by nasycić się pogodą i powietrzem. Dzisiaj mniej jeszcze niż zawsze nęcił go powrót do domu. Obecność szwagierki była mu nie na rękę z powodu wspomnień, jakie budziła.
Zaraz przy śniadaniu zaczęła z nim rozmawiać o podróży poślubnej, o listach Anny-Marji z czasów narzeczeństwa i wielu innych rzeczach niemiłych. Zbliżało mu to przeszłość i stawiało przed oczy rozczarowania i zawody.
Kroczył tą samą drogą, którą pewnego wiosennego dnia, jakby dziś, szedł z zamiarem oświadczenia się o rękę Anny-Marji. Rodzice jej mieszkali wówczas w zaniedbanej wili drewnianej na stoku wzgórza, gdzie obecnie mieścił się miejski zbiornik wody. Rozmyślał z pewnem wzruszeniem o sobie. Wszakże świadczyło to dowodnie o szczerości i głębi uczuć, że będąc człowiekiem wybitnym i znanym, konkurował o córkę człowieka, którego przed wydaleniem z urzędu chroniły jeno wpływu kolegów klubowych. Czyż nie była to ofiara łączyć się z rodziną, którą stałe zajmowali się plotkarze, a sprawy chyba zgoła nie poprawiło małżeństwo córki z pruskim oficerem.
Mimo to czuł się szczęśliwym onego dnia, siedząc w małym, czerwono tapetowanym pokoiku od ogrodu, z małą, nerwową rączką narzeczonej w dłoni. Słońce rzucało snopy iskier po ścianach i szklankach, napełnionych winem, którem pił teść ich zdrowie.
Mimo trzydziestu lat wieku był bardzo niedoświadczony w sprawcach miłosnych i nie wiedział jak słodkim może być pocałunek kobiety. To też Anna-Marja oczarowała go niewinnemi pieszczotami, dał się schwytać i opanować jej wesołością iście ptaszęcą.
Drogą plotek doszło doń, że nie był pierwszą miłością Anny-Marji, ale wówczas nic sobie z tego nie robił i zamknął na przeszłość oczy. Pocieszało go to, że narzeczona od dnia zaręczyn stała się cichsza i obojętniejsza dla ludzi. Miał na nią wpływ i byłby ją wychował po swej myśli, gdyby nie zakorzenione nawyczki, wyniesione z rodzicielskiego domu. Oba dziewczęta chowano tak, że zwracały ciągle na siebie uwagę i wysilały się, by się przedstawić jak najkorzystniej.
Zaledwo minęło kilka dni od zaręczyn, Annę-Marją ogarnął nerwowy niepokój. Zaczęła się ponownie interesować swymi adoratorami. Ciągłe, wśród rozmowy zachodziła w głowę co robi prowizor Andersen, co powiedział naczelnik biura Joergensen i co myśli agent handlowy Jensen. Pozatem zauważył narzeczony, że doskonale zna się na zaletach swych włosów, oczu, ramion, nóg i rąk.
Anna-Marja paplała jednak o tem wszystkiem z tak naiwną szczerością, że nie mógł jej czynić wyrzutów, z obawy, by go nie posądziła o zazdrość. Przypisywał to złym wpływom wychowania. Matka jej, równie bardzo piękna i pyszna, była przyczyną że dla zaspokojenia jej wydatków ojciec dopuścił się, zatuszowanej zresztą, kradzieży pieniędzy państwowych. Córki wychowane w tej atmosferze nie mogły być bez wad, to też postanowił wyrwać Annę-Marję z domu rodzicielskiego i tegoż jeszcze lata wziął ślub.
Ale zaraz podczas podróży poślubnej zaufanie jego do żony zostało silnie nadwerężone. Opowiadanie majorowej przy śniadaniu przywiodło mu na pamięć ten właśnie epizod. Pierwszy poślubny tydzień spędzili wśród niebotycznych gór i tam Anna-Marja, przezwyciężywszy swą dziewiczą wstydliwość, odczuła zaraz wielki popęd miłosny. Nie działało na nią piękno natury, a widok przepaści, wodospadów, i pól lodowych przeistaczał się w erotyzm podniecający do uciech płciowych. W ten sposób działało na nią każde intensywniejsze przeżycie. Poświt wichru, nagły deszcz, a nawet przygody w podróży i drobniejsze wypadki wprawiały ją w oszołomienie, wypowiadające się pieszczotami i zabiegami miłosnemi.
Powinno to było już wówczas zwrócić jego uwagę, bo miłość tej małej, szczupłej kobietki posiadała napięcie siły przyrodzonej, była wybuchem wulkanu, miotającego żar kędyś z trzew ziemi. Nie posiadał jednak doświadczenia, nie znał kobiet, a owe objawy miłości upajały jego samego szczęściem.
W drugim tygodniu znaleźli się w zatłoczonym ludźmi hotelu, gdzie przybyli dla spotkania się z siostrą Anny-Marji. Siedzieli na tarasie we troje. Nagle zjawił się młody człowiek, wyglądający na porucznika, o miłej, ale przeciętnej powierzchowności, pozdrowił panią Rauchową i zaproszony przez nią, usiadł przy nich. Annę-Marję ogarnął niezwłocznie nastrój kokieteryjny, znany mu dobrze, a kiedy młodzieniec zaczął ją obsypywać komplimentami, nietylko nie okazała niechęci, ale zaczęła go prowokować. Umiała tyle po niemiecku, że jako tako rozmawiali i tak się zatopili we flircie, że przestali nań zupełnie zwracać uwagę. Doszło do tego, że Anna-Marja, która przez dwa tygodnie nie wychodziła z objęć męża, uścisnęła tajemnie pod stołem dłoń dopiero co poznanego młodzika.
Chcąc ją wystawić na próbę, wstał i oddalił się pod pozorem odebrania z poczty listów, ona zaś uśmie chnęła się na pożegnanie i powiedziało, że zaczeka nań przy stole. Gdy wrócił w pół godziny potem młodzieńca już nie było, a Anna-Marja nie okazała zupełnie, iż jest świadomą swego nietaktownego zachowania się. Nie przypuszczała wcale, by go miała urazić, gdy zaś wieczorem odbywali przejażdżkę po jeziorze, oparła głowę o jego ramię i była bardzo czuła. Onego dnia po raz pierwszy zaczął powątpiewać o jej szczerości.
Przyszło mu na myśl, czy nie należałoby wziąć rozwodu zanim wydadzą na świat potomstwo, ale odstąpił od tego, gdyż umiała odzyskać jego zaufanie. Pozatem liczył na wpływ środowiska, w którem się niebawem znajdzie jako jego żona.
Niestety wpływ ten okazał się zgoła nieoczekiwanym. Piękna, młoda kobieta otoczoną została w stolicy legją wielbicieli, a przyjmowała hołdy nawet od najnędzniejszych błaznów, których sama miała za nic. Mąż jednak czekał cierpliwie, licząc na dobrą naturę żony i wpływał w tym kierunku także na matkę swoją.
Nietrudno mu zresztą przychodziło przebaczać jej te drobne wybryki, bowiem nie miał wówczas powodów wątpienia w jej miłość. Wzruszała go swem szczęściem, swą wdzięcznością za śliczne gniazdko, za to że łożył na wszystko sam. Zaledwo stanął w drzwiach, wieszała mu się na szyi zasypując niezliczonymi pocałunkami, zanim zdążył zdjąć okrycie. Radując się życiem, zamieniała dzień każdy w uroczystość dla siebie i niego, stroiła się i przybierała, wysilając całą zdolność by mu się podobać.
Ostrzegł ją pewnego razu, by nie okazywała tyle sympatji obcym, którzy na to nie zasługują i powtórzył to, co już raz mówił czasu narzeczeństwa, że roztrzepanie 1 zalotność nie są jej do twarzy. Powiedział to bez cienia zazdrości, ona słuchała z ogromnem uznaniem, a rozmowa skończyła się na tem, że pełna skruchy, spłakana zasnęła na jego piersi.
Na drugi dzień mieli udać się na wielkie przyjęcie, a Anna-Marja wyglądała uroczo z obnażoną szyją i ramionami, do czego mąż, ze względów towarzyskich, musiał przywyknąć, mimo że mu sprawiało wielką przykrość. Tuż przed odjazdem zarzuciła mu ręce na szyję, i spojrzawszy poczciwie w oczy, powiedziała:
— Dzisiaj nie będziesz miał powodu do zarzucenia mi czegokolwiek. Obiecuję solennie.
Tymczasem zaledwo minęła godzina, żywem zachowaniem swem zwróciła na siebie ogólną uwagę. Mężczyźni zbiegli się zewsząd i zaczęli mlaskać językami z radości.
Celem zwrócenia jej uwagi, a zarazem dla okazania pewności siebie, spostrzegł bowiem zwracane ku sobie litosne spojrzenia, zostawił ją w kole adoratorów, sam zaś stanął z boku i wziął udział w żartobliwej rozmowie. Nie zważając na to, bawiła się nie krępując się wcale, a nawet wówczas gdy się zmarszczył udała że niczego nie spostrzega. Djabeł ją opętał, była w mocy popędu przyrodzonego, którego opanować nie mogła żadną miarą.
Wracając do domu, spodziewał się, że zacznie na ten temat rozmowę. Tymczasem najswobodniej w święcie paplała o damach i krytykowała mężczyzn. Wówczas rozumiał ją zaledwo przez połowę. Czyż to jest udawanie... czy łudzenie samej siebie...? Czy może tkwią w duszy kobiety uczucia i nastroje, których mężczyzna zrozumieć, ni określić nigdy nie będzie w stanie? Tak myślał wówczas.
Z każdym rokiem większą się dlań stawała zagadką. Im dłużej ze sobą żyli, im poufalsze stawały się ich stosunki, tem bardziej oddalała się od niego. Ile razy zdawało mu się, że ją już zna, natychmiast jakieś słowo, jakaś mimowolna uwaga, czy chwilowe zamyślenie odsłaniało nowe, nieznane uczucia, czy strony jej istoty, które zaraz przysłaniała ciemń nocy.
Wspomniał, że pewnego razu gdy siedzieli przy stole nadszedł list od krewnych z Jutlandji, zawierający wiadomość o śmierci kuzyna w Ameryce. Byli już od lat kilku zaślubieni, a Anna-Marja nieraz opowiadana szczerze o kuzynku w Ameryce, który się w niej kochał potrochu, gdy była podlotkiem. Z niesłychanem zdumieniem spostrzegł jak silne wrażenie wieść o jego śmierci uczyniła na żonie. Wrażenie to nie było chwilowe, przeciwnie, zdawało się wzrastać! Gdy wszedł niespodziewanie wieczorem do salonu, zobaczył, że Anna-Marja kryje coś pospiesznie pod gazetę. Zażądał, by mu to pokazała, a gdy się oparła, wpadając w rozdrażnienie, wyjął jej z rąk rzeczy ukrywane.
Okazało się, że były to drobne pamiątki po kuzynie, kilka zwiędłych bukiecików, kokardek balowych z zanotowanemi datami, jakiś wierszyk karmelkowy i tem podobne głupstwa, które trzymała pod kluczem w sekretnej szkatułce. Zburczał ją za dzieciństwo, a zwłaszcza za to, że chciała te drobiazgi ukrywać przed nim. I znowu powtórzyła się dawna scena. Zrazu broniła się słabo, potem wysłuchała ze skruchą admonicji, padła mu z płaczem na szyję... i została dalej taką samą.
Mimo wszystko czuł się wówczas jeszcze bardzo szczęśliwym. Miłość Anny-Marji nigdy nie była gorętszą i namiętniejszą niż wówczas, bezpośrednio po przyjściu na świat dzieci. Był od żony dużo starszy, a nawet zaczął siwieć, mimo to otaczała go prawdziwym kultem, przepojonym pokorą i poddaniem. I on również zakochany był w niej bardziej jeszcze może niż przedtem. Po urodzeniu dzieci dojrzała, rozrosła się, stała bujniejszą, a płeć jej wybielała jeszcze bardziej.
Nie posiadał jej jednak nigdy w zupełności. Nawet w chwilach najwyższego upojenia nie był pewny, czy ma jej uczucia. Czasem zdawało mu się nawet, że jest jeno surogatem czegoś, a z biegiem czasu oczy jego zaczęły widzieć jasno.
Pewnego dnia kiedy wracali z jakiegoś przyjęcia, a on był znużony i rozstrojony, uczuł że się doń przytula namiętnie, w nieuzasadnionym przystępie czułości. To mu się wydało podejrzane. Przeszedł w myśli dzieje tego wieczoru i przypomniał sobie, że widział ją kilka razy w towarzystwie radcy Lundinga, pewnego młodego prawnika, bardzo miłego w towarzystwie człowieka. Spotykali go oboje dosyć często po salonach, a nawet przyjmowali co roku na dawanym u siebie obiedzie jurystów.
Skorzystał ze sposobności i opowiedział jej zaraz co mówią o postępowaniu tego człowieka z kobietami. Spoważniała i podziękowała za informację.
— Miałam jakieś przeczucie, — odparła — ten pan patrzył na mnie w sposób, który mi się wcale nie podobał.
W parę tygodni potem miał ważną rozprawę sądową i nie mógł wrócić na południowy posiłek do domu. Udał się pospiesznie do pobliskiej restauracji, gdzie zawsze w takich razach obiadował. Właśnie kończył jeść, gdy nagle po drugiej stronie ulicy spostrzegł Annę-Marję ze zwitkiem nut, wyglądającym z zarękawka. Zdziwił się, gdyż brakło co najmniej godziny do pory, kiedy udawała się na lekcję śpiewu, a mimo to spieszno jej było bardzo. Zauważył ponadto, że ma nowy kapelusz na głowie, chociaż pochmurno było i zbierało się na deszcz.
Zapłacił, wybiegł i szedł za nią w pewnej odległości, kryjąc się pośród tłumu ulicznego. Doszedłszy do ulicy Frederiksberskiej, spojrzała na zegar w oknie zegarmistrza i zwolniła kroku. Za moment zjawiła się tuż przed nią, po tej samej stronie ulicy wysmukła postać jasnowłosego Lundinga. Pozdrowił ją z uśmiechem i mimo że udała pośpiech, zatrzymał ją. Przez kilka minut stali, rozmawiając żywo. Anna-Marja była zarumieniona, ale trzymała się zdala, każdej chwili gotowa do ucieczki.
W tym momencie rozpamiętywań przyszło mu do głowy, że Anna-Marja powiedziała mu iż spotkała raz na ulicy Lundinga i wyraziła przy tej sposobności, z chytrością, którą dopiero teraz zrozumiał wielkie zdumienie, że Lunding może o tak wczesnej porze kończyć urzędowanie. Nie podejrzewając niczego, zawiadomił ją, że Lunding narazie pełni inne funkcje prawnicze i wychodki z sądu prędzej.
Postanowił jednak narazie nie przedsiębrać żadnych kroków. Nie mógł się zdobyć by o tem mówić, że zaś Lunding wniósł właśnie prośbę o urlop dla wyjazdu za granicę, umyślił zaczekać.
W kilka tygodni potem siedzieli pewnego wieczoru w teatrze, w łoży balkonowej, mając przed oczyma cały, doszczętnie wyprzedany parkiet. Podczas pierwszego zaraz aktu zauważył, że Anna-Marja zaczyna ruszać się niespokojnie i raz po raz zwraca lornetkę ku jednemu z ostatnich miejsc, w najciemniejszym kącie widowni. Spojrzał w tym kierunku i zobaczył Lundinga, rozmawiającego z pewną damą, siedzącą przed nim. Była nią, jak się później okazało, pani Ellinger, z którą spotkał się w podróży, ale jeszcze przed wyjazdem nawiązał stosunek w stolicy.
Podczas przerwy, kiedy Anna-Marja zachowywała się nad wyraz spokojnie, spytał czy widziała znajomych w teatrze. Odparła, że nie widziała nikogo. Gdy tylko jednak grać rozpoczęto i światła przygasły, a także przez całą resztę wieczoru, z coraz to większem podnieceniem zwracała ciągle szkła ku szeptającej ze sobą parze, która korzystała z ciemności by się zbliżyć do siebie.
Wracając do domu, rzucił od niechcenia.
— Radca Lunding był dziś w teatrze, a sądziłem, że jeszcze nie wrócił z podróży. Czyś go widziała?
Zawahała się na moment.
— Nie! — odparła po chwili — Gdzież siedział? — dodała obojętnie, jakby była myślami daleko.
Pierwszy to raz przyłapał ja na jawnem kłamstwie, ale nie mógł się i teraz zdobyć na nic stanowczego. Litował się nad nią. Zdawało mu się, że sama cierpi skutkiem braku otwartości, a jeśli kłamie to może dlatego, że boi się utracić jego miłość i zaufanie. Inaczej wyznałaby niezawodnie całą prawdę.
Niedługo potem otwarło się, skutkiem śmierci urzędnika, miejsce burmistrza w prowincjonalnem mieście, a on dostrzegł w tem znak z nieba. Stracił już nadzieję oddziałania na żonę przy pomocy przekonywania i prośby, a również i religja okazała się bezpożyteczną. Była jej jeno rozrywką, jak wszystko inne.
Uczęszczała coprawda regularnie do kościoła i pełniła powinności chrześcijańskie, ale za powrotem do domu myślała nie o kazaniu, jeno o pastorze i nie o nabożeństwie i nabożnych hymnach, ale o ludziach spotkanych i ich strojach.
Zdawało mu się, że powrót na rodzimy grunt, gdzie żyły niewinne stosunkowo wspomnienia młodości, a także spokój i monotonja prowincjonalnego życia, że wszystko to dopomoże żonie do skupienia umysłu i położy koniec obłędnym wędrówkom myśli i uczuć po manowcach świata. Uczynił tę ciężką ofiarę, chcąc uratować ułomki szczęścia i resztki miłości, ale i to okazało się daremnem.
Burmistrz siadł na ławce, stojącej w cieniu jaworu, na zewnątrz muru cmentarnego i, oparłszy ręce na rękojeści laski, patrzył smutno na fjord i roztocz łąk. Ale nie widział niczego. Myśli oderwać od przeszłości nie mogąc, zatapiał się coraz bardziej w gorzkich wspomnieniach. Czuł zresztą niejaki nawet przymus stwierdzania swego małżeńskiego bankructwa, ile razy stan zdrowia Anny-Marji pogarszał się znacznie.
Nagle skrzypnęła tuż obok furtka i ukazał się przybrany w żałobne suknie buchalter Kasy Oszczędności. Przed kilku miesiącami zmarła mu żona, a biedaczysko chodził codziennie po godzinach biurowych na jej grób.
Skłonił się burmistrzowi z wielkim szacunkiem okrytym krepą cylindrem i przystanął.
— Pan burmistrz podziwia oczywiście śliczny widok... nieprawdaż?
— Tak... tak — odrzekł — Widok śliczny, a pogoda niezrównana...
— A w dodatku, wielki to dzień dla naszego miasta. Tyle pięknych flag... Może dziwi to pana burmistrza, że włóczę się tędy miast podziwiać, jak wszyscy, uroczystość. Nie mam ochoty brać w tem udziału, bowiem życie moje skończone raz na zawsze. Dom mój, to ten grób.
— Wiem... wiem... — odparł — poniosłeś pan wielką stratę, panie Jensen. Może nie jest to największa strata, jaka dotyka mężczyznę, ale zawsze doniosłość jej jest wielka... rozumiem to doskonale!
— Nigdy o tem zapomnieć się nie da, panie burmistrzu!
— Naturalnie! Idzie jeno o to, by przezwyciężyć boleść, panie Jensen. Inaczej cierpienie wzrośnie tak, że zgnębi człowieka całkiem.
— O, panie burmistrzu! Dla mnie już nic niema na świecie! Byliśmy ze sobą tacy szczęśliwi. Przez lat dwadzieścia żyliśmy ze sobą i mogę powiedzieć, że byliśmy sobie wszystkiem. Bóg nie użyczył nam dzieci, ale mimo to godziliśmy się wyśmienicie. Łączyły nas wspólne cele, wspólne upodobania, a wreszcie te same nawyknienia. Jakąż pustkę teraz zastaję za powrotem do domu? Ach, panie burmistrzu. Został mi do rozmowy tylko kanarek nieboszczki... a kiedy zaświecę lampę i wezmę do rąk książkę, czytać nie mogę, bo czytanie dla siebie samego żadnej mi przyjemności nie sprawia...
Słowa wdowca wielkie na burmistrzu uczyniły wrażenie, bowiem tem wyraźniej ujrzał własną, beznadziejną nędzę duchową. Z napuchniętych i czerwonych od długiego płaczu oczu buchaltera spływały ciągle łzy na siwiejące już faworyty.
Ciągła samotność nie dobra jest dla pana, panie Jensen! — powiedział — Powinien się pan starać rozerwać potrochu. Czy widział pan dzisiejszy pochód rzemieślników?
— Widziałem. Z powodu uroczystości kasę zamknięto o dwunastej w południe. Znalazłem doskonale miejsce na schodach domu białoskórnika Hansena przy ulicy Kowalskiej... wie pan burmistrz, gdzie to jest... Otóż widowisko było w istocie niezrównane! Prawda?..
— Pochód był rzeczywiście piękny, bardzo piękny...
— Cóż to za człowiek, którego czcimy dzisiaj! Prawdziwy dobroczyńca miasta!
— Tak... tak — Pan burmistrz weźmie, oczywiście, udział w obchodzie wieczornym...?
— Nie... nie pójdę... Mam chorą żonę!
— Ach... przepraszam... co ja też gadam... Człowiek traci pamięć wszystkiego poza swem bólem... Jakże się czuje pani burmistrzowa?
— Ciągle tak samo... Ale mam nadzieję, że przy pomocy bożej niedługo będzie dobrze...!
— Dzięki Bogu! Cieszę się serdecznie!... Wiem co znaczy cierpienie... Wszakżem wdowiec, który stracił wszystko... wszystko...
— Któż panu prowadzi gospodarstwo, panie Jensen? — spytał, chcąc zmienić temat — Nie możesz się pan przecież obejść bez pomocy!
— Na razie jestem sam, całkiem sam i gdy przyjdę do domu, pustka mnie otacza zupełna. Ale trzeba koniecznie mieć kogoś w domu, przeto od maja zgodziłem sobie gospodynię, mamsel Broager... pewnie pan burmistrz słyszał o niej...?
— Naturalnie... To ta sama zapewne, która była w Krogstrupie?
— Tak.
— A potem gotowała po domach...?
— Tak... właśnie. Czy pan burmistrz słyszał może o niej coś niekorzystnego?
— Nie... przeciwnie... podobno gotuje wyśmienicie! Dobrześ pan trafił, panie Jensen!
— Tak i mnie się wydaje. Słyszałem wprawdzie, że szwankuje trochę na zdrowiu i zawahałem się. Ale to pewnie plotki, bo wygląda rzeźwo i zdrowo...
— Tak — O ile pamiętam, jest to nawet kobieta bardzo rosła i silna...
— W samej rzeczy... Bardzo pokaźna z niej niewiasta.
Burmistrza zdziwił nieco ton, jakim buchalter wymówił te słowa. Przyjrzał mu się lepiej i dostrzegł odblask lubieżnego uśmieszku w napuchłych, mokrych od łez oczach zrozpaczonego wdowca.
— Kiedyż to zmarła żona pańska? — spytał.
— W piątek miną dwa miesiące... dwa okropne miesiące... — odparł.
— Przekona się pan, panie Jensen, że wszystko się zmieni, gdy będziesz pan miał w domu mamzel Broager. Jak długo żyjemy, życie zmusza nas do uznania swych praw!
— Jakto, panie burmistrzu? — spytał nie zrozumiawszy.
— Jestem zdania, że pan nie powinien rozpaczać. Życie jest litościwe... Może czeka pana jeszcze coś dobrego i miłego!
Wdowiec spoglądał nań dalej, nie rozumiejąc o co idzie, a jednak już z pewną trwogą.
Burmistrz zamilkł. Rozwiało sic nagłe poczucie ubóstwa i smutku. Zrozumiał, że człowiek ten opłakujący szczerze stratę żony, rozważa już w myśli zalety drugiej kobiety i delektuje się nadzieją posiadania jej. Nim rok minie wezmą niezawodnie ślub, a znękany buchalter przemieni się w najszczęśliwszego pod słońcem nowożeńca.
Buchalter skłonił się ponownie okrytym krepą, cylindrem, pochylił w pełnem czci pożegnaniu i odszedł.
Burmistrz posłał za nim spojrzenie, przepojone wzgardą, wstał i udał się do domu.
Ciemno już było, gdy burmistrz powrócił do domu, a Anna-Marja zasypała go wyrzutami z powodu, że poszedł bez pożegnania. Była podniecona i mówiła, że się czuje niedobrze. Mimo, że po bytności pastora spała blisko godzinę, nie uspokoiła się wcale, a przytem wzrosło poczucie bezsiły i znużenia.
Majorowa siedziała w fotelu przy łóżku, po drugiej stronie stał burmistrz i słuchał w milczeniu skarg żony. Pokój tonął w ciemku, a tylko na ziemi, przed kominkiem, gdzie nakładziono drzewa, drgał świetlisty krąg.
Po chwili zjawiła się mamzel Mogensen i poprosiła do stołu.
Gdy tylko majorowa znalazła się ze szwagrem sam na sam, zaczęła niezwłocznie z wielką gwałtownością mówić o smutnym stanie siostry. Wyraziła przekonanie, że przygnębienie i małą odporność Anny-Marji przypisać należy nietylko cierpieniom fizycznym, ale również m oralnym katuszom, a potem powiedziała w sposób niemal wyzywający, że siostra tęskni za córką, i to ma niezawodnie wielki wpływ na zły stan jej zdrowia.
Burmistrz wyminął odpowiedź kilku obojętnemi frazesami, poczem zaczął wypytywać o stosunki polityczne i społeczne w Niemczech i o to, czy majorowa czuje się zawsze jeszcze dobrze w przybranej ojczyźnie.
Majorowa odrzekła, że wielkie państwo ma tę wyższość nad małem, iż tam nikt nie przykrawa ludzi do szablonu, pozwalając żyć każdemu jak mu się podoba i jak mu najlepiej odpowiada.
— I to uważasz, droga szwagierko, za wyższość? — spytał.
— Oczywiście!
— Dziwi mnie to bardzo! — zauważył.
— Dlaczego? — spytała rumieniąc się.
— Ach... Ale może nie zrozumiałem? Cóż miałaś, łaskawa szwagierko, na myśli?
— Wszystko wogóle, przedewszystkiem zaś małżeństwo, owo łoże Prokrusta, na którem ginie mnóstwo kobiet w państwach małych.
Brunatna twarz burmistrza wydłużyła się i przybrała maskę otępienia. Zaczął się domyślać istotnego. znaczenia tych słów.
— Wiem potrochu jak się zapatruje współczesna Europa na małżeństwo i jego obowiązki, — rzekł traktując majorową pieczenia — ale nie czuję sympatji dla tezy absolutnej wolności, a sądzę także, że i łaskawa majorowa jest tego samego zdania.
— Wolę w każdym razie swobodę od owej wierności, która jest stryczkiem na szyi ofiary!
— Przytem, — ciągnął dalej, jakby nie dosłyszał uwagi majorowej — nie pojmuje czemu zawsze jeno kobietę uważa się za ofiarę w małżeństwie. Lepiej by zrozuiano kwestję, gdyby uwzględniono także i mężczyznę. Małżeństwo, przyznaję, nie jest zgoła idealną instytucją, przekonałem się o tem nieraz jako urzędnik policyjny i sędzia jednocześnie. Natura ustanowiła takie różnice między kobietą a mężczyzną, że trzeba bardzo dużo kultury, czyli raczej powiedzmy, zaparcia się ze stron obu, aby współżycie mogło ukształtować się bodaj jako tako.
— To rzecz najmniejsza! — odrzekła — Różnice wytwarzają właśnie przyciąganie wzajemne. Dążność do uzupełniania się przejawia się w namiętności. Im większa powierzchnia tarcia, tem większy żar.
W tej chwili weszła mamzel Mogensen z deserem i burmistrz chciał zmienić temat rozmowy, ale majorowa uparła się przy tem, by odpowiedział.
Rzekł tedy, że ma pełny szacunek dla namiętności. Nie dzieląc jej sympatji dla ludzi natury, przyznał że uniesienie erotyczne jest rzeczą tak wielką i świętą, iż wobec niej trzeba zrezygnować z oporu. Zdaniem jego jednak namiętność nierównie rzadziej niweczy szczęście małżeńskie, niż drobne oszustewka, niewiernostki i lekkomyślne czyny, będące wynikiem pychy i żądzy podobania się. A właśnie tego wszystkiego dopuszczają się przedewszystkiem kobiety.
Majorowa roześmiała się głośno.
Czyż mężczyźni nie są również pyszni? Czyż nie ośmiesza się wprost tylu z nich pogonią za odznaczeniami i wpływami. Czyż pytają się narzeczonych i żon o pozwolenie, gdy stają się im niewierni? Wszakże ledwo część z siebie samych im oddają, a natomiast chcą je posiadać wyłącznie i w zupełności, wraz z najskrytszemi myślami, najprzelotniejszemi marzeniami. Jest to bezczelny wyzysk, oburzające barbarzyństwo równie dzikie i nieludzkie jak haremy, będące menażerjami kobiet, oraz średniowieczne przepaski czystości.
Jedynem usprawiedliwieniem dla mężczyzn być może, że nie mają wyobrażenia o skarbach miłości, jakie kobieta posiada, a skarbu tego wyczerpać nie jest w stanie mąż i cała nawet kupa dzieci. To też kobieta oszalałaby chyba, gdyby przynajmniej w formie fantazji czy marzenia nie wyzbyła się tego nadmiaru.
Burmistrz odpowiedział jeno pustym uśmiechem, przyczem pokazał swe doskonale utrzymane zęby.
— Zapatrywanie takie — odparł po chwili — jest niebezpieczne, albowiem wiedzie prosto do absurdu. Jeśliby tak było rzeczywiście, to ulicznica byłaby kobietą idealną. Dzieje się to nawet potrochu w życiu, a doszło już dziś do zenitu w literaturze.
Majorowa rzuciła serwetkę na stół.
— O, znam aż nadto dobrze tę waszą moralność pastorską i mam jej dość!
Burmistrz spojrzał na nią szybko i zmilczał.
Posiedział chwilę, potem zaś wstał, skłonił się chłodno i powiedział:
— Dziękuję!
Majorowa nie ruszyła się z miejsca.
Nie żałowała wyzwania. Pewna była, że siostra nie dopuściła się żadnego faktycznego wykroczenia, a zarazem utrwaliła się w przekonaniu, że wyczerpanie Anny-Marji nie pochodzi wyłącznie z choroby nerek, na które niedomagała oddawna, ale w znacznej mierze stąd, iż stała się niewinną ofiarą zemsty oszalałego z zazdrości człowieka.
Mamzel Mogensen wyszła zaraz po podaniu deseru. Czuła urazę z powodu, że burmistrz i majorowa mówili w jej obecności po niemiecku.
Ulżyła sobie, wyładowując swój żal wobec dziewcząt kuchennych.
— Powiadam wam, że kłócili się ząb za ząb. Niemczycha w sposób zgoła ordynarny rzuciła się w krześle, a twarz pana była tak szara, jak gdyby miał atak sercowy. Widziałam doskonale, że ręce mu drżały zupełnie jak onego dnia, kiedy Ingrid wyżebrała sobie jabłka od tego dryblasa, syna podkomorzego.
Burmistrz udał się do swego gabinetu, położonego w parterze, na samym końcu domu. Na stole pomiędzy oknami świeciła się lampa, resztę pokoju zalegał mrok. Była to duża, podłużna, wykwintnie urządzona komnata, stanowiąca łącznik pomiędzy biurem urzędowem a prywatnem mieszkaniem.
Chodził po miękkim dywanie bezgłośnie, a cień jego snuł się po bilbljotece, kaflowym piecu i ścianie. Chodził i rozmyślał.
Anna-Marja uczyniła tedy siostrę powiernicą swoją i naskarżyła na niego. Tę rzecz należało przewidzieć zgóry. Nie znała siebie samej i nie odczuwała swej winy. Ciekawe tylko co powiedziała, a co przemilczała...?
Stary, stojący w kącie zegar wydzwonił siódmą. Burmistrz zatrzymał się przed biurkiem, na którem piętrzyły się akta śledcze, podania notarjalne, rachunki spadkowe, oraz niezałatwione listy urzędowe. Nagromadziło się ich tyle w czasie ostatnim, że uczuł wstyd.
Nic go bardziej może nie upokarzało i nie bolało od świadomości, że do niedawna jeszcze skrupulatny i drobiazgowo punktualny, teraz stał się leniwy, niedbały i nieścisły. Robota mu nie szła. Gdy tylko został sam ze sobą pierzchały myśli, a doznał nawet tego wstydu, że władze wyższe skasowały jego dwa wyroki ostatnie.
Zegary miejskie wybijały zaspanemi dźwiękami godzinę.
Stał zamyślony i zapatrzony w umbrę lampy, oparłszy rękę na poręczy fotelu. Przyszło mu na pamięć, że przed dwoma laty przy biurku tem siedziała Anna-Marja i pisała pod dyktandem wyrok, mający zakończyć wielki i słynny proces podpalaczy.
Działo się to niedługo po powrocie na prowincję, a Anna-Marja nosiła jeszcze żałobę po małymi Kaju.
Zdawało się wówczas, że spełnią się nadzieje, a którem i tu przybyli. Choroba i śmierć synka zbliżyły ich do siebie, a świeża zgoda i plany na przyszłość otoczyły ich nimbem świętości.
Nigdy się nie czuł szczęśliwszym niż w tych pierwszych latach pobytu w mieścinie obumarłej, gdzie poza własnym domem był jakby w obczyźnie i zaledwo rozumiał język, którym mówili mieszkańcy. Anna-Marja przekrystalizowała się w tym czasie. Żałoba uczyniła ją poważniejszą, a smutek nauczył cenić powagę życia. Przytem było jej ślicznie w czarnych szatach i przepoiło ją to nowym urokiem.
Nie rozłączali się wcale, bywali codziennie razem na cmentarzu, nie wdawali się z ludźmi i żyli wyłącznie dla siebie. Anna-Marja była zawsze dobrą gospodynią, w tym zaś okresie oddała się niepodzielnie mężowi i domowi.
Położywszy wieczór Ingrid do łóżka, przychodziła z robótką do gabinetu męża, nie mogąc znieść samotności w dużem mieszkaniu. Nie przeszkadzała mu wcale, przeciwnie, robota szła mu nierównie raźniej gdy wiedział, że siedzi na sofie, gdy słyszał szelest, monotonny materji, przez którą przewlekała nici, lub kiedy gmerała w książkach, czy poprawiała w piecu.
Żyli nad wyraz szczęśliwie i ani razu nie miał powodu oskarżyć jej o fałsz, albo oszustwo. Dlatego też nie widział żadnego niebezpieczeństwa w nawiązaniu stosunków z doktorem Bjerringiem. Anna-Marja wyrażała się o nim zrazu z niechęcią i mimo iż był bardzo zdolny, nie chciała go mieć za lekarza domowego. Podejrzenie powziął dopiero pewnego dnia, kiedy wróciwszy z sądu zastał doktora. Wbrew zwyczajowi na stole stały owoce i wino, a Anna-Marja b}da niezwykle ożywiona i rozmowna.
Niebawem stwierdził, że zajęła się bardzo intensywnie małym garbuskiem i jego losem. Zauważył, że często nie mówi o nim samym, ale jego pacjentach, o ludziach których wyleczył oraz o opinji, jaką miał w mieście. Kilka razy popadła w zadumę na sam dźwięk jego nazwiska, a ile razy zatętnił w ulicy pojazd, wytężała słuch i spoglądała, jak to widział z poza gazety, w okno z zaciekawieniem, pewna że przejeżdża właśnie jego karjolka.
Doktor Bjerring zjawił się u nich po raz pierwszy w dniu zesłabnięcia małego Kaya. Bywał codziennie, zastawał często Annę-Marję samą i tutaj oto, przy łożu śmiertelnem dziecka nawiązane zostały nici nowej zdrady.
Prawdopodobnie jednak później dopiero uświadomiła sobie swe uczucie. Ale gdy minął czas żałoby i zaczęli brać udział w życiu towarzyskiem miasteczka, śledził z zupełną swobodą rozwój tego nowego stosunku, który miał te same co dawne formy. Nie była w stanie oprzeć się najpłaściejszym pochlebstwom jego, a zachwycona najgłupszemi słowami, oddała się bezwolnie i bezwzględnie erotycznemu fantazjowaniu i marzeniom. Jednocześnie kryła się przed mężem w labirynt drobnych przysłonięć i odkształceń prawdy, a wreszcie w rzeczywiste kłamstwa, tak że wkońcu zatraciła zupełnie zdolność rozróżniania tego co złe, od tego, co czynić należy.
Powrócił do dawniej żywionego zamiaru rozwodu, ale go porzucił, nie ze względu na skandal, gdyż bardzo niewiele robił sobie z ludzkiego gadania,...
a tylko dlatego, że prawo nie przyznałoby mu córki, przeto musiałby zostawić Ingrid w rękach matki, i tem samem skazać na zagładę.
Cóżby mu zresztą przyszło z rozwodu? Wszakże jego życie zniweczone już było doszczętnie. Przeszłość i przyszłość została zatruta, a każde miłe wspomnienie splugawione. Musiał się wstydzić nawet pamięci matki. Jedno mogło jeno złagodzić ból i dać może jeszcze zapomnienie,... Jedno, to jest... śmierć.
Burmistrz usiadł przy biurku i zaczął przeglądać pocztę, przyniesioną przez chłopca biurowego. Pośród wielu dużych, urzędowych, niebieskich i żółtych kopert znalazł maty liścik, zaadresowany ręką dziecka. Był to list od Ingrid. Pisała:
Przytem nie mogło być mowy o zaniedbywaniu obowiązków szkolnych.
Położył przed sobą ćwiartkę papieru listowego, by zaraz odpisać, gdy nagle wpadła do gabinetu mamzel Mogensen blada, przerażona i widocznie na poły jeno przytomna, gdyż... o dziwo... po raz pierwszy w życiu zapomniała zapukać.
Prosiła, by zaraz przyszedł, gdyż... jaśnie pani., się tak nagle pogorszyło, że zdaje się, kona.
Burmistrz przeraził się również w pierwszej chwili. Ale po drodze do sypialni żony przypomniał sobie, że Anna-Marja raz już napędziła mu bez powodu takiego samego strachu. Chodziło oto, by jej zawezwać Bjerringa. Dzisiaj znajdował się właśnie doktor w pewnym domu na przyjęciu, gdzie była również niejaka pani Grabbe, którą interesował się podobno na serjo. Otóż ten fakt musiał zaniepokoić Annę-Marję.
Gdy jednak znalazł się w pokoju chorej, przekonał się, że było naprawdę źle.
Anna-Marja leżała z niewidzącemi nic, szeroko rozwartemi oczyma i rzęziła głucho. Kurcz śmiertelny ścisnął jej gardło... dusiła się. Pochylona nad nią siostra trzymała jej drżące ręce. Całe łóżko trzęsło się od drgawek chorej.
— Czy posłano po lekarza? — spytał mamzel Mogensen, stojącą pośrodku pokoju ze złożonemi rękami.
— Tak! Pobiegł Krystjan!
— Mamsel! Proszę o wodę kolońską i łyżkę... — zakomenderowała majorowa.
Zwilżyła skronie chorej, wpuściła kropelkę płynu pomiędzy wargi i rozpięła koszulę pod szyją. Cichy, ochrypły jęk wyrwał się z jej ściśniętego gardła i nastąpiły wymioty.
Za chwilę skończył się atak.
Napoły martwa, oblana potem, legła Anna-Marja z zamkniętemi oczyma. Ciałem jej wstrząsały drgawki, oddychała z wielką trudnością. Posłyszawszy głos męża, uczyniła wysiłek, by doń wyciągnąć rękę, ale nie mogła tego dokazać. Ramię opadło martwe na kołdrę i zaraz ogarnął ją głęboki sen.
Burmistrz był tak wzburzony, że musiał się chwycić łóżka. Miał przeczucie, że idzie śmierć.
— Jakże się to stało? — spytał.
Majorowa powiedziała, że przez całe poobiedzie Anna-Marja uskarżała się na gwałtowny ból głowy i ucisk w piersiach. Nagle przyszły dreszcze i wymioty, a potem nastąpił atak.
Burmistrz wyjął zegarek i zwrócił się do mamzel Mogensen.
— Czy wiedział Krystjan, że doktor jest u Ovensensów? — spytał.
— Tak. Jaśnie pani sama to powiedziała, czując, że jej się robi słabo.
Burmistrz nie pytał już o nic więcej i przez jakichś dziesięć minut nikt nie wyrzekł słowa. Od cichej zazwyczaj ulicy dolatywał odgłos licznych kroków.
Tłumy sunęły na drugi koniec miasta, chcąc zobaczyć iluminację.
Anna-Marja zaczęła znowu jęczeć. Otwarła szeroko oczy. Nadchodził ponowny atak.
— Kiedyż przyjdzie doktor? — zawołała rozpaczliwie majorowa.
Burmistrz dobył raz jeszcze zegarka.
— Nie wiem co to znaczy... Powinienby tu już być!
— Może posłaniec nie trafił. Proszę wysłać dziewczynę z kuchni...
Burmistrz powiedział, że raczej sam uda się do pewnego starego, pensjonowanego lekarza powiatowego, który mieszka w sąsiedztwie. Jeśli go zastanie będzie w kilka minut z powrotem.
Zaledwie jednak wyszedł ze sypialni, rozległ się dzwonek u bramy domu. Udał się przeto do swego gabinetu, chcąc przeczekać, aż doktora wpuszczą.
Słyszał jak Bjerring wszedł, zdjął okrycie i pospieszył do chorej.
Minęło z dziesięć minut. Kilka razy podchodził do drzwi, ale nie mógł się zdobyć, by wejść jak długo był tam ów człowiek i jak długo trwały zabiegi ratunkowe. Pozatem doznał takiego wstrząsu fizycznego, że czuł się bliskim omdlenia. Co chwila przestawało mu bić serce i musiał brać krople przepisane przez lekarza, by nie ulec.
Posłyszał kroki, a potem pukanie.
— Proszę!
Była to mamzel Mogensen.
— Pan doktor pragnie zamienić kilka słów z panem burmistrzem! — powiedziała.
— Idę natychmiast!
Doktor Bjerring był we fraku i miał w butonierce kwiatek, o którym w pośpiechu zapomniał. Powiedział tylko:
— Hm — i uczynił gest wyrażający żal.
— Więc niema żadnej nadziei? — spytał burmistrz.
— Niestety nie...
— Ale może... przecież...
— Nie... nie mogę ukrywać tego, panie burmistrzu, że małżonka pańska ma ledwie kilka godzin życia przed sobą. Mówiłem często, że choroba jest ciężka, a potrochu nawet dziwiłem się, że państwo nie bierzecie sobie słów mych do serca...
— To prawda... prawda... Niema mowy o jakichś wyrzutach... Nie rozumiem tylko, jak mogło to przyjść tak nagle?
— Nastąpiło zatrucie krwi, którego obawiałem się oddawna. Taka rzecz zabija momentalnie. Przytem małżonka pańska poprzednio już była bardzo wyczerpana.
— Czy nie można czegoś uczynić dla złagodzenia cierpień?
— Dałem proszek uspakający, potem zarządziłem gorącą kąpiel w razie nawrotu ataku... ale nie myślę, by się ponowił. Nic innego niestety uczynić nie można...
Burmistrz nie zadawał już pytań. Dostrzegł wyraźnie, że doktorowi spieszno wracać na zabawę i że myśli jego krążą nie koło chorej, ale koło nadobnej pani Grabbe. Ogarnęła go wielka litość dla Anny-Marji, która człowiekowi takiemu złożyła w ofierze szczęście swe, spokój domowy oraz wnętrzny, a teraz umiera opuszczona, niby człowiek, którego życie było nieszczęściem dla wszystkich.
— Nie chcę zabierać dłużej czasu! — powiedział — Pan doktor jest w towarzystwie...
— To drobnostka. Jeśli obecność moja może mieć cel jakiś.. w takim razie...
— Nie... nie... to, czego się dowiedziałem, wyklucza wszelką nadzieję.
— Wstąpię jeszcze dzisiaj... tak około jedenastej...
— Pan doktor musi i tak przechodzić tędy... a więc... w powrocie z zebrania...
— Tak... tak... oczywiście...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Po odejściu lekarza burmistrz wrócił do pokoju chorej. Już z jadalni poczuł odór piżma.
Anna-Marja leżała w półśnie, ale zbudziła się zaraz gdy jeno odczuła jego obecność. Otwarła oczy i wpatrzyła się weń, a spojrzenie to było martwe i przerażone jednocześnie. Nie mogła już mówić, a słuch jej również odjęło. Ostatnie słowo, jakie podczas pobytu lekarza z wysiłkiem wyszeptała do ucha siostrze, było:
— Ingrid...
Majorowa wstała zaraz, chcąc go zostawić sam na sam z umierającą. Mijając go zatoczyła koło, jakby chciała znaleźć się odeń jak najdalej.
Poszła do pokoju gościnnego obok jadalni. Księżyc świecił, rzucając wielkie plamy na podłogę, nie zapalała przeto lampy. Była tak wzburzona, że nie mogła chwili spokojnie usiedzieć. Rzucała się na sofę, biegała po pokoju, wreszcie oparła się o poręcz fotelu i przycisnęła chustkę do ust, by stłumić łkanie.
— Morderca! Morderca! — wołało w niej coś.
Nie pamiętała już kiedy powzięła to podejrzenie, ale na widok owego martwego, trupiego uśmiechu szwagra, którym odpowiedział podczas obiadu na jej krytykę szablonowej moralności zaścianku, nabrała zupełnej pewności, że umyślnie i z rozmysłem zniweczył życie Anny-Marji, mszcząc się za urojoną zupełnie niewierność. Zabił ją z rozmysłem... tak uczynił to z całą świadomością. Z wyrafinowanem okrucieństwem szaleńca z dnia na dzień sycił swoją zemstę, dręcząc tę kobietę obojętnością i pogardą. Wiedział, że ją to zabije i dopuścił się skrytobójstwa świadomy, że Anna-Marja bez miłości żyć nie może.
Wstała i zaświeciła lampę. Postanowiła wyjechać tej jeszcze nocy. Nie chciała zostać pod jednym dachem z tym człowiekiem i gdy jeno siostra zamknie oczy, pragnęła uciec, by się nie dać porwać krwawej zemście. Pierwszym pociągiem umyśliła udać się do miasta, gdzie Ingrid była na pensji i zawieźć biednemu dziecku ostatnie słowo matki.
Burmistrz siedział w fotelu przy łóżku żony. Nie mówił nic, ale też Anna-Marja nie mogłaby już usłyszyć żadnego słowa. Pozostało jej jeszcze trochę wzroku, toteż wpatrywała się weń bez ustanku. Ale oczy były już bez wyrazu, nie mogły mówić, błagać czy przebaczać. Palce śmierci przyciskały raz w raz powieki.
Ręce jej, te wiecznie niespokojne ręce spoczywały teraz martwo na kołdrze. Lewa, bliższa leżała obrócona dłonią w górę i zdawało się, że wyraża błaganie o miłosierdzie.
Ale burmistrz nie zwrócił uwagi na ten ostatni przeblask życia, natomiast dostrzegł róże doktora Bjerringa, tkwiące dotąd we flakonie u wezgłowia łóżka. Zobaczył też srebrną miseczkę z owocami w cukrze i przypomniał sobie, że Anna-Marja wystarała się o to, dowiedziawszy się pewnego dnia iż doktor lubuje się w słodyczach. Odtąd nigdy ich nie zbrakło w domu.
Mijały godziny. Anna-Marja błagała gasnącemi oczyma daremnie o błysk bodaj ostatni miłości, czy chociażby o przebaczenie. Ujął na koniec tę dłoń, pochylił się nad leżącą i znieruchomiał w tej pozie. A gdy tak siedział sino szary, wyczerpany, zdawało się, że i on skona lada chwila.
Ulica ożywiła się znowu. Ludzie wracali z iluminacji, rozmawiając z zapałem o kulach świetlnych, rakietach i lampjonach.
Oddech Anny-Marji stał się niewyczuwalnym. Powieki zapadły. Usta rozwarły się.
Gdy majorowa weszła z lekarzem około północy do sypialni, Anna-Marja była już trupem.
Pewnego pogodnego, letniego wieczoru znużeni przechadzką, siadamy oto na stoku wzgórza, wsłuchując się w płynący z oddalonego kościółka odgłos dzwonu. Cisza zalegająca świat, widok powracających z pastwiska trzód, złota poświata słońca i to właśnie tętnienie dzwonów wyczarowuje z dna duszy dziwne poczucie smutku i osamotnienia, a poprzez owe drgnienia duszy przebłyska coś jakby poczucie winy. Wydaje się nam, jakby sumienie nasze było naprawdę obciążone czemś wielkiem i zaczynamy badać, doszukując się jakiegoś ukrytego, zapomnianego, czy niedostrzeżonego grzechu. Serce drży z niepokoju i dyszy z przygnębienia podczas owych łowów za drobnemi usterkam i codziennego życia, nierozważnie wyrzeczonemi słowami, czy zaniedbaniami, a poczucie winy rośnie, rośnie i olbrzymieje wraz z zapadającym mrokiem. Nagle zwraca uwagę naszą przelatująca jaskółka. Myśli układają się na spoczynek, a oczy śledzą z zajęciem śmigłe ósemki, wycinane w powietrzu przez zuchwałe, nerwowe, a tak spokojne jednocześnie maleństwo. Znikła, a w tejże samej chwili wraca samorzutnie poprzedni nastrój, wywabiając hen, z dna świadomości niemiłe, nieznośne poczucie winy.
Trwa to dotąd, aż znowu coś zadrażni zmysły i myśl usunie z piersi zmorę. Oto środkiem zżętego łanu kroczy mały pastuszek i pohukując pędzi do domu bydło. Uśmiechamy się do tego obrazu, ale smutnie jakoś i gorzko. Coś zostało w duszy, niepokój i poczucie niemocy nie ustąpiło z niej. Stwierdzamy, że z zazdrością patrzymy na beztroskę onego malca, który kroczy wesoło, potrzaskując z bicza. A jednak sami, przed pół godziną niespełna kroczyliśmy tak samo, nucąc piosnkę i ścinając łaską główki rosnących przy drodze kwiatów.
Gaśnie czerwień słoneczna, a noc skrada się, coraz bliżej podchodząc. Nadzorcy tajemni ziemi, gwiazdy ukazują się, jedna po drugiej na niebie. A ziemia roztacza się szara i pusta w dole, drży z chłodu i snuje opary. Nam się także zimno czyni, nie mamy jednak siły powstać i udać się do domu. Popadliśmy w moc nastroju, związała nas niemoc jakaś. Gwiazda wieczorna migoce na zielonawym firmamencie, wzywając przyjaźnie skądś, z bezkresów wieczności: — Chodźcie do mnie wszyscy, którzy spracowani i znużeni jesteście! — powiada — Tutaj oto zgotowany jest pracownikom wiernym dom ciszy i pokoju.
Ciemń wzrasta, my zaś siedzimy bezoporni, brzemieniem nieuleczalnej melancholji przywaleni, a śmierć nam szepce w ucho pokuśliwe słowa.
Któż wie? Może pójdzie do dom ten i ów i powiesi się?
Bazyliszek żywię jakiś w krainie onej, północnej, gdzie świeci blado słońce i czyha na momenty omdlewania myśli. Wówczas właśnie, kiedy marzymy najrozkoszniej, podpełza potwór ten ku nam, wbija żądło w duszę i paraliżuje jej ruchy obronne. Zrazu jest to coś jakby lekki wstrząs, jakby dreszcz przelotny, jakby ociężenie myśli. Niebawem jednak opływa nas fala ciemności i nie dostrzegamy nawet momentu, kiedy objęły nas utulne ramiona skonu.
Soeren był to człek bogobojny, cichy i zamknięty w sobie. Wobec obcych wydawał się nieco bojaźliwy, ale zato z iście biblijną surowością władał sprawami domowemi i rodzinnemi. Marjanna, żona jego była to osoba naiwna, zapracowana i otępiała skutkiem życia spędzonego w niewoli. Oboje byli wzrostu niemal karłowatego, zeschli o dużych twarzach, na których jaśniał martwy spokój istot, które skończyły bojowanie i w życiu nie natrafiają już na żadne trudności.
Pewnej wrześniowej soboty położył się Soeren obyczajem swym wcześnie do łóżka. Przespał już kilka godzin w szerokiem łożu, leżąc twarzą do ściany, zanim nadeszła dziesiąta, którą wydzwonił stary, bornholmski, stojący w kącie zegar głosem zardzewiałym, chrapliwym, poprzedzonym krząknięciem, jak to czynić zwykł człowiek stary, zanim mówić zacznie. O tej porze łaziła jeszcze na poły rozebrana Marjanna po izbie i przyległej kuchence, nosząc ze sobą niedopałek świecy, osadzony w niskim lichtarzu. Postawiła światło na stole pomiędzy oknami i, owinąwszy swą wielką, niemal łysą głowę chustką, spięła jej końce nad czołem kilku szpilkami.
To łażenie po nocy było starą nawyczką z czasów, kiedy dzieci były w domu i Marjanna musiała przez pół nocy łatać i cerować odzież, bowiem Soeren nie znosił niedbalstwa i nieporządku. Teraz brakło roboty, dzieci poszły w świat, na własny chleb, a jedna tylko, najmłodsza Greta służyła na plebanji. Ze starszych, jeden syn był kapralem w Randers, córka gospodynią w Herningu, drugi zaś syn został czeladnikiem ciesielskim w Wyborgu. Za wszystkiemi temi dziećmi wędrowała po świecie naiwna fantazja matki, a działo się to właśnie w nocy, kiedy łaziła z kąta w kąt, nie wiedzieć poco.
Przysposobiła się wreszcie do spoczynku, pośliniła dwa palce i zadusiła płomień. Przy świetle księżyca, kładącego na uklepanej, glinianej podłodze dwa świetlne prostokątne odbicia okien, usiadła na krawędzi łóżka, ściągnęła pończochy z nabrzmiałych żylskami nóg, przewiązała dokoła żołądka starą chuścinę i legła na pościeli. Po długich jękach udało jej się ułożyć sztywne członki pod pierzyną, a potem złożyła pomarszczone ręce na piersiach i odmówiła modlitwę wieczorną:
— Dziękuję ci też, Panie Boże, za dobre zdrowie i powodzenie. Odpuść mi grzechy i zachowaj ode złego, Amen. Rządź sercem mojem i odejm rece me od złego... przez święte imię twego Syna Jezusa, Chrystusa, Pana naszego, Amen. To samo odmawiam ja za ciebie, Per, za ciebie Zofjo, za ciebie Joergenie, oraz za ciebie mała Greto... Niechże łaska boska weźmie nas wszystkich w swoją opiekę.
Podczas tej inwokacji, wygłaszanej cichym pomrukiem, coś czarnego, podniósłszy się z łóżka, skoczyło na ziemię. Kot wygrzewający się dotąd pod pierzyną uczuł potrzebę przeciągnąć się trochę. Stał z wygiętym grzbietem i podniesionym ogonem pośrodku jednego świetlnego prostokąta na ziemi. Z zielonych oczu sypały mu się iskry, tak że wydawał się zjawą piekielną. Zaczął wkońcu miauczyć.
Marjanna uciszała go, Soeren wydał przez sen rodzaj rechtania, co było znakiem wielkiego niezadowolenia. Ale kot miauczał dalej, zachciało mu się myszy, wabił go księżyc i podniecał krwiożercze instynkty. Kot siadł u drzwi, owinął ogonem łapy i miauczał wytrwale.
Nie było rady. Marjanna musiała wstać i wypuścić go.
Tymczasem minęła znowu godzina. Zegar bornholmski w kącie zaczął znów krząkać, jak stary człowiek, a potem wykaszlał z trudem jedenaście uderzeń. Na świat spadła cisza. Gościniec leżał martwy, wiatr zasnął.
Marjanna ułożyła się ponownie pod pierzyną. Zezłościwszy się na kota miała nowy temat do myślenia, to też myślała o nim przez chwilę, a potem zasnęła, przyłożywszy głowę do grzbietu męża, jakby tam był dla niej właściwy, przyrodzony punkt oparcia. Spała, snując szare, nędzne marzenia.
W tym samym czasie szła para zakochanych, spleciona uściskiem, drogą polną obrośniętą krzakami i odciętą rowem od zagonów. Chłopiec maszerował krokiem przypominającym niedawne marsze wojskowe, a drobna, gadatliwa dziewczyna, chcąc mu dorównać, wyciągała w sposób zgoła nienaturalny krótsze o wiele nogi swoje.
Była to Greta, najmłodsza córka Soerena Konsteda, służąca na plebanji, wraz z narzeczonymi swym Nielsem Haldem.
Greta zdjęła chustkę z głowy, powiewała nią wesoło i zaglądała przymilnie w oczy narzeczonego, nie przestając ni na chwilę śmiać się i paplać. Zaręczyli się niedawno, ale z pewnych powodów musieli się z tem narazie taić. Nie widzieli się od trzech dni, to też mieli sobie mnóstwo nowin do powiedzenia, a także zaoszczędzona przez tak długi czas serdeczność musiała się wyładować koniecznie.
Na prawo i lewo widniały rozłogi ściernisk, na których niby szron, leżała zimna poświata księżyca. Drogę, którą szli, zasłaniały cienie krzaków rosnących nad rowem tak, że nie można ich było dostrzec z gościńca. W razie potrzeby mogli się też schować w krzakach, co było nader pożądane, albowiem proboszcz i wszyscy na plebanji potępiali surowo nocne wycieczki zakochanych.
Niels Hald był to jeden z najpiękniejszych parobczaków w całej parafji, a Greta kochała się w nim długo, potajemnie. To też chorowała niemal ze zgryzoty ile razy ją doszła wieść, że Niels uprawia miłostki z jedną z owych bezwstydnie miejskich, które nie wstydzą się wabić młodych ludzi swemi wdziękami. Przez cały czas służby wojskowej Nielsa prosiła gorąco Boga, by skierował ku niej serce jego, chociaż jednocześnie czuła, że jest to wielka zarozumiałość i pewnie modlitwy pójdą na marne. Ale stała się owa rzecz nieprawdopodobna. Gdy tylko Niels odbył swą służbę i wrócił, spojrzenie jego, prześliznąwszy się po innych, padło na nią i pewnego dnia spotkawszy ją pod sklepikiem, powiedział co ma na myśli.
Niels wyjaśnił rzecz po swojemu. Twierdził, że zmądrzał i nie leci na urok zewnętrzny, bowiem najpiękniejsze dziewczęta bywają najgorszemi żonami.
Powiedział to całkiem otwarcie, a Greta nie uczuła się dotkniętą. Przez całe życie nasłuchała się przytyków do swych rudych włosów i piegów, tak że uważała się niemal za potwora. Jedyną jej zaletę stanowiło, a wiedziała o tem, że była dziewczyną uczciwą i umiała pracować jak się należy.
Piękną nie była. Natura wyposażyła ją po macoszemu, odziedziczyła pokorę i naiwność matki, a dotąd zapoznawała się z samą jeno biedą i utrapieniami różnego rodzaju. Dlatego to nie umiała dać należytego wyrazu swemu obecnemu szczęściu, oraz wdzięczności i zachowywała się wobec Nielsa nieco głupawo, lekkomyślnie i trzpiotowato.
Zatajenie zaręczyn nastąpiło na jej wyraźne życzenie. Czuła się zbyt szczęśliwą, by myśleć o triumfie nad zazdrośnicami całej okolicy, który jej miał przypaść w udziale, a przytem trapiło ją, co na to powiedzą rodzice i proboszcz. Niels nie miał najlepszej opinji. Uznała przeto, że winien koniecznie przedtem pokazać się parę razy na środowych zebraniach u proboszcza, by w ten sposób zaznaczyć, że serjo zamierza się poprawić. Dzisiejszego zresztą wieczoru postanowili nieodwołalnie i stanowczo kupić pierścionki.
Nagle drgnęli i stanęli. Wydało im się, że słyszą w pobliżu kroki.
— Ktoś idzie! — szepnęła i przysiadła do ziemi.
Niels rozejrzał się wokło.
— Nikogo niema.
— A tom się przestraszyła... niech ręka boska broni! — odrzekła z ulgą.
Ruszyli dalej, ale Greta spoważniała.
— To dziwne! Najwyraźniej słyszałam klekot sabotów... — powiedziała po dłuższem milczeniu, potem zaś gdy Niels od chwili już mówił o czemś innem, dodała: — Czyś słyszał, że, jak ludzie powiadają, Jesper znowu zaczyna straszyć?
— Któż to powiedział?
— Trina Hansa Modsensa. Podobno widziała w sobotę w nocy jak szedł w koszuli przez pole Pera Onsena.
— Nie powtarzaj głupstw... nie wierzysz w to przecież...?
— No naturalnie!
— Wiesz... ta bajka powstała jeno z powodu nieszczęścia, jakie spadło na biednego Jespera. Baby robią zaraz z takich rzeczy Bóg nie wie co...
Mieli na myśli kowala wioskowego, zmarłego niedawno, o którym dużo gadano za życia. Ożenił się z kobietą rozwiązłą i pijaczką, że zaś sam Jesper był człowiekiem porządnym i pracowitym, tedy żyli ze sobą nie najlepiej. Potem żona umarła, a on zesmutniał i sam zaczął pić. Ludzie osądzili, że go trapi sumienie za to, iż był nieraz surowym dla żony, przyczem nieraz nie obeszło się bez policzka. Jednego dnia kuźnię zastano zamkniętą, a Jespera wiszącego na postronku w szopie.
Młodzi spacerowali przez parę godzin wzdłuż ocienionej krzakami drogi. Znaleźli się po raz może dwudziesty na jej skraju, tam gdzie się łączyła z gościńcem, gdy Greta, widząc, że księżyc przeszedł na zachodnią stronę nieba, postanowiła zakończyć przechadzkę.
— Idź już do domu, Niels! — powiedziała.
— Cóż tak pilnego? — spytał.
— Ja muszę już wracać!
— Ano... to trudno... — zgodził się.
Niełatwo jej przyszło rozstać się z narzeczzonym. Objęła go za szyję, a on ją przycisnął do piersi.
— Drogi mój! — szepnęła.
— Niedługo się pobierzemy i będzie ci dobrze.... — powiedział.
Po dłuższej chwili zdołali się nakoniec pożegnać, Niels pozostał na drodze, a Greta przebiegła wpoprzek gościniec, dostała się znowu w haszcze i spiesznie wracała okólną drogą na plebanję. Jeden jedyny raz odważyła się wychynąć na światło, by mu dać znak chustką, a Niels odpowiedział potrząśnieniem białego, drewnianego sabotu, który właśnie zdjął z nogi, by zeń wyrzucić piasek.
Dopiero gdy zniknęła, wyszedł na gościniec i ruszył prosto do zagrody, gdzie służył za parobka. Greta słyszała jak stąpa wojskowym, miarowym krokiem.
Zatrzymała się na chwilę, śledząc go spojrzeniem, a serce jej nuciło pieśń wdzięczności i wesela.
Niestety, nieszczęście włóczyło się tej nocy po świecie.
Plebanja położona była na pochyłej równi, na końcu wsi. Był to budynek przypominający dworzyszcze pańskie, jakich teraz coraz mniej. Otaczało go duże podwórze, obstawione budynkami, stodołami, stajniami, owczarniami, chlewami, szopami, wozowniami, zaś wszystko razem tonęło w kilkumorgowym parku.
Pleban miał prawo uprawiania sporego kawałka ziemi, ale pastor obecny wydzierżawił pole dwu chłopom. To też obszerne zabudowania stały pustką, albo dzierżawcy używali ich za śpichrze. Pastorostwo byli to ludzie starzy, dzieci ich poszły na własny chleb, nie było tedy na plebanji czeladzi, a wszystkie funkcje załatwiała Greta i stary chłop, który doglądał ogrodu, rąbał drzewo i wogóle zajmował się cięższemi robotami.
Komora Grety mieściła się za kuchnią, a okno wychodziło na ogród warzywny, to też oknem tem wymykała się dziewczyna często do narzeczonego.
Trapiło ją, coprawda, z tego powodu sumienie i przysięgała sobie za każdym razem, że czyni to po raz ostatni. Przywiązaną była do pastorostwa i bała się narazić na ich naganę. W dodatku pastorowa zaczynała się widocznie czegoś domyślać, bo gdy raz zapomniała posolić kaszy, powiedziała: — Greto, zdaje mi się, że zamyślasz wyjść za mąż! — Przeraziła się tak, że się jej czarno zrobiło przed oczyma.
Dzisiejszego wieczoru posłyszała około dziesiątej pogwizdywanie Nielsa u parkanu. Był to sygnał, którego wyglądała zawsze z upragnieniem. Właśnie skończyła wieczorne zajęcie i powiedziała pastorostwu: dobranoc, przeto trudno się było oprzyć pokusie. Na znak, że usłyszała sygnał, zgasiła szybko lampkę, wyszła oknem, przyparła je zlekka, a potem oboje różnemi drogami dotarli na zwykłe miejsce schadzek.
Póki była blisko Nielsa, nie zważała na nic, ale zostawszy sama, uczuła wyrzut sumienia i coś jakby strach. Właśnie w tej chwili umilkły kroki Nielsa na gościńcu, a pod Gretą ugięły się kolana. Szła zwolna po ugorzysku, dotykającem parku, potem wzdłuż starego parkanu, a gdy dostrzegła białe mury plebanji, przystanęła nadsłuchując.
Ale cisza panowała zupełna i nie świeciło się nigdzie. Nabrawszy odwagi, przelazła przez parkan i znalazła się w sadzie pełnym jabłoni obciążonych dorodnym owocem. Chwilę stała pod jednem z drzew, potem zaś sięgła i zerwała kilka jabłek z myślą, że da je Nielsowi. Dla siebie wybrała parę nadgniłych, leżących pod drzewem. Czyniąc to, miała świadomość że źle robi, ale była tak głodna, że mimo wszystko zaraz wbiła zęby w owoc.
Pod osłoną drzew prześliznęła się do ogrodu warzywnego i podeszła do okna, które zostawiła zlekka jeno przyparte.
Nagle drgnęła i omal nie krzyknęła głośno. Okno było zamknięte i od wnętrza umocowane haczykiem.
Uczuła skurcz w gardle. Przez chwilę stała skamieniała, z łokciami przyciśniętemi do boków i wytrzeszczonemi oczyma. Fakt ten przeraził ją, mimo, że nieraz miała przeczucie, iż stać się to może.
W gruncie rzeczy nie była zdziwiona, nie mogła sobie tylko uzmysłowić skutków, bo w ostatnim czasie była zbyt szczęśliwa by wogóle myśleć.
Odzyskawszy po kilku minutach panowania nad sobą, poszła ostrożnie dalej, minęła zamkniętą bramę podwórzową i prześliznęła się koło stajen, bowiem przyszło jej na myśl, że może pastorostwo nie śpią jeszcze i czekają na nią. Na myśl tę uczuła dreszcz.
I tak też było. Doszedłszy do furtki ogrodowej od strony wozowni, skąd było widać całe podwórze, zobaczyła w jednem z okien plebanii światło.
Przed chwilą, gdy tu szła, wpadło jej znów do głowy, że może stary Jens Madsen, wróciwszy późno spostrzegł niedomknięte okno i zrobił jej figla. Ale teraz, na widok czerwonawego światła w pokoju, przekonała się, że w istocie pastorstwo czekają jej powrotu. Kładli się spać regularnie o dziesiątej, teraz zaś było pewnie dawno po północy.
Ogarnięta strachem i rozpaczą, pobiegła w pole i, jęcząc głośno, chodziła tam i z powrotem. Ach... Boże... cóż miała począć nieszczęsna? Do Nielsa iść nie mogła, bo sypiał wraz z innymi parobkami w czeładnej. Do domu wracać nie chciała za nic. Cóżby powiedział ojciec?
Jakże mogła dopuścić się takiego wybryku? Nie wiedziała już jak się to stało. pastorostwo byli dla niej tak dobrzy. Niedawno dopiero pastorowa podarowała jej materję na sukienkę. Nie słyszała nigdy złego słowa... Pewnego dnia utłukła przypadkiem uszko od filiżanki pastora. Pastorowa rozgniewała się, coprawda, i zwymyślała ją, ale pastor nie rzekł nic, tylko spojrzał na nią poczciwemi, smutnemi oczyma. Trudno sobie wymarzyć lepszych ludzi! A jakże się im odpłaciła za wszystkie dobrodziejstwa
Nie zdając sobie sprawy co czyni, oddalała się coraz to bardziej od plebanji. W ręku trzymała dotąd napół zjedzone jabłko. Spostrzegłszy je na koniec, rzuciła na ziemię... Ach, w dodatku do wszystkiego stała się złodziejką!
Znużona usiadła na jakimś kopcu i zakryła twarz fartuchem. Uczuła, że jest obciążona taką winą, jak nikt na świecie.
Cóż miała począć? Czy wracać na plebanję? I na cóż? Wszakże zostanie niezwłocznie wygnana precz! Pastorowa powiedziała wyraźnie, gdy raz była mowa o dziewczynie, włóczącej się nocami, że takiej osoby nie ścierpiałaby w domu. Wygnanoby ją haniebnie, a zaraz nazajutrz wytykaliby ją ludzie palcami. A cóż dopiero dziewczęta... Ach, Joergina i Olina i wszystkie, które zazdrościły jej dobrej służby będą się śmiały. Widziała już w duchu jak szepcą, jak się nachylają ku sobie, a potem śmieją się na całe gardło.
Zresztą to rzecz poboczna. Dużo gorsza sprawa z rodzicami i rodzeństwem. Gdy o tem pomyślała, wydało jej się, że wszystko w środku jest jedną jedyną raną. Strach ją brał przed ojcem, który tak dbał o cześć i tak był dumny ze swoich dzieci, którym się w życiu powiodło i które dobiły się uczciwego kawałka chleba... Ach... cóż zostanie z tej całej parady? W dodatku nazajutrz przypadała właśnie niedziela.
Ile razy pastor wracał z nabożeństwa w kościele filjalnym, gdzie bywali rodzice, zawsze przywoził od nich pozdrowienie dla Grety... Ach... jakież to będzie teraz pozdrowienie?
Wyobraziła sobie zaraz co się stanie. Oto po odśpiewaniu ostatniego hymnu, pastor stanie, jak zawsze w przedsionku, by uścisnąć dłoń wszystkim obecnym.
Na samym ostatku zjawią się rodzice, ojciec z wielkim śpiewnikiem pod pachą, a za nim matka w zielonej, własnoręcznie uszytej sukni i szalu z frendzlami.
A pastor spojrzy na nich ze smutkiem i powie: — Drodzy przyjaciele! Bardzo mi przykro, ale muszę was zawiadomić, że córka wasza okazała się niegodną zaufania, jakiemeście ją obdarzyli. Dlatego też nie może pozostać dłużej w moim domu. Widziała wyraźnie twarze rodziców. Ojciec podniósł w górę gęste brwi, usta mu drżą, ale nie mówi słowa. Matka spuściła głowę z bólu 1wstydu...
Zerwała się i płacząc rzewnie poszła dalej. Biegła na oślep poprzez poła, pożądając śmierci. Nigdy nie zazna już chwili szczęścia! A co powie Niels? I na nim się to odbije, więc ją odepchnie pewnie i będzie miał nawet prawo to uczynić! Wszakże ma tyle strasznych grzechów na sumieniu! Stanęła znowu ogarnięta wielkim strachem. Przyszło jej na myśl, że przecież wabiła do siebie Nielsa potajemnie, prosząc oń Boga. Czyż zaś nie zapisuje djabłu duszy ten, kto się zwraca do Stwórcy z prośbą bezczelną. Tak... Pewną była, czytała to gdzieś, lub słyszała od kogoś...
Teraz przyszła kara! Djabeł się raduje!
Przez kilka godzin wałęsała się biedna dziewczyna po polach, nie mając odwagi wrócić. Dwa razy zbliżyła się do plebanji celem przekonania się, czy pastor jeszcze czuwa i uciekła na widok czerwonawego światła. Uciekła mimo, że było to dla niej niejaką pociechą, iż na nią czeka. Za drugim razem, w godzinę potem, zobaczyła, że światło zagasło i uczuła, iż wykluczoną jest raz na zawsze ze społeczeństwa ludzkiego. Długi szereg ciemnych okien i wielki milczący dziedziniec oświetlony księżycem podziałały na nią jak wyrok niebiosów.
Stała przez chwilę, rozglądając się wokoło. Nie zdając sobie z tego sprawy, żegnała się z otoczeniem. Potem poszła przed się w milczeniu.
Szła i szła, aż znużona strasznie, przysiadła gdzieś pośród pola na przewróconym pługu. Księżyc zachodził. Krwawy, ogromny, nadęty wisiał pośród oparów nad trzęsawiskiem po zachodniej stronie nieba. Na niebo wystąpiły gwiazdy.
Sterana, smutna, napoły drzemiąc, siedziała z głową opartą na dłoniach i wpatrywała się w równię. Tam, w dali, w tej mgle mieszkali rodzice.
Z miejsca swego dostrzegła wynurzający się z oparu ciemny szczyt dachu, pod którym spędziła młodość. Widziała też wysmukłą wierzbę i przypomniała sobie, że poza nią, o kilkanaście kroków leży ogromne zapadlisko, napełnione czarną, bagienną wodą, którego bała się dzieckiem. Teraz dopiero pojęła co znaczył ów dziwny strach. Było to przeczucie tego, co ją spotka w życiu.
Siedząc tak ciche, postanowiła umrzyć. Cóż mogła zresztą uczynić innego? Wszakże nie mogła żyć odepchnięta przez ludzi i Boga. Dla rodziców i rodzeństwa będzie również najlepiej, gdy zejdzie ze świata. Wówczas ludzie nie będą się cieszyć złośliwie z ich hańby, ale wyrażą im współczucie i będą ich pocieszać. Niels... rychło zapomni... zapomni napewno. Jest lekkomyślny, a nie zbraknie dziewcząt, któreby go chciały... Zresztą cóż ich czekało teraz we dwoje? Nic prócz nieszczęścia grzeszna miłość przynieść nie może...
Ach... gdybyż jeno nie bała się tak owej czarnej wody...! Zresztą mniejsza... wszakże to potrwa jeno chwilę. Słyszała, że trzeba dorachować najwyżej do trzydziestu pięciu... potem krew uderzy do głowy i już... po wszystkiem! Niema wcale piekła... tak mówił pastor... potępionych czeka jeno nicość...
Właśnie tej nicości zapragnęła teraz całem sercem.
Nie odwracała oczu od dachu, ale coraz gorzej go widziała. Wzrok jej był już na poły zaćmiony, czuła się już poza światem... zaczęła się dla niej wieczność. Nawet czysto fizycznie czuła, że istnieć przestała.
Kiedy jednak zebrała myśli dla pożegnania się z domem i rodzicami, powoli odzyskała przytomność. Różne, na poły zapomniane wydarzenia ze szczęsnego okresu dziecięctwa ożyły nagle w dziwny sposób i zawróciły ją na ścieżkę życia. Przypomniała sobie pierwszą lekcję w szkole, na którą się tak cieszyła. Niestety spotkało ją wielkie rozczarowanie, bo chłopcy zaczęli urągać jej włosom, nazywali „lisem“ i pytali, czy się nie obawia, że włosy się zapalą same od siebie. Wspomniała, że wróciła z płaczem do domu, ale matka dała jej kawał przewybornego placka i to ją pocieszyło w zupełności. Przyszła jej na pamięć febra tak silna, że wszyscy byli pewni, iż umrze. Ale ojciec siedział po całych dniach przy jej łóżku, modlił się gorąco i wróciła do zdrowia.
Jedno wspomnienie po drugiem snuło się jej w duszy i zdawało się, że to anioły stoją na straży, by dzikie myśli nie poniosły jej tam, skąd niema powrotu. Nagle przyłożyła ręce do twarzy i wybuchła płaczem... Ach... jakże bała się teraz śmierci!
W tej chwili drgnęła. Wydało jej się, że słyszy poza sobą stąpanie. Podniosła głowę, ale nie miała odwagi spojrzyć wstecz. Tętniły te same tajemnicze, upiorne kroki, które już raz tej nocy słyszała...
— Kowal! — wrzasło w niej coś okropnie.
Zerwała się i uciekła.
Świetlne prostokąty, rzucone na podłogę nędznej chaty wyrobnika przez księżyc, powędrowały tym czasem na ścianę i, posuwając się coraz to dalej, zjednoczyły się z samemi oknami. Ostatni połysk dogasał właśnie na desce okiennej. Starzy spali, postękując i chrapiąc.
Około godziny trzeciej zbudziła się Marjanna pod wrażeniem, że ktoś jęczy. Przewróciła się na plecy i nadsłuchiwała przez chwile. Zauważywszy, iż duża mucha tłucze się po szybie, przyszła do przekonania, że to jej pobrzęk wydał jej się płaczem we śnie. Obróciła się tedy na bok i zasnęła na nowo.
Tymczasem nie było to wcale złudzeniem. Drobna, skulona, drżąca od zimna postać przysiadła na kamiennych schodach domu. Greta schroniła się tu przed zwidami przeraźnej śmierci. Przytknęła do twarzy fartuch, ale nie zawsze udawało jej się zgłuszyć jęki, wyrywające się z piersi. Kilka razy nawet, zapomniawszy się całkiem, zawołała matki. Był to szept jeno skierowany ku ścianie domu, ale w to ciche wołanie włożyła odrobinę nadziei, że któreś usłyszy. Jednocześnie gotowa była za pierwszym odgłosem z wnętrza, natychmiast uciekać.
Kot, zlazłszy pomału z dachu, przyszedł do niej i zaczął się ocierać o jej kolana przychlebnie i poufale. Zrazu patrzyła nań z przestrachem, niby na nową djabelską zjawę, po chwili jednak, gdy zaczął mruczyć, wzięła go na kolana, przyłożyła policzek do ciepłego ciała potem zaś, uniesiona potrzebą podzielenia się z kimś swem cierpieniem, zaczęła z nim rozmawiać, niby z małem dzieckiem. Prosiła go szeptem, by się wstawił do rodziców i rodzeństwa za nią i wyrobił przebaczenie, a także by pozdrowił serdecznie wszystkich i opowiedział, jak bardzo jest nieszczęśliwa.
Naraz odrzuciła od siebie kota. Posłyszała kaszel ojca. Zerwała się i jak szalona pobiegła przed się polami.
Gdy koguty zapiały po raz drugi, przed świtaniem jeszcze, Marjannę owładnął wielki niepokój i wstała biorąc się do zwykłej pracy codziennej. Soeren spał dalej, albowiem była to niedziela. Pełnił dosłownie przykazanie święcenia dnia świątecznego i w czasach ostatnich pił nawet w łóżku poranną kawę.
Wstał dopiero o siódmej, ogolił się, uczesał i ubrał w odświętną odzież, by iść do kościoła. Punkt o dziewiątej wybrał się w drogę. Marjanna nie mogła mu tym razem towarzyszyć, albowiem miała właśnie w garnku kość z szynki. Zresztą nogi jej nie statkowały, droga do kościoła zaczęła być uciążliwą, to też imała się byle pozoru pozostania w domu. Natomiast Soeren zaliczał się do najsumienniejszych parafjan i chlubił się tem, że od całych lat nie opuścił żadnego nabożeństwa.
Niedługo po jego odejściu zdarzyło się Marjannie coś, o czem potem nie lubiła wspominać. Dom stał samotny tuż nad wielkiem moczarzyskiem. Niemal od progu wiodła drewniana kładka ku jeziorkowi, napoły zarosłemu sitowiem. Pośród wysokich traw wycięto niewielką przestrzeń i wolne miejsce służyło do prania bielizny. Marjanna udała się tam właśnie z cebrzykiem bielizny celem przepłukania jej z mydlin, gdy nagle stanęła przerażona. W gęstwie sitowia ruszało się coś. Było to niby wielkie jakieś zwierzę, spłoszone z legowiska i umykające co sił.
Stara kobieta zawróciła w milczeniu i odniosła do izby cebrzyk z bielizną. Zostawszy sama w domu, łatwo ulegała strachowi. Nie mówiła o tem nigdy, trudno było się bowiem przyznać do zabobonności, a także wstydziła się, iż jest tak płochliwa. Ile razy jednak zobaczyła, lub posłyszała coś, czego sobie nie mogła wytłumaczyć szeptała pospiesznie modlitwę, a raczej... zamówienie przeciw czarom.
Soeren wróciwszy do domu, zaraz od proga zapytał o Gretę.
Marjanna spojrzała nań głupawo. Greta? Cóż za nonsens? Miała dziś wprawdzie wolną niedzielę... ale wszakże przychodziła dopiero popołudniu do domu.
— Zaraz mi się to wydało śmieszne! — odparł Soeren i opowiedział, że pastor pytał o nią i był zdumiony, że nic o niej nie wiedzą rodzice.
Marjanna wyraziła przepuszczenie, że pastor się pomylił.
— Pewnie mu się wydało, że odprawiał nieszpory! — powiedziała.
— Pewnie, że tak — zgodził się Soeren.
— Ano to przekąśmy coś nie coś w imię boże! — zakonkludowała Marjanna.
Po obiedzie pozwolił sobie Soeren na krótką drzemkę. Potem napili się kawy, a gdy Marjanna uprzątnęła wszystko i pokończyła zajęcia domowe, wzięli się do modlitwy niedzielnej. Soeren zajął w sposób niezmiernie uroczysty miejsce przy stole i porozkładał wokoło siebie książki, Biblję, śpiewnik, oraz zbiór kazań niedzielnych Mallinga. Marjanna usiadła pod oknem z pończochą.
Soeren Konsted nie był obłudnym nabożnisiem. Szczerze i z całą powagą oddawał się ćwiczeniom religijnym. Przy tem wszystkiem doznawał jednak zadowolenia i czuł się dumnym, że oto jest we własnym domu głosicielem słowa bożego. Dlatego też nie w smak mu było, że niema dotąd Grety. Pragnął mieć prócz Marjanny drugiego jeszcze bodaj słuchacza. Bywał dużo bardziej zbudowany dawniej, kiedy dzieci były w domu i kiedy mógł mówić do licznego audytorjum. Zdawado mu się potrochu, że jest pastorem.
Potarł dłonią gładko ogolone policzki i zaczął odczytywać przypadającą ewangelję. Mówił przewlekłym głosem kaznodziejskim, zapożyczonym od poprzedniego proboszcza, który był dlań niedoścignionym pierwowzorem głosiciela bożego słowa. Gęste jego brwi jeżyły się i wygładzały raz po raz, zaś po każdej kropce zamykał oczy, jakby bezgłośnie mówił: Amen. Od czasu do czasu wypadał jednak z roli, mianowicie gdy ucierał nos palcami, albo znów dostawał czkawki i musiał przerywać w połowie słowa. Ale przerwy takie nie przeszkadzały zgoła ani jemu samemu, ani Marjannie, nie mówiąc już o kocie, który grzał się na słońcu z zamkniętemi oczyma i uważnie nadsłuchiwał.
Soeren odłożył Biblję, złożył ręce i zabierał się właśnie do odmówienia modlitwy, gdy nagle zadudniły pod oknami kroki. Marjanna obejrzała się i zobaczyła pastora.
— Chroń nas Boże! — zawołała — Pewnie coś się przydarzyło Grecie!
Pastor był to niski, czarnowłosy człowiek, a twarz jego stanowiła jeno broda i okulary. Zatrzymał się w progu i nie puszczając klamki, rozglądał się niespokojnie po izbie.
— Czy niema tu Grety? — spytał cichym głosem.
Soeren powstał.
— Nie, — odrzekł, nie dając poznać, że go to przerażało — nie przyszła dotąd. Może ksiądz pastor raczy trochę spocząć?
Cisza zaległa stancję. Pastor siadł ciężko na krześle. Czuł, że trzeba powiedzieć co się stało, a tak był wzburzony, że nie wiedział jak rzecz przedstawić. Wiedział zresztą tyle tylko, ile zdołał wydusić z parobczaka, który podał się za narzeczonego Grety. Zaraz zrana zawezwany na plebanję, przyznał się Niels Hald do schadzki i w sposób wiarygodny opowiedział, jak spacerowali i w najlepszej zgodzie rozstali się około północy. Jego zdaniem Greta uciekła ze strachu przed odkryciem stosunku miłosnego i skutkami tegoż odkrycia.
Pastor starał się jak mógł pocieszyć rodziców, którzy przyjęli wieść smutną bez jednego słowa. Wyraził przypuszczenie, że Greta schroniła się do którejś z przyjaciółek i dodał, że chociaż postąpiła źle, to nie stało się nic takiego, czegoby nie można było przebaczyć młodej dziewczynie.
Wiedziała to przecież doskonale sama.
— Przyjdzie do tego samego przekonania, gdy jeno ochłonie z pierwszego strachu! — powiedział spokojnym tonem, a miał na myśli rozsądek praktyczny i instynkt samozachowawczy, których to rzeczy nie zalecał nigdy oficjalnie parafjanom swym, adresując ich w takich razach zazwyczaj wprost do Boga.
Rodzice nie słuchali już jego słów. Siedzieli milcząc, zdrętwiali i gapili się nań bezmyślnie. Gdy jednak wstał, zabierając się do odejścia, Soeren poruszył się niespokojnie i spytał:
— Możeby się ksiądz pastor napił piwa? Leć Marjanno, i przynieś!
Pastor zdziwiony wielce propozycją, odmówił, uścisnął im serdecznie ręce i powiedział, że niezadługo wróci. Potem odszedł pospiesznie.
Nie miał już zgoła nadziei, by Greta żyła. Jako pasterz i kierownik duchowny gminy, przekonał się nieraz już z wielką boleścią, że ludność Jutlandji posiada nader małą odporność na pokusę samobójstwa. Tak było, ale czemu się tak działo, nie mógł sobie w żaden sposób wyjaśnić. Z pozoru tak rzeźwy, prosty, wesoły lud duński, którego życie płynie równo i spokojnie, oswoił się z samobójstwem do tego stopnia, że weszło ono na porządek dzienny. Tej dziwnej zagadki duchowej nie mógł rozwiązać, mimo że starał się ją od lat całych przeniknąć. Nawet w tej oto małej parafji, gdzie panował względny dobrobyt i nikt w znaczeniu dosłownem nie cierpiał nędzy, zaś większość żyła w dostatkach, nieraz nawet posiadając więcej niż trzeba, nawet i tu nic było niemal domu bez jakiegoś ciemnego zakamarku, na strychu, czy wśród zabudowań gospodarczych, którego starannie unikano, albowiem wywoływał wspomnienie niespodziewanej, tragicznej śmierci. Stało się tak znów niedawno z kowalem Jesperem. Był to dzielny, ogólnie szanowany, młody człowiek, którego Bóg uwolnił dopiero co od nieszczęśliwego małżeństwa. I oto Jesper idzie prosto do szopy i wiesza się niewiadomo dlaczego... Nikt sobie tego nie mógł wytłumaczyć.
Pastor przystanął na chwilę na szczycie pagórka i objął smutnem spojrzeniem okolicę. Zmierzchało się. Z wież obu jego kościołów brzmiały dzwony. Pędzono bydło z paszy do domów, a wokoło rozlegały się wesołe pokrzykiwania.
Pokój głęboki, szczęsny owiewał wszystko.
Tam oto, w dostatniem dworzyszczu, którego liczne okna połyskały w ostatnim blaskach, niby złote monety, żyło od lat długich dobrane małżeństwo. Oboje byli weseli, zdrowi i mieli dużo dzieci również zdrowych i dziarskich. Nagle owładnęło żonę bogatego gazdy wielkie jakieś przygnębienie, poszła do mleczarni i poderżnęła sobie gardło nożem od chleba... Dlaczego? Z jakiego powodu? Nikt sobie tego nie mógł wytłumaczyć.
Po powrocie pastora zajęto się niezwłocznie poszukiwaniami Grety. Sondowano osękami wszystkie zalewiska i bagna we wsi i okolicy. Dnia następnego pracowano dalej i znaleziono w pobliżu domu rodziców zaginionej chustkę w kwiaty, będącą jej własnością. Zawisła na szuwarach nad brzegiem jeziorka i widocznie dziewczyna zgubiła ją podczas ucieczki.
Odkryto również odcisk trzewika w gliniastym szlamie. Zaczęto iść śladami i okazało się, że długo krążyła wokoło domu, potem zaś skryła się w pobliżu kładki, u skraju której prano bieliznę. Świadczyły o tem zdeptane trawy błotne. Przeszukano dokładnie całe to miejsce, a narzeczony Grety przewodził sam w tej pracy. Wielki, silny chłopak płakał jak dziecko i w desperacji zapowiadał ciągle, że sobie życie odbierze.
Do małego domku wyrobnika wpadali ciągle znajomi i przyjaciele. Przychodzili z wyrazami współczucia i ofiarowywali swą pomoc w poszukiwaniach. Niektórzy jawili się z prostej ciekawości, a także w nadziei, że da się przy sposobności coś „oblizać“. Soeren i Marjanna nie zapomnieli mimo strapienia i wstydu o tem, czego domagała się przyzwoitość. To też garnek z kawą i puszka z tytoniem nie znikały przez cały dzień ze stołu. Soeren milczał zakłopotany, zaś Marjanna chodziła tak jakoś dziwnie jakby była trochę pijana.
Zjawił się naraz wędrowny przekupień i powiedział, że w sąsiedniej parafji widziano oszalałą dziewczynę. Rybacy, łowiący węgorze przy świetle w nocy, spostrzegli ją wałęsającą się wzdłuż rzeki. Ale za ich zbliżeniem się uciekła. Potem pewien wieśniak ujrzał ją na chwilę w lesie. Biegła z rozpuszczonemi włosami po polanie, jakby chcąc ujść pogoni.
Posłano zaraz ludzi do wskazanej miejscowości i urządzono formalne polowanie, przetrząsając krzaki i zarośla. I ten dzień jednak przeminął bez skutku.
Dopiero następnego przedpołudnia znaleziono zwłoki Grety na skraju niewielkiego jeziorka w głębi lasu. Leżały na płyciźnie z fartuchem zarzuconym na twarz.
Podczas pogrzebu wygłosił pastor kazanie, a wywarło ono wielkie wrażenie na ludziach, którzy zbiegli się tłumnie. Był głęboko wzruszony i mówił łagodnie i serdecznie jak zwykle. Oświadczył, że dalekim jest od rzucania potępienia, jak to czyni wielu nad grobem grzesznika, mianując go z góry obywatelem piekieł. Unikał zawsze wspominania o owem miejscu mąk, o którem trudno dać należyte pojęcie, nie stając w sprzeczności z postulatami miłosierdzia i łaski.
Natomiast rozwodził się szeroko na temat sumienia 1okrutnej samoświadomości winy. Nawiązując oględnie do męczeńskich chwil przedzgonnych biednej dziewczyny, starał się uprzytomnić słuchaczom, że piekło mieści się we wnętrzu własnego serca i że stwarzają je sobie ludzie sami przez nieposłuszeństwo nakazom boskim, oraz temu głosowi, którym odzywa się w nas Bóg, chcąc nas uchronić od zła i nieszczęścia.
Rozmyślałem nad tem poważnie w czasach ostatnich, czy nie powinienbym złożyć czytelnikom szczerego i otwartego wyznania, kim jestem w gruncie rzeczy. Obyczaj dzisiejszy wymaga tego, choćby z powodu, że literatura współczesna przeistacza się coraz bardziej w rodzaj spowiedzi publicznej, w coś jakby dobrowolny pręgierz autora, który nie tai niczego czytelnikowi. Toteż dobrze czyni ten, kto liczy się z opinją publiki, zabiega o jej względy i, porzucając staromodną dostojność, pozwala wtykać bez ceremonji nos w najtajniejsze zaułki swego serca. — Moda to, zaprawdę, rzecz wielka, przeto nie nośmy wysokich kołnierzyków, szerokich krawatów i opiętych fraczków, gdy nadszedł czas odkrywania grdyki i wyciętych kamizelek, pozwalających swobodnie oddychać bohaterskiej piersi poety. Nietylko pierwsi bohaterowie mody, ale także ostatni uważani bywają za błaznów.
Doszedłem przeto do przekonania, że ze względu na samego siebie nawet winienem czytelnikom wyjaśnić, czemu, mimo że niebawem skończę lat czterdzieści i zajmuję jakie takie stanowisko, do tej pory nie wstąpiłem w związki małżeńskie. Zaniedbując tego, mógłbym zostać posądzony o to, że żadna z kobiet nie chciała mnie, lub, co gorzej jeszcze, że kocham się nieszczęśliwie, czyli, że jestem osobistością tragiczną, ukrywającą rozpacz pod maską obojętności. Mógłbym coprawda w takim razie liczyć na sympatję czytelniczek, a więc nabywczyń książek moich i, dając do poznania, że me serce krwawi, wzorem kolegów, przedstawić morderczynię mej duszy w nimbie Rozamundy niebiańskiej.
Mógłbym ją też zdemaskować jako szatańską Mesalinę i rzucić jej wszeteczeństwo i fałsz na łup ludowi, rycząc niby lew raniony. Porzucę jednak pokusę pozy, nie będę jagnięciem, ni lwem. Z odwagą wielką ukażę się tem, czem jestem, to znaczy zwykłym szaraczkiem życia, filistrem jeśli chcecie, którego serce ran nie odniosło, ani też nie płomieniło się wcale, zwykłym herbatopijcą, zadowolonym ze swego losu, który, skryty w jamie swojej, patrzy z ukontentowaniem na capie skoki swych rozamorowanych bliźnich. Takim jestem człowiekiem, a czasem tylko pozwalam sobie skraść kilka godzin snu i spisuję drobne opowiastki i bajdury, czyniąc to, oczywiście bez żadnej szkody dla obowiązków swych, a więc urzędowania w bibljotece, nauczania w szkole, oraz pracy nad zapowiedzianym oddawna przez wydawcę wielkim, greckim słownikiem.
Opowiem tu poprostu i zgodnie z prawdą jedno wydarzenie, które zadecydowało raz na zawsze o moim stosunku do płci nadobnej, a ponadto wytworzyło pogląd na świat, jaki mam do dzisiaj i ukształtowało mnie wogóle. Mniemam, iż opowieścią tą zaspokoję wymogi czasu, który od literatury domaga się w pierwszej linji światopoglądu, co się wyraża radosnem nad wyraz zjawiskiem, że gdy jeno coś takiego zaczną wykrzykiwać na ulicy (a często owe prorocze wieści głuszą własne słowa), ludziska rzucają się zaraz do okien i pytają o cenę.
Przyznaję, że zbyt długo puszczałem mimo uszu słuszne żądania ze strony publiki, domagającej się szczerości. Oczywiście nabywca książki jakiegoś autora ma prawo domagać się naddatku w postaci małego światopoglądu wraz z konkretną sentencyjką, którąby można zaraz zanotować w oprawnym wykwintnie pamiętniczku.
Łamię tedy pieczęć Salomonową ust moich i bez żadnych zastrzeżeń i niedomówień daję tutaj swój osobisty pogląd na Boga i porządek świata. Inaczej mógłby ktoś mniemać, że milczę, ponieważ nie posiadam solidnego poglądu, a może jestem zgoła jednym z tych fermentujących duchów, będących ofiarą nieustannie zmieniających się nastrojów, lub, co gorsza, niezrozumiałych, ciężko rodzącym sfinksem, wylęgającym światopoglądy dla przyszłych tysiącleci, pośród jałowej pustyni nicości.
Wiem dobrze, że znalazłbym więcej uznania naszych udoktoryzowanych krytyków literackich, gdybym jak niejeden z nich przyodział się w pozór bezsennego dumacza, namaszczonego błazenka, który przybiera miny nieszczęśliwca, który objadł się ciężkostrawnych owoców myśli. Ale i tę pokusę oddalę i zrezygnuję na całą wieczność z tytułu poetyckiego jasnowidza z bożej i recenzeńskiej łaski. Wolę, prawdę mówiąc, pozostać tem, czem jestem, to znaczy człowiekiem zamiłowanym w jasności myśli, oraz męskiej równowadze ducha. Może ktoś nazwie pedanterją to, że lubię by procesy odnowcze i odżywcze mego życia duchowego miały przebieg normalny i spokojny, bez wzdęć, wywołanych fermentem i przynależnem do takiej choroby zapłodnieniem przeraźnemi wizjami. Nie lubię, poprostu koliki nastroju, oraz ciągłego ucisku robaków skruchy, dlatego też zabieram się wówczas dopiero do wygłoszenia myśli, kiedy zbadałem, że puls mi bije normalnie, a język nie jest obłożony.
Powiedziawszy co powyż, zaczynam opowiadanie.
Przebacz, szanowny czytelniku, że cię zawiodę w smutną, pustą zachodnio-jutlandzką okolicę, na wrzosowisko rozlewne i dalekie, ponad którem płyną zwolna, z iście duńską rozwagą i namysłem ciężkie chmurzyska. Wpoprzek onej pustaci sterczą długą, ginącą w dali, prostą linją słupy telegraficzne, zupełnie jakby szły poprzez ziemię w niebiosy, opuszczające się ku nim po obu stronach.
Jest dzień październikowy, a słońce chyli się do zachodu. Pusto wokoło, po nieskończonej jeno drodze wlecze się niezdarnie wehikuł jakiś.
Jest to wóz, obładowany towarem. Z przodu na desce siedzi woźnica. Jedną nogę przerzucił przez literkę i noga ta chwieje się bezwładnie tuż ponad kołem. Głowę zwiesił na piersi. Od czasu do czasu zawodzi żałosną śpiewkę o jakiejś pięknej Ginie. Potem milknie znagła i rosochata głowa opada, jak łeb zarżniętego cielęcia. Wiezie z miasta, wracając z jarmarku, mnóstwo worów z kawą i skrzyń rozmaitego rodzaju.
Obok niego siedzi na desce dziwny pasażer, otulony szczelnie w szary płaszcz. Jest młody, jest blady, sypią mu się dopiero wąsy, zaś na wydatnym sokratesowym nosie jego siedzi okrakiem tak zwany cwikier.
Niechże szanowny czytelnik poprzestanie na tych słowach, reszta bowiem zostanie wyjaśniona w ciągu opowiadania. Dowie się wówczas, że tajemnicza osobistość, to pan magister Petersen, który uzyskawszy dopiero co swój stopień, porzucił Kopenhagę, książki, przyjaciół, kawiarnie i wirowisko ludzkie przy ul. Wielkanocnej... ale broń Boże, nie poto, by ujść tentacyj stołecznych i zapaść niby współczesny anachoreta, złakniony pokoju i skupienia w samotność i ciszę pustaci. O, nie, nie byłby chyba dzieckiem swego wieku, gdyby nie uważał życia pośród niskich osiedli chłopskich za puste i jałowe i nie marzył o wielkich przeżyciach, wstrząsających katastrofach, o szalonym wirze rozpętanych żywiołów... słowem gdyby nie pragnął wypić jednym haustem rozkoszy niebiosów i piekieł zarzewia.
Życie jego nie było do tej pory tak znów całkiem jałowe. Zaręczył się nawet, pozyskawszy wzajemność pewnej uroczej dziewczyny, ośm nastoletniej rudawej blondyneczki, córki znanego i szanownego właściciela księgarni w Kristianshafen. Później opowiemy jednak dzieje owej naprawdę tragicznej miłości, napełniającej przez czas pewien serce młodzieńca słodką udręką, a szufladę jego biurka poezjami różnego rodzaju.
Siedział, osłaniając się płaszczem od zimnego wiatru i wodząc melancholijnem spojrzeniem po ponurej równi, na której zrzadka jeno ukazywały się ludzkie osiedla. Nagle mignął mu przed oczyma lekki, dwukonny pojazd, który nadjechawszy ztyłu, minął ładowną brykę. Nie słyszał turkotu kół skutkiem poszumu wiatru, teraz ujrzał siedzącego na koźle ubranego w futro mężczyznę w średnim wieku, o pięknych rysach twarzy i gęstej, lekko kędzierzawej brodzie.
Prócz niego, nikogo nie było w powozie.
— Czy to pastor? — spytał woźnicy, który z trudem otwarł powieki i gapił się na pojazd.
— Nie! — oświadczył chłop, a ślina zaczęła mu spływać na brodę — To właściciel dóbr, Lindemark... Jest on zresztą człowiek jak się patrzy... a tylko jego żona... tak powiadają...
— Więc ona nie jest jak się patrzy?
Twarz chłopa rozjaśnił szyderczy uśmiech.
— Nie... nic jej nie brak względem tego...
...Tylko lubi używać świata — tak powiadają... a Lindemark musi dawać baczenie... ho, ho!
— Czy ładna?
— Ha... czyżby ją inaczej brał? Wszyscy ją zresztą zowią piękną panią Lindemark... Co do mnie, to myślę, że warta by sam djabeł nawet rozpiął kabat dla niej.
Młody Kopenhagczyk patrzył w zadumie na oddalający się powóz. Zazdrościł w duchu temu oto małżonkowi, wracającemu po pożytecznie spędzonym dniu do zacisznego mieszkania, obficie zastawionego stołu, wygodnego łóżka i pięknej żony, która „lubi używać świata“, podczas gdy on musi spędzić noc w jakiejś gospodzie wiejskiej, leżąc na wilgotnej pościeli, z głową opartą o poduszki, wydające odor stęchlizny, co oczywiście nabawi go co najmniej silnego kataru.
Ogarnęło go jeszcze większe zniechęcenie i zaczął drwić z siebie okrutnie, iż był tak głupim, że uwierzył na serjo, by szczęście mogło go czekać tu, w odległym zakątku kraju, gdzie pewnie niema nawet ludzi cywilizowanych.
Ptak leci o zmierzchu do gniazda swego, podobnie też zawróciły myśli młodzieńca do pewnego domu przy placu targowym w Krystjanshafen, gdzie w oknie wystawowem widniały dwie wielkie litografje, wyobrażające następcę tronu z żoną. Przez pół roku bywał tam codziennie, oczekiwany z tęsknotą, a witany pocałunkami. Jeszcze tydzień temu objęły go w progu delikatne ramiona kobiece. Wspomniał, że rodzina odprawia teraz „szarówkę“ po obiedzie w salonie. Zobaczył ojca Kasi, drzemiącego z cygarem w ręku na bujającym fotelu, matkę wciśniętą w róg kanapy z robotą na drutach, oraz samą Kasię, przy oknie, z głową opartą na dłoni, oświetloną z zewnątrz latarnią uliczną, ubraną w ciemno-zieloną sukienkę, szamerowaną suto i przyzdobioną aksamitnym kołnierzem, wijącym się wokoło białej szyjki, niby zakochany wężyk. Zapłakane, napuchłe oczy Kasi mają wyraz znużenia, jakby nie mogła już myśleć, a jednocześnie jeszcze niezdolną była do spokoju. Po całych dniach i nocach dumała, nie mogąc pojąć co się stało, dlaczego wyjechał i nigdy już nie powróci.
Zwrócił na nią uwagę po raz pierwszy, kiedy pewnego dnia stała wraz z przyjaciółką przed wystawą galanteryjnego sklepu i dumała „czegoby też chciała“. Zręczna jej figurka, oraz dołeczki w świeżych, pulchnych policzkach takie na nim uczyniły wrażenie, że wzorem „łowców dziewcząt“ w staromodnych romansach popularnych zaczął się za nią włóczyć po ulicach, kłaniając się uniżenie i śląc jej strzeliste spojrzenia. Miłość jego wzrosła niebawem do takich rozmiarów, że w pościgu za damą swego serca dotarł aż do sklepu jej ojca, gdzie wystąpił w kosztownej wielce roli zagorzałego odbiorcy, a wreszcie szalony wyścig zakończył się najformalniejszemi zaręczynami, zapieczętowanemi błogosławieństwem rodzicielskiem.
Zacna i zamożna para była bardzo zadowolona, że pozyska za męża dla swego jedynego dziecka człowieka z akademickiem wykształceniem, a matka, jowialna, wesoła obywatelka, wywoływała nieraz czarówny rumieńczyk na świeże liczko córki, wyrażając w obecności przyszłego zięcia, wielką tęsknotę do osiągnięcia godności babki. Również i papa okazywał narzeczonemu tyle sympatji, na ile tylko zdobyć się mógł świadomy swej odpowiedzialności właściciel księgarni oraz składu papieru, wobec młodzieńca, wygłaszającego zapatrywania dosyć buszmeńskie na sprawy wagi pierwszorzędnej, dotyczące Boga i nieśmiertelności duszy.
Uniesiony ową, trzymaną zresztą w należytych granicach życzliwością, dał swe zezwolenie na to, by podczas niedzielnych wycieczek rodzinnych do Charlottenlundu, lub ogrodu zoologicznego młoda para zażywała rozkoszy spaceru we dwoje, oczywiście w takiej jeno odległości, by ich można każdej chwili przywołać. Pozwalał im również przesiadywać wieczorami sam na sam w ciemnej jadalni, gdzie stała kanapka bez oparcia, domagając się tylko, by drzwi do salonu były do połowy otwarte. W zamian zato kaszlał zawsze z pobłażaniem, ile razy jakiś całus wypadł zbyt głośno.
Po pewnym czasie uświadomił sobie jednak młody magister, że miłość jego niebyła ową wielką i głęboką namiętnością, owem szaleńczem, mroczącem zmysły upojeniem, jakiego to uczucia domagał się od życia mocą królewskiego prawa młodości. Szczęśliwym się czuł, coprawda, trzymając w ciemnej jadalni na kolanach Kasię i kładł z rozkoszą głowę na jej wydatnem, dziewiczem łonie. Kiedy jednak potem wracał zamyślony do swego poddasza, mając ponad głową zwały chmur, a zwłaszcza kiedy siedział w izdebce otoczony dziwacznemi cieniami ścielącemi się po skośnych ścianach i zatapiał się z nawyku w głębie duszy swojej, wówczas doznawał wyrzutów sumienia i uczuwał wstyd. Zdawało mu się, że wiatr ślizgający się wzdłuż jego okna wstrząsa szybami i jęcząc czyni mu gorzkie wyrzuty za owo marne, małomieszczańskie szczęście, jakiem u się oddał w sposób iście nie bohaterski.
Fantazja wyczarowywała mu przed oczy postaci heroicznych, dumnych, nieprzystępnych kobiet, których miłość podobną jest brzemiennej piorunami burzy, śmiercionośnej udręce, która obejm uje niebo i piekło jednocześnie.
Chciał przecież zostać poetą, pieśniarzem, tłumaczem i wielbicielem najwyższej ludzkiej namiętności! Czyż wolno mu było przeto dziś już, u progu życia, skrzydlatego rumaka natchnienia przywiązywać do małżeńskiego żłobu?
Powtarzał sobie często wyzwanie ulubionego poety Liebmanna, skierowane do kołtuństwa duńskiego, owe szorstkie, śmiałe strofy, w których rozhukanych, szaleńczych, zuchwałych rytmach on sam i cała młodzież współczesna znalazła najwyższy wyraz swych dalekosiężnych tęsknot. Ciągle mu brzmiał w uszach wiersz pt.: „Duński Parnas“.
Hallo! Marzenia moje radosne, upojne!
Dolata żywiczny wiew grani!
Na wierchach, na połoninach wysokich
Pasą się, stąpając wolno, tęskliwie
Śnieżyste, żądne miłości łanie!
Cicho... o cicho bądź gniady rumaku!
Dostaniesz garść ostu przy żłobie,
Wóz ciągnął będziesz sobie,
Zaiste, pospołu ze skaldy i pany,
Do bagna zalecisz jedynie zziajany,
Gdzie żaby rechocą, tam zbiera się nocą
Zdarzyło się przypadkiem, że jeden z jego przyjaciół wrócił z wakacyj w stanie pożałowania godnym. Oto zakochał się straszliwie w pewnej zaręczonej już damie, którą poznał w jakiemś uzdrowisku. Nasz bohater śledził z zazdrością i szacunkiem symptomy tragedji przyjaciela, brak apetytu, oraz winowstręt jego. Ze wstydem okropnym myślał o swem zdrowym śnie, nie nagannej żarłoczności i czuł się głęboko upokorzonym, że dotąd nie został dopuszczony do poznania wielkiej świętej tajemnicy prawdziwej miłości, ale oto stoi u progu przybytku jak nędzarz niegodny.
I oto, od tygodnia włóczył się, żądny wziąć wstępnym bojem owo szczęście i ból, pełniący duszę uczuciem wzbronionem mu dotąd. Kierował się w stronę, skąd płynął ów wiatr zachodni, nieukojny, wiejący co nocy u jego okna tak wabnie, tak tajemniczo, jakby był mistycznym posłańcem baśni.
Dotychczas przeżywał jednak tylko powszednie przygody podróżnika i nie zapowiadało sie nic ciekawego. Siedział skulony na twardej desce i wpatrywał się w zwały ruda.wych, blednących, coraz to bardziej, chmur w stronie zachodu. To też coraz to częściej wracały myśli jego do zacisznego mieszkanka księgarza, które opuścił tak porywczo i nieoględnie. Całował w duchu milutką swą narzeczoną, wspominając z wzruszeniem ulotny wierszyk p t.: „Wyznanie“ skomponowany dla niej po jednej z wycieczek familijnych do ogrodu zoologicznego.
Księżyc blady wisiał w górze...
Tam gdzie dzikie kwitną róże
Dałaś rączkę pocałować!
Liczkoś mi podała swoje,
Usta dałaś, bym całował,
A na twarzy swej uczułem
Ust twych pieczęć, szczęścia znamię.
Cisza była wkoło głucha...
W chmury zaszedł księżyc blady,
Z kwietnych krzaków dzikiej róży
Po godzinie ślimaczej podróży dotarła wreszcie bryka do karczmy, stojącej wśród pustki zupełnej, i tutaj musiał biedny magister nocować. Noc była ciemna, a burza wzmogła się znacznie. Z wyciem, skowytem i gwizdem przewalał się wiatr po nędznym budynku, który przedstawiał się młodemu Kopenhagczykowi raczej jako zbiorowisko napoły rozpadniętych stajen, niż zajazd dla ludzi.
W niskiej stajni oświetlała zaspana latarnia kilkanaście zadów końskich, z których unosiła się para. Gdy fura wtoczyła się do sieni, zlazł z siedzenia i z trudem znalazł wejście do izby szynkownianej. Przy stole, prócz gospodarza, siedziało trzech chłopów, z szyjami, tkwiącemi w kolorowych szalikach. Byli ubrani jak do drogi i grali w karty. Wydawało się, że są zatopieni w grze, gdyż żaden nie podniósł na przybysza oczu. Sam gospodarz, brodacz, osiwiały potrochu z twarzą huna, bez surduta, ubrany jeno w wełnianą koszulę i skórzaną kamizelę, bąknął tylko pod nosem odpowiedź na pozdrowienie.
Młodzieniec, który po raz pierwszy znalazł się w tej okolicy i nie wiedział z jaką uporczywością umie chłop zachodnio-jutlandzki taić się ze swą ciekawością, uczuł się dotknięty tą obojętnością do żywego. Krząknął tedy kilka razy mocno i spytał, czy może tu przenocować.
— Raz... dwa... cztery... siedm... jedenaście... dwanaście... dwadzieścia jeden...
Gospodarz, nie odpowiadając, obliczał swe punkty, zmazał jakąś liczbę nakreśloną kredą na stole i wpisał inną. Załatwiwszy to z całą sumiennością, obrócił się do gościa i spytał przeciągle:
— Haaa?
— Chciałbym się dowiedzieć, czy znajdę tu nocleg:
— Aaaa?...
Gospodarz zwrócił się w stronę uchylonych, do kuchni wiodących drzwi i zawołał:
— Sidsel-Lone! Jest tu człowiek, który chce mieć nocleg...
Potem, pośliniwszy monstrualnie gruby i brudny palec wskazujący, jął rozdawać karty do następnej tury.
Podróżny stał przy drzwiach z ciężkim kuferkiem w ręku. Z rozpaczną niemocą i rozgoryczeniem rozglądał się po niskiej, źle oświetlonej szynkowni, cuchnącej wódką i lichym tytoniem.
Gdybyż przynajmniej z drzwi kuchennych wyjrzała młoda Sidsel-Lone o rumianych policzkach, z którą, w braku czegoś lepszego możnaby przeżyć słodką przygodę podróżną!... Niestety weszła po chwili stara kobieta, w rozdeptanych pantoflach, o twarzy pomarszczonej i kwaśnej, oczach ponurych 1 ściągniętych niechętnie brwiach. Sidsel-Lone wyglądała słowem jak czarownica z bajki, której spojrzenie psuje piwo i sprowadza kiśnienie mleka w piersiach matek.
Trzymała w ręku cienką łojówkę. Zapaliła ją u ogniska, potem urwała palcami koniec knota, tak, że zatrzeszczały iskry, a wreszcie polazła dalej, dawszy mu znak mruknięciem, by szedł za nią.
Przeszli znowu stajnię i dostali się do ciasnej komory, gdzie stało łóżko, krzesło i malowany stół. Kopenhagczykiem wstrząsnął dreszcz, znalazł się bowiem nagle w celi więziennej. Tapety zwisały ze ścian, przeżarte wilgocią, odsłaniając połaci gołego muru. Nie było wcale pieca, a powietrze przepajała woń zgnilizny i pleśni. Prócz tego dostrzegł z całą dokładnością coś czarnego, co w chwili otwarcia drzwi uciekło do dziury pod oknem. Czyż miał tutaj na serjo nocować?
Zwrócił się do Lony z protestem, ale nagle, z rozpaczy wpadł w humor wisielczy i zawołał:
— Taak? Więc to jest mój wigwam? I owszem, bardzo mi się nawet podoba. Ma swój styl swoisty! Proszę mi tylko powiedzieć, czy tutaj mieszka cała rodzina szczurów, czy tylko kawaler? Lubię nawet te domowe zwierzątka ale w pojedynkę, nie zależy mi wcale na zaznajamianiu się z wszystkiemi gromadnie.
Kobiecina była głucha, lub udawała, że ma ten cenny przymiot. Zażegła od przyniesionego ogarka cienką, sterczącą w lichtarzu świeczkę, potem zaś wypełzła z izby, nie rzekłszy przez cały czas ni słowa.
Młodzieniec rzucił się na stołek i zatonął w falach czarnej melancholji. Tak się tedy skończyła podróż w kraj baśni? Los go wystrychnął na dudka! Mógł siedzieć teraz na miękkiej kanapce z śliczną dziewczyną na kolanach, czuć jej ramiona na szyi, a oto zamknięto go w tej norze wraz ze szczurami, niby ostatnią kanalję?...
Rozległo się dudnienie ciężkich kroków. Szedł ktoś w drewnianych sabotach. Drzwi otwarto bez pukania wtoczył się hipopotamowaty bałwan, tętniąc podkowami.
Przybysza porwała pasja. Zerwał się ze stołka i krzyknął:
— Czyż macie rzeczywiście zamiar, gospodarzu, trzymać mnie do rana w tej spelunce? Musi przecież być lepszy pokój?
— Lepszy pokój? Zdaje mi się, że tu jest wszystko co trzeba?.. Przyjacielu, obejrzyjże się w około... Oto... tu jest lustro, tu... umywalnia... ha... czy nie? A nawet urynał jest... prawda? — dodał i zajrzawszy pod łóżko... — Niczego nie brak! Hm...? A łóżko... ho, ho! Chociaż stare, ale prześpisz się pan jak król.. Śpię sobie tu nieraz po obiedzie... Powiadam, co łóżko to łóżko!
— Więc pan tu sypiasz także?
— Hm... a skądże to...? Cóżeś pan za jeden?
— Z Kopenhagi...
— Pewnie agent handlowy? Coo?
— Tak... mam ze sobą próbki. Handluję humbugiem i najmodniejszemi bzikami... robota własna, ręczna... gwarantuję, że nie oblezie w praniu... może pan kupi?
Koń morski tak wybałuszył głupie gały, że mu wylazły niemal na wierzch.
— Cooo?
Nagle umilkł podróżny i nastawił uszy. Posłyszał od strony ściany coś jakby chrapnięcie... Tak... ktoś chrapał w stancji.
— Któż tam śpi w łóżku! — spytał.
— Porucznik.
— Porucznik?
— To znaczy asystent od regulacji wydm. Zawieruszył sobie pałkę... ot tak potrochu tylko... no i położył się, żeby wyprostować kości.
— Jakto? — oburzył się przybyły — Pańscy pijani goście kładą się do łóżek, wynajętych przez podróżnych?
— Psst! Psst! — rzekł gospodarz podnosząc palec... — Ciszej! Gdyby posłyszał, byłaby bieda... Muszę panu powiedzieć w zaufaniu, że porucznik ma trochę... tak — wie pan... niewyraźnie pod kapeluszem!
Puknął środkowym palcem w czoło.
— Na ci kiszkę! Jeszcze tego brakło! Zaczyna być bardzo przyjemnie... Więc ten pan porucznik z zajączkami w głowie ma ze mną spać w jednem łóżku?
Gospodarz chciał coś odpowiedzieć, ale nagle rozległy się głosy i turkot pojazdu, który zaraz ugrzązł w gnoju sieni zajezdnej. Ktoś otwarł drzwi, a pęd wiatru omal nie zgasił światła. W drzwiach widoczny zaledwo w zarysach ukazał się człowiek wysoki w futrze i kapuzie z psiej skóry.
— Czyście tu, gospodarzu... hę? Dajcież mi na chwilę latarkę, Soerenie.
— Zaraz panie Hansen... zaraz szanowny panie... Jak się macie? Wracacie z miasta? Ale chyba nic się nie przydarzyło, sądzę, złego?
— Niewiadomo... Zdaje mi się, że naręczny coś nagle okulał... Lindemark jest tu pewnie... Widzę jego kasztanki w stajni...
— Lindemark siedzi w błękitnej izbie.
Gospodarz wyszedł ze świeżym gościem, zamykając za sobą drzwi. Magister został sam. Stał pośrodku pokoju, trzymając w ręku szkła, zdjęte z nosa i dumał.
— Lindemark! — myślał — Tak się nazywa, ów na duchownego wyglądający właściciel dóbr, który wyprzedził go swą lekką bryczką myśliwską. Opowiadał o nim woźnica... hm... i człowiek ten jest w oberży...?
Odżył nagle. Zjawiła się nadzieja, że znajdzie jakieś ludzkie schronisko na noc.
Posłyszawszy, że gospodarz wraca założył energicznym ruchem szkła na nos, otwarł drzwi, zamówił filiżankę kawy i spytał czy jest inny pokój gościnny, gdzieby mógł wypić kawę.
— Ano jest... ot, tam! — odparł hipopotam i wskazał drzwi, od strony których tryskał przed dziurkę od klucza snop światła.
Idąc za tą gwiazdą przewodnią, namacał wreszcie drzwi. Zapukał i zobaczył spotkanego w drodze mężczyznę o ciemnej, lekko kędzierzawej brodzie. Izba była dość obszerna, tylko niska tak że rosły mężczyzna sięgał głową belek pułapu. Wzdłuż węższej ściany biegła szeroka ława, mogąca służyć do spania, pośrodku stał stół i krzesła, nad niemi zaś wisiała lampa... Zresztą, prócz starodawnego pieca na podmurowanym wysoko cokole i kilku spluwaczek, nie było nic.
Właściciel dóbr Lindemark siedział przy stole i czytał gazetę, a przy lampie widać było, że twarz ma smagłą, sczerniałą na powietrzu. Patrzącego uderzał niezwykle łagodny wyraz oczu i piękne rysy, w których łączył się jakiś wnętrzny idealizm z powagą i zadumą, co zdarza się u ludzi, którzy przeżyli świeżo coś bardzo bolesnego.
Młodzieniec powiedział: dobry wieczór, i usiadł po przeciwnej stronie stołu. Po chwili jednak wstał i przedstawił się, a Lindemark, zdziwiony trochę, wymienił również swe nazwisko.
— Pan zapewne przybył z Aalborgu? — spytał.
— Nocowałem w Aalborgu! — odrzekł — Jadę z Kopenhagi.
Lindemark zasłonił się gazetą, a magistrowi wydało się, że zbyt wyniośle podkreślił, iż przybywa wprost ze stolicy, przeto wtrącił uwagę o dziwnej, charakterystycznej piękności kraju.
— Czy pan po raz pierwszy zwiedza zachodnie wybrzeże?
— Wyznaję ze wstydem, że tak jest w istocie. Ale od lat całych pragnąłem ujrzyć tę przedziwną część kraju, Saharę Północy, jak ją zowie wielki poeta Liebmann. Zauważyłem, że nazwa to zupełnie odpowiednia.
— Czy pan jest dziennikarzem?
— Nie, jestem filologiem... to jest...
— Ach... pan jest człowiekiem nauki! — podjął Lindem ark z nagłem ożywieniem i odłożył gazetę — To prawda, kraina ta dziwna jest i piękna, ale nie można jej przypisywać owego pustynnego charakteru, jakim ją obdarzyli nasi literaci. W czasach ostatnich włożono dużo pracy w zalesienie wydm przymorskich. O ile pana rzecz ta interesuje, to proszę, przejeżdżając koło mej posiadłości, o milę stąd na zachód, wstąpić, a z wielką przyjemnością pokażę panu ile sam zdołałem w krótkim czasie zaprowadzić kultury drzewnej.
Młodzieniec skłonił się w podzięce, a krew uderzyła mu z radości do twarzy. Miał już tedy punkt zaczepienia. Postanowił czekać cierpliwie dalszego rozwoju wypadków.
W tej chwili otwarto drzwi do sieni. Ponieważ w zajeździe wiało na przestrzał, przeto wichr zachwiał nietylko płomieniem lampy, ale i nią samą i rzucił o ścianę wszystkie lekkie przedmioty w izbie. Zjawił się ów podróżny w czapce z psiej skóry, który poprzód rozmawiał z gospodarzem i powiedział najczystszem narzeczem miejscowem: dobry wieczór. Miał w ręku bat. Bat ów, czapkę i płaszcz powiesił na haku przy drzwiach i przysiadł się do stołu.
— Dobry wieczór, Hansen! Słyszałem głos pański już przed chwilą w zajeździe.
— Ano kląłem jak sto tysięcy... psiakrew... bo uważasz, kiedym zjeżdżał z panzerupskiego wzgórza, zaczął mi naręczny kuleć... Ha... a cóż to za obca pokraka?... Haaaa?
— Zapoznam panów! — powiedział Lindemark — Kandydat filozofji pan Petersen z Kopenhagi... właściciel dóbr Hansen z Sandhofu.
— Kandydat?... Hm... to znaczy niby pastor?
— Pan Petersen jest magistrem, czyli kandydatem na wydziale filozoficznym.
Jest człowiekiem nauki, który przybył poto, by zwiedzić te strony. Pan Petersen chce obejrzyć nasze kultury leśne na wydmach przymorskich.
— Haa! Toś pan trafił wybornie! — zaśmiał się Hansen — Lindemark ma się czem pochwalić. Warto spojrzyć... warto... u kroćset... Co pan tam ujrzysz, tego niema...
— No... no... nieprzesadzajmy, panie sąsiedzie — powiedział Lindemark — Pan Petersen rozczaruje się po takiej zapowiedzi...
— Głupstwa pleciesz, Lindemark! — wrzasnął Hansen — Powiadam, psiakrew stotysięcy starych djabłów, że może długo łazić po całem wybrzeżu zanim zobaczy coś podobnego. Za jakieś dziesięć, dwadzieścia lat pojedziemy do lasu z muzyką, z trąbami, dziewczętami i będziemy hulać, jak w samej Kopenhadze...
Warto będzie żyć, warto będzie pić! Tak mówię i basta!
Rzucił się wstecz na krześle, a obecnych owionął odór spirytusu. Mimo, że nie było tego po nim widać, nie wracał z jarmarku w mieście w stanie całkiem poczytalnym. Oczy jego zrobiły się wielkie i jakieś galaretowate, zaś ponad brodą jaskrawiły się purpurowo policzki.
— Czyś pan sprzedał siwą? — spytał Lindemark, biorąc gazetę.
— A... pozbyłem się szelmy!
— Co zapłacono?
— Nie gadajmy lepiej o tem! Jarmark był pod psem. Zresztą cóż można wydrzeć od takiego zatraconego parcha? Niech go szlag trafi!
— Widziałem pana w hotelu w wesołem towarzystwie, Szymon Natan był z wami. Pociągaliście nieźle grog...
— Tak! Zastałem kilku agentów handlowych, znajomych Natana... Przytem strasznie mnie zęby bolały... Nie mogłem wytrzymać!
— Przepraszam, — ozwał się z zaciekawieniem kandydat — czyż naprawdę grog pomaga na ból zębów? Właśnie przed kilku dniami...
— Czy pomaga? Skądżeś pan spadł u licha? Na ból zęba niema nic lepszego niż tęgi grog! Zawsze się tem leczę. Gdy jeno poczuję wiercenie... palę zaraz trzy, cztery, pięć, sześć szklanek gorącego jak djabli grogu i...adiu Fruziu...niema bólu... już po nim...
— I po panu, zdaje się! — rzekł Lindemark, spoglądając na młodego człowieka przez stół.
— Jakto po mnie? — zdziwił się Hansen — Acha... Lindemark... chcesz być dowcipny... Niee... daj sobie z tem spokój... Nie dasz rady.. to nie twoja rzecz... nie...
Ogarniało go coraz bardziej rozmarzenie pijackie. Rozsierdził się i zaczął pokrzykiwać, ale mu w tem przeszkadzała czkawka. Usiłował też zapalić wielką, drewnianą fajkę, którą trzymał w zębach. Zapalał jedną zapałkę po drugiej i pykał pomiędzy dwoma czkaniami, nie dostrzegając wcale, że fajka była zamknięta przykrywką.
Gospodarz przyniósł kawę dla niego i Petersena. Pod pachą miał litrową flaszkę koniaku. Postawił ją na stole „do łaskawego użytku“, jak się wyraził.
— Hm, niezła to rzecz! — pochwalił Hansen i zaświecił nową zapałkę — Ale wiecie, Soerenie, że tu siedzą ludzie, którzy zazdroszczą człowiekowi każdego łyku?...
W tej chwili zamilkli wszyscy. Otwarły się cicho drzwi do izby sąsiedniej i ukazała się w półciemku dziwna figura. Człowiek ów przysłonił oczy dłonią, nie mogąc znieść blasku lampy. Miał około czterdziestki, był wysoki, chudy, a blado-żółtawa twarz jego przypominała Azjatę. Był ubrany w dziwny jakiś kostjum myśliwski cudzoziemskiego kroju. Długie nogi tkwiły w owijakach, zaś żylastą szyję otaczał czerwony szalik w kwiaty, którego koniec zaopatrzony we frendzle zwisał na plecy.
Przez chwilę stał, przyglądając się towarzystwu. Zobaczywszy przybysza, przestraszył się, lęk zamigotał na jego twarzy, obrócił się i sięgnął po strzelbę, wiszącą na ścianie.
— Dobry wieczór, Hacke! — zawołał gruby Hansen — Chodź, siadaj przy nas!
Przybyły nie odrzekł nic. Obrócony plecami, oglądał strzelbę, a po chwili zarzucił ją na plecy.
— Czemużeś taki dumny jak Hiszpan? Chodź, siadaj! Funduję kolejkę!
Myśliwy obrócił głowę i rzekł:
— Jakto? Nie znam przecież tego pana?
— Zapoznam was... Pan porucznik Hacke...
— von Hacke! — poprawił ironicznie Lindemark, ukryty za gazetą.
— Tak jest... von Hacke... Asystent kulturowania wydm, siostrzeniec ministra. Wiedz pan o tem... a to...pan magister...hm... jakżeż u licha?...
Porucznik podniósł rękę do sumiastych, siwiejących już potrochu wąsów, trzasnął po wojskowemu obcasami i skłonił się.
— Bardzo mi przyjemnie... — powiedział.
— Gospodarzu! — krzyknął Hansen — Piwa na cały front!
— Ja dziękuję! — powiedział stanowczo Lindemark, a młodzieniec uczuł, że należy zrobić to samo. Wydało mu się, że Lindemark i Hacke nie lubią się.
Zaraz przy wejściu porucznika zauważył, że spojrzenia ich skrzyżowały się niby szpady. Przytem ten pan von Hacke musiał być właśnie postrzeleńcem, który, zdaniem gospodarza, miał zajączki w głowie.
— No, cóż się tak gapicie na siebie? — spytał Hansen — Siadaj, Hacke, na kanapie, rozgość się... Cóż to, czy ci trzeba mamki? Może znowu w głowie burczy? Cooo? Indjanie na dachu fermy... hm... gadaj że raz!
Porucznik usiadł bez słowa na sofie. W świetle lampy ubranie jego przedstawiło w stanie tak smutnym, że kandydat uczuł politowanie. Lękliwe oczy porucznika spozierały nieprzytomnie, niby oczy dziecka lękającego się ciemności. Pozatem zachowywał się bardzo poprawnie. Z pewną nawet ostentacyjną uroczystością muskał drżącą ręką co chwila wąsy raz z jednej, raz z drugiej strony.
— Za zdrowie Waszej Królewskiej Mości! — krzyknął Hansen, gdy przyniesiono piwo — Trąćmy się! Tak powiada Niemiec! Słyszałeś, Hacke, nowinę? Oto pan doktor przybył z Kopenhagi celem obejrzenia kultur leśnych Lindemarka. Cóż ty na to? Hm... dobry żart? Muszę panu opowiedzieć panie... eee... panie z Kopenhagi, że pan von Hacke to w swoim rodzaju dziki mąż. Do pasji go doprowadza cała owa cywilizacja, którą my tu zaprowadzamy. Gdyby mógł, zmieniłby całe Vendsyssel w dziką puszczę, gdzieby można polować na lwy, hieny, oraz młode, dzikie dziewczęta... Muszę panu powiedzieć, że nasz Hacke lubuje się w stanie pierwotnym natury, marzy o czasach prastarych, kiedy to, jak panu wiadomo, damy nie nosiły majtek!
Przez cały czas tej przemowy trzymał kufel piwa przy ustach. Skończywszy, postawił go na stole i wybuchnął donośnym śmiechem.
Porucznik milczał, patrząc przed siebie tępo, jakby nie słuchał. Ale hałaśliwa gadanina Hansena sprawiała mu wyraźną przykrość. Coraz to więcej bolesnych zmarszczek jawiło się na jego twarzy, a czerwone powieki drgały nerwowo.
Pan Hansen pociągnął piwa i znowu porwała go czkawka. Gruby jego brzuch trząsł się straszliwie i nie mógł wyrzec słowa. Lindem ark czytał dalej gazetę, a Hacke wyciągnął nogi i zaczął poziewać.
— Cóż u licha! — wykrztusił nareszcie na poły zaduszony Hansen — Czemuż milczycie wszyscy? Zabawmy się! Dalej, powiedzże, Hacke, jakąś facecję! Przestań przewracać oczyma... Opowiedz panu doktorowi o bitwie pod Plewną i o swojej kochance, która służyła jako dobosz, a potem urodziła dziecko w wielkim bębnie... Ha... ha... panie ten... z Kopenhagi... niechże pan sobie wystawi... podczas marszu... a pan porucznik walił co sił pałkami, by nie było słychać krzyku bękarta.. Ha... to wyśmienita hjstorja... prawda? Albo opowiedz coś z Azji... wiesz, Hacke... jak to było z kotletem z lwiego mięsa, który jadłeś codziennie na śniadanie, zaś na obiad polędwicę z tygrysa i pieczone palce małp...
Palnął pięścią w stół, aż podskoczyły szklanki i, ryknąwszy straszliwym śmiechem, rozparł się na stołku.
Porucznik zatkał sobie rozpaczliwym gestem uszy.
— Za dużo słów... za dużo! Wystarczy dwa, tak powiada Pismo.
Spytaj pan pana Lindemarka.
Lindemark, posłyszawszy swe nazwisko, podniósł głowę i spytał:
— O czem panowie rozmawiacie?
Porucznik skłonił się z ironją i rzekł:
— Pozwoliłem sobie ostrzec przyjaciela pańskiego, że zostanie niezawodnie na tam tym świecie ukarany za marnowanie słów. O ile mnie pamięć nie zawodzi, czytałem coś o tem w pewnej, nader ciekawej książce...
Hansen przerwał mu.
— Na tam tym świecie? Dziwi mnie, mój Hacke, że się w czasach ostatnich ciągle interesujesz... tam tym światem... czy ci coś dolega? Powiedzno chłopcze!
Pan Hacke podniósł kufel gestem zaprzeczenia i powiedział:
— Panie Hansen! Czy mogę prosić, byś pan złożył łaskawie małżonce swej wyrazy najgłębszego szacunku z mej strony?
— Jakto? Mojej małżonce? — syknął Hansen, zerkając na Lindemarka — Ha... ha... ha... można się usr... ze śmiechu! Nie wiesz chyba, Hacke, że mówisz do człowieka domyślnego!
Nagle zawahał się. Znikł mu z twarzy uśmiech szyderczy, opadła mu dolna szczęka i niemal wytrzeźwiał odrazu. Rzucił się całym ciężarem na stół i wrzasnął groźnie:
— Jeśli mi się ośmielisz... Słuchaj pan, panie Hacke, jeśli się poważysz smalić cholewki do mojej żony, to ci...
— Dajże pan spokój! Cicho! — przerwał mu porucznik, wyciągając rękę — Oszczędzaj mych uszu, bo nie mam bębenków ze skóry cielęcej... Proszę byś się pan umitygował!
Potem zwrócił do się Kopenhagczyka i spytał:
— Czy pan kandydat zamierza tu pozostać przez czas dłuższy?
— O, nie — odparł młodzieniec — jestem przelotnym ptakiem, zwiedzam kraj...
— Zapewne nie odpowiadają panu tutejsze hotele? Jestem tego samego zdania i stwierdziłem rzecz osobiście. Zawiadamiam pana, że w łóżku znajdzie pan całą załogę pluskiew... Ach... trudno, już takie tu zwyczaje i to... pod każdym względem! Pan mnie rozumie... prawda? Trzeba, przywyknąć do obcowania z pluskwami! Que faire? I faut être souple avec la pauvretè! Pan jest kandydatem wydziału filozoficznego?
— Jestem filologiem.
— Bardzo interesująca gałąź wiedzy. Ileż pan może liczyć lat, jeśli wolno spytać?
— Dwadzieścia dwa.
— Prześliczny wiek. Kiedy człowiek dosięgnie czterdziestki, to resztę życia obrócić winien na przygotowania się do pożarcia przez robaki... Co za pocieszająca nadzieja... nieprawdaż?
Zamknął oczy z wyrazem zachwytu, a potem zanucił jakąś piosenkę. Ogarnął go już nastrój alkoholiczny.
Lindemarka opuścił spokój. Poznać to było można po ustawicznem suwaniu nóg po podłodze, usypanej piaskiem. Spozierał raz poraz na zegarek, a wkońcu wstał i podszedł do okna, chcąc zobaczyć, czy księżyc wszedł i czy można jechać dalej.
Zawróciwszy do stołu spytał młodzieńca, czy nie zechciałby pojechać razem do dworu i tam spędzić noc. Byłoby to nawet doskonale, gdyż zaraz rano możnaby rozpocząć zwiedzanie kultur. Zwrócił mu uwagę, że w szynkowni nocować poprostu nie sposób, a bryczka jest zupełnie pusta.
Wobec tego dictum kandydat nie wiedział co odpowiedzieć. Uradowałby się zaproszeniem daleko bardziej, gdyby miało miejsce przed pojawieniem się pana von Hacke. Osobistość ta zainteresowała go bardzo i radby był zostać, by go poznać lepiej. Był pewny, że zużyje kiedyś w romansie tego zdegenerowanego światowca. Ale nadzieja zacisznego pokoju i łóżka bez pluskiew przeważyła.
— Będzie pan miał ze mną kłopot! — powiedział nader uniżenie.
— Żadnego! Żadnego! Nie robimy sobie kłopotów w naszym zapadłym Vendsysselu! Za chwilę zejdzie księżyc, a wówczas ruszymy w drogę.
Porucznik podszedł do pieca i nałożył sobie fajeczkę myśliwską tytoniem, który starym obyczajem jutlandzkim był do bezpłatnej dyspozycji gości w każdej szynkowni. Stojąc przy piecu, nastawił uszu i nie stracił ani jednego słowa z tej rozmowy. Obrócony był tyłem do stołu, ale obrócił głowę i rzucił młodzieńcowi ponure spojrzenie.
Pan Hansen skorzystał z tej sytuacji, by zaimprowizować żarcik. Podczas kiedy reszta obecnych zajęła się czem innem, wylał do spluwaczki piwo z napoczętego kufla pana von Hacke, a dolał doń tyleż koniaku z flaszki. Potem siadł z miną zgoła niewinną i rozpoczął znowu usiłowania zmierzające do zapalenia fajki.
Porucznik nucił, stojąc pod piecem, melodję. Był to urywek ze sprośnej piosenki.
— Czy pan to zna, panie Lindemark? — spytał — Ponieważ pan, jak widzę, zamierza odegrać w naszej okolicy rolę dobrego Samarytanina i wychowawcy młodzieży, powinienby pan również zająć się poezją ludową:
Z Torwaldem Liza............. się
Wrócił do stołu strasznie wzburzony. Roześmiał się dziko i padł na sofę, kładac bez ceremonji nogi owijakami skrępowane na poduszce.
— Przebacz, mi młodzieńcze! — zawołał, spozierając brzydko na Kopenhagczyka — Widzę, że masz sztywny kołnierz, a przeto głowę nosisz wysoko. Nie powiem, żeby ci z tem było do twarzy, ale moda owa przystoi ludziom pewnego typu.
Opatrzność bywa czasem swywolna i nakłada na kadłuby ludzkie głowy kapuściane, które są jak wiadomo dumne i twarde...
— Dość tego, panie poruczniku! — powiedział Lindemark surowo i twardo — Wysilasz się pan dziś ponad możność na dowcipy, to panu może zaszkodzić!
Krew uderzyła porucznikowi do twarzy. Ale opanował się, uczynił ręką gest i rzekł:
— Każdej chwili służę! Widocznie zapomniałem iż w dzisiejszej sytuacji nie wolno mi mówić śmiało w obecności pańskiej, panie właścicielu dóbr ziemskich, Lindemarku. Jest pan bezwzględnie człowiek znakomity i pełen zasług... Niemal radca sądu! Proszę, racz pan na usprawiedliwienie me pamiętać, że rodzina moja od lat dwustu oddawała Królowi Jegomości i Ojczyźnie na najwyższych stanowiskach usługi, które zjednały sobie zaszczytne uznanie.
Hansen wziął w rękę kufel i rzekł:
— Dajże spokój, drogi Hacke! Bawmy się! Nie kłóćmy się! Czemuż to nie pijesz poruczniku? Musiało ci całkiem wyschnąć w gardle! Popij trochę piwa! Na zdrowie!
Porucznik ujął kufel.
— Służę każdej chwili... do wszystkiego! — powiedział. — Racz pan, szanowny, panie Hansen, wyrazić czcigodnej małżonce swej wyrazy najgłębszego poważania. Mówię to szczerze, z całego serca! Bądź pan łaskaw dodać, że leżę w prochu u jej cudnych, różanych stopek!
— Tak? Ano dobrze! W takim razie zechciej pan wypić zdrowie mej żony! Ale do dna! Do dna, poruczniku! Wiwat!
— Niech żyje! Rozumiemy się doskonale obaj, drogi Hansen. Niema co oburzać się! Trzymajmy nos przy ziemi... ot... tak... ślicznie, jak świnie... Wszakże jesteśmy ludzie, drogi Hansen... Ha... ha... ha...! Czemże jest kobieta? Czternaście łokci flaków i w dodatku nawet nie pachną wcale... nie...
nie u licha!
Przyłożył kufel do ust i pociągnął tęgo. Ale w połowie spostrzegł się. Odor koniaku zdradził podstępny figiel.
Na widok wściekłego spojrzenia dorozumiał się Lindem ark co zaszło. Z doświadczenia znał szatańskie pomysły Honsena i popatrzył nań gniewnie.
W pierwszej chwili zdawało się, że porucznik grzmotnie Hansena kuflem w głowę, ale rozmyślił się i uczynił co innego. Oto przyłożył go ponownie do ust i wypił do dna.
— Człowieku! Oszalałeś! — krzyknął Lindemark i przyskoczył, by mu wyrwać szklankę. Ale było już za późno. Porucznik wysączywszy płyn grzmotnął kuflem w stół z taką siłą, że się rozpadł na cztery kawałki.
Oniemieli. Sam nawet Hansen zgłupiał i przestał szydzić.
— I cóż? — spytał porucznik, mierząc towarzystwo wzrokiem pełnym pogardy i złości — Czyż nie takim był zamiar? A może boicie się panowie widoku człowieka pijanego?
W tejże chwili wsunął gospodarz głowę i zawiadomił, że się rozjaśnia na dworze.
— Hej! Gospodarzu! Przez państwo autoryzowany trucicielu ducha! — wrzasknął Hacke.
Ale głowią znikła i drzwi się zamknęły.
Lindemark i gość jego wstali. Również i Hansenowi zaczęło się jakoś spieszyć do domu.
— Nie zapomnij pan tylko wyrazić czcigodnej małżonce swej mego szacunku! — wołał Hacke — Powiedz, że wypiłem za jej szlachetne zdrowie, albowiem ma męża włażącego czternaście tonn! Niechże jej to nie zaszkodzi! Salut!
Wziął, mówiąc to, strzelbę leżącą dotąd na sofie i, ująwszy ją jedną ręką, strzelił w piec.
— Salut! — powtórzył, i palnął z drugiej lufy.
Lotki rozprysnęły się po całej izbie, a dym zasłonił wszystko.
Wpadł gospodarz. Pies w kuchni zaczął wyć przeraźliwie, a wszyscy w całym domu zerwali się na równe nogi.
— Cóż to za awantury? Cóż to znowu za błazeństwa, Hacke? — wrzeszczał doprowadzony do wściekłości Soeren. Ale Hansen wytrzeźwiał i szepnął mu:
— Cicho bądź! Musimy go obezwładnić. Inaczej bidzie źle! Zwrócił się do porucznika i rzekł, skubiąc go ostrożnie za rękaw.:
— Dajże pokój, drogi Hacke! Miejże rozum! Nie chciałem ci przecież dokuczyć! Chodź, drogi przyjacielu... chodź... przejdziemy się trochę po świeżem powietrzu!
Chciał go ująć pod ramię, ale Hacke rzucił się i wrzasnął:
— Nie tykaj mnie śmierdząca Świnio! Niech was wszystkich szlag tiafi! A gdzież to się podział ten małpi król, ten smarkacz? Zresztą... pokój z nim! Niech się zabawi! Przyjemnej roboty! Powiedz mu, że go błogosławię... błogosła... tak jest!
Oczy jego stały się martwe, a głowa opadła na piersi. Powtarzał coraz ciszej ostatnie słowa. Nagle zbladł strasznie i zmartwiał zupełnie.
Gospodarz i Hansen przyskoczyli doń. Hansen skropił mu twarz piwem i odwinął szalik ze szyi. Lindemark jął także pomagać. Biedny Kopenhagczyk stał przerażony w drzwiach i gapił się.
— Na miłość boską! Może umarł? — zawołał Lindemark.
— Połóżmy go na łóżko, to ożyje! — zapewniał Hansen — Czy nie macie jakich kropli trzeźwiących, Soeren?
Zanieśli go. Gospodarz wziął go w pół, ale ciało zwisło zupełnie, tedy Hansen musiał mu podtrzymywać głowę, a Lindemark nogi.
W kilka minut potem wrócił Hansen i zawiadomił Petersena, który nie miał odwagi asystować niosącym, że porucznik żyje. Było to jeno omdlenie.
— Musi to być człowiek bardzo namiętny i bardzo nieszczęśliwy! — zauważył młodzieniec.
— To sam ogień... to djabeł wcielony! A także zachłanny na kobiety, jak nie wiem co, chociaż niemłody już... Mówiąc szczerze, jest tu, w okolicy pewna dama... ale sza!
W tej chwili wszedł Lindemark i powiedział, że bryczka czeka.
Niebawem odjechali wszyscy trzej. Porucznik dostał kropel i zasnął. Gospodarz chodził po izbie, w której dym wisiał jeszcze pod pułapem. Badał piec i ścianę i przekonał się, że cała nasiekana lotkami, jakich się używa na grubszego zwierza.
— A to szatan wcielony!... Roztrzaskał mi także obraz... Ho... ho... ten żarcik będzie go drogo kosztował... przysięgam na Boga, że nie daruję...
nie daruję...
Lindemark i gość jego mieli dobrą milę do domu. Burza wzmogła się jeszcze, a skryty za chmurami księżyc dawał tyle jeno światła, iż można było rozróżnić odchylającą się od gościńca drogę boczną, na którą konie skręciły same. Lindemark zatrzymał się w szynkowni dlatego tylko, że było bardzo ciemno na dworze, a wiatr uniemożliwiał zaświecenie latarń powozowych.
Nie mówili zrazu do siebie, gdyż przejęła ich, każdego na swój sposób, scena w oberży.
— Przykro mi, że pan był świadkiem tej strasznej awantury! — powiedział po długiem milczeniu Lindemark. — Hansen ma nieszczęsną skłonność do urządzania skandalów.
— Przyjaciel pański, pan Hacke jest to człowiek dziwny i bardzo ekscentryczny! — zauważył ostrożnie Petersen.
Lindemark namyślał się chwilę zanim odpowiedział:
— Pan Hacke jest człek nieszczęśliwy i jak wielu podobnych mu wykolejeńców zwichnął swój stosunek do życia, czyli do samego siebie. Lituję się nad nim szczerze, ale jeśli go pan zwie mym przyjacielem, to muszę zaprzeczyć. Nie jest mi niczem poza zwykłemi stosunkami towarzyskięmi, jakie na takiem odludziu narzucają się same poprostu.
— Miał burzliwą przeszłość! — zauważył Petersen — Jak słyszałem, brał udział w wojnie rosyjsko-tureckiej w młodych latach?
— Tak sam powiada, więc to może i prawda. Trzeba jednak uwzględnić, że pan Hacke obdarzony jest fantazją wprost munchhausenowską. Nie zawsze odróżnia własne przeżycia od przygód ludzi innych, a przeważnie sam wierzy w to co mówi.
— Jakże się stało, że rozbitek ów tu wylądował i w dodatku zajmuje pełne odpowiedzialności stanowisko urzędnika kulturowania wydm?
— Trudno to określić! Przedewszystkiem stanowisko jego jest bardzo podrzędne. Niewiadomo do którego zalicza się departamentu administracji. Posadę ową stworzono dla biedaka umyślnie przed dwoma laty, gdyż były prezydent ministrów jest jego wujem. Chciano się go poprostu pozbyć, bo stoczył się na poziom tak niski, na jakim wogóle znaleźć się może członek dobrej rodziny.
— Czy mieszka w szynku?
— Nie. Odnajmuje pokoik od chłopa, a rodzina płaci zań. Ale zazwyczaj, po zmarnowanym na włóczędze dniu spędza w szynku wieczory.
— Dziwi mnie, że może wytrzymać?
— Wspomniałem już, że stoczył się bardzo nisko zarówno pod względem duchowym jak i fizycznym. Miał do wyboru to, jak je sam zowie „wygnanie” lub pobyt w miejscu, gdzieby mu nie zostawiono i tej nawet wolności.
— Nie rozumiem?
— Musianoby go oddać do domu obłąkanych.
— Tak?
— Byłoby to dlań nawet najlepsze, ale rodzina nie wzięła się na serjo do rzeczy. Jest to człowiek biedny, który już nigdy nie dojdzie do porozumienia ze sobą samym, a więc także z innymi ludźmi.
Petersen milczał, nie wiedząc co mówić.
Ale był oburzony i myślał:
— Ta oswojona wrona kracze pobłażliwie nad biednym, dzikim, poranionym ptakiem bez ojczyzny, który polata nad pustacią, pełen pogardy i ponurych myśli.
Wodził spojrzeniem po dali sczerniałej teraz i podwójnie smutnej w blasku księżyca, który wynurzył się z ponad zwału ciężkich chmur. Zaprawdę, los nie urządził mu wcale figle. Znalazł się rzeczywiście w kraju baśni, gdzie sama natura przemawiała językiem namiętności rozkiełznanej, potężnej, groźnej, a ludzie byli wprost nierealnie dziwni, nieszczęśliwi i opętani przez djabła.
Wspomniał liebmanowską „Pieśń burzy“ i zaczął powtarzać ją sobie:
W wielki dzień Świętego Jana!
W welon z mgieł coc kryje głowę
Zorze wplatasz płowe...
Wicher wyje pieśń twej chwały,
Siekąc wydmy, morze, skały,
Gdy powstaje z zórz pąsowy
Przerwał mu rozpamiętywanie Lindemark, pokazując batem ruchomą śmigę promieni, łyskającą w równych odstępach czasu na niebie, w północnej stronie.
— To stacja świetlana w Loegstrup! — powiedział — A tu mamy przed sobą dwór.
Wskazał ku zachodowi, gdzie błyszczało samotne światełko. W promieniach kręcącego się koła latarni morskiej widać było zarysy wydm piasczystych, a poprzez wichr dochodził głuchy poryk morza.
Nagle zadudniało pod kopytam i koni. Przejechali most. Woda ściekała nikłym pasmem na tamę, a Petersen odczuł smutek zrozumiawszy, że most ów i szluza to musi być jedno z ogniw słynnych urządzeń plantacyjnych Lindemarka. Znalazł się więc znowu poza sferą swobodnego zmagania się żywiołów, gdzie wzięte na łańcuchy i ściśnięte w wąskie koryta, dźwigać musiały brzemię niewoli i pracować w kieracie cywilizacji.
W kilka minut potem wjechał pojazd na obszerny dziedziniec. Otwarto drzwi stajni, któremi wichr grzmotnął zaraz o ścianę z hukiem armatnim, a po chwili zjawił się parobek z latarnią w ręku.
W sieni powitała ich gruba służąca, która wybałuszyła głupawe oczy na nieznajomego. Gdzieś w górze, poza zamkniętemi drzwiami szczekał grubym głosem pies. Za chwilę zjawiła się stateczna szafarka w czarnym czepku i białym fartuchu.
— Przywożę gościa! — powiedział jej pan domu. Pokój gościnny w południowem skrzydle, sądzę, w porządku. Proszę się postarać by napalono w piecu. Czy pani na dole?
— Jaśnie pani w salonie! — odparła.
Wprowadził gościa do pokoju, przylegającego wprost do sieni. Zaświecono lampę i Petersen, rozejrzawszy się wkoło, uczuł prawdziwą wdzięczność dla swego wybawcy. Było tu zacisznie bardzo. Szerokie, mahoniowe łoże z białemi firankami zapraszało do spoczynku, na ziemi leżał miękki dywan, a srebrny kandelabr z dwiema świecami stał na konsoli pod lustrem. Tuż obok widniała szafa bibljoteczna pełna oprawnych tomów. Petersen uścisnął dłoń gospodarza.
Po chwili, gdy się nieco rozgospodarował i wyjął z kuferka drobiazgi, wrócił Lindemark i zabrał go do salonu.
Zastał tam panią Lindemark. Siedziała w niskim fotelu, pod lampą osłonioną abażurem w wielkie kwiaty. Była to blondynka około dwudziestu kilku lat wieku. Pan domu przedstawił przybysza, a pani skinęła mu głową, nie podając ręki i nie odpowiadając na usprawiedliwienie, iż przybywa tak nie w porę i zgoła niespodzianie. Była widocznie niezadowolona, że jej przerwano czytanie i zmierzyła Petersena podejrzliwem spojrzeniem do stóp do głowy.
Młodzieniec zdziwił się, że nie była wyższa. Wyobraził ją sobie w rozmiarach imponujących. Nie była nawet rozłożysta jak przystało Walkirji, ale raczej szczupła, przytem blada i miała sine obwódki wokoło oczu.
Lindemark przysunął fotel. Wydawał się silnie zdenerwowanym.
— Proszę! Siadajże pan! — powiedział.
Petersen usiadł, a pani Lindemark ozwała się po chwili.
— Dziwny czas obrałeś pan na wycieczkę krajoznawczą. Turyści przybywają tu zazwyczaj latem.
— Tak — to prawda, łaskawa pani, — odparł — ale wycieczka moja nie jest zwykłą wyprawą turystyczną.
— A prawda! Pan jesteś człowiek nauki.
— Nie podjąłem podróży w tym specjalnie charakterze.
— Możeś pan jest literat? Dziennikarz?
Petersen zarumienił się.
— Dziennikarzem w każdym razie nie jestem! — zawołał żywo.
— A więc może powieściopisarz? Poeta? — zapytał stojący w drzwiach Lindemark, a w głosie jego, zaprawdę, nie brzmiało zadowolenie.
— Nie.... nie — odrzucił gość — Nie to miałem na myśli!
Szafarka zbliżyła się do fotelu pani z jakiemś dziwnem zakłopotaniem, czy trwogą i spytała szeptem co podać na kolację. Ale pani Lindemark nie była
w humorze.
— Proszę spytać pana! — burknęła głucho.
Szafarka umknęła niby oblany wodą pies i pospieszyła do Lindemarka, który odszedł do siebie, by zaświecić lampę w gabinecie.
Gdy pani Lindemark została sam na sam z gościem, wzięła z kolan książkę i zaczęła obracać kartki. Był to zwykły tom, wzięty z wypożyczalni z bieżącym numerem na grzbiecie, to też przykro się poecie zrobiło na widok wyświechtanej książczyny w białych rękach przedziwnej damy. Te długie, wykwintne palce obejmować winny wykwintny tom elzewirowy o złoconych brzegach, albo, co lepiej jeszcze, jego własne poezje, oprawione w kremowego koloru skórę z wyciskami ręcznie robionemi i wielobarwną kartą tytułową.
— Czy zna pan tę książkę? — spytała.
— Cóż to za utwór?
— Natalja, Byczkowa.
— Tak. Wyszła w roku zeszłym w przekładzie Iversena. Już, zdaje się, drugi nakład wvdano obecnie.
— Jakże się panu podoba?
— Bardzo. Zawiera doskonałe opisy przyrody. Rosjanie są pod tym względem mistrzami. Pamiętam n. p. ustęp gdzie Natałja czeka na kochanka w opuszczonej chacie chłopskiej. Jakże wspaniale wypadł opis deszczu!
— Czy pamięta pan rozdział następny?
— Któryż to?
— W nocy, na stepie. Jakto? Nie pamięta pan? To niemożliwe! — zawołała porywczo — Petrowicz wraca z podróży...
— Petrowicz? Tak... tak... posępny, zły teść Natalji... Pamiętam... wpada z powozem do rzeki i tonie... Natalja wraz z kochankiem wyrwali deski z mostu... Pamiętam teraz wszystko wybornie. Step bezkresny, cisza, noc... błyskawice na niebie,... turkot pojazdu... O, to jest zrobione po mistrzowsku! Czuje się dreszcz w plecach w chwili gdy pojazd wpada na most, a konie nie mając pod nogami oparcia, walą się w nurt.
— No cóż? — powiedziała, wzruszając ramionami Wszystko razem to jeno poezja, jeno romans. W rzeczywistości rzecz przed stawia się zgoła inaczej. Owa nieszczęśliwa Natalja poprzestałaby zapewne na... rozważaniu... możliwości uczynienia kroku stanowczego. Możeby co najwyżej kilka razy powzięła postanowienie... Ale nigdyby nie traktowała rzeczy serjo, nie odważyła się wziąć tego na siebie i ponieść konsekwencji. Ludziom czasów naszych brak wielkiego, bezwzględnego męstwa.
— Sądzę, że łaskawa pani nie docenia czasów naszych! — odparł żywo — Pewny jestem, że wkraczamy w wielką epokę odrodzenia i wolności, że przekroczymy wszelkie zapory i pozrywamy kajdany. Nadchodzi czas wielkich myśli, mocarnych uczuć, wierzę w to całą duszą!
Pani Lindemark spojrzała nań uważnie. Rysy jej przybrały wyraz miękki jakiś, uległy.
— Czy zdolnym byłbyś pan do tego?
— Do czego, łaskawa pani?
— Gdyby szczęście całego życia zależało od czynu śmiałego, który budzi oburzenie i wstręt hołoty... czy dokonałbyś go pan?
Petersen uśmiechnął się niewyraźnie.
— Morderstwo? — spytał.
— Nazwijmy to zemstą, czy nieodpornym przymusem. Teść goni za Natalją, chce ją uwięzić, by przeszkodzić ucieczce... Zważ pan to!
— Dziwnym zbiegiem okoliczności czytałem teraz, podczas podróży w ostatnim zeszycie „Przyszłości“ na ten sam temat rozprawę niezwykle ciekawą i oryginalną.
— Rozprawę? Gdzież to było?
— W październikowym zeszycie „Przyszłości“ nowego miesięcznika, który zaczął wychodzić. Artykuł ten omawia przesądy współczesne, a rzecz, jak wspomniałem, traktowana jest niezwykle śmiało i oryginalnie. Mam ten zaszczyt i jeśli pani zechce przeczytać..
— Ma go pan ze sobą?
Chciała coś więcej powiedzieć jeszcze, ale w tej chwili ukazał się mąż, a Petersenowi wydało się, że na odgłos jego kroków zadrżała całem ciałem.
Lindemark zatarł ręce we właściwy sobie nieśmiały sposób.
— Dobrzeby nam zrobiła przekąska. Czy wnet podadzą, droga Astrid?
— Spytaj Steensen! — odparła i odwróciła głowę.
Petersen siedział, milcząc i spoglądając ukradkiem na oboje, czynił spostrzeżenia. Wpadł najwidoczniej w jakąś tragedję familijną, która zbliżała się szybkim krokiem do rozwiązania. Dziwił się tylko, czemu Lindemark uczynił go tak pochopnie świadkiem swej niedoli.
Weszła, szafarka i poprosiła do stołu, a wraz z nią wśliznął się wielki, jasnobronzowy pudel. Na widok nieznajomego zwierzę pochyliło łeb i zaczęło warczeć w sposób tak nieprzyjazny, że szafarka musiała go w końcu złapać za obrożę i trzymać, gdyż chciał się rzucić na gościa. Lindemark krzyknął nań raz i drugi, ale to pogorszyło jeno sytuację. Ile razy się doń zbliżył pudel, wyszczerzał zęby i szczekał grubym głosem. Uspokoił się dopiero, gdy go przywołała do siebie pani domu. Zawlókł się ociężale do jej fotelu, a gdy po chwili przeszła do jadalni, kroczył tuż przy niej, oglądając się zjadliwie na obu mężczyzn.
Nigdy nie brał Petersen udziału w dziwniejszej kolacji. Podano pożywne, soczyste wędliny i wytwory masarskie, a każdy nabierał sobie sam z półmiska, obyczajem wiejskim. Pani Lindemark nie tknęła niemal niczego i nie interesowała się zgoła gościem. Nieobecną wydawała się duchem, bezprzytomna niemal, pamiętała jeno o psie, siedzącym u jej stóp i rzucała mu z widelca w nastawioną paszczę najlepsze kąski.
Petersen, udając, że słucha opowiadania gospodarza o planowanych kulturach leśnych, nie spuszczał jej z oka i coraz bardziej dziwował się. Nie była to Junona, ale również nie powszednia żona jutlandzkiego rolnika. Wydała mu się teraz bardzo ładna i interesująca. Czarna suknia z białym szerokim, płóciennym kołnierzem i takiemiż mankietami, srebrny pas, otaczający smukłą kibić upodabniały ją do legendarnych kobiet dawnych sag, a widocznie ubrała się tak z całą świadomością. Włosy zaplecione w spadające na plecy warkocze świadczyły, że nie ulega panującej modzie.
Oczy zwłaszcza, mglisto-szare, otoczone sinawemi obwódkami, miały wyraz znużenia i zadumy przedziwnej i niezbadanej.
Po kolacji przeprosił gospodarz Petersena i oddalił się, celem wydania dyspozycyj na dzień następny karbowemu, który czekał w jego gabinecie. Przeszli do salonu, pani Lindemark usiadła znowu w fotelu pod lampą, a Petersen stanął przed nią, opierając się o fotel.
Gdy się Lindemark oddalił, zaczął zrazu ostrożnie ubolewać nad tem, że często bywa pewnie sama, gdyż mąż zajęty jest ustawiczną pracą.
Milczała, a wówczas ośmielając się zapytał, czy nie dokucza jej to życie na pustkowiu, wśród wydm i wichru.
— Pewna byłam, że pan to powie! — odparła tonem pogardliwym.
— Od dziesięciu lat każdy mi zadaje to pytanie i wyznaję, że ta monotonność śmieszy mnie.
Petersen zmieszał się.
— To pytanie, łaskawa pani, narzuca się poprostu każdemu. Mimo, że zachwycony jestem okolicą, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że przygnębiłby mnie bardzo dłuższy pobyt w tych warunkach klimatycznych. O ile dobrze zrozumiałem co mówił przy kolacji małżonek pani, przybyła pani tu z urodzajnej Vejli, gdzie wszędzie pełno wspaniałych lasów, a zwłaszcza gdzie leży słynne na cały świat Greis-Mőlleaa.
— Nienawidzę lasów! Niecierpię Greis-Mölleaa! zawołała — Niedobrze mi się robi, ile razy o tem usłyszę!
— Woli pani tedy rozległe pustacie, ogromne przestrzenie ziemi i nieba?
Nie zważała na jego słowa.
— Wspomniał pan o wichrze. Lubię burzę, zachwycam się jej skowytem, dzikością, rozpętaniem. Brak mi tej orkiestry, gdy milknie na godzinę bodaj... Tego wszystkiego nie rozumiesz pan, oczywiście...
— Ach... łaskawa pani... — pospieszył.
— Samotność... opuszczenie? Ach... czyż jest kiedy samotnym człowiek opuszczony? Morze i burza mówią ciągle... jeno trzeba rozumieć... a więcej to warte niż gadanina ludzka o codziennych drobiazgach. A chmury? Czemuż nikt nie wspomina o chmurach? Jakże wspaniale są te giganty mknące ponad rozłogami w płaszczach polatujących w wichurze.
— Łaskawa pani! — zawołał — Słowo daję, że dzielę w zupełności te poglądy. Powiem więcej! Nietylko przyroda, ale i ludzie tutejsi wydają mi się nierównie ciekawsi od naszych zelandzkich okazów. Pośród tych rozległych, targanych burzą rozchwiei nabierają zarysów ostrzejszych i bardziej indywidualnych konturów.
Pani Lindemark spojrzała nań badawczo.
— Czy masz pan na myśli Hansena? Mąż mówił, żeście go spotkali w zajeździe.
— O, nie... nie o nim myślałem! Ale poznałem osobistość inną, niejakiego pana von Hacke, asystenta kultur wydmowych.
Zamilkła, i obróciwszy ku niemu głowę, zaczęła słuchać bardzo uważnie.
Petersen, wpijający w nią oczy, odrazu poznał, że mąż zataił przed nią całą scenę i nic o Hackem nie wspomniał.
— Tak... — odrzekła po chwali — Ten biedak ma tam rodzaj azylu.
— To przedziwny człowiek! — powiedział z zapałem. — Uważam poznanie go za rzecz najgodniejszą uwagi w ciągu tych kilku godzin mego pobytu.
— Tak jest. Porucznik Hacke, to człowiek nawskroś oryginalny. Życie okrutnie się z nim obeszło. Nasze czasy nie są odpowiednią porą dla ludzi niezwykłych.
— Zwiedził pono kawał świata...
— To prawda. Żądza przygód towarzyszy mu od najwcześniejszej młodości. Jako student zbiegł z domu i wstąpił do armji obcej i w dwudziestym roku życia zdobył krzyż zasługi. Niewielu przeżyło to co on.
— Małżonek pani powiada, że nie można wierzyć wszystkiemu co mówi...
— Tak... tak... porucznik Hacke to dziecko, fantazja unosi go też nieraz. Cóż to jednak znaczy? Marzenie i życie... są w gruncie jednem i tem samem, a tylu na świecie ludzi nudnych...
W tej chwili wśliznęła się z jadalni szafarka i przystąpiła lękliwie do pani domu.
— Czegóż chcesz, Steensen? — burknęła pani Lindemark głośno i władczo.
Biedna kobieta zatrzęsła się.
— Chciałam przyłożyć torfu do kominka!
— Obejdzie się!
Stara kobiecina odeszła zmieszana, a Petersen spoglądając na jej podniesione łopatki nabrał nagle pewności, że szafarka podsłuchiwała co mówią, a weszła po to jeno, by im przeszkodzić. Czyżby tedy oburzenie pani Lindemark na złego teścia Natalji, który ją dręczył i więził, miało podkład osobisty? Tak, myśl podnieciła niezwykle jego twórczą fantazję i pewny był już, że Lindemark otacza żonę płatnymi szpiegami. U każdych drzwi taiło się baczne ucho, a przez dziurkę od klucza zazierały zawistne oczy...
Nie mógł się dalej nad tem zastanawiać, bo Lindemark wrócił. Trzymał w ręku zwinięty w wałek papier.
Rysy gospodyni domu zmartwiały natychmiast, a w oczach błysła nienawiść bezbronnego, prześladowanego zwierzęcia. Gdy się zbliżył i rzekł, dotykając z lekka jej ramienia:
— Droga Astrid! Pozwolisz, że się dziś na cześć gościa napijemy grogu! — nie była zdolną ukryć przerażenia, jakie ją przenikło pod wpływem tego dotknięcia.
Lindemark rozpostarł papier na stole i rzekł do Petersena.
— Oto plan mojej posiadłości. Sądzę, że będzie dobrze, gdy się pan potrochu zapozna z terenem, na którym znajdziemy się jutro. Oto w tym rogu znajduje się dwór i zabudowania, a ta czerwona linja znaczy granice. Trzeba wiedzieć, że cały ten szmat kraju był w dawnych, bardzo dawnych czasach nader urodzajny i że mnóstwo tu było wsi, kościołów i wielkich, dębowych lasów. Do dziś odnajdujemy ślady tego stanu rzeczy głęboko pod warstwą lotnego piasku.
Wyrąbano te lasy w sposób karygodnie lekkomyślny, nie licząc się z tem, że są jedyną ochroną przed burzą i nawałą piasku morskiego. Doszło do tego, że ludność musiała wynieść się z całego pobrzeża zachodniego, zostawiając ziemię na łup dzikich, rozpasanych żywiołów. Doznajemy dziś wielkiego przygnębienia, gdy wspomnimy, że tu, gdzie z najwyższym wysiłkiem i starannością sadzimy oporne na wichry krzaki, a pod ich osłoną dopiero kulturujemy nikłe sosenki karłowate, że tutaj właśnie, ongiś wieśniak orał, wesoło pokrzykując, rolę drewnianym pługiem, że falowały tu łany żyta i pszenicy, a może nawet śpiewały słowiki. Ale z pomocą bożą doprowadzimy może z czasem do zmiany na lepsze i zacznie się znowu wśród tej dziczy życie spokojne, ciche i kulturalne.
Kończąc, zniżył głos, jakby słowa te przeznaczone były dla kogoś zgoła innego.
Pani Lindemark wstała z fotelu. Podczas kiedy mąż dawał wyjaśnienia, chodziła niespokojnie po pokoju, biorąc w rękę różne przedmioty i kładąc je z powrotem na miejsce. Po chwili siadła do otwartego pianina, uderzyła kilka akordów i zaczęła nucić zcicha pierwszy wiersz znanej liebmanowskiej „Pieśni burzy“, akompanjując sobie bez nut:
Niebo tuman kryje szary,
Mewy krążą nad mielizną...
— Znasz pan to? — spytała, przerywając mężowi i zwracając się do gościa.
— Znam dobrze, łaskawa pani — odparł — a nawet przed kilku godzinami powtarzałem sobie w duchu te zwrotki. Liebmann, to mój ulubiony poeta!
— I mój też!
Obróciła się do pianina i zaczęła śpiewać pełnym głosem. Śpiewała nieuczenie, nawet źle, a Petersem uderzyło niemile takie poniewieranie pięknej melodji. Ale za chwilę porwało go zuchwalstwo i patos z jakim wyrzucała z piersi słowa tekstu:
W wielki dzień Świętego Jana!
W welon z mgieł coć słoni głowę
Zorze wplatasz płowe...
Wicher wyje pieśń twej chwały,
Siekąc wydmy, morza skały.
Gdy powstaje z zórz posowy
Gdy się barwnie fala mieni
I gdy patrzym z cichej łodzi
W słońce, co zachodzi.
Pędź wichuro przez obszary,
Kędy kurhan drzemie stary,
Zbudź na wielki czyn ofiarny
Petersen spojrzał potajemnie na Lindemarka i zobaczył, że siedzi w fotelu zgaszony zupełnie, w rozpacznem, odrętwieniu z rękami złożonemi martwo na kolanach.
Po skończeniu wstała pani domu i patrząc wyzywająco zbliżyła się do drzwi.
— Już odchodzisz, Astrid? — spytał Lindemark błagalnie.
Nie odpowiedziała. Skinęła Peterscnowi głową na dobranoc i wyszła z pokoju.
Petersen spuścił oczy. Żal mu było Lindemarka, ale nie mógł się odważyć patrzyć nań, gdy zaczął znowu, pochylony nad planem, dawać objaśnienia.
Czynił to w sposób zgoła dziwny, jakby myślami był gdzieś daleko. Milknął raz po raz, nadsłuchując i podnosił głowę. Gdy weszła szafarka z wazą grogu i szklankami na tacy, zwrócił się do niej i rzekł:
— Zdawało mi się, że pani dzwoniła...
— Tak! Kazała przyprowadzić na górę Rolfa. Był w kuchni, a jaśnie pani kazała...
— Dobrze... dobrze... — przerwał jej i zarumienił się po uszy — Proszę też dołożyć drzewa na kominek! — dodał pospiesznie.
Przez godzinę jeszcze siedzieli we dwójkę, paląc i popijając grog, ale mimo to rozmowa się jakoś nie kleiła. Gdy stojący na szafce zegar wydzwonił dziesiątą, rzekł Lindemark:
— Proszę mi przebaczyć. Kładziemy się zawsze wcześnie. Nie miej pan żalu, że mówię otwarcie...
Zaprowadził sam gościa do gościnnego pokoju na drugim końcu sieni i pożegnał się z nim. Ale niezwykłe przejścia, czy może jedzenie, do którego nie był przyzwyczajony, sprawiły, że Petersen uczuł w żołądku pewne zaburzenie i poprosił gospodarza, by mu wskazał drogę do pewnej ubikacji, w każdym należycie urządzonem domostwie poświęconej samotnym dumaniom.
Lindemark przywołał dziewczynę służebną i wraz z widzianą już na wstępie grubą posługaczką z kuchni, niosącą latarnię, musiał Petersen odbyć dziwną, wędrówkę przez dziedziniec, potem zaś wąską uliczką pomiędzy stajniami, gdzie panował taki przeciąg, że go omal wichr nie zbił z nóg, następnie zaś wzdłuż dużej stodoły i gnojowiska, na którem sterczyły szeregi taczek, wznoszących w niebo przeraźne piszczele imadeł.
Doszedłszy na miejsce przeznaczenia, podziękował swej towarzyszce i znikł w gabineciku prymitywnie urządzonym.
Prostoduszna wieśniaczka została na zewnątrz i czekała z latarnią aż wyjdzie. To też w drodze powrotnej zawiązał z nią rozmowę, urozmaiconą poświstem wichru. Ale dziewczyna nie była gadatliwa, nie dowiedział się tedy niczego o dworze i jego mieszkańcach. Na każde pytanie, odnoszące się do gospodarzy i chlebodawców, odpowiadała stale:
— A bo ja wiem? A bo ja też wiem?
Nie doszedł do żadnych wniosków, a znalazłszy się we dworze, zastał czekającego w sieni Lindemarka. Przeszło mu to i owo przez głowę na widok przezorności, z jaką pan domu upewniał się osobiście, czy drzwi dobrze zamknięte i czy założono z wewnątrz żelazną sztabę.
Nigdy może nie przeżył biedny kandydat wydziału filozofji okropniejszej nocy. Mimo, że łóżko było miękkie i przytulne niby ptasie gniazdo, nie mógł zmrużyć oka, a to z powodu straszliwej burzy, która zerwała się około północy. Wichr szalał z taką wściekłością, że wstał i wyjrzał oknem, chcąc się przekonać, czy świat się nie wali przypadkiem. Rozśpiewał się chór wyjących, gwiżdżących, dławiących się jakby szatanów, tak że niewątpliwie był przekonany, iż znalazł się na samem dnie piekła. Zdrzemnął się parę razy, ogarnięty znużeniem, ale po chwili budził go przeraźny zgrzyt, skwir, czy szaleńczy jakiś śmiech. Śniły mu się w owych krótkich momentach snu dzikie bestje lasów pierwotnych, zgromadzone wokół domu, gotowe do skoku. Widział olbrzymie parskające tygrysy, skradające się z dachów ku oknom, bajeczne słonie, tłukące wściekle szerokiemi czołami w zawartą bramę, oraz stada hipopotamów, idące w obłoku, zbitego w chmurę lotnego piasku od strony wydm, z przeraźnym okrzykiem bojowym, wylatującym z różowych, przepastnych gardzieli.
Zjawiwszy się nazajutrz na śniadanie, nie zastał w pokojach nikogo, prócz szafarki, snującej się z miotełką. Spytał czy państwo wstali i dowiedział się, że gospodarz jest już oddawna w stajni.
— A pani?
Kobiecina spojrzała nań dobrotliwemi, smutnemi oczyma.
— Jaśnie pani wstaje później... tak, koło południa! — wyrwało jej się mimowoli, to też zaraz dodała — Lekarz podobno zalecił...
— Czy pani Lindemark jest chora?
— Oo... nie... tak naprawdę chora nie jest... — mruknęła i zaczęła gorliwie porządkować książki na biurku, jakby się bała znowu z czemś wygadać.
W tej chwili wsadziła głowę przez uchylone drzwi dziewczyna służebna i zawołała przerażonym głosem.
— Prędko! Prędko, Steensen... Jaśnie pani dzwoni!
Kobiecina rzuciła książki i wybiegła. W sieni wpadła na drugą służebne, która również wołała z przestrachem: — Prędko, Steensen! Prędko! Jaśnie Pani dzwoni...
Cały dom ogarnął nagle niepokój i przerażenie.
Po chwili wrócił Lindemark z dziedzińca. Pozdrowił serdecznie gościa i wydało się, że cieszy go jego widok. Mimo to spostrzegł Petersen, że jest bardziej jeszcze niż wczoraj zadumany. Widocznie bojował i on tej nocy z przykremi snami.
Zaraz po śniadaniu udali się na zwiedzanie. Burza nie ustała dotąd i wichr dął im prosto w oczy. Na zachodzie, gdzie leżał wał odętych, spaśnych chmur, zaczęło się trochę wyjaśniać co było, zdaniem Lindemarka, zapowiedzią, iż wiatr ustanie wieczorem.
Chcąc ogarnąć spojrzeniem cały teren, weszli na podłużny, wysoki dolmen, leżący na polu opodal zabudowań gospodarczych. Znaleźli się na skraju wielkiej łąki, przez którą sączył się strumień. Łąka owa pocięta była wszerz i wzdłuż rowami, połączonemi ze sobą za pomocą systemu szluz wodnych. W doli widać było szarosrebrzyste garby wydm.
Stąd udali się w stronę kultur leśnych, znajdujących się na zachodzie, na samej granicy lotnych piasków. Ciężko im było iść po piasczystych rozłogach wrzosowiska, którego nawierzchnia została naruszona. Musieli się przeć całą siłą pod wiatr, a kilka razy kandydat stawał, gdyż mu zbrakło tchu.
— Byłbym zapomniał! — zawołał Lindemark z całych płuc, by przekrzyczyć burzę — Otóż dziś rano przybył od Hansena z Sandhofu konny posłaniec! Pamięta pan zapewne Hansena z wczorajszej awantury, jutro przypadają imieniny pani Hansen.
Jesteśmy oboje z żoną zaproszeni oddawna. Posłaniec doniósł, że gdyby pan zechciał jechać także, to będzie pan bardzo mile widzianym gościem!
Petersen pomyślał chwilę. Miał wielką ochotę skorzystać z zaproszenia. Pani Lindemark zgodziła się napewno jechać dlatego, że miał tam być porucznik Hacke. Nęciła go nadzieja, że zobaczy, jak będzie wyglądało owo spotkanie. Zdawało mu się jednak, że nie wypada przeciągać tak swej przypadkowej wizyty. Przytem zapowiedział już, że wyjedzie zaraz po południu.
Lindemark przedstawił mu rzecz z tak ponętnej strony i tak nalegał, że kandydat nie mógł pojąć, czemu go chce zatrzymać mimo fatalnych stosunków domowych, na które przecież nie mógł być ślepy. Czyżby mu w myśli przeznaczył rolę piorunochronu? Czy może miał siedzieć z harfą w ręku niby młody Dawid, u stóp pani i rozchmurzać ją?
Podziękował i przystał wkońcu, poczem szli przez czas pewien w milczeniu. Droga stawała się coraz to uciążliwsza, brodzili bowiem powyżej kostek w piasku. Coraz też donośniej grzmiało morze, a ryk ten podziemny stał się jakby i niezmiernie ponury.
Dotarli nakoniec do plantacji i weszli na wzgórze, by je ogarnąć spojrzeniem. Przybyszowi wydało się, że stoi pośród zasieków frontu bojowego. Jak okiem sięgnąć widniały we wrzosowisku głębokie dziury, w każdej zaś tkwiła mała, karłowata sosenka, nie sięgająca wierzchołkiem wału ochronnego z piasku, ciągnącego się długa smugą od zachodu ku północy. W jednem jeno miejscu, tuż przy brzegu morskim, gdzie wysokie wydmy powstrzymywały napór wichru, plantacje wystrzeliły w górę i wyglądały niby mikroskopijny lasek szpilkowy.
Lindemark, obrócony plecami do wiatru, machał wkoło laską i wymieniał cyfry. Daleko na wschodniej stronie majaczyły zarysy licznych zabudowań, dworu, oraz sterczał podobny minaretowi komin, wszystko zaś przypominało zgoła nierealną fata morganę ponad rozlewną, niesiężną pustynią piasczystą.
— Widzi pan ten upad terenu przed dworem? — spytał Lindemark — Proszę sobie wyobrazić, że ten naturalny basen pełen jest wody odpływającej ze szluz. Powstanie w ten sposób jeziorko, a położenie jego sprawi, że dwór będzie się w niem przeglądał. Wyobraź pan sobie dalej, że kulturowane na brzegu jeziorka drzewa wyrodną i zmienią się w las... Wówczas całość przedstawi się pięknie... nieprawdaż?
Tymczasem to, co dziś jest wrzosowiskiem, będzie już orną glebą, a reszta, aż po morze będzie dobrze poszyta drzewostanem, który wzmocni się do tyla, że powstrzyma cały napór wichru, od strony wydm wiejącego. Nie wielkie dotąd, jak pan widzi, rezultaty. Zrazu sądziłem, że to pójdzie znacznie prędzej. Niestety musiałem tę naprzykład partję kulturować cztery razy z rzędu. W walce z przyrodą, podobnie jak w każdej zresztą formie tworzenia, pierwszą rzeczą jest cierpliwość.
We właściwy sobie cichy, skupiony sposób rozwijał plany przyszłości, a tymczasem wichr przelatał z drwiącym poświstem, a morze miotało groźby. Lindemark nie zważał na to i jak przystało bojownikowi wiary, głosił ostateczny triumf życiotwórczej potęgi woli.
Głos jego był jednak smutny. Wyznał otwarcie, że nie ma nadziei ujrzyć ziszczenia się marzeń, a pociesza się jeno tem, że pracuje dla potomności.
— Kiedy pan rozpoczął?
— Przeszło dziesięć lat temu. Do pewnego stopnia pomysł ten zawdzięczam żonie mojej...
— Żonie?
— Wspomniałem już, że żona moja urodziła się w nader żyznej i lesistej okolicy, w najurodzajniejszej części Danji. To też przyszło mi na myśl, stworzyć tu dla niej coś, coby jej przypominało miejsce rodzinne, które porzuciła dla mnie. Byłem wówczas szczęśliwy, to też wierzyłem, że wszystko pójdzie jak z płatka.
— Cała ta praca jest więc czemś w rodzaju podarku dla żony?
— Można rzecz i tak ująć. W każdym razie ochrzciłem przedsięwzięcie jej imieniem.
— Mam wrażenie, — powiedział Petersen — że małżonka pańska nie tęskni zgoła za otoczeniem z lat dziecięcych. Nawykła już do warunków miejscowych i czuje się dobrze.
Lindemark nastawił uszu.
— Czy to panu powiedziała? — spytał.
— Tak, małżonka pańska wspomniała wczoraj, że lubi tę okolicę właśnie z powodu jej dzikości i ostrego klimatu.
Lindemark spuścił oczy i zamilkł. Potem zeszli ze wzgórza i udali się w drogę powrotną.
Petersen żałował teraz tego co powiedział. Podczas spaceru nabrał zgoła innego wyobrażenia o swym gospodarzu. Ten łagodny, cichy człowiek nie mógł być, zaiste, tyranem domowym, o tem mniej katem, przemieniającym z zazdrości dom swój w więzienie.
Pojął teraz jak jest nieszczęśliwy i uczuł litość wielką.
Wrócili w sam czas na obiad, ale gdy przyszli do jadalni, okazało się, że fotel pani domu jest pusty, a także znikło jej nakrycie. Lindemark usprawiedliwiał żonę, tłumacząc, że spędziła bezsenną noc i dlatego została w swym pokoju.
Jednocześnie przeprosił gościa za to, że wydali się na kilka godzin z domu. Do licznych funkcyj obywatelskich zaliczało się również stanowisko taksatora banku kredytowego. Musiał tedy koniecznie jechać do pewnego majątku odległego o milę, gdzie zjechała urzędowa komisja szacunkowa.
Petersen został sam, że zaś czuł się zmęczonym, przeto został w pokoju gościnnym i zabrał się do czytania.
Z wielką radością odnalazł w bibljotece przepyszne, gotyckiemi czcionkami drukowane wydanie baśni dramatycznej Bentsena p. t. „Król-Dzień i Królowa-Noc“. Nie zachwycał się poezją dawną z przed czasów Liebmanna, ale to arcydzieło duńskiej literatury zajęło go dziś wyjątkowo bardzo.
Z rozmiłowaniem znawcy zaczął od wstępu, w którym występują dwie nimfy. Podczas wietrznej, księżycowej nocy siedzą nad brzękliwym potokiem i drżą od chłodu, gdyż nie mają innego odzienia, prócz bujnych włosów swoich. Jedna jasna, druga ciemnowłosa.
W misternych strofach żalą się na prozaiczne czasy, w których żyć muszą samotne i opuszczone. Wspominają dawne sagi, opiewające, jak to ongiś bogowie sami starali się o ich względy, a lasy rozbrzmiewały pieśniami ku ich czci.
I klnie miłosnych igrań czas...
Owe ryzykowne słowa przez poetyczność swą są niewinne, tak że czyta się je w szkołach bez żadnej obrazy dobrych obyczajów.
Jasnowłosa nimfa zwierza się towarzyszce ze swej niedoli. Oto zakochała się w Królu-Dniu, który wałęsa się po swem państwie w różnych przebraniach, szukając daremnie leku dla swej chorej duszy. Cierpi na czarną melancholję i pogardę świata, cobyśmy dziś nazwać mogli katarem żołądka, lub dyspepsją... Trapi go myśl, że tak głęboko spojrzał w tajniki przyrody, iż stał się jasnowidzem i spostrzega nicość wszystkiego co ziemskie.
Porzucił dwór, laboratorjum czarnoksięskie i kochanki i poszedł w lud, by tam pić ze zdroju świętej naiwności. Ma to być coś w rodzaju kuracji karlsbadzkiej.
Jasnowłosa spotkała w lesie króla przebranego za wieśniaka i zakochała się w nim bez pamięci. Nieszczęśnik był jednak tak zamyślony, że jej nawet nie spostrzegł.
Znaczy to, że wzrok króla zmącony jest ułudnym; blaskiem dnia, za mało jeszcze patrzy w głąb rzeczy, nie dostrzegając tajnych stron ludzkiej duszy... o czem zresztą pleść zwykł każdy poeta, który chce sobie szybko zjednać sławę genjalnego pisarza.
Teraz... ku przerażeniu porządnego i rozsądnego czytelnika zabiera głos stary dąb, który odkrząknąwszy (O, cóż za trzask w tem starem drzewie?...) jak należy zaczyna mówić.
Dąb w poezji reprezentuje zazwyczaj starą, niesłychanie głęboką mądrość. Oto co powiada:
Szczęścia w lochu próchno świeci.
Któż poń sięgnie, chyba dzieci!
Na nadziei jasne wyże
Lecą serc pragnienia chyże,
Młodych dusz polotny urok...
Nie trwóżcie się znowu tak!
Śmierć jest smutną w mróz i mrok!
Płynie z oddali,
Kroczą ku ziemi
Stopki srebrnemi,
Idą z zaświatu
Tymczasem coraz to bardziej zbliża się jakaś w niebogłosy wołająca istota. To Marta... jak świadczy spis osób. Wpada na scenę z rozpuszczonemi włosami i mówi, że idąc na kiermasz wiejski zabłądziła w lesie i oszalała ze strachu. Przez chwilę stoi drżąca i nadsłuchuje. Sądzi, że ją ktoś ściga i gada o czarnych zjawach z czerwonemi jak krew oczyma. Wydaje dziki wrzask i chce biec dalej, ale potyka się, pada i przychodzi na nią głębokie omdlenie.
Zaczyna grać orkiestra.
Przy dźwiękach cichych, urocznych wychodzą z zarośli nimfy, które wszystko widziały, tańczą wokoło leżącej, namaszczają jej wargi sokiem maku i nagle powiada ciemnowłosa:
Co bladą twarz i smukłą szyję słonią,
Na krągłych lic dołeczek ten uroczny,
Na pierś jej patrz przykrytą małą dłonią
I mów czy ta, co leży snem ujęta
Chce przeto powiedzieć poprostu, że dziewczyna posiada wybitne podobieństwo do jasnowłosej nimfy. Tutaj zaczyna właściwa akcja dramatyczna. Ciemnowłosa ubiera swą towarzyszkę w suknie dziewczyny, czyniąc ją widzialną każdemu oku i namawia ją, by poszła na kiermasz w pobliskiej karczmie, gdzie będzie napewno Król-Dzień.
Znowu muzyka.
Dziewczyna leży nagusieńka, nimfa ubrała się w jej suknie i w tej chwili zaczynają ponownie elementale lasu, chmur i fal nucić przedziwnie słodko (albowiem jest to liryzm wód słodkich, nie morskich):
Płynie z oddali,
Kroczą ku ziemi
Stopki srebrnemi,
Idą z zaświatu
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Petersen przestał czytać. Powóz zajechał przed dom i za chwilę usłyszał w sieni głos Lindemarka. Niedługo poproszono go do kolacji. Pani domu zeszła na dół i powtórzyła się wiernie wczorajsza scena. Nie troszcząc się o gościa, karmiła psa, rzucając mu prosto w paszczę najlepsze kąski.
Po kolacji kandydat wrócił do salonu, a Lindemark udał się do gabinetu na konferencję z karbowym.
Pani Lindemark usiadła w fotelu pod lampą, a Petersen ulokował się naprzeciw niej, starając się nawiązać rozmowę.
Pani domu wspomniała wyrazy zachwytu nad jej ojczyzną i spytała, czy przebywał tam przez czas dłuższy.
— Wyznaję, że nigdy tam nie byłem! — powiedział, — ale ciotka moja spędziła tam młodość i nie miała dość słów pochwały dla Vejli i jej mieszkańców.
— Musiała tedy opowiadać także o moim dziadku. Był on swego czasu najwybitniejszą osobistością w tem mieście.
— A jakie było, pozwolę sobie zapytać, nazwisko dziada łaskawej pani?
— Kapitan Jungę. Zwano go zresztą popularnie „korsarzem“.
— Dziad łaskawej pani nie był oficerem?
— Nie. Posiadał własny statek. Była to wprawdzie niewielka jego szkuta, ale objechał na niej dwa razy ziemię wokoło, a o ile wiem, przeżył mnóstwo romantycznych przygód i przedsiębrał rozliczne tajemnicze rzeczy. Nazwisko jego łączono nawet z handlem niewolnikami na „Wybrzeżu Złotem“. W każdym razie był to człek śmiały aż do zuchwalstwa i miał szalony temperament. Bawiły mnie miny przerażonych kołtunów, ile razy wspomniano kapitana Jungę.
Kandydat spostrzegł się, iż wybałusza ślepie, słuchając tych słów. W osłupienie wprawił go dumny wyraz twarzy pani Lindemark, pyszniącej się tą parantelą. Po chwili wrócił do salonu Lindemark, a pani domu powiedziała: dobra noc i poszła do siebie.
Niezadługo udali się na spoczynek. Lindemark dobył zegarka i z wiejską otwartością oświadczył, że już późno. Uciszyło się w całym domu. Z suteryny dolatał tylko klekot drewnianych sabotów dziewcząt służebnych. Zatrzaśnięto z łoskotem jakieś drzwi i wszyscy poszli spać.
Petersen znalazłszy się w swoim pokoju, chciał spuścić storę. Ale popadł w zadumę na widok księżyca który wynurzył się ze zwału chmur na wschodzie, Z okna widać było ogród z nędznemi krzewami, osłonionemi wysokim wałem od wiatru. Spełniła się zapowiedź Lindemarka, dotycząca zmiany pogody. Burza ustała, czasem tylko jeszcze zawył wiatr i rozległ się jakiś niesamowity szelest na szczycie dachu.
Nagle nastawił uszy i obejrzał się. Od strony schodów wiodących do sypialni na piętrze rozległo się szczekanie psa, którego łatwo rozpoznał po głosie. Był to gruby pudel jejmości. Usłyszał również głos Lindemarka, który starał się łajaniem uspokoić złą bestję, ale miało to skutek wprost przeciwny, bo pies wpadał w coraz to większą pasję. Po chwili zatrzaśnięto drzwi, rozległ się zgrzyt klucza w zamku i pies umilkł niezwłocznie.
Petersen wiedział co o tem sądzić.
— Hm... — powiedział do siebie, zdejmując ubranie — To naprawdę szkaradna sytuacja! Biedny Lindemark.
W niesamowitym zgoła nastroju, wlazł pod kołdrę i starał się zasnąć. Ale nie udało mu się to, zapalił więc świecę i zaczął czytać dalej leżącą na nocnym stoliku, rozpoczętą popołudniu książkę.
Przerwał na owem komicznem intermezzo z rozbieraniem dziewczyny przez nimfy. Jasnowłosa pobiegła na kiermasz, a na scenę wkroczył reprezentant filisterstwa i tępoty umysłowej pan literat Paćkarz z latarnią w ręku. Był to nędzny błazen, zajmujący się moralizowaniem, wytykaniem błędów, odkrywaniem nadużyć, wyszydzaniem głupstw, oraz wielbieniem wszelakich cnót kołtuńskich.
Szedł on również na kiermasz i zabłądził w lesie czarodziejskim. Pieni się ze złości i przysięga nie zejść do śmierci na krok z trotuaru miejskiego. Mimo że w głębi podnosi się zasłona i widać czarowny taniec elfów w promieniach księżyca, literat wyklina ciemność i postanawia napisać satyrę, chłostającą wznowioną właśnie poezję nastrojową, oraz księżycowo-majową lirykę.
Za chwilę spotyka go za to kara.
Siada pod filozoficznym dębem, chcąc spożyć chleb z kiełbasą, nagle jednak spostrzega w świetle latarni zamorfinizowaną, nagą dziewczynę. Zrazu myśli, że ją zamordowano i ucieka. Ale wraca pod wpływem ciekawości i, spostrzegłszy, że dziewczyna oddycha, doznaje wnętrznej przemiany. Materjalista i sceptyk, klęka nabożnie przy leżącej i nie wątpi ani na moment, że doznał szczęścia znalezienia śpiącej nimfy.
Następuje scena w szynkowni wiejskiej, gdzie brzmią klarnety i tańczy młódź. Król owładnięty miłością, śledzi w ścisku spojrzeniem bladą, jasnowłosą dziewczynę, uwalnia ją z objęć półpijanego parobka, narzeczonego Marty, który powołuje się na swe prawo i nie chce puścić należnego mu łupu. Przychodzi do bójki, w powietrzu błyska nóż... król pada na ziemię.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Petersen nie mógł czytać dalej. Od chwili już zdawało mu się, że słyszy lekkie pukanie. Zrazu nie zwracał na nie uwagi, sądząc, że to efekt wiatru. Potem jednak przyszedł do przekonania, że ktoś puka w okno rzeczywiście.
Podniósł się na łokciu i spojrzał w tę stronę. Zapomniał spuścić story, to też teraz widział wszystko co się dzieje na zewnątrz. Serce mu bić przestało, a włosy zjeżyły się na głowie. Zobaczył przyklejoną formalnie do szyby bladą, podłużną twarz z gorejącemi oczyma.
Po kilku sekundach poznał sumiaste wąsy i czerwony szalik porucznika. Boże wielki, pomyślał, czegóż chce ode mnie ten szaleniec? Wylazł prędko z łóżka, zarzucił zaś na siebie i otwarł okno ostrożnie, by kogoś w domu nie zbudzić.
Wiatr wpadł do pokoju, zgasił jednę świecę w kandelabrze i wzdął firanki niby żagle.
— Czyś się pan przeraził, młodzieńcze? — spytał porucznik zcicha — Przepraszam! Przechodziłem przypadkiem mimo dworu i zobaczyłem światło w pańskim pokoju. Przyszło mi na myśl, że nadarza się sposobność przeproszenia pana za me wczorajsze zachowanie się. Wyznaję szczerze, żem coś troszkę pił za dużo. To się zdarza w najlepszych sferach... nieprawdaż? To też sądzę, że nie ubliżę memu honorowi oficerskiemu, jeśli wyrażę człowiekowi nauki, jakim pan jesteś, słowa ekskuzy. Leżał pan sobie i studjował... nieprawdaż?... Dzieło naukowe niezawodnie. Mam nadzieję, że przebaczy pan człowiekowi w pewnym wieku...
Kandydat był zmieszany wielce. Nie wiedział co zrobić, by go skłonić do zakończenia wizyty.
— Jakże się panu tu podoba?... Ha... prawda, młodzieńcze, że pani Lindemark to osoba niezwykłe pociągająca... Tak... tak... oczy panu poprostu błyszczą... Winszuję... winszuję! Usta pańskie, oczywiście zamknięte są na siedm pieczęci... Honor kobiety... rozumiem to doskonale. Ale rozgospodarowałeś się pan już... prawda? Ha... czegóż nie dokaże powabny uśmiech... potajemny uścisk dłoni... Nie bój się pan, nie będę cię przywodził do niedyskrecji. Przytem... prawdę powiedziawszy, straciłem już upodobanie do tej zabawki w kotka i myszkę, jakiej się oddają ludzie. Jest nudna. Kobiety są dla młodych przeznaczone. W moim wieku wypada myśleć o innych sprawach. Wielka kwestja życia i śmierci domaga się rozwiązania... Przepraszam... wszak pan jesteś teolog...?
— Filolog!
— Acha... Ale także jako filolog studjujesz pan religję... religję filologiczną oczywiście... pan rozumie? Powiedzże mi pan... czy powstały w nowszych czasach jakieś ciekawe systemy? Za moich lat młodych najznakomitszym był... ten... psia... jakże się zowie... acha Hegel... prawda? Przepyszny człowiek! Tylko nie wiem... zapomniałem... czy Hegel wierzył w nieśmiertelność duszy?... To znaczy... w zmartwychwstanie, życie pozagrobowe i tam dalej... i tam dalej?...
Nieszczęsny filolog nie miał żadnej ochoty rozpoczynać dysputy filozoficznej w tym straszliwym przeciągu. Było ciemno, bo wiatr zgasił również drugą świecę. Głowa porucznika, kapelusz z piórem, cietrzewie i lufa strzelby, przewieszonej przez ramię, rysowały się czarno na tle księżycowego światła.
— Rozumiem... rozumiem — ciągnął dalej porucznik — Nauka rozwija się... Hm... nieśmiertelność!... Czemże jest jak nie blagą klechów? Po śmierci rachunek zostaje skwitowany i basta! Leżymy sobie w czterech deskach i czekamy na zmartwychwstanie w postaci pary wodnej związków wapna i innych nawozów sztucznych... nieprawdaż? Narodzimy się ponownie jako kwitnący krzew, chmura, lub orzeźwiający deszczyk i żyć będziemy dalej w tej postaci. Jest to w gruncie myśl nader podniosła... idea, powiem, szczytna...
Petersen przerwał mu, zwracając uwagę, że jest noc i że może się zbudzić ktoś z domowników, lub pies.
— Ooo... psy mnie znają dobrze! — odrzekł — To moi przyjaciele. Ale basta... nie będę pana dłużej nudził. Proszę tylko, nie wspominać o tem naszem widzeniu się. Mogłyby powstać nieporozumienia. Jak powiedziałem, przechodziłem zgoła przypadkiem. Czy pan przyobiecuje dyskrecję?
— Obiecuję!
— Dziękuję! Proszę o dłoń, chcę ją uścisnąć na pożegnanie. Nie sądź, drogi młodzieńcze, że żywię jakąś zazdrość względem pana... o, nie. Pozwól pan, że nazwę cię przyjacielem... proszę wierzyć, iż tak jest w istocie!
Kandydat uścisnął po ciemku kościstą dłoń porucznika.
— Radbym panu jeno udzielić rady. Jest to un avis d’ami. Widziałem, żeś pan czytał w łóżku. Otóż nie należy oddawać się zbyt gorliwie takiej lekturze nocnej, gdyż od tego wiotczeją lędźwie... zaś w stosunku do dam należy być zawsze en vigueur! Bądź też zawsze... nieubłagany i nie trać kontenansu! Znasz pan pewnie przysłowie: Nie powinieneś nigdy dać się tak opanować namiętności, byś nie dostrzegał piegów kochanki! Powie pan może, że rady moje są nieco prostackie... Ha, trudno... mówię z doświadczenia. Niebawem i pan zrozumiesz, iż kobiety nie przyczyniają się zgoła do podniesienia godności rodu ludzkiego. Żegnam pana! Dobranoc!
— Dobranoc! — odrzekł z ulgą Petersen.
— Jeszcze słówko! — powiedział porucznik i wspiął się znów ku oknu — Czy pan nie masz przypadkiem przy sobie jakiegoś środka wzmacniającego... jakiegoś narkotyku... rozumiesz pan... prawda? Idzie o jakieś lekarstwo... Cierpię strasznie na bezsenność. Morze, nad którem mieszkam to nieszczególny towarzysz, gdy idzie o spoczynek. Chrapie tak straszliwie w jesienne noce.
— Niestety nie posiadam nic takiego!
— Czyś pan pewny? Zrób mi tę łaskę i poszukaj w kuferku. Zazwyczaj zabiera się ze sobą w drogę coś w tym rodzaju, na wypadek zasłabnięcia... opjum...
lub podobne rzeczy...?
— Nie mam naprawdę nic!
— Tedy niech cię biorą djabli! — mruknął, zeskoczył na ziemię i oddalił się.
Petersen zamknął okno. Przez chwilę śledził spojrzeniem sylwetkę porucznika. Oddalał się coraz bardziej, aż znikł wśród wrzosowiska. Wówczas spuścił storę i wsunął się w ciepłe łóżko.
Lindemark i gość jego wrócili właśnie nazajutrz przed południem z wędrówki po stajniach i wieszali w sieni płaszcze, gdy nadeszła od strony zabudowań gospodarczych stara mamzel Steensen. Petersen poznał zaraz po jej minie, że ma coś ważnego powiedzieć swemu chlebodawcy. Udał się przeto do swego pokoju, ale przez ciekawość nie domknął drzwi, tak, że słyszał co mówią.
— Czy Jaśnie Pan słyszał nowinę? — spytała klucznica.
— Cóż to za nowina?
— O poruczniku?
— O poruczniku Hackem? Cóż się stało?
— Jaśnie Pan zna pewnie Krena Pillegaarda?
— Z Tomerupu?
— Tak. Zagroda jego leży tuż przy gościńcu na końcu wsi...
— No, więc cóż?
— Tej nocy włamał się tam porucznik. Musiał być pijany. Kren Pillegaarda wybiegł zobaczyć co się dzieje, a wówczas porucznik złożył się doń ze strzelby i zapowiedział, że go położy trupem.
— Skądże dowiedziałaś się tego, Steensen?
— Była przed chwilą w kuchni, Birta, rybaczka i mówiła, że wie to od samego Krena. Ale oto karbowy nadchodzi. On słyszał to samo w młynie.
Otwarły się drzwi. Wszedł szybko jakiś mężczyzna i spytał kiedy państwo odjadą.
— Cóż to znowu za awantura? — spytał Lindem ark — Czyście słyszeli o wybryku, jakiego miał się dopuścić porucznik Hacke tej nocy? Czy to prawda?
— Zupełna prawda! Sam rozmawiałem z żoną Krena Pillegaarda.
— A więc oszalał do reszty... Ale jakże się to stało... z jakiego powodu?
— Zdaje się, porucznik chciał się dostać do dziewcząt kuchennych. Zapukał w okno sypialni, a gdy zaczęły krzyczeć, powiedział im coś, co zgoła pięknie nie brzmi.
— Tedy nie ciekaw jestem. Proszę tylko dopilnować, by kareta była gotowa i świeżo nasmarowana. Jedziemy o piątej.
Niebawem miano podać obiad. Pani Lindemark siedziała w salonie i tutaj doszło do przykrej sceny pomiędzy małżeństwem, z powodu, że mąż opowiedział szczegółowo awanturę urządzoną przez porucznika.
Pani Lindemark zauważyła:
— Nie wiem jaki masz cel mówiąc mi to wszystko. Wszakże mnie to wcale nie obchodzi. Idź do Steensen, jest twą powiernicą, a przytem lubi namiętnie plotki.
— To nie są plotki. Karbowy potwierdził słowo w słowo co mówiła Birta rybaczka.
— Tedy wierzysz karbowemu? Obawiam się, że poufałość twa wkrótce znuży służbę. Dość się nią już chyba nadelektowano.
— To rzecz moja. Honor mój nie ucierpi przez to, zaręczam ci. Uważam za konieczne, byś wiedziała jakim człowiekiem jest Hacke. Chlubił on się zawsze, że uczęszcza do lupanarów w Aalborgu, a oto dziś włamał się do cudzego domu w zamiarze gwałcenia bezbronnych dziewcząt. Cóż ty na to, Astrid?
— Nic! Nie pojmuję jeno, że ty właśnie... ty możesz mi o tem opowiadać. Mówisz: gwałcić? Jeśli chcesz wiedzieć co myślę, to dowiedz się, że stokroć chętniej przebaczę winę mężczyźnie, który bierze kobietę przemocą, niż temu, który póty żebrze, skomli, tacza się u stóp, aż ulegnie pod wpływem litości.
— Ho... ho... ho... cóż za górnolotne słowa? Do tegoś więc doszła? Powiedz, Astrid, czemże się to skończy? Wiem, że ci na mnie nie zależy, że z zupełną obojętnością wystawiasz mnie na pośmiewisko ludzi, ale winnabyś pamiętać o dzieciach naszych! Czyż Kaj i mała Ingeborga mają ponieść...
— Nie wspominaj o nich! — krzyknęła.
— Ha... sumienie się odzywa, Astrid!
— Nieprawda! Mówiłam ci już tysiąc razy, że nie ponoszę żadnej za dzieci odpowiedzialności. Nie pragnąłem nigdy by przyszły na świat. To są dzieci twoje... nie moje!
— Cóż to znaczy?
— Błagałeś, bym za ciebie wyszła... błagałeś, bym tu jechała... błagałeś bym została matką. Chciałeś mieć spadkobierców. Kupiłeś mnie, jak inne zwierzęta rozpłodowe!
— Astrid! Jakże możesz tak mówić? Czyż nie czujesz, że poniżasz siebie i mnie zarazem?
— Nie! Tyś mnie poniżył, upodlił. Miast rodzić dzieci z własnej woli, oddawać się z namiętności... Fuj! Obrzydzenie mnie bierze ile razy o tem wspomnę!
— Czy pamiętasz, Astrid, dzień tuż przed ślubem, kiedyś mnie odprowadzała na kolej? Pamiętasz jak wskoczyłaś do wagonu, który miał już ruszyć i, otoczywszy ramionami szyję, szepnęłaś mi w ucho, bym cię natychmiast porwał i uwiódł...?
— Ach... to były dzieciństwa!
— Czy pamiętasz dzień spędzony w lesie? Powiedziałaś, że jesteś Danae a ja Jowisz. Całowałaś liście na pożegnanie i dziękując lasowi, zwałaś go schroniskiem naszej miłości.
— Cicho bądź! To kłamstwo!
— Czemuż tak mówisz? Wiesz sama, że każde słowo jest prawdą najczystszą!...
Przerwała rozmowę mamzel Steensen pytaniem czy może podać obiad. W chwilę potem otwarły się, drzwi sieni i ukazał się w nich zaczerwieniony po uszy Petersen. Był ogromnie zmieszany, gdyż słyszał wszystko. Stało się to przypadkiem, ale wstydził się ogromnie, że powodowany ciekawością zatrzymał się w sieni, a nie wrócił do siebie. Nie mógł się przezwyciężyć, by nie być świadkiem owego małżeńskiego karambolu. Usiłował nawet dojrzyć coś przez dziurkę od klucza.
Siedli do stołu, a obiad był jeszcze przykrzejszy od wczorajszego.
Pani Lindemark mówiła niemal sama jedna. Kandydat zauważył z podziwem, że była w dobrym nastroju i ożywiona. Roześmiała się nawet kilka razy zgoła bez powodu. Otoczyła gościa dziwną pieczołowitością, do której nie nawykł od przyjazdu. W przeciwieństwie do poprzedniego zachowania się czyniła honory domu i chociaż nie miał apetytu, zmuszała go, by nabierał mnóstwo jadła na talerz.
Nie zapominała jednak o psie. Trzymając wysoko w powietrzu widelec z kawałkiem mięsa, zabawiała się skokami pudla, a jednocześnie rzucała gościowi spojrzenia łaskawe, uwodzicielskie nawet, co go wprawiało w wielkie zakłopotanie.
— Zapomniałeś mi pan dać owego artykułu, o którym mówiliśmy! — powiedziała — Jest pono bardzo interesujący...
— Artykuł? — spytał nieprzytomnie.
— Tak! Artykuł o konwencjonalnych kłamstwach... Przecież go pan ma ze sobą!
Serce mu bić przestało. Dokądże zmierza, szepnął sobie w duchu? Wspomniał rozmowę, namiętną obronę morderstwa, jakiego się dopuściła na swym teściu bohaterka romansu, Natalja. Mignęło mu przez głowę, że może chce popełnić jakąś zbrodnię i jego mieć za wspólnika...
— Łaskawa pani nie zrozumiała mnie! — powiedział — Mam ów zeszyt, ale w domu... w Kopenhadze...
Spuściła oczy i rzuciła w otwartą paszczę psa kawałek mięsa.
— Szkoda! — powiedziała — Chętniebym przeczytała. Konwencjonalne kłamstwa, to największe nieszczęście ludzkości. Któż to napisał... zapomniałam.
— Karol Herda... Zdaje się, jest to pseudonim.
— Czy Duńczyk?
— Nie wiem tego.
— O, nie... napewno nie Duńczyk. W Danji wszyscy jesteśmy poczciwymi, wielbiącymi ustawy obywatelami.
— Dziękuję! — przerwał Lindemark, wstając i przysuwając do stołu krzesło. Podając dłoń gościowi, usiłował się uśmiechnąć, ale wargi miał całkiem białe.
I to poobiedzie spędził Petersen sam na sam, ale nie czytał już. Chodził niespokojnie po pokoju i czekał z utęsknieniem piątej. Nigdy jeszcze czas nie wlókł się tak ospale. Pewnym był, że stanie się coś ważnego, coś rozstrzygającego. Ale co? Ucieczka? Porwanie w nocy?... A może naprawdę mord?... Ha... nonsens! Dama w guście pani Lindemark mogła delektować się taką myślą, mogła ulegać czasem pokusie... nigdy jednak nie byłaby zdolną do czynu. Wszakże sama to wyznała wówczas, gdy rozmawiali — o romansie Byczkowa.
Punkt o piątej zajechała przed dwór kareta. Była to staroświecka landara o esowatych resorach, zwana przez służbę „pojazdem Jaśnie Pani“. Jawiła się bardzo rzadko, wówczas jeno kiedy pani Lindemark decydowała się złożyć komuś wizytę. Nie była obliczona na miejscowe drogi, po których jeździć skutkiem wiatru i zasp piasczystych nie było wcale bezpiecznie. Lada podmuch mógł obalić całe pudło.
Lindemark i gość jego dawno byli gotowi, jejmość pani marudziła. Opowiadano sobie w kuchni, że od samego obiadu siedzi przed lustrem. Petersen zawahał się, widząc gospodarza we fraku i białym krawacie, ale Lindemark wyperswadował mu te ceregiele, dodając że pewnego razu zjawił się niespodzianie na balu gość w ubraniu myśliwskiem i nikt mu tego, jako przejezdnemu nie wziął za złe. Nie będzie przytem żadnych wspaniałości, ludzie schodzą się tutaj wyłącznie poto, by razem popić i najeść się.
Nakoniec ukazała się pani domu, a kandydat otworzył usta ze zdumienia. Z surowej matrony średniowiecznej przemieniła się w obnażoną napoły damę światową w jasno-błękitnej, jedwabnej sukni. Przebiegła szybko, zostawiając za sobą odór żelazka i perfum, włożyła futro wygrzane poprzednio przez mamzel Steensen i wsiadła do karety. Opatrzywszy się dobrze na drogę, pojechali.
Jazda trwała około godziny, a przez cały czas nie padło niemal słowo. Pani Lindemark zajęła główne siedzenie sama, pod pozorem ochrony sukni i przybrała tak niedostępną minę, że młodzieńcowi zamarły na ustach wyrazy. W podniesionym kołnierzu futra, blada, milcząca, z uróżowanemi wargami i szaremi oczyma przywodziła na pamięć wilczycę zamkniętą w klatce ogrodu zoologicznego. Zupełnie tok jak ona siedziała cicho, obojętna na spojrzenia ludzkie, snując krwawe marzenia bojów po ciemnych, przepastnych lasach.
Lindemark silił się na spokój i patrzył przez okno, ale Petersen czuł jego zdenerwowanie, przejawiające się zresztą w ustawicznym ruchu rąk.
— Cóż za straszny los! — myślał i doznawał przeraźnego uczucia, że w powozie siedzi czwarty, niewidzialny pasażer... śmierć! A wszystko działo się z powodu nędznej, biednej, nieszczęśliwej istoty, jaką był porucznik von Hacke.
Obrócił się, otarł okno z rosy końcem pasa, służącego do spuszczania szyb i zapatrzył się w widnokrąg. Wjechali pomiędzy wydmy. Otaczały ich wzgórza nagie, gdzieniegdzie jeno porosłe wrzosem, a konie parły się z wysiłkiem krok za krokiem, wąską drożyną, pomiędzy sino-szaremi zwałami piasku. Czasem przesuwali się tunelem, gdzie nie dochodził wiatr, a wówczas słychać było skrzyp skóry powozu i podziemne dudnienie morza.
Ale wichr czyhał na nich i gdy się jeno rozwarła palisada, rzucał się na karetę i trząsł nią tak, że szyby dzwoniły rozgłośnie. Petersena ogarnęło przygnębienie. Patrzył na ową rozpaczliwą pustynię, będącą ucieleśnieniem niezbłaganego, straszliwego bytu ziemskiego. Nie sądził, że może wyglądać tak ponuro. Jechał z przeczuciem bliskiego nieszczęścia, które wstrząśnie kimś, nim samym może i ogarnęło go głębokie politowanie dla siebie i całej ludzkości, skazanej z góry przez namiętności — własne na poniżenie i zatratę nieuchronną.
Od godziny już zjechali się goście. We wszystkich pokojach połyskały lampy i świece. W salonie zasiadły panie, pijąc herbatę i zajadając konfitury, zaś panowie zebrani w gabinecie pykali fajki i palili cygara. Rozmawiano przeważnie o nocnym występie porucznika w domu Krena Pillegaarda i skutkach, jakie ten wybryk niewątpliwie pociągnie.
Nie było samego winowajcy, czemu dziwił się Petersen, nie wiedząc że do arystokratycznych przywilejów porucznika zaliczało się, iż mógł przychodzić, kiedy mu się podoba. Nie robił sobie nic z towarzystwa.
Panowie wyrażali zgodnie przekonanie, że tym razem zacny von Hacke może dostać się „do dziury“, jeden tylko młodszy agrarjusz o apoplektycznej szyi, którego wąsy naśladowały wąsy porucznika, zwał go raz po raz „kapitalnym chłopem“ i twierdził, że biednemu kawalerowi wolno przecież czasem „stanąć capka“. Zdaniem jego Hacke miał słuszny powód do oburzenia, bo djabli człowieka biorą, gdy mu w jego miot włazi nagle nieproszony myśliwy ze stolicy.
W tem miejscu zerkał ku stojącemu w drzwiach do salonu kandydatowi, który odrazu stał się celem natrętnych i ustawicznych spojrzeń. Zaraz po przyjeździe wziął go gospodarz na bok i szepnął:
— Aleś pan też nawarzył bigosu!
Gdy się znalazł w salonie, zauważył że wszyscy pochylali się ku sobie i najwyraźniej mówili o nim.
W pokoju szkolnym dzieci, uprzątniętym na dzień dzisiejszy, przytykającym do gabinetu, rozmawiał Lindemark z nauczycielem Johansenem.
— Sprawę tę, zdaniem mojem, trzeba koniecznie raz załatwić zasadniczo! — mówił Johansen, pakując ziemistej barwy wielki palec w gors koszuli Lindemarka — Mówię tedy panu, ale proszę o dyskrecję, ksiądz proboszcz zawezwał mnie do siebie... niestety chory na żołądek, przeto nie mógł się tu stawić... i porozumieliśmy się co do tego, że musi wkroczyć władza. Jest obowiązkiem chrześcijanina, doprowadzić do należytego ukarania występku, bo jakaś tam marna grzywna, to nic.
— Postanowiliście tedy panowie zanieść skargę?
— Hm... — postanowiliśmy ukarać winnego, ale nie chcieliśmy mieszać naszych nazwisk w tę paskudną sprawę. Czując, że jesteśmy rzecznikami ogółu uczciwych obywateli, donieśliśmy, przy sposobności wydziałowi bezpieczeństwa publicznego w mieście obwodowem o całej sprawie...
— Już więc się stało?
Johansen obejrzał się ostrożnie, a widząc stojącego opodal gościa ze stolicy, zniżył głos.
— Pewien członek naszej gminy, mniejsza o nazwisko, miał interes w policji, przeto przy sposobności zwrócił uwagę naczelnika na postępowanie pana Hacke, który jest rozsadnikiem zgorszenia w całej okolicy.
— I ma pan nadzieję, że to poskutkuje?
— Oo... mam jak najlepszą nadzieję. Koniecznem jest położyć koniec temu. Młodzież się psuje... kobiety nawet... sam pan to wie chyba najlepiej...
Kandydatowi przeszkodzili w tej chwili dwaj panowie, którzy się doń zbliżyli. Z jednym z nich rozmawiał już przedtem. Był to nauczyciel domowy Hansena, wesoły, gruby eks-akademik. Zaliczał się do typu wykolejeńców, którzy złapawszy raz tak zw. guwernerkę w odległych okolicach Jutlandji, marnieli po zamożnych domach, nie mogąc się wyrwać, czy nie chcąc wracać do nędzy, długów i pracy w stolicy. Mieli tam dobre jadło, ciepły kąt pod piecem, oraz schronisko przed wierzycielami.
Bujna, ciemna broda pana Langnera zaczynała już siwieć potrochu, a cała pochylona nieco postać, przybrana w wyświechtany frak z krótkiemi rękawami, czyniła wrażenie przykre. Trudno było się domyślić, że człowiek ten miał kiedyś styczność z nauką. Resztkę duchowego życia zdradzała melancholja, czająca się w spojrzeniu, pozatem jednak lubował się pan Langner w dowcipach, wypowiadanych ciętym tonem knajp studenckich, przypominającym bezpłatne akademickie schroniska po pięterkach internatu i różne wesołe, oraz smutne przygody lat młodych.
Drugi, był to dozorca stacji świetlnej Enewoldsen, marynarz z zawodu, w szafirowem ubraniu, tatuowany na rękach i karku.
— Słyszałem — mówił uroczyście — że pan magister przybył tu dla oglądania kultur leśnych. Gdyby przypadkowo droga wypadła obok latarni morskiej w Loestrupie, to bardzoby mi było miło powitać pana u siebie.
Petersen podziękował skinieniem.
— Nie wiem, czy szanowny pan jest lubownikiem kur. Ja sądzę, że niema nic ponad moje kury w całem Vendsysselu. Hodowla drobiu jest niedoceniana u nas.
Nie mam nic przeciw masłu i mięsu... broń Boże! Ale zdaje mi się, że racjonalna hodowla kur... to przyszłość Danji! Sprawę tę trzeba traktować jak sprawę narodową... panie magistrze... z całą miłością i poświęceniem... nieprawdaż?
— Nie rozumiem się na tem! — odrzekł kandydat dosyć chłodno.
— Ha... ha... ha — zarechotał Langner, zapychając ręce w kieszenie spodni i puszczając kłęby dymu z cygara. — Ja ze swej strony powiadam: wiwat...
i amen! Panie dozorco, uroczy to obraz roztaczasz przed nami! Kury! Niech żyją kury, oraz ów szalony nieboszczyk król, który pragnął dać kurę każdemu z uciskanych poddanych swoich. Troski życia zmienią się w kurczątka... doskonale! Dajże Boże szczęście narodowym kurom i niechże staną się błogosławieństwem naszej kochanej, starej Danji! Kikeriki!
W tej chwili rozległo się klaskanie. To gospodarz wzywał do stołu, zalecając panom prowadzić swe damy na miejsce przeznaczone. Od chwili już goście niecierpliwili się, to też pan Hansen postanowił nie czekać na przybycie porucznika i lekarza obwodowego, ale kazał podawać.
Petersenowi dostała się mała, arogancka wychowawczyni dzieci z sąsiedniego dworu, zadzierająca pyrkatego noska w sposób objawiający niezadowolenie. Było mu to bardzo na rękę. Zostawił ją na niepodzielną własność siedzącemu z drugiej strony biesiadnikowi, sam zaś zatopił się w obserwowaniu.
Ale nie zostawiono go długo w spokoju. Gdy jedzenie i napoje rozruszały gości, zaczęto ze wszystkich stron przypijać doń. Kiedy ów krótkoszyjny agrarjusz poprosił o „zaszczyt“ trącenia się z nim, a przytem w groźny sposób zażądał by wypił do dna, zrozumiał że chcą go upić. Odtąd tedy podnosił szklankę, nie tykając napoju, a chociaż oburzył tem wszystkich wokoło, pozostał nieugiętym. Było mu zgoła obojętne co o nim pomyślą te wszystkie krasę byki. Im głośniej się zachowywali podcięci biesiadnicy, tem stawał się trzeźwiejszym i tem mniej sobie robił z pustej gadaniny i pyszałkowskich przechwałek otoczenia.
Spoglądał raz po raz ku siedzącej na miejscu honorowem przy gospodarzu pani Lindemark. Zachowywała się podobnie jak on. Z szablonowym uśmiechem słuchała dowcipów, a słuch wysłała na zwiady daleko, czekając rychło rozlegną się jego kroki. Ale czas mijał, a pan Hacke nie przychodził. Rysy pani Lindemark martwiały coraz to bardziej, a gniew tajony rozszerzał jej źrenice.
Po kilkugodzinnem, nieludzkiem obżeraniu się i piciu, goście wstali czerwoni, z oczami zaszłemi bielmem, zaczęli się ściskać i potrząsać dłońmi, a potem rozeszli się po pokojach. Z panów trzeźwy był jeno Lindemark, nauczyciel Johansen i przybysz ze stolicy.
Chcąc ujść swym pijanym prześladowcom, udał się Pelersen do pustego właśnie pokoju szkolnego. Stał tu i oglądał rozwieszone tablice do nauki poglądowej, gdy nagle za tętniły tuż za nim kroki. Obrócił się i stanął twarzą w twarz z panem Langnerem.
— Ha... ha... ha — zaczął, a więc tuś się pan „zadekował“ jak to mówią, panie kolego? Pozwolisz pan, że wścibię nosa, gdziem nie dał grosza... ha... ha... ha! Stał niepewnie z cygarem w ręku i starał się sumiennie utrzymać równowagę. Miał na brodzie resztki jadła i napoju, a obrzękłe, gąbczaste ciało jego zionęło odorem spirytusu, oraz różnych tłuszczów tak silnie, że Petersenowi robiło się chwilami słabo.
— Hm... proszę... proszę — bąknął chłodno.
— Jakoś pan nie w humorze, panie kolego! No to nic... nic... umiemy się obchodzić z młodymi, narowistemi konikami. Walę tedy prosto z mostu! Jak długo zamierzasz pan zaszczycać naszą okolicę swą obecnością?
— Pytanie, co najmniej, dziwne!
— Młodzieńcze! Sądzę, że masz tyle sprytu, by spostrzec, że na horyzoncie małżeńskim Lindemarków zebrały się groźne chmury...
— Doprawdy?
— I zapewne skapujesz pan kolega, że istnieje pewna osoba, na którą leci, oczywiście in ejfigie, pani Lindemark. Tego człowieka spotkałeś pan w bugsztedzkiej gospodzie.
— Pocóż mi pan to wszystko opowiada?
— Tak... powiadam i basta! Znasz pan na tyle Hackego, by zrozumieć dlaczego zrobił dziś w nocy awanturą.
— Nie! Wyznaję otwarcie, że nie wiem zgoła o co idzie!
— Do kroćset tysięcy... człowieku czyżeś całkiem obrany z rozumu? Czyż pan nie pojmujesz, że Hacke jest zazdrosny, do szaleństwa, do wciekłości zazdrosny...!
— O kogoż to?
— O pana, oczywiście, o pana!
— Tedy zwarjował zupełnie!
— Naturalnie... naturalnie... zwarjował! To rzecz pewna. Oddawna był postrzelony. Ale nie sposób by to dalej trwać miało. Kolego... młodzieńcze...
nie znasz pan życia... nie masz wyobrażenia co to znaczy... miłość... hm... hm... miau... miau. Otóż Hacke nie może znieść, by panią Lindemark zaleciał odór jakiegoś innego mężczyzny... Pan tym czasem siedzisz tam już całe dwa dni...
Petersen przyznał, że pomiędzy małżonkami istnieje nieporozumienie i że mu to sprawia przykrość, poczem dodał:
— Pani Lindemark nigdy chyba nie kochała męża.
— Coo? Ha... ha... ha! Była zakochana w Lindemarku jak wróbel w świeżem, końskiem łajnie. W pierwszych latach nosiła pod kiecką palone buty, brodziła po piasku niby bocian po błocie i pierwsza stawała do pompy przy szluzie. W jej oczach był mąż wówczas bohaterem, przodownikiem po stępu... prawdziwym apostołem. Kobiety muszą zawsze robić z kochanka półboga... Taka to już ich szatańska natura!
— Tedy nie pojmuję wcale... Człowiek jak Hacke... biedna ruina...
— Hm... czegóż to pan właściwie nie pojmujesz? Wszystko jest, Bogu dzięki, niepojęte na tym świecie, tedy można sobie wogóle oszczędzić pojmowania. To moja zasada. Ale wracam do rzeczy. Hacke nie jest także znowu zero. Kiedy się postawi sztorcem, to trudno przewidzieć do czego dojść może. W czasach, ostatnich bardzo mu się pogorszyło i mawiał często, że chce postawić na sobie punkt,... taki mały... okrągły punkt... wie pan... na samej skroni. Gdyby to się stało... myślę, nie byłoby panu miło, żeś się stał przyczyną jego śmierci... prawda?
— Niema o tem nawet mowy! — odparł Petersen żywo — Zaraz jutro wyjeżdżam.
— Cieszy mnie bardzo... cieszy mnie to serdecznie, drogi panie! — powiedział Langner — Hacke, mimo wszystkich głupstw i gestów małpich, to, jakeś pan pięknie określił, biedna, bardzo biedna ruina. Ach! Smutno to patrzyć na rozbitą łódź, która ongiś uwijała się po morzu z pełnemi żaglami! Zaręczam panu, że tak było. Zanim jeszcze przybył tu na nasz śmietnik Hacke, słyszeliśmy i czytali o jego krzyżu zasługi, o sukcesach z kobietami i rozlicznych szaleństwach. Pani Lindemark nie była jedyną z pośród dam naszych, które trzęsły się doń, zanim jeszcze obaczyły na własne oczy tego dziwnego zwierza.
— Czyż naprawdę zakochała się w nim?
— Z kretesem!
— To dziwne! Wszakże na Adonisa nie wygląda!
— Ach! Widzę, że pan się wcale nie rozumiesz na miłości, młodzieńcze. Skoro serce damy jest raz do wynajęcia, to pakuje się weń pierwszy lepszy lokator.
Zresztą ona i Hacke nie zamienili dotąd ze sobą nic poza kilku tuzinami słów.
— Jakto?
— Hm... rzecz prosta, drogi przyjacielu! Brzmi to dziwnie, ale tak jest. Człowiek światowy jak Hacke bywa zawsze, gdy przyjdzie co do czego, nieśmiały i płochliwy jak chłopiec podczas konfirmacji. Stoi pod ścianą, nic nie gada, kręci brodę, łypie oczyma i miota płomienne spojrzenia. Gadać umie jeno przy kieliszku, w towarzystwie męskiem.
— Proszę pana! Jeśli znają oboje swe uczucia, to czemuż poprostu nie wezmą państwo Lindemark rozwodu i... nie położą końca całej sprawie. Jeśli zaś Lindemark nie chce, to czemuż Hacke nie porwie jego — żony?
— Uchowaj Boże! W cóżby się obróciła cała nasza zabawa? Zanudzilibyśmy się na śmierć! Nie! Jest dobrze tak jak jest. Przytem, na djabła się kochać czule, gdy jeno pustki w szkatule. Pan Hacke nie jest zgoła podobny do trezoru bankowego. Gdyby przyszło do rzeczy, pani Lindemark kiepskoby na tem wyszła.
A tego nie lubi, bowiem potrochu miłuje dostatki i nie zdecydowałaby się na miłość w sosie studziennym... Niee! To są takie sobie miłostki dla zabawy! Pocóż brać wszystko zaraz na serjo?... Mówię z doświadczenia...
Petersen wyraził zdziwienie, że pani Lindemark nie posiada majątku osobistego. Wszakże jest wnuczką awanturnika, który przebywał na Wybrzeżu Złotem i zebrał ogromne skarby.
— Ho... ho. więc i panu, widzę, opowiedziała tę bajdę!... Paradna baba!
— Jakto? Więc to kłamstwo?
— Noo... słowo użyte przez kochanego pana jest może nieco za jaskrawe! Powiedziałem: paradna baba! To są, uważasz, kolego, orle marzenia kanarka w klatce. Dziad pani Lindemark był w samej rzeczy dzielnym marynarzem i woził węgiel z Anglji. Pochodzę z Velji i znam tę rodzinę. Ojciec był biednym nauczycielem, zaś matka i siostry mieszkają dotąd w tem mieście. Mają sklepik z haftami. Niee... Bogatą nie zostanie do stu tysięcy djabłów, zanim nie zamorduje męża, do czego zresztą może dojść... oo... może... może!
Petersenowi zrobiło się słabo.
— Czy pan sądzi naprawdę...?
— Oczywiście, zupełnie naprawdę! — zatrząsł nim gruby, rozgłośny śmiech, od którego poruszyło się sadło na karku — Hi... hi... któż to wie zresztą... u nas wszystko możliwe! Zeszłego roku pewna wieśniaczka zadusiła męża podwiązką, bo chciała wyjść za parobka... No, ale ona nawykła podrzynać kury i jagnięta... a to różnica... wielka różnica.
Przerwał im rozmowę jakiś młodzieniec, który nadbiegł szybko z salonu. Od chwili panowało tam już milczenie dziwne, którego nie zauważyli. Cisza po rozgłośnej wrzawie sprawiła przeraźne wrażenie.
— Czy pan wie co się stało? — spytał młody człowiek Langnera.
— Cóż takiego? — Podobno aresztowano Hackego. Siedzi pod strażą we własnem mieszkaniu. Jutro zabierze go policja do więzienia...
— To kłamstwo!
— Właśnie przybył doktor Krammer. Posłuchaj pan co powiada.
Lekarz obwodowy przywiózł nowinę osobiście. Zjawił się właśnie w gabinecie i zaraz otoczyli go zwartem kołem mężczyźni, zasypując pytaniami.
— Prawda... szczera prawda! — zaręczał kilku młodzieńcom, którzy oponowali — zresztą sam uważałem od dawna Hackego za dojrzałego do domu obłąkanych. Jest niepoczytalny. Dość wspomnieć to co zrobił onegdaj w gospodzie. Strzelał bez powodu w pokoju. Takie pomysły mogą przyjść jeno warjatowi do głowy. Biorę odpowiedzialność za swoje słowa?
— Aa... to wielka szkoda! — zauważył krótkoszyjny agrarjusz — Hacke to jednak kapitalny chłop?
Rozpoczęła się gadanina, spierano się, kłócono, przytakiwano, przeczono, a nieszczęsny porucznik nie wiedział, że przez niego utworzyły się dwa obozy towarzyskie.
Wieść o aresztowaniu rozniosła się niebawem, po wszystkich pokojach, wywołując przykre wrażenie. Z jadalni uprzątnięto stoły, pozostawiając jeno fortepian w rogu pokoju i kilka młodych par puściło się już w pląsy. Ale gdy się dowiedziano o wypadku, przerwano zabawę i pary zjawiły się w salonie. Oczy wszystkich zwróciły się na panią Lindemark. Siedziała przez chwilę pod tym ogniem, potem zaś wyszła pod jakimś pozorem do buduaru pani domu. Szeptano sobie, że była blada jak ściana.
Pod jednem z okien siedział Lindemark i bębnił palcami po desce. Drugą ręką objął kolana, ale ręka ta drżała strasznie. Spokojny zazwyczaj i obdarzony silną wolą człowiek nie mógł się teraz opanować.
Pośrodku pokoju stał nauczyciel Johansen z miną niewiniątka i gładził sobie brodę. Kiedy się doń zbliżyli inni, wyraził głęboki żal, że do tego doszło z biednym porucznikiem.
— Idzie o to, czy Hacke zniesie spokojnie areszt! — ozwał się ktoś — Bardzo o tem wątpię!
— Ano, pokaże się! — oświadczył inny.
Kilka młodych dziewcząt szeptało, objąwszy się w ramiona. Wypadek zaabsorbował je całkiem. Mimo, że starsi, a zwłaszcza kobiety miotały gromy na panią Lindemark, młode pokolenie stało po jej stronie i dziewczęta przejęte były bardzo tragicznym losem porucznika i jego ubóstwianej.
Służąca zbliżyła się do Lindem arka i szepnęła mu kilka słów, Skinął głową, w stał i zaczął szukać swego gościa.
— Proszę przebaczyć, — powiedział — że przerywam panu zabawę, ale żona moja pragnie wracać. Czuje się znużoną, a godzina już i tak późna.
Reszta także wybierała się w drogę. Nastrój zabawy przepadł zupełnie, a wszyscy zapragnęli znaleźć się u siebie. Daremnie Hansen i żona jego usiłowali zatrzymać gości, domagano się gremjalnie by zaprzęgano.
Pierwsza zjawiła się, ubrana w futro, gotowa do drogi, pani Lindemark. Była jeszcze blada i oczy miała podkrążone. Mimo to zauważył Petersen, że odczuwa doskonale wrażenie jakie sprawia, że lubuje się tą ciszą, która jej towarzyszy, gdy idzie ku powozowi. Była w niej jakaś teatralna poza i coś jakby duma. Z zupełną świadomością żegnała się, rozdając uściski dłoni, stosownie do stopnia nienawiści stars7ych dam i sympatji młodych. Znalazłszy się przed lekarzem, zmierzyła od stóp do głowy jego krągławą figurę, a potem odwróciła się plecami i odeszła bez pożegnania.
Niedługo siedzieli znowu w powozie, jadąc do domu. Milczeli. Petersen nie śmiał oddychać, by nie zdradzić swego wzburzenia. Dostrzegł jak pani Lindemark odepchnęła rękę męża, kiedy jej chciał pomóc przy wsiadaniu, potem zaś odsunęła się odeń w powozie jak najdalej.
Zrazu było ciemno, w pewnym jednak momencie blask księżyca padł niespodzianie na twarz pani Lindemark. Siedziała z podniesionym kołnierzem futra, a oczy jej, istne oczy wilczycy, sypały zielone skry. Wyglądała tak dziko, że biedny kandydat zadrżał ze zgrozy. Wydało mu się, że sięga spojrzeniem do dna jej duszy, że widzi plany mordercze, z któremi igra bezsilnie, że zemsta krąży wokoło jej serca jak kot wokół zbyt gorącego jadła.
W godzinę potem znaleźli się przed domem, a gdy znużony straszliwie i wyczerpany Petersen znalazł się w swoim pokoju, zobaczył ku niezmiernemu zdziwieniu swemu list na stole. Musiał nadejść pocztą, ale nie był nadany w Kopenhadze i na adresie widniało nieznane zgoła pismo.
Otwarł kopertę i drgnął, ujrzawszy podpis Hackego, ozdobiony mnóstwem zakrętasów.
List brzmiał:
Sądzę, że pana nie zdziwi ten list. Jak to już miałem sposobność powiedzieć w nocy, odczułem wielką od pierwszej chwili sympatję dla pana. To też raz jeszcze składam najszczersze gratulacje. Nie wymieniam żadnego imienia, powtarzam jeno: szczęścia i powodzenia pod każdym względem! Przypuszczam, że będzie pan dziś, wraz z niewymienioną, na zebraniu towarzyskiem u państw a Hansenów. I ja jestem zaproszony, ale wolę radować się samotnością, co do której nie chcę wdawać się w szczegóły. Istotnym powodem niniejszego listu jest wnętrzna potrzeba dorzucenia kilku słów do naszej dyskusji na temat nieśmiertelności duszy. Czemże jest dusza, szanowny panie? Instrumentem, na którym grają nieznane potęgi. Dobrze. Ale w takim razie istnieje coś poza indywidualnością człowieka, coś, jak powiadamy zaziemskiego, od czego indywiduum jest zawisłe, a co z drugiej strony zależne jest od naszej indywidualności. To należy stwierdzić i ustalić. Wnioski z powyższych przesłanek są proste i jasne. Dusza nie może przestać istnieć, jak długo istnieje owa rzecz zaziemska, czyli wiekuista, innemi słowy dusza jest nieśmiertelna. Jest to mojem najgłębszem przekonaniem.
Nie mogłem się oprzeć chęci zawiadomienia pana o tem.
Cóż za potworny kraj, myślał, stojąc przy oknie i patrzył po rozłogach wrzosowisk, przez które snuł się piasczysty gościniec, przypominający drogę do piekła. Nieznana tu była nawet zmiana pór roku i widok był zawsze ten sam. Brakło lasów zieleniejących i przybierających jesienią odmienną szatę, nie było śniegu i nie dzwoniły sanki. Lindemark mówił, że panuje tu mniej więcej zawsze ta sama ciepłota, a jeśli się czasem pokaże śnieg, to wichr zmiata go zaraz. Jesień wieczysta, ponury nastrój październikowy, beznadziejny i bezkreśny, oto wszystko czem żyli tutaj ludzie.
Idąc do jadalni, spotkał mamzel Steensen, czyszczącą podróżne futro swego chlebodawcy szczotką.
— Czy pan Lindemark wyjeżdża? — spytał.
Kobiecina spojrzała nań smutnie i rzekła:
— Porucznik umarł tej nocy!
— Umarł?
— Ano... właściwie tak się tylko powiada... Naczelnik obwodu i lekarz siedzą w gabinecie.
Zastał w3rmienionych panów, siedzących na kanapie w pokoju Lindemarka. Mimo wczesnej pory stała na stole taca z portweinem, jak to było w zwyczaju w tych stronach. Siedzieli, kurząc cygara i byli wielce rozmowni. Hacke się zastrzelił. Pilnowała go straż, mając przykazane dawać baczenie, mimo to jednak udało mu się dobrać do pistoletu kawaleryjskiego i palnął sobie pod brodę. Obaj panowie oglądali przed chwilą zwłoki. Wszystko, ich zdaniem, przemawiało za tem, że od dłuższego już czasu nosił się z zamiarem samobójstwa, odsuwając tylko termin. Podczas sądowej rewizji mieszkania znaleziono metrykę, na marginesie której dopisał własnoręcznie:... „a zmarł dnia 3 października“. Datę tę wykreślił potem.
Lindemark był bardzo wzburzony. Chodził ciągle po pokoju i powtarzał jedne słowa w kółko.
Zaraz po wyjeździe gości Lindemark wybrał się w drogę, bo i dziś miał jakąś urzędową, obywatelską czynność. Pożegnał się serdecznie z Petersenem, usprawiedliwiając swą nieobecność, a gdy kandydat powiedział, że skutkiem wczesnej godziny odjazdu nie będzie mógł złożyć podzięki i uszanowania jego żonie, odrzekł pospiesznie, że sam złoży jej jego pozdrowienie.
— Jest rzeczą zrozumiałą — dodał — że samobójstwo porucznika uczyniło na niej wrażenie, bowiem Hacke zaliczał się do bliskich znajomych, a mimo wszystkich wad był człowiekiem bardzo sympatycznym. Oboje bolejemy nad tem, co się stało!
W godzinę po jego odjeździe stanęła przed domem druga bryczka, mająca odwieźć Petersena do gospody bugsztedzkiej, skąd zamierzał ruszyć dalej pocztą.
Właśnie wdział płaszcz, gdy zbiegła po schodach mamzel Stensen i z wielkim niepokojem zawiadomiła go, że Jaśnie Pani życzy sobie widzieć się z nim zanim wyjedzie.
Niezbyt go to uradowało. Był zdenerwowany i bał się wrażenia, jakie na nim uczyni rozpacz pani Lindemark.
Zaprowadzono go do małego pokoiku, przytykającego do sypialni. Siedziała przy oknie z rozpuszczonemi włosami, ubrana w luźny, ciemno-czerwony negliż. Na jego widok wstała, postąpiła dziwnie automatycznie kilka kroków, chwyciła go za rękę, prosiła by usiadł i sama zajęła poprzednie miejsce.
Była bardzo blada, ale nie spostrzegł ni śladu onej dzikości, która go tak przerażała do tej pory. Spokojna, opanowana, mówiła głosem śpiewnym, właściwym ludziom, znajdującym się w stanie najwyższej ekstazy. Ale głos jej był cichy, stłumiony, a siedząc sparła twarz na dłoni, jak człowiek sharmonizowany pod wpływem wielkiego, wzniosłego uczucia. Błysło mu w myśli, że może właśnie ziściło się dziś marzenie heroiczne. Mężczyzna wybitny, oficer, a przytem szlachcic odebrał sobie dla niej życie.
Spytała czy wie co się stało i co o tem sądzi. Znał wszakże porucznika Hackego. Był to człowiek niezwykły, ale życie go potraktowało bezlitośnie, albowiem wiek nasz nie jest to pora dla wielkich indywidualności. Dlatego najlepiej się stało, że zginął. Nie miał przyjaciół i cierpiał wprost nędzę, mimo tylu bogatych i dostojnych krewniaków. Teraz już wolny jest od upokorzeń wszelakich. Mówiono iż jest ekscentryczny i tak też było w istocie. Wziąć jednak należy pod rozwagę, że odniósł wiele ran, a nawet w głowę był ranny. Teraz mu zaświtał pokój. Miał śmierć piękną, albowiem dumą napełnia skon, który przychodzi z własnej woli naszej i jest tworem odwagi.
Wstał i zamierzał odejść, a wówczas w wielkiem roztargnieniu zatrzymała dłoń jego w swojej dłoni i patrzyła nań długo.
— Ileż lat pan masz, drogi panie?
— Dwadzieścia trzy.
— Czy pan mieszka stale w Kopenhadze?
— Tak jest.
— Odjeżdżasz pan? Czy to konieczne? Czy ważne sprawy zmuszają pana do pośpiechu?
— Tak... muszę już jechać...
— Ano... to... trudno! — powiedziała powoli.
Puściła jego dłoń i obróciła się do okna, on zaś cofał się ku drzwiom, wybijając liczne pokłony.
W kilka minut potem mijał bramę. Przed sobą ujrzał bezkreśną pustynię piasczystą.
— I cóż teraz? Co dalej? — pytał sam siebie — Dokądże iść?
Czyż miał wracać do panny Kasi, do jej pieszczot na kanapce w ciemnej jadalni, do kazań moralnych ojca i garnków matki? Pewny był w gruncie, że mu wszystko zostanie przebaczone, gdy się szczerze wyspowiada. Zapewne nie pochwaliła się jeszcze listem zrywającym zaręczyny, tak że z łatwością nawiązaćby można dawny stosunek. Mógłby się rychło ożenić i zacząć życie spokojne i dostatnie, tak iż bez żadnych przeszkód kroczyłby drogą swego poetyckiego powołania. Kasia była nietylko powabną, gospodarną, ale ponadto majętną dziewczyną. Wiedział to dobrze, gdyż dla pewności swego czasu przejrzał płatnicze wykazy podatkowe.
Niestety, ku własnemu naw et zdziwieniu, nie uczuwał żadnej chęci do żeniaczki. Mimo wszystkich przeżytych okropności, nie czuł powołania do spoczynku, do idylli wodewilu małżeńskiego. Teraz nawet odpychało go od tej idei nader silnie. Siedział w bryczce, burza szalała, a on przyszedł do smutnego przekonania, iż raz na zawsze stracony jest dla społeczeństwa. Wracał z wyprawy eksploracyjnej do kraju baśni i szczęścia z pustemi rękami, przygnębiony i smutny, ale wiedział, że oto djabeł ułapił go za kark, że go nie puści do śmierci i że musi iść wlot, gdy wbije ostrogi i krzyknie: Hop... hop... hop... galop!
Na tem kończy się opowieść o tragicznym stosunku miłosnym, podstarzałego Romea i fantazjującej Julji. Wypada jeno dać cierpliwemu czytelnikowi garść uzupełniających rzecz szczegółów o losach poszczególnych osobistości.
W jakiś czas po powrocie do Kopenhagi otrzymał magister Petersen (niefrankowany) list od kand. filozof. Langnera, prywatnego nauczyciela u Hansenówa którego prosił o wieści dalsze, dotyczące Lindemarków. Były studiosus nasmarował dziesięć bitych arkuszy, zaczynając od humorystycznego opisu pogrzebu porucznika von Hacke. Orszak był wspaniały, w kościele panował ścisk niesłychany. Młode damy szlochały do tego stopnia pod wrażeniem słów pastora, że co chwila pękała z trzaskiem stalka w którymś gorsecie.
Pani Lindemark, jak się w kilka lat potem dowiedział Petersen, bardzo prędko zapomniała o swej wielkiej miłości, zbudziły się w niej uczucia macierzyńskie i zabrała dzieci do domu. Stosunek do męża nie zmienił się wcale. Wstydziła się, że przykuta jest do tego człowieka o instynktach niewolnika, który nią owładnął zapomocą chytrości. Przez pewien czas była bardzo nabożna i bez względu na pogodę jeździła do kościoła. W zastępstwie osłabionego wiekiem proboszcza wygłaszał kazania młody, rumiany kapelan chłopskiego pochodzenia. Pani Lindemark nabrała pewnego dnia przekonania, że będzie zeń męczennik wiary i filar kościoła i niewiele brakło, by kapelan sam w to uwierzył.
Niestety, ożenił się niespodzianie z zamożną córką jakiegoś obszarnika i miast chwalebnej śmierci na krańcu świata jako misjonarz, znalazł tłustą prebendę w okolicy. Pani Lindemark zapadła w odrętwienie, graniczące z chorobą umysłową. Opowiadają, że siedzi nieustannie przy oknie i wpatruje się zagasłemi oczyma w bezkres wrzosowiska.
Lepiej mógł kandydat śledzić losy nadobnej Kasi, bo widział ją często na własne oczy. Kopenhaga jest to miasto duże, ale podobnie jak inne małe, posiada tę wadę, że się ciągle spotyka ludzi, którychby się pragnęło nie spotykać. Kasia pocieszyła się piorunem. Po trzech miesiącach zaręczyła się z jakimś kupcem. Przez długie łata udawali, że się nie znają, a Kasia na widok Petersena przytulała się miłośnie do swego mężulka. Ale gdy dosięgła trzydziestki i stała się „matronowata“ jak matka, zdecydowała się odpowiedzieć na jego uniżony ukłon, a w parę dni potem, spotkawszy go w sklepie, wszczęła rozmowę o pogodzie i błocie. Na pożegnanie podała mu rączkę, czyli... przebaczyła.
Co do samego kandydata... czyli magistra... czyli Petersena, to, sądzę rozsądny czytelnik dawno już doszedł do przekonania, że jest nim sam autor tej opowieści. Zdejmuję przeto maskę i oświadczam, żem sam napisał to wspomnienie z czasów młodości. Jestem magister Glob, mam lat czterdzieści, łysinę, cieszę się bezżennością, przeto nie posiadam rogów, jestem nauczycielem prywatnym, piszę podręczniki szkolne, a przytem pracuję potrochu w jednej z bilbjotek stolicy.
Pewna grupa ludzi czytających wie także, iż poza owemi zajęciami pozwoliłem sobie wsadzić trzy grosze do skarbony literatury nadobnej, czego mi dotąd przebaczyć nie mogą poeci-urzędowi z bożej (i recenzenta) łaski. Oto co uważam za konieczne nadmienić o sobie, co do reszty zdając się na łaskawą pobłażliwość i bezkrytyczność publiczności.
Cóż jeszcze dodać do mej biografji? Jeśli ktoś z państwa stale mieszka w Kopenhadze, to może widzieć co ranka o 9-ej godzinie jegomościa w okularach, pędzącego spiesznie ulicą Klasztorną z parasolem i paczką zeszytów pod pachą. To jestem ja... i idę do szkoły. Jeśliby się zdarzyło komuś z państwa zajść około południa do Królewskiej Bibljoteki celem pożyczenia książki, to zastanie tam kilku ogłupiałych funkcjonarjuszów, którzy gapią się, nie wiedząc o co idzie. Najgłupszy z nich... to ja! Jeśliby się któremuś z zacnych czytelników zdarzyło spóźnić do domu, to przechodząc nocą opustoszałą i czarną ulicę Północną, zobaczy na poddaszu pewnego domu oświetlone okno... To znowu ja tam siedzę i skrobię sobie i marzę o nowem pokoleniu, obdarzonem temperamentem i namiętnościami, miast historji, które nie będzie, jak my igrało z uczuciami i ideami niby dzieci, ale im się odda i bez drżenia da się orłom tym ponieść na wyże niesiężne. Tak, to ja... magister Glob... Siedzę sobie nad herbatką i przyczyniam się do powstania owych gigantów jutra... przez poprawianie wypracowań szkolnych, układanie katalogów, a także spisywanie różnych opowieści i wspomnień młodości. Nie wspomnę przez skromność o rzeczy najważniejszej... Zresztą powiem. Oto zbliżam się do końca z pracą nad zapowiedzianym dawno słownikiem greckim dla użytku szkolnego i domowego i dzieło to najuprzejmiej polecam łaskawym względom szanownych państwa.