Burmistrz Hoeck i jego żona
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Burmistrz Hoeck i jego żona |
Podtytuł | Dwa portrety |
Pochodzenie | Djabeł domowego ogniska |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Mała mieścina w odświętnym przystroju. Wszędzie pełno flag. Okręty w porcie przybrane w chorągwie i sztandary. Przed wielką, wykwitnie zbudowaną willą na skraju miasta widnieje brama triumfalna. Wszystko oblane jaskrawem, złotem słońcem kwietniowem. Na ziemi ni śladu cienia.
Pochód ruszył właśnie główną ulicą, kierując się w stronę willi. Na czele kroczył policjant i czterech muzykantów, dmących w trąby. Kilka psów stało na środku ulicy przed pochodem, wyło żałośnie i naszczekiwało.
Zadzwoniono dyskretnie do cichego, stojącego w bocznej ulicy domu burmistrza. Odźwierna w starszym już wieku uchyliła okna i wyjrzała. Na kamiennych schodach przed bramą stała niska, rozłożysta aptekarzowa, dzierżąc w dłoni wielki pęk żółtych narcyzów. Odźwierna niebardzo się pospieszyła z otwieraniem. Pozdrowiwszy niemym ukłonem, wprowadziła przybyłą do jadalni, gdzie panna służąca udzielała codziennie wieści o stanie chorej swej chlebodawczym licznym znajomym, przybywającym z kondolencją.
— Jakże się ma pani burmistrzowa, droga mamzel Mogensen?
— Niema żadnego polepszenia! — odparła zapytana głosem, w którym przebijało, że wie więcej niż chce powiedzieć. Po chwili dodała: — Przybyła siostra pani burmistrzowej z Niemiec.
— A więc to prawda? Dowiedziałam się właśnie we firmie Soerensen & Lund, że przyjechała rannym pociągiem dama wyglądająca na cudzoziemkę. Wiedziałam co o tem myśleć. Jakże, czy bardzo zmieniona?
— Kto? Pani majorowa?
— Tak.
Kąciki ust zapytanej drgnęły pobłażliwie.
— Skądże mam to wiedzieć, łaskawa pani Bergman. Odkąd jestem tutaj, przybywa pani majorowa po raz pierwszy.
— Tak...tak...prawda... co ja też mówię? O... proszę wierzyć, pani majorowa była w młodych latach piękną co się zowie. Wyglądała, niby królowa. To też strasznie żałowali wszyscy, gdy zjawił się ten Niemczura i zabrał ją jak swoją. Podzielone były zresztą zdania, która ze sióstr jest piękniejszą. Ja, coprawda, stałam zawsze po stronie pani burmistrzowej. Czy sądzi pani, mamzel Mogensen, że będę się z nią mogła zobaczyć?
— Nie zdaje mi się. Pani burmistrzewa bardzo złą miała noc. W każdym jednak razie zapytam...
— Proszę... proszę, droga mamzel Mogensen... bardzo pani łaskawa... Może nawet zajmie to panią burmistrzową, gdy się dowie czegoś o dzisiejszej uroczystości. Wracam właśnie z pochodu rzemieślników. Pewnie pani słyszała muzykę, mamzel Mogensen?
— Ach... mam tyle spraw własnych... pojmuje pani... odpowiedzialność za wszystko... ach Boże...
— Oczywiście... oczywiście... Mnóstwo ma pani teraz spraw na głowie, mamzel Mogensen...
— Robi się co można...
— Mimo wszystko powinnaby pani dzisiaj wybiec bodaj na chwilę i przypatrzyć się tym wspaniałościom.
Willa będzie wieczór po kolacji iluminowana, a zamówiono też muzykę z Randers. Będzie przygrywała do tańca. Już to trzeba przyznać Jöergenowi Ovensenowi, że kiedy cos urządzi to warto popatrzeć i posłuchać.
— Czy mam zanieść pani burmistrzowej te kwiaty, które pani trzyma w ręku, pani Bergman?
— Tak — tak... proszę bardzo! Szkoda tylko, że to takie zwykłe narcyzy...
Chora kobieta leżała w łóżku wysuniętem daleko na pokój, tonąc w fali śnieżnej, błękitnawej, obszytej gęsto koronkami pościeli. Pod głową miała małą, czerwoną, jedwabną poduszeczkę.
Po jednej stronie łóżka siedziała w plecionym fotelu jej siostra, po drugiej stała mała, niska, zastawiona flakonikami i puzderkami gotowalnia, a sprzęt ten owiany był owym przedziwnym nastrojem, jaki sprawia, że wraz z niezbędnem lustrem, otoczonem muślinową firanką, stanowi ołtarz miłości kobiety, która kocha.
Z polecenia lekarza usunięto z pokoju chorej wszystkie zbędne przedmioty, zdjęto nawet portjery i firanki, by dać wolny dostęp światłu i powietrzu.
Pani burmistrzowa nie była jednak w stanie rozstać się z tą świętością. Przez cały ciąg długiej choroby wyrzec się nie mogła zwierciadła, oraz mnóstwa drobnostek, chcąc je ciągle mieć pod ręką. Przysłaniały one zresztą flaszki z lekarstwem i przeróżne pudełka z pigułkami, które ją raziły nie na żarty.
Stały tu także we flakonie cztery róże o długich szypułkach, widniała mała, srebrna miseczka z pastylkami miętowemi i owocami w cukrze, któremi traktowała lekarza i gości, a wreszcie tkwiło tu kilka obrazków, pomiędzy niemi zaś fotografja męża, w gabinetowym formacie.
Chciała ją mieć ciągle przy sobie i wpatrywała się w nią wilgotnemi oczyma przez długie nieraz godziny samotności, walcząc ze strachem śmierci i bojując z wyrzutami sumienia. Teraz nawet, wobec siostry zapatrzyła się kilka razy w oblicze męża, a także przerywała nerwowo rozmowę uwagą, że lada chwila może przybyć.
Majorowa von Rauch, czterdziestoletnia kobieta, starszą była o cztery lata od siostry. Obie były piękne, a każda na swój sposób radowała się swą urodą. Bezdzietna majorowa wyglądała dotąd świetnie. Na pierwszy zaraz rzut oka poznać można było, iż jest żoną oficera pruskiego. Wspaniała, wyprostowana, wysznurowana, miała niemieckie zgoła wyobrażenie o pięknie. W delikatniejszych, miększych rysach burmistrzowej wyrył czas, a zwłaszcza wielomiesięczna, uporczywa choroba głębokie ślady. W jej ongiś tak słodkich, ciemnych oczach tlił teraz blask zwierciadlany, zimny, będący pierwszym zwiastunem śmierci. Piękne usta w kształt małego, różowego serduszka wycięte, okalały teraz bezkrwistą, ostrą ramą, wystające rzędy zębów. Te jeno zęby jeszcze, oraz miedziane włosy ocalały od zniszczenia wywołanego chorobą.
Obie były córkami naczelnika urzędu celnego, który w latach sześćdziesiątych osiadł w małem, jutlandzkiem, portowem miasteczku, gdzie potem jedna z córek miała zostać żoną burmistrza, i wiódł tu długo wesoły żywot. Działo się to podczas wojny, a po zawarciu pokoju, starsza córka wyszła, ku ogólnemu zgorszeniu obywateli, za oficera wrogiej armji, który czasu okupacji stał kwaterą w domu ojca.
Po raz pierwszy od ośmnastu lat znalazła się majorowa w ojczystym kraju. Przez ten cały czas raz tylko widziała się z siostrą i szwagrem, a mianowicie podczas ich poślubnej podróży za granicę, przed czternastu laty. Spotkali się wówczas w jednym z hoteli nad jeziorem Como, gdzie pani von Rauch spędzała wiosnę na świeżem powietrzu, po przebyciu pewnej, ciężkiej choroby, o której nie lubiła zresztą opowiadać.
Siostry pisywały do siebie często i serdecznie, a powitanie jakie miało miejsce tego ranka, świadczyło dowodnie o łączącej je miłości.
Burmistrzowa uczuła się jednak zaraz znużoną, a zarazem opanowało ją jakieś roztargnienie. Zdawało się jakby coraz to bardziej zaczynała lękać się siostry, która zasypywała ją mnóstwem pytań. Często udawała, że ich nie słyszy i zmieniała ustawicznie temat rozmowy.
Nakoniec zamilkła, legła z zamkniętemi oczyma i nie przerywała majorowej opowiadania o życiu w stolicy, nie słuchając go zresztą wcale.
Zapukano zlekka do drzwi i w progu stanęła mamzel Magensen z kwiatkami od aptekarzowej.
— Cóż tam znowu? — spytała chora niecierpliwie.
— Przyszła pani Bergmanowa i pyta, czy ją pani przyjmie?
— Nie... nie... niepodobna! Dzisiaj nie mogę » przyjąć nikogo... proszę, powiedz to pani aptekarzowej, Mogensen.
— Pani Bergmanowa sądzi, że panią burmistrzową zajmie opowiadanie o dzisiejszej uroczystości. Właśnie wraca z pochodu rzemieślników.
— Ach, droga Mogensen, cóż mnie obchodzić mogą te głupstwa! Oczywiście nie mów tego pani Bergmanowej. Powiedz, że byłoby mi bardzo przyjemnie, ale czuję się ogromnie osłabioną!
— Kazała oddać te kwiaty. Czy mam je tu zostawić?
— O, nie, za dużo ich. I pachną tak strasznie. Zanieś je, proszę, do jadalni...
— Szkoda! — zauważyła majorowa, wstając i biorąc bukiet w rękę — Są naprawdę śliczne. Wyjmę parę i włożę do flakonu w miejsce tych róż, które potrochu już przywiędły.
— O, nie... nie... nie zabieraj mi tych róż. Lekarz mi je przyniósł. Są prześliczne... Podziękujże, droga Mogensen, pani aptekarzowej i powiedz, że mi bardzo przykro, ale doprawdy, dzisiaj przyjąć nie mogę nikogo.
— Cóż to za osoba ta pani Bergmanowa? — spytała majorowa po odejściu panny służącej — Pewnie jedna z twych przyjaciółek?
— To żona aptekarza... Ale prawda... musisz ją przecież znać. Wszakże pamiętasz moją koleżankę szkolną Laurę Holm?
— Przypominam sobie to nazwisko...
— Matka stawiała nam ją zawsze za przykład odstraszający. Zwała ją „gęsią krzywonogą“.
— Ach... prawda, pamiętam! Była ładniutka, miała świeżą cerę i jasne włosy...
— Tak, przychodzi codziennie i dowiaduje się. Czasem ją przyjmuję, gdy mi trochę lepiej. Dobra jest, a nawet miła, tylko strasznie mnie męczy.
Mimo troski o zdrowie siostry, uśmiechnęła się zlekka majorowa. Zauważyła w duchu, że dotąd nie zmienił się zgoła sposób traktowania przyjaciółek przez Annę-Marję. Pozostała tak samo kapryśną i obojętną, jaką była w okresie dorastania, wobec mnóstwa swych wielbicielek i protektorek. Tyranizowała wszystkie jednako.
— Chciałabym się zobaczyć z tą twoją przyjaciółką! — powiedziała — Czy sądzisz, że mnie pozna jeszcze?
— Naturalnie! Ach... nie wiesz jak dobrą pamięć mają mieszkańcy małego miasteczka. Jeśli się chcesz dowiedzieć coś jadła na obiad dwadzieścia pięć lat temu, to zaręczam ci że znajdzie się człowiek, który ci to powie najdokładniej.
— Sadzisz, że jeszcze nie odeszła?
— Psst!
Chora wyciągnęła rękę. Posłyszała odgłos kroków męskich w sąsiednim pokoju.
— To mój mąż! — zawołała radośnie, a reszta krwi, kołatająca się jeszcze w wynędzniałem ciele, rzuciła się jej do twarzy.
Burmistrz wracał prosto z jakiegoś posiedzenia na ratuszu i miał na sobie uniform. Skłonił się uroczyście majorowej.
— Mam nadzieję, że obecnością swoją nie wypłoszę pani! — powiedział widząc, że się wybiera iść.
— O, nie! — odrzekła chłodno — Dowiedziałam się tylko, że przybyła jedna z koleżanek szkolnych i mam ochotę przywitać się z nią.
Burmistrz skłonił się ponownie z nieco wymuszoną uprzejmością.
Żona wyciągnęła już doń z łóżka rękę. Niemiło jej było, że siostra widzi go w mundurze, w którym nieszczególnie wyglądał. Dziwne to było, albowiem miał smukłą kibić i wzrost pokaźny. Przytem dostrzegła, że koniec wieszadła wyziera mu z poza sztywnego kołnierza.
Gdy się po odejściu majorowej zbliżył do łóżka, oblicze żony promieniało radosnem wzruszeniem. Ujęła jego wielką, opaloną dłoń z niebieskiemu żyłkami i położyła ją sobie na ustach, jakby potajemnie ucałować ją chciała.
— Czy wiesz, — spytała — że dzisiaj nie widzieliśmy się niemal jeszcze.
— Nie chciałem wam przeszkadzać. Rozumiem, że musicie się nagadać z siostrą...
— Nie przeszkadzasz mi nigdy w niczem. Ileż razy mam ci to powtarzać? Tak tęskniłam za tobą przez cały ranek! To dziwne, ale tęsknię za tobą mniej, kiedy jestem sama, niż w towarzystwie, choćby to była nawet własna moja siostra.
— Zmęczyłaś się pewnie rozmową! — rzekł miast odpowiedzieć, a brunatna jego, jakby z dębu wyrzezana twarz przybrała jeszcze chłodniejszy, niedostępniejszy wyraz.
— Tak! Czuję się znużoną i jestem rozstrojona! — powiedziała z westchnieniem, tuląc do policzka rękę jego, niby dziecko chcące sobie znaleźć miejsce na poduszce. — Liza przypomniała mi dawne czasy,... naszą podróż poślubną... spotkanie w Bellagio... przecudny wieczór na jeziorze... wszakże pamiętasz to wszystko..
— Tak. Mieliśmy śliczną pogodę! — odparł oschle i wydobył gestem łagodnym, ale stanowczym dłoń swą z jej objęć.
Przez chwilę leżała z zamkniętemi oczyma, milcząc. Zauważyła lekki wstrząs, który go przebiegł, gdy zadała pytanie.
— Usiądź trochę przy mnie! — poprosiła, wskazując pleciony fotel.
— W tej chwili naprawdę nie mam czasu. Właśnie chciałem prosić Mogensen, by mi dała kakao. W biurze pełno ludzi, czekają na mnie, zaś o trzeciej jest przyjęcie u Joergena Ovensena, gdzie mam przemawiać jako mówca deputacji magistrackiej.
— Opowiedz mi, jak wyglądał pochód rzemieślników. Czy było w nim coś naprawdę pięknego? Radabym posłuchać.
— Pochód widziałem tylko przelotnie z okna ratusza. Przedstawiał się dobrze. Sam Joergen Ovensen wszystko urządził. Dziwne tylko, że powstała nagle kwestja czy to właśnie na dzisiejszy dzień przypada jubileusz. W każdym razie aranżer popisał się.
— Czy będzie dziś iluminacja willi?
— Słyszałem coś o tem.
— Kiedy masz tam być?
— O trzeciej.
— A któraż teraz?
— Pół do pierwszej.
— Przyrzeknij mi, że przyjdziesz przed odejściem i pożegnasz się ze mną.
— Trudno to będzie uczynić. Słyszałaś wszakże, że w biurze czekają ludzie.
— Proszę cię, przyjdź... serdecznie cię proszę!
— Stałaś się dziwnie kapryśną, Anno-Marjo!
— Wiesz dobrze o co mi idzie! Boję się umrzeć podczas twej nieobecności...
— Ciągle powtarzasz to samo głupstwo! — powiedział, ale w tej samej chwili spuścił oczy, chcąc uniknąć jej dziwnie kamiennego, przepełnionego strachem, upartego spojrzenia.
— Obiecaj, że przyjdziesz!
— Obiecuję... jeśli ci na tem tak zależy.
— Wiesz przecież co mówił lekarz.
Burmistrz wyprostował się nieco.
— Hm... doktor Bjerring... — rzekł z przekąsem — Czego on nie wygaduje? Teraz jednak musisz trochę odpocząć. Za dużo mówiłaś dzisiaj!
Niedługo potem wyszedł.
Chora patrzyła długo na drzwi, poza któremi znikł. Wargi jej drżały przez chwilę, potem skrzywił je skurcz, a oczy napełniły się łzami.
Burmistrz Hoeck czuł się w biurze swem nierównie swobodniejszym niźli w pokoju swej żony. Nie zapominał nigdy o pewnym urzędowym majestacie, a nawet wrażliwość osobista była u niego bardzo rozwinięta i subtelna i musiano się z nim obchodzić z pewną ostrożnością. Był jednak łagodnym, życzliwym i ochotnym ku pomocy dla ludzi, którzy nie zapominali z kim mają do czynienia, to też sprawiło, że był popularny pośród biedniejszej ludności.
Objawiał dziwną pobłażliwość wobec zbrodniarzy najgorszego nawet gatunku, nader niebezpiecznych i zatwardziałych, natomiast niejednokrotnie zrażał sobie najznakomitszych nawet obywateli, występując z całą surowością prawa wobec przekroczeń, które uważali oni za rzecz małej wagi.
Wszyscy czuli się poniekąd niepewnymi w stosunkach z nim i różnie o nim mówiono. Jednogłośnie uznawano go jednak za człowieka niezwykłego i doskonałego urzędnika. Obywatele szczycili się nim nawet w gruncie rzeczy, przyznając, że wraz z żoną stanowi prawdziwą chlubę miasta.
Kiedy pani Hoeck była jeszcze zdrowa i ukazywali się oboje w głównej ulicy, czy w parku miejskim, prowadząc za rączkę swą pięknie ubraną córeczkę, było to prawdziwie miłem wydarzeniem dla wszystkich, tkwiących w domach i obserwujących spacerowiczów w małych ukośnie, ustawionych lusterkach okiennych, zwanych „judaszami“. Burmistrz był smukły, wysoko nosił głowę, miał ciemną twarz, a niemal białe włosy. Wszystko to, razem z pięknie przystrzyżoną brodą, wyglądało wykwintnie i dostojnie. Piękność pani burmistrzowej podziwiano ogólnie, a wszystkie kobiety jej zazdrościły.
Inny jeszcze istniał powód, dla którego miasteczko dumne było ze swego burmistrza.
Oto pan Hoeck był swego czasu sędzią śledczym w Kopenhadze i pozyskał sobie sławę najbystrzejszego urzędnika w kraju, a nawet najzdolniejszego prawnika wogóle. Nosił tytuł doktora praw, co się zaliczało do rzadkości wówczas i nie ulegało kwestji, że zajmie niebawem fotel sędziowski w najwyższym trybunale.
Naraz, właśnie kiedy przyszła nań kolej przywdziania purpurowej togi, ku ogólnemu zdziwieniu zrezygnował z wszystkiego i, przeniósłszy się do małego, jutlandzkiego miasteczka, został burmistrzem.
Dał on do zrozumienia bliższym znajomym, że uczynił ofiarę dla żony, która tęskniła do okolic, gdzie przyszła na świat, a pani Hoeckowa wyrażała również zawsze ten pogląd.
Od lat pięciu żyli tu zdala od krewnych Hoecka i jego powinowatych duchowych, którzy już o obojgu potrochu zapomnieli, nie uskarżając się nigdy i nie zdradzając się, że nie znaleźli się w małej mieścinie, z własnej woli, ani upodobania.
Majorowa pożegnała aptekarzową, a potem przystanęła na chwilę przy wielkiem, narożnem oknie jadalni, bębniąc po desce okiennej, obciążonemi pierścionkami palcami. Stała zadumana głęboko.
Oddawna już wiedziała, że Anna-Marja nie była szczęśliwą w małżeństwie, mimo że siostra starała się to zataić w listach swoich. Nie dała się uwieść mnóstwem przymiotników, którem i otaczała imię swego męża. W wykwintnych, falujących niespokojnie pociągnięciach pióra, wyraźnie wyczytała straszliwą pustkę, skryty ból pogłębiający się z roku na rok, zakończony wreszcie ofiarną, zrezygnowaną rozpaczą.
Majorowa wyrobiła sobie dokładne pojęcie o rzeczy. Na podstawie doświadczeń towarzyskich, oraz własnych, jako żona rozwydrzonego oficera, którego w niespełna rok po ślubie schwytała na wiarołomstwie, całą winę zwaliła oczywiście na szwagra.
Kiedy jej Anna-Marja doniosła o przesiedleniu się na prowincję, dodając że go do tego sama nie nakłaniała, poddając się jeno woli męża, majorowa w słowach tych domyśliła się wybiegu, by ukryć przed nią upokarzającą prawdę. Chociaż więc pochwały oddawane mężowi wykluczały z pozoru przypuszczenie zdrady z jego strony, to jednak majorowa pewną była, że siostra w ten sposób chciała męża uchronić od pokus wielkomiejskich.
Po rozmowie z aptekarzową przyszła jednak do wniosku, że owa tragedja miłosna musiała wyglądać inaczej. Prowincjonalistka wyrażała się o burmistrzu z głębokim respektem i widocznie nie przypuszczała ni na chwilę, że małżeństwo to jest nieszczęśliwe. Przytem majorowa przyznała się otwarcie, że szwagier nie odpowiadał zgoła temu wyobrażeniu, jakie sobie o nim wytworzyła na odległość i wcale nie był podobny do własnego jej, woniejącego winem, małżonka i pana.
Cóż się tedy u licha stać mogło?
Wróciwszy po kwadransie do pokoju siostry, zastała ją samą. Anna-Marja o własnej sile wsparła się na łokciu i poprawiała sobie przed lustrem włosy.
— Czy wiesz, — powiedziała — dochodzi już pierwsza. Lada chwila zjawi się lekarz. Proszę cię, rozpyl trochę wody kolońskiej. Powietrze być tu musi nieszczególne.
— Cóż ci to? Czyś płakała?
— Dostrzegasz to? Mam widać zaczerwienione powieki... Ach, jakże się czuję znużoną! — Legła ciężko na poduszkach i dodała — Muszę trochę wypocząć zanim przybędzie lekarz.
Przewróciła się na bok, plecami do siostry, która porządkowała teraz pościel i podsuwała jej poduszki pod głowę. Chorej trudno było zazwyczaj poruszać ramionami i wysiłek poprzedni tak ją wyczerpał, że wśród rozmowy o tem i owem opadły jej powieki i niebawem zasnęła.
Majorowa usiadła w fotelu i trwała w zupełnym bezruchu czas długi. Na widok śpiącej siostry osmutniała bardzo. Anna-Marja wyglądała źle, a twarz jej nabrała tonu zielonawego. Zastała chorą w stanie o wiele gorszym, niż sobie to wyobrażała, jadąc do niej, na podstawie otrzymywanych listów. Musiał istnieć powód ważny, coś strasznego działo się niewątpliwie.
Wspomniała, jak piękną zostawiła Anną-Marję, odjeżdżając z mężem po ślubie. Szesnastolatka, na poły dziecko jeszcze, średniego wzrostu, ślicznie zbudowana dziewczyna, ubrana w krynolinkę z krótkiemi, bufiastemi rękawkami, zachwycała wszystkich. Była wesoła jak ptaszek, nie zbrakło jej nigdy pomysłów, psociła co sił, a mimo to pozostała zawsze damą w każdym calu, poprawną, zwłaszcza w stosunku do mężczyzn. Bawiło ją nieraz, gdy zjawiała się w salonie pełna nieopisanej grandezzy, a czyniła to, wracając wprost z kuchni, stoczywszy bój ze służebnemi, które nie chciały jej zezwolić na wylizanie rondla, w którym smażono konfitury. Także pod względem fizycznym rozwijała się szybko i dobrze, a starsza siostra patrzyła z podziwem na krąglący się z dnia na dzień biust Anny-Marji. Mimo to, po czterech dopiero latach rzuciła się z całą pierwszą namiętnością na szyję mężczyźnie.
Majorowa pamiętała dobrze ów śmieszny, na poły wstydliwy list, w którym jej doniosła o swych zaręczynach. Wyznała szczerze, że jej ukochany wcale nie jest piękny. A mimo to zajął ją swą indywidualnością. Znali się krótko, ówczesny sędzia śledczy Hoeck przybył do miasteczka w sprawach urzędowych. Milczący, wytworny, otoczony sławą i tak inny od wszystkich wokół mężczyzna, stał się wprost ideałem w oczach młodej dziewczyny.
Majorowa była przez czas długi pewna, że niema na świecie szczęśliwszej pary. W miesiącach poślubnych szaleli pośród gór śnieżnych, nocowali w garkuchniach, słowem żyli jak postrzeleńcy, a mimo to oczy Anny-Marji błyszczały takiem upojnem szczęściem, że majorowa czuła zazdrość dotkliwą. Z biegiem czasu zatarł sic ten obraz szczęśliwości... cóż się tedy stało... i jakaż burza zniweczyła ów raj ziemski?
Nagle natrafiła na pewne wspomnienia. Przyszedł jej na myśl kuzyn Aleksander, śliczny, ale leniwy, niepewnego charakteru, smukły chłopak, zajęty swego czasu w biurze ojca. Szalał za Anną-Marją i nie całkiem był obojętny dziewczynie, od wczesnego już wieku wrażliwej na hołdy mężczyzn.
Zdarzyło się, że właśnie kiedy Anna-Marja kończyła lat szesnaście, Aleksander skutkiem czegoś, czego się dopuścił, musiał co prędzej wyjeżdżać z miasta.
Osmutniała na jeden dzień, potem zaś nie zdradzała się już z niczem. Ale nie zapomniała łobuza, bowiem ciągle wspominała go w listach do siostry. Śledziła tedy krętą ścieżynę jego życia, którą szedł, ocierając się nieraz o kraty więzienne.
Czyżby tedy ów niefortunny kuzyn znalazł się ponownie na jej drodze? Zdarzają się takie dziwne, tajemnicze nawroty, bowiem pierwsza miłość to pono moc ogromna, zdolna pokonać najtrzeźwiejszy nawet umysł.
Nie... nie... nie... Głupstwo! Nagle błysło majorowej, że przecież chłopak ten dawno zmarł w Ameryce...
W tej chwili chora otwarła oczy, rozejrzała się z widocznem zdumieniem i spytała:
— Któraż to godzina?
— Właśnie wybiło pół do drugiej! Musiał cię zbudzić zegar.
— Musimy tedy zrezygnować z przyjścia lekarza... — powiedziała napół przez sen, obróciła głowę ruchem wyrażającym niechęć i ułożyła się do snu.
Po chwili wyciągnęła kościstą rękę do flakonu z wodą kolońską i musnęła czoło korkiem szklanym.
— Jakże tu gorąco! — jęknęła — czuję się niedobrze!
— Otworzę okno! — powiedziała majorowa.
Przez czas pewien rozmawiały o różnościach, pogodzie, miejscowych osobistościach, a wreszcie o Ingrid, dwunastoletniej córeczce burmistrzostwa. Była jedynaczką i wychowywała się na pensji w pobliskiem, większem mieście.
Majorowa unikała dotąd rozmowy o małej, sądząc, że to źle oddziała na siostrę, dziwiła się jednak, że Anna-Marja słowem dotąd nie wspomniała o córce, której portret w srebrnej ramce stał na gotowalni, tuż przy fotografji męża. Ten fakt przywiódł jej znowu na pamięć tajemnicę, osłaniającą owo małżeństwo i tym razem zainteresowała się nią nie już jako siostra, ale jako kobieta wogóle.
Chora legła na grzbiecie i zwróciła twarz ku światłu. Sen ją pokrzepił, tak że nawet nabrała lekkich rumieńców.
— Powiedzno mi, — zaczęła ostrożnie — czemu mąż twój przeniósł się do takiej dziury, gdzie niema zgoła stosownego dla was obojga towarzystwa. Dla samego dobra Ingrid i dla jej wykształcenia powinniście byli zostać w Kopenhadze.
Annę-Marję zaniepokoiło to pytanie, które nietylko nie było ostrożne, ale wpadło w rozmowę, niby kamień w staw. Przeniosła oczy na pułap, a potem obrzuciła siostrę trwożnem, badawczem spojrzeniem, jakiem odpowiadała na kilka już pytań poprzednich.
— Coprawda, przeniesienie się nasze niebardzo było korzystne w tym czasie dla Ingrid, ale chcąc się raz wydostać musieliśmy się szybko zdecydować na objęcie wakującej posady. Czuję się tu doskonale, nie żałuję Kopenhagi, pragnę jeno przyjść do zdrowia. Pojechałabym zresztą do Greniandji, byle mnie nie rozłączano z mężem.
— Tak się mówi zazwyczaj i takie się miewa nawet przekonanie! — odparła majorowa — Ale mimo to musiała ci być przykra ta zmiana? Wszakżeś bardzo lubiła Kopenhagę?
— Ach... nie miałam czasu rozmyślać nad tem. Zaraz po przyjeździe zachorował nasz Kay, a w trzy miesiące potem zmarł!
— Prawda... masz tu grób swego malca! Jakże mi dziwnem było zawsze, że miałaś sześcioletniego synka, którego nie ujrzę nigdy! Śliczny był podobno...
— Nie wiem, czy był śliczny ale był nadzwyczaj miły. Miał oczy ojca, poważne, głębokie, zamyślone...
— Musiałaś to ciężko przeboleć, droga Anni... prawda?
— Masz rację! — odrzekła i dodała, kładąc dłoń na głowie i patrząc w powałę — Ale mimo to czas ów był niezrównany. Nieszczęście zbliża ludzi jak nic innego, bo unicestwia drobne, powszednie sprzecznostki. Nie masz pojęcia jaką pociechą i podporą był mi wówczas mąż. Nie odstępował mnie... Ale zaręczam ci też, gdybym go nie miała, oszalałabym napewne. Może to źle, ale powiem co czuję... Oto miłość jego zastąpiła mi w zupełności poniesioną stratę.
Zapadło milczenie. Majorowa zamyśliła się. W ogrodzie, skryty w czubie drzewa, radował się rozgłośnym gwizdem szpak.
— Nie mogę zgoła pojąć jak obchodzicie się bez odpowiedniego towarzystwa... — zaczęła majorowa — W Kopenhadze bywali u was koledzy twego męża. Sama pisałaś mi o jednym z nich... jakże się zwał... acha... radca Lunding... miał to być człowiek niezwykły...
— O, tak... był niezrównany! — zawołała chora pospiesznie — Niestety okazało się, że to zły człowiek. Mąż zawsze zresztą wątpił o jego charakterze. Potem nastąpiła głośna afera z pewną mężatką i... w czasach ostatnich nie utrzymywaliśmy z nim stosunków.
Majorowa patrzyła podejrzliwie na siostrę, a instynkt mówił jej, że trafiła na trop tajemniczy. Nie miała jednak odwagi iść zaraz owym śladem. Zakłopotana nieco i strwożona przerwała śledztwo.
— Może ci za chłodno? — spytała — Zamknę okno!
— Proszę... zamknij. To ptaszysko drze się tak szkaradnie...
Rozmowa zeszła na stosunki stołeczne, oraz na Ingrid, która miała przyjechać ze względu na wizytę ciotki.
— Cieszę się bardzo, że ją zobaczę! — powiedziała majorowa — Musi ci jej bardzo brakować... nieprawdaż?
— Strasznie mi tęskno! — wyjękła z trudem Anna-Marja, łzy napłynęły jej do oczu, a usta zadrgały boleśnie.
— Czyżby nie lepiej było i dla was i dla Ingrid, by się kształciła na miejscu? Może nauka nie byłaby tak świetna, ale mogłaby narazie od biedy wystarczyć.. Jakże sobie radzą inne rodziny... czyż naprzykład Bergmanowa wysyła swe dzieci na pensje?
— Nie... nie... Szkoły nasze są naprawdę wzorowe, a Ingrid przed rokiem jeszcze uczyła się tu z wielką dla siebie korzyścią. Ale mąż mój osądził, że nadszedł czas, by ją oddać na pensję.
— To nie ma sensu! Teraz zwłaszcza, gdy jesteś chora, dziecko powinnaś mieć przy sobie. Pomów o tem na serjo z mężem...
— Myślisz, żem tego nie uczyniła? — spytała i legła potem bez słowa, zamknęła oczy, a łzy spływały jej z pod powiek.
— Przebacz, że się w to mieszam! — powiedziała majorowa energicznie — Nie rozumiem wcale postępku twego męża... wszakże z samej tęsknoty za dzieckiem choroba twoja może stać się groźniejszą. Winien to zrozumieć. Czy pozwolisz, bym mu to powiedziała?
— Na nic się nie przyda!... Pewna jestem...
W okrzyku tym było tyle impulsywnej beznadziejności i rozpaczy, że majorowa drgnęła.
— Ja kto? — zdziwiła się — Wszakże mówiłaś, że mąż twój jest rozważny, mądry i dobry?
Anna-Marja zwróciła ku siostrze twarz i patrzyła na nią długo i wstydliwie oczyma pełnemi łez, a usta jej drgały powstrzymywanym płaczem.
— Nie zauważyłaś tedy niczego, Lizo? — spytała.
— Cóż to znaczy?
— Czyż nie spostrzegłaś, że mąż mój jest... chory?
— Chory? — zdumiała się majorowa — Chory? Przeciwnie, zauważyłam, że jest zdrowszy i żwawszy niż inni w jego wieku.
— Nie o to idzie... Nie o tem myślę.. — Nie rozumiesz mnie, Lizo...
Obróciła się do ściany, posłała pełne rezygnacji spojrzenie w górę, podniosła obie ręce i opuściła je ciężko na kołdrę.
— Nikt mnie nie rozumie! — jękła z rozpaczą.
Majorowa nie była rzeczywiście w tej chwili zdolną niczego zrozumieć, nie śmiała też zadawać pytań. Twarz Anny-Marji pokryła się znowu ową sinawą poświatą, która ją tak trwożyła.
Przytem zajęło ją co innego. Chora uskarżała się na gorąco i żądała czegoś do picia. Potem zażyła lekarstwo i prosiła o obtarcie spoconych rąk. Majorowa krzątała się żwawo koło niej, nie chcąc dopuścić by wezwała mamzel Mogensen.
— Radabym ci być choć trochę we wszystkiem pomocną! — powiedziała, wkładając w te wyrazy głębsze znaczenie — Poto przecież przyjechałam, droga moja Anni!
Podczas tych wszystkich zabiegów przyszedł lekarz. Żadna z sióstr nie słyszała dzwonka u bramy, ani nawet pukania do drzwi. Nie wiedziały, że jest w pokoju.
— Aa... więc przyszedłeś nakoniec, doktorze! — ozwała się z niejaką niechęcią chora — Sądziłam, że pana dziś nie zobaczę... Doktor Bjerring... siostra moja, majorowa von Rauch.
Lekarz, był to człowiek dość młody i nieco garbaty. Ubranie jego odznaczało się pewną ostentacyjną elegancją, w jakiej lubują się zazwyczaj garbuski, chcąc sobie powetować cielesną ułomność swoją. Ale nie był śmieszny, ani nie raził. Miał podłużną, bladą, wygoloną twarz, wystającą szczękę dolną, czerwone wargi, gęste brwi, a w połyskliwych, ciemnych oczach jarzył się ów metaliczny żar, właściwy kobieciarzom. Miał włosy rzadkie, atramentowej czarności, a wyglądały tak, jakby były namalowane na czaszce.
Objawiał ogromny żal z powodu niełaski, w jaką popadł u swej pacjentki i tłumaczył, że go zatrzymano po drodze i zabrano do chorego.
— Usiądźże pan nareszcie, doktorze, i opowiedz nam o wczorajszem przyjęciu. Ze mną, to co zawsze... co codziennie... ani apetytu, ani sił... ani nic wogóle...
— Czy pani spała? — spytał ujmując długiemi, białemi palcami przegub jej ręki, dla zbadania pulsu — Czy proszek pomógł?
— Nic a nic! Jesteś pan złym lekarzem, bo nie umiesz mnie uzdrowić. Ale na razie nie pytaj pan o nic. Chcę mieć dzisiaj wakacje. Proszę opowiedzieć o przyjęciu w Krogstrupie. Czy było dużo osób?
— Tak. Odbyła się, że tak powiem, ostatnia wieczerza wielkiego łowczego i staw iły się wszystkie fraki z całej okolicy. Coprawda, pan burmistrz zawiadomił w ostatniej chwili, że nie będzie.
— Szkoda. Prosiłam go bardzo, by poszedł i nie zważał na mnie. Dobrzeby mu zrobiło gdyby się raz wyrwał z biura. Przytem byłabym miała wieści prosto z pieca... A damy... doktorze... Czy były piękne tualety?
— Było dużo dam, ale tualet miały na sobie niewiele...
— Słyszysz, Lizo...? Doktor jest wprost niemożliwy... Kogóż miałeś pan za sąsiadkę przy stole?
— Nową guwernantkę wielkiego łowczego, pannę Lang.
— Podobno ma być ładna... tak słyszałam.
— Tak sobie...
— Tylko tyle...? Ale podobno bardzo ożywiona?
— Lepiej powiedzmy... odżywiona... Przez pięć kwadransów nie otwierała ust, o ile nie szło o jedzenie. Bałem się na serjo, że pod koniec kolacji gorset nie wytrzyma ciśnienia i stanie się skandal...
Chora roześmiała się wesoło.
— Straszny z pana człowiek, doktorze! — powiedziała — Czyżby jednak owa panna Lang naprawdę nie była po pańskiej myśli? — zwróciła się do siostry — Wiesz, Lizo, od dawna staram się o żonę dla doktora Bjerringa. Ale mimo, że mu proponuję najpiękniejsze damy, trw a dalej w oporze.
— Może doktor chce zostać kawalerem, — odparła — nie dziwię się wcale... Małżeństwo to wielkie ryzyko.
— O... nie boję się ryzyka, łaskawa pani, — odparł, patrząc w okno — tylko z miłością bywa często jak z biletami teatralnemi. Miejsce, którego się chce, jest już zazwyczaj zajęte.
— Nie brak panu nigdy wykrętów! — zawołała żywo burmistrzowa — A mimo to dziś znowu idziesz pan na przyjęcie. Ciągle się pan włóczy po ludziach, zazierając kobietom w oczy... Powiedz pan jeszcze, doktorze, czy będzie dziś iluminacja? Pewnie wypadnie wspaniale...
Rozmowa stała się świegotliwa, niby w salonie, a majorowa podniecona obecnością małomiejskiego lowelasa wzięła w niej żywy udział.
Odprowadziła go aż do sieni, chcąc się dowiedzieć czegoś serjo o stanie zdrowia siostry. Lekarz potrząsnął groźnie głową i wyznał, że ciągle przygotowany jest na zgon. Upadek sił chorej jest coraz to widoczniejszy, nie jest atoli wykluczoną możliwość nagłego zwrotu i ozdrowienia. Choroby nerek są zgoła nieobliczalne, to też burmistrzowa może przyjść do siebie. Pozatem chory na nerki żyje z tem czasem lat sto, a czasem ginie w jednej chwili.
Wracając, spotkała w jadalni burmistrza. Wyszedł ze swego pokoju w pełnej gali, a mamzel Mogensen niosła za nim okrycie.
Spytał, jak się ma chora, a majorowa powiedziała, że czuła się dość źle.
— Teraz ożywiła ją nieco wizyta lekarza! — dodała pospiesznie.
Nic na to nie odpowiedział.
Miał zamiar udać się prosto do żony, by nie budzić podejrzeń szwagierki. Chciał się pożegnać z Anną-Marją, jak sobie tego życzyła. Obecnie poprzestał na przesłaniu jej pozdrowienia. Wdział okrycie i wyszedł.
Majorowa wróciła do pokoju chorej i zastała ją w tej samej pozycji, w jakiej ją zostawił lekarz. Wpatrzona w okno, zapadła w taką zadumę, że nie zauważyła zaraz obecności siostry.
— Jakże ci się podoba doktor? — spytała, gdy majorowa zajęła miejsce w fotelu — Nie piękny, ale bardzo miły... prawda? Wzruszona byłam jego troskliwością podczas choroby biednego mego Kaya.
— Rzecz główna, czy jest zdolny!
— Droga Lizo, cieszy się opinją cudotwórcy i nigdyby nie był osiadł na prowincji, gdyby nie ułomność jego. Wiem to napewno... Pewnie zauważyłaś także, że wesołość jego jest sztuczna... z natury bowiem jest smutny. Często zapada, gdy jesteśmy sam na sam, w takie przygnębienie, że się serce kraje. Przychodzi czasem i siedzi kilka godzin z samej jeno potrzeby pomówienia z kimś, kto go rozumie. Czyś widziała jego oczy? Jakże są smutne... Ach... zdaje mi się, że wybiła trzecia...
Bicie zegara opamiętało ją.
— Kogóż to oczekujesz?
— Nikogo, prócz męża.
— Mąż twój wyszedł... kazał cię pozdrowić.
— Wyszedł?
— Tak. Pilno mu było złożyć powinszowanie jubilatowi. Ubrał się paradnie...
Anna-Marja zamilkła. Zamknąwszy oczy, obróciła się do ściany jak do spania, naciągnęła kołdrę tak, że jej zasłoniła twarz i leżała bez ruchu. Kiedy majorowa pochyliła się nad nią po kilku minutach dla przekonania się, czy śpi zobaczyła jak łza po łzie spływa jej na policzki.
Nie mogąc się dłużej opanować, majorowa ujęła dłoń siostry i powiedziała:
— Anno-Marjo! Siostro droga... powiedz mi — co ci dolega... Zwierz mi się... Może zdołam ci dopomóc?
— Na to niema rady! Niema rady!
— Powiedz... powiedz wszystko... To ci sprawi ulgę!
— I na cóż się przyda...? Nie zrozumiesz... Ja sama już tego wszystkiego pojąć nie jestem w stanie!
— Spróbuj!... Opowiedz... opowiedz...
— Ach... to długa, długa historja... Nie skończę nigdy chyba...
— Będę słuchała cierpliwie... Wszakże jestem siostrą twoją...
— Tak... tak... — odrzekła i przycisnęła w trwodze śmiertelnej rękę siostry do serca.
Anna-Marja zaczęła opowiadanie od teściowej swej, radczyni Hoeckowej, wdowy po pewnym, zacnym pocztmistrzu. Była to wysoka, chuda, nieubłagana dama o jednostronnie zgoła rozwiniętej duszy. Wywodziła się ze znanej rodziny pastorskiej Sideniusów i miała w całym kraju mnóstwo krewniaków. Ci krewniacy byli wszyscy pastorami i pisywali ciągle książki religijne, które otaczała stara dama czcią wielką i była z nich dumna. Rodzina Sideniusów miała, jej zdaniem, do spełnienia wielką misję w świecie, a spełniła ją, pisząc objawienia nieomylne w kwestji życia i śmierci. Umiała zawsze tak pokierować rozmową, by móc wtrącić: — Na temat ten bratanek mój Piotr powiedział cudne rzeczy w jednem ze swych kazań — albo znów: — Kwestję tę rozstrzygnął kuzyn mój Jan w książce swej, zawierającej najpiękniejsze w świecie kazania adwentowe. — O ile przyjmowała gości u siebie, przynosiła zaraz odnośne dzieło i odczytywała długie cytaty, zerkając poprzez okulary, by pochwycić objaw podziwu słuchaczy.
Oczywiście wybór jaki uczynił syn, żeniąc się, nie przypadł jej do gustu. Objawiła wprost, że synowa jest piękną laleczką, a nie zmieniła zdania mimo wszelkich usiłowań ze strony Anny-Marji, by ją sobie zjednać. Uważając to za swój obowiązek zajęła się wychowaniem synowej, by z niej „zrobić człowieka“.
Teściowa mieszkała w Kopenhadze. Przychodziła codziennie i dręczyła nieskończonemi kazaniam i młodą kobietę, która przez miłość dla męża znosiła wszystko z anielską cierpliwością i słodyczą. Dokazała też tego cudu, że potrochu ugłaskała straszną osobę. Ale nie doszło między niemi nigdy do zażyłości i wystarczało, by Anna-Marja włożyła na głowę modny kapelusz, lub na ręce nowe rękawiczki, a zaraz zaczynały się kazania pełne podejrzliwości i wytykań. Kilka nawet razy doszło do scen gwałtownych. Stara dama, mająca twarz pomarszczoną jak zbutwiały kartofel, znieść nie mogła świeżej cery synowej, a już do pasji doprowadzało ją, gdy Anna-Marja użyła jakiegoś kosmetyku.
— To dobre dla dziewek ulicznych, nie dla uczciwej kobiety! — powtarzała jej setki razy z oburzeniem.
Majorowa wiedziała już o tem potrochu z listów siostry, w których zawsze były wzmianki, że mąż stawał rycersko po stronie żony i nieraz dobrze natarł uszu matce. Nie było zresztą prawdziwej miłości między synem a matką, która go od dzieciństwa tak zadręczała kazaniami i napomnieniami, że w młodym wieku, będąc zresztą ambitnym, uniezależnił się od rodziny, zarabiając na własne utrzymanie.
Po śmierci matki zauważyła Anna-Marja zasadniczą zmianę w uczuciach męża dla siebie. Ciągle miał jej coś do zarzucenia i ciągle jej dawał admonicje.
Szatan podejrzliwości, wylazłszy z ciała matki wlazł widocznie w niego, bo był nieznośny i stało się jasnem niebawem, że wlecze za sobą dziedziczną chorobę umysłową. Anna-Marja wyraziła przypuszczenie, że policyjny zawód męża, ciągłe śledzenie wszelakich przekroczeń i zbrodni, oraz chytre środki ich wykrywania przyczyniły się w znacznym stopniu do rozwoju owej manji prześladowczej. Węsząc ustawicznie za złem, otoczony kłamstwem i oszustwem, doszedł do przekonania, że to samo ma u siebie w domu i stało się to jego chorobą. Przekonany, że żona wywiera zły wpływ na córkę, wysłał Ingrid na pensję. Ingrid przyjęła pewnego dnia kilka jabłek od syna podkomorzego, a ojciec uznał to za czyn hańbiący i nieprzyzwoity ze strony dziewczęcia.
Anna-Marja mówiła spiesznie, dysząc ciężko, jak ktoś kto nie może dłużej utrzymać tajemnicy, a jednocześnie nie chce odkryć całej prawdy. Nie patrzyła też siostrze w oczy, ściskając tylko kurczowo jej rękę.
Majorowa gładziła jej włosy. Zaczynała dorozumiewać się związku i uczuła wielkie wzburzenie. Straszniejsze tu działy się rzeczy niźli przypuszczała.
To też nie śmiała pytać. Litość zamykała jej usta.
Ze słów Anny-Marji wynikało, że oskarża się też sama. Ale nie mogła uwierzyć w żaden czyn naprawdę karygodny i byłaby dała głowę za uczciwość siostry.
Biedaczka była ofiarą szaleńca, opanowanego manją zazdrości. Rozpacz i osamotnienie sprawiły, że zaczęła winę przypisywać sobie samej.
Nagle zapukano do drzwi i ukazała się mamzel Mogensen w białym fartuchu z napierśnikiem.
— Cóż to? — spytała majorowa wstając. Anna-Marja była tak wzburzona, że nie mogła wymówić słowa.
— Ksiądz pastor Torm pyta, czy pani burmistrzowa przyjmuje?
— Pastor? — zawołała majorowa zdumiona i zwróciła się do siostry — Nie radzę ci wdawać się dzisiaj w rozmowę z pastorem...
— Wpuść go... proszę... — odparła — To człowiek niezwykły. Przychodzi codziennie i pociesza mnie trochę.
— Jesteś dziś zanadto osłabiona i podniecona.
— To praw da... Ale właśnie dlatego radabym go widzieć. Uspokajam się w jego obecności.
— Proszę poprosić księdza proboszcza! — powiedziała nieco oschle majorowa.
Pastor był to przystojny, stary, siwowłosy, lśniący czystością mężczyzna.
— Któż jest ta pani? — spytał zdumiony na widok majorowej. Od piętnastu lat był proboszczem w miasteczku i znał wszystkich jego mieszkańców, nie wyłączając psów i kotów.
— Siostra moja, majorowa von Rauch! — przedstawiła Anna-Marja.
— Aa... tak! — powiedział obojętnie — Rauch... Rauch... doskonale...
Pastora Torma nie obchodzili wcale ludzie obcy. Wszystko, co istniało poza granicami jego parafji, wydawało mu się wprost iluzorycznem.
— Jakże się pani czuje, droga Anno-Marjo? — spytał siadając w fotelu przy łóżku — Czy bodaj troszkę lepiej pani dzisiaj?
— Oo... nie! Przeciwnie, z każdym dniem czuję się słabszą.
Pastor wstrząsnął srebrnowłosą głową i wydał z piersi westchnienie, syczące jakby potrochu.
— Bardzo mi to przykro... Wszakże tak serdecznie, tak gorąco modliłem się za zdrowie pani.
— Modlił się ksiądz pastor? Ach... tedy widocznie Bóg nie chce mi przywrócić zdrowia!
— Proszę tak nie mówić. Nikt przeniknąć zamiarów boskich nie może. Dużo tajnych dróg wiedzie do nieba. Często Pan naciska nas dłonią swą, byśmy zrzucili brzemię tego marnego świata. Winniśmy mu tedy wdzięczność za cierpienia. Pamiętaj pani, że każda bezsenna noc zbliża cię do Boga.
— Czuję to dobrze i to jest cała moja pociecha!
— Byłem dziś u rzeźnika Andersena. Wiadomo pani, że chorował przez całą zimę. Mało było nadziei, bowiem miał raka. Dziś właśnie zasnął w Panu.
— Andersen zmarł? Anna-Marja uniosła się na łokciu i wbiła w pastora spojrzenie szeroko otwartych oczu.
— Tak... i jakże śliczną miał śmierć? Można o nim śmiało powiedzieć, że cierpienie stało mu się odrodzeniem. Przed chorobą nigdy nie przystępował do Stołu Pańskiego i długo trzeba było pukać zanim dusza jego otwarła się żalowi za grzechy i skrusze. Ale w czasach ostatnich całem sercem zwrócił się do Boga. Zostałem doń wezwany dziś rano o siódmej, zaniosłem mu święty wijatyk i mogę wyznać, że nigdy, żadnemu człowiekowi z większą pewnością nie rzekłem: Synu, przebaczone są ci winy twoje. W kilka minut potem zasnął błogo z Krwią i Ciałem Pańskiem na ustach.
Anna-Marja zamknęła oczy. Każdy fakt śmierci wprawiał ją w nerwowe drżenie.
— Księże pastorze, — powiedziała — chciałabym się przysposobić do podróży ostatniej!
— Doskonale, droga pani, — odparł — w tym celu właśnie przybyłem...
Majorowa wyszła do bawialni, stanęła przy oknie i zaczęła nerwowo bębnić palcami po desce okiennej. Piersi jej falowały gwałtownem wzburzeniem. Drzwi do pokoju chorej przyparte były zlekka, to też słyszała głos siostry, odmawiającej modlitwy. Majorowa bliską była płaczu z bólu i złości... Nagle usłyszała, że siostra mówi:... i odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy w imię Ojca i Syna i Ducha Świętego...
Pastor Torm zjawił się tym razem u chorej na wyraźne wezwanie burmistrza. Spotkali się obaj tuż pod domem jubilata, a burmistrz powiedział, że żona jego czuje się bardzo słabą i uradowałaby ją niezawodnie wizyta proboszcza. Trwożne i połowiczne wzmianki szwagierki o stanie zdrowia Marji-Anny zaniepokoiły burmistrza bardzo. Nie był tem zaskoczony, wiedział, że żona zbliża się szybko do skonu, a nie pragnął też w gruncie niczego innego. Jednak po raz pierwszy dopiero osoba postronna utwierdziła go w tej nadziei, poza doktorem, którem u nie wierzył i do którego nie miał zaufania.
Wizytę gratulacyjną skrócił też z tego powodu do granic, na jakie zezwalały względy powinne. Wraz z deputacją magistratu, której był rzecznikiem, złożył dar honorowy, srebrny serwis do kawy, wypił szklankę wina z jubilatem i jego rodziną, potem zaś pożegnał się i wyszedł.
Nie czuł wielkiej sympatji dla bohatera dnia, ale mimo to uznawał jego zdolności i zasługi dla rozwoju miasta. Człowiek ten, wówczas siedmnastoletni chłopiec, zjawił się w małej rybackiej osadzie, położonej na uboczu i skazanej na zupełną zagładę lub nędzną co najwyżej wegetację, i stał się twórcą miasta, budowniczym jego w całem słowa znaczeniu. Powiadano, że w dniu kiedy przybył, miał ośm szylingów w kieszeni i wstąpił jako posługacz do jedynego, napoły zbankrutowanego domu handlowego, zaś po upływie lat dziesięciu podniósł go, rozwinął i został jego szefem. Łącząc zalety wytrwałego wołu i chytrego lisa, co jest w Danji pierwszym warunkiem powodzenia, doprowadził do rozkwitu handel i żeglugę, znalazł rynki zbytu dla towarów wyładowywanych w porcie, a jednocześnie doszedł sam do kolosalnego majątku. Mimo to nie pysznił się zgoła zasługami, pozostał prostym, skromnym, przystępnym, a nawet poniekąd naiwnym człowieczkiem, o otwartem sercu i hojnej dłoni.
Burmistrz czuł pewne zakłopotanie, ile razy musiał, jak właśnie dzisiaj, z tytułu swego stanowiska wygłosić mowę pochwalną ku jego czci. Fizycznie odpychał go ten krepy, jasnooki człowiek, mówiący głośno jutlandzką gwarą. Nie był zgoła wykwintny, a przytem mimo że nie dopuścił się wprost kradzieży, to jednak, jak wszyscy tego rodzaju ludzie, poruszaj się nader blisko zakreślonych prawem szranków, dzielących „moje“ i „twoje“.
Mistyczna mgła osłaniała tranzakcje, przy pomocy których doszedł do kierownictwa domem handlowym w czasie, kiedy szczęście zaczynało sprzyjać byłym jego pryncypałom. Burmistrz wysilał się nieraz by przeniknąć tę mgłę, ale zawsze daremnie.
Obawiał się tedy, że dzisiejsza jego mowa wypaść może nieco oschle. Ale wybawił go dyrektor szkoły realnej, który zasypał wprost jubilata kwieciem swej elokwencji.
Burmistrz kroczył gościńcem, biegącym po wysokiem nasypisku wokoło miasta. Widok był stąd wspaniały na fjord i łąki, ale nie to go spowodowało do przechadzek, jakim się tu w ostatnich czasach oddawał. Poprostu czuł się swobodniejszym i bardziej samotnym niż w ciasnym parku miejskim. Szedł pomału, często przystając, ale nie dlatego by nasycić się pogodą i powietrzem. Dzisiaj mniej jeszcze niż zawsze nęcił go powrót do domu. Obecność szwagierki była mu nie na rękę z powodu wspomnień, jakie budziła.
Zaraz przy śniadaniu zaczęła z nim rozmawiać o podróży poślubnej, o listach Anny-Marji z czasów narzeczeństwa i wielu innych rzeczach niemiłych. Zbliżało mu to przeszłość i stawiało przed oczy rozczarowania i zawody.
Kroczył tą samą drogą, którą pewnego wiosennego dnia, jakby dziś, szedł z zamiarem oświadczenia się o rękę Anny-Marji. Rodzice jej mieszkali wówczas w zaniedbanej wili drewnianej na stoku wzgórza, gdzie obecnie mieścił się miejski zbiornik wody. Rozmyślał z pewnem wzruszeniem o sobie. Wszakże świadczyło to dowodnie o szczerości i głębi uczuć, że będąc człowiekiem wybitnym i znanym, konkurował o córkę człowieka, którego przed wydaleniem z urzędu chroniły jeno wpływu kolegów klubowych. Czyż nie była to ofiara łączyć się z rodziną, którą stałe zajmowali się plotkarze, a sprawy chyba zgoła nie poprawiło małżeństwo córki z pruskim oficerem.
Mimo to czuł się szczęśliwym onego dnia, siedząc w małym, czerwono tapetowanym pokoiku od ogrodu, z małą, nerwową rączką narzeczonej w dłoni. Słońce rzucało snopy iskier po ścianach i szklankach, napełnionych winem, którem pił teść ich zdrowie.
Mimo trzydziestu lat wieku był bardzo niedoświadczony w sprawcach miłosnych i nie wiedział jak słodkim może być pocałunek kobiety. To też Anna-Marja oczarowała go niewinnemi pieszczotami, dał się schwytać i opanować jej wesołością iście ptaszęcą.
Drogą plotek doszło doń, że nie był pierwszą miłością Anny-Marji, ale wówczas nic sobie z tego nie robił i zamknął na przeszłość oczy. Pocieszało go to, że narzeczona od dnia zaręczyn stała się cichsza i obojętniejsza dla ludzi. Miał na nią wpływ i byłby ją wychował po swej myśli, gdyby nie zakorzenione nawyczki, wyniesione z rodzicielskiego domu. Oba dziewczęta chowano tak, że zwracały ciągle na siebie uwagę i wysilały się, by się przedstawić jak najkorzystniej.
Zaledwo minęło kilka dni od zaręczyn, Annę-Marją ogarnął nerwowy niepokój. Zaczęła się ponownie interesować swymi adoratorami. Ciągłe, wśród rozmowy zachodziła w głowę co robi prowizor Andersen, co powiedział naczelnik biura Joergensen i co myśli agent handlowy Jensen. Pozatem zauważył narzeczony, że doskonale zna się na zaletach swych włosów, oczu, ramion, nóg i rąk.
Anna-Marja paplała jednak o tem wszystkiem z tak naiwną szczerością, że nie mógł jej czynić wyrzutów, z obawy, by go nie posądziła o zazdrość. Przypisywał to złym wpływom wychowania. Matka jej, równie bardzo piękna i pyszna, była przyczyną że dla zaspokojenia jej wydatków ojciec dopuścił się, zatuszowanej zresztą, kradzieży pieniędzy państwowych. Córki wychowane w tej atmosferze nie mogły być bez wad, to też postanowił wyrwać Annę-Marję z domu rodzicielskiego i tegoż jeszcze lata wziął ślub.
Ale zaraz podczas podróży poślubnej zaufanie jego do żony zostało silnie nadwerężone. Opowiadanie majorowej przy śniadaniu przywiodło mu na pamięć ten właśnie epizod. Pierwszy poślubny tydzień spędzili wśród niebotycznych gór i tam Anna-Marja, przezwyciężywszy swą dziewiczą wstydliwość, odczuła zaraz wielki popęd miłosny. Nie działało na nią piękno natury, a widok przepaści, wodospadów, i pól lodowych przeistaczał się w erotyzm podniecający do uciech płciowych. W ten sposób działało na nią każde intensywniejsze przeżycie. Poświt wichru, nagły deszcz, a nawet przygody w podróży i drobniejsze wypadki wprawiały ją w oszołomienie, wypowiadające się pieszczotami i zabiegami miłosnemi.
Powinno to było już wówczas zwrócić jego uwagę, bo miłość tej małej, szczupłej kobietki posiadała napięcie siły przyrodzonej, była wybuchem wulkanu, miotającego żar kędyś z trzew ziemi. Nie posiadał jednak doświadczenia, nie znał kobiet, a owe objawy miłości upajały jego samego szczęściem.
W drugim tygodniu znaleźli się w zatłoczonym ludźmi hotelu, gdzie przybyli dla spotkania się z siostrą Anny-Marji. Siedzieli na tarasie we troje. Nagle zjawił się młody człowiek, wyglądający na porucznika, o miłej, ale przeciętnej powierzchowności, pozdrowił panią Rauchową i zaproszony przez nią, usiadł przy nich. Annę-Marję ogarnął niezwłocznie nastrój kokieteryjny, znany mu dobrze, a kiedy młodzieniec zaczął ją obsypywać komplimentami, nietylko nie okazała niechęci, ale zaczęła go prowokować. Umiała tyle po niemiecku, że jako tako rozmawiali i tak się zatopili we flircie, że przestali nań zupełnie zwracać uwagę. Doszło do tego, że Anna-Marja, która przez dwa tygodnie nie wychodziła z objęć męża, uścisnęła tajemnie pod stołem dłoń dopiero co poznanego młodzika.
Chcąc ją wystawić na próbę, wstał i oddalił się pod pozorem odebrania z poczty listów, ona zaś uśmie chnęła się na pożegnanie i powiedziało, że zaczeka nań przy stole. Gdy wrócił w pół godziny potem młodzieńca już nie było, a Anna-Marja nie okazała zupełnie, iż jest świadomą swego nietaktownego zachowania się. Nie przypuszczała wcale, by go miała urazić, gdy zaś wieczorem odbywali przejażdżkę po jeziorze, oparła głowę o jego ramię i była bardzo czuła. Onego dnia po raz pierwszy zaczął powątpiewać o jej szczerości.
Przyszło mu na myśl, czy nie należałoby wziąć rozwodu zanim wydadzą na świat potomstwo, ale odstąpił od tego, gdyż umiała odzyskać jego zaufanie. Pozatem liczył na wpływ środowiska, w którem się niebawem znajdzie jako jego żona.
Niestety wpływ ten okazał się zgoła nieoczekiwanym. Piękna, młoda kobieta otoczoną została w stolicy legją wielbicieli, a przyjmowała hołdy nawet od najnędzniejszych błaznów, których sama miała za nic. Mąż jednak czekał cierpliwie, licząc na dobrą naturę żony i wpływał w tym kierunku także na matkę swoją.
Nietrudno mu zresztą przychodziło przebaczać jej te drobne wybryki, bowiem nie miał wówczas powodów wątpienia w jej miłość. Wzruszała go swem szczęściem, swą wdzięcznością za śliczne gniazdko, za to że łożył na wszystko sam. Zaledwo stanął w drzwiach, wieszała mu się na szyi zasypując niezliczonymi pocałunkami, zanim zdążył zdjąć okrycie. Radując się życiem, zamieniała dzień każdy w uroczystość dla siebie i niego, stroiła się i przybierała, wysilając całą zdolność by mu się podobać.
Ostrzegł ją pewnego razu, by nie okazywała tyle sympatji obcym, którzy na to nie zasługują i powtórzył to, co już raz mówił czasu narzeczeństwa, że roztrzepanie 1 zalotność nie są jej do twarzy. Powiedział to bez cienia zazdrości, ona słuchała z ogromnem uznaniem, a rozmowa skończyła się na tem, że pełna skruchy, spłakana zasnęła na jego piersi.
Na drugi dzień mieli udać się na wielkie przyjęcie, a Anna-Marja wyglądała uroczo z obnażoną szyją i ramionami, do czego mąż, ze względów towarzyskich, musiał przywyknąć, mimo że mu sprawiało wielką przykrość. Tuż przed odjazdem zarzuciła mu ręce na szyję, i spojrzawszy poczciwie w oczy, powiedziała:
— Dzisiaj nie będziesz miał powodu do zarzucenia mi czegokolwiek. Obiecuję solennie.
Tymczasem zaledwo minęła godzina, żywem zachowaniem swem zwróciła na siebie ogólną uwagę. Mężczyźni zbiegli się zewsząd i zaczęli mlaskać językami z radości.
Celem zwrócenia jej uwagi, a zarazem dla okazania pewności siebie, spostrzegł bowiem zwracane ku sobie litosne spojrzenia, zostawił ją w kole adoratorów, sam zaś stanął z boku i wziął udział w żartobliwej rozmowie. Nie zważając na to, bawiła się nie krępując się wcale, a nawet wówczas gdy się zmarszczył udała że niczego nie spostrzega. Djabeł ją opętał, była w mocy popędu przyrodzonego, którego opanować nie mogła żadną miarą.
Wracając do domu, spodziewał się, że zacznie na ten temat rozmowę. Tymczasem najswobodniej w święcie paplała o damach i krytykowała mężczyzn. Wówczas rozumiał ją zaledwo przez połowę. Czyż to jest udawanie... czy łudzenie samej siebie...? Czy może tkwią w duszy kobiety uczucia i nastroje, których mężczyzna zrozumieć, ni określić nigdy nie będzie w stanie? Tak myślał wówczas.
Z każdym rokiem większą się dlań stawała zagadką. Im dłużej ze sobą żyli, im poufalsze stawały się ich stosunki, tem bardziej oddalała się od niego. Ile razy zdawało mu się, że ją już zna, natychmiast jakieś słowo, jakaś mimowolna uwaga, czy chwilowe zamyślenie odsłaniało nowe, nieznane uczucia, czy strony jej istoty, które zaraz przysłaniała ciemń nocy.
Wspomniał, że pewnego razu gdy siedzieli przy stole nadszedł list od krewnych z Jutlandji, zawierający wiadomość o śmierci kuzyna w Ameryce. Byli już od lat kilku zaślubieni, a Anna-Marja nieraz opowiadana szczerze o kuzynku w Ameryce, który się w niej kochał potrochu, gdy była podlotkiem. Z niesłychanem zdumieniem spostrzegł jak silne wrażenie wieść o jego śmierci uczyniła na żonie. Wrażenie to nie było chwilowe, przeciwnie, zdawało się wzrastać! Gdy wszedł niespodziewanie wieczorem do salonu, zobaczył, że Anna-Marja kryje coś pospiesznie pod gazetę. Zażądał, by mu to pokazała, a gdy się oparła, wpadając w rozdrażnienie, wyjął jej z rąk rzeczy ukrywane.
Okazało się, że były to drobne pamiątki po kuzynie, kilka zwiędłych bukiecików, kokardek balowych z zanotowanemi datami, jakiś wierszyk karmelkowy i tem podobne głupstwa, które trzymała pod kluczem w sekretnej szkatułce. Zburczał ją za dzieciństwo, a zwłaszcza za to, że chciała te drobiazgi ukrywać przed nim. I znowu powtórzyła się dawna scena. Zrazu broniła się słabo, potem wysłuchała ze skruchą admonicji, padła mu z płaczem na szyję... i została dalej taką samą.
Mimo wszystko czuł się wówczas jeszcze bardzo szczęśliwym. Miłość Anny-Marji nigdy nie była gorętszą i namiętniejszą niż wówczas, bezpośrednio po przyjściu na świat dzieci. Był od żony dużo starszy, a nawet zaczął siwieć, mimo to otaczała go prawdziwym kultem, przepojonym pokorą i poddaniem. I on również zakochany był w niej bardziej jeszcze może niż przedtem. Po urodzeniu dzieci dojrzała, rozrosła się, stała bujniejszą, a płeć jej wybielała jeszcze bardziej.
Nie posiadał jej jednak nigdy w zupełności. Nawet w chwilach najwyższego upojenia nie był pewny, czy ma jej uczucia. Czasem zdawało mu się nawet, że jest jeno surogatem czegoś, a z biegiem czasu oczy jego zaczęły widzieć jasno.
Pewnego dnia kiedy wracali z jakiegoś przyjęcia, a on był znużony i rozstrojony, uczuł że się doń przytula namiętnie, w nieuzasadnionym przystępie czułości. To mu się wydało podejrzane. Przeszedł w myśli dzieje tego wieczoru i przypomniał sobie, że widział ją kilka razy w towarzystwie radcy Lundinga, pewnego młodego prawnika, bardzo miłego w towarzystwie człowieka. Spotykali go oboje dosyć często po salonach, a nawet przyjmowali co roku na dawanym u siebie obiedzie jurystów.
Skorzystał ze sposobności i opowiedział jej zaraz co mówią o postępowaniu tego człowieka z kobietami. Spoważniała i podziękowała za informację.
— Miałam jakieś przeczucie, — odparła — ten pan patrzył na mnie w sposób, który mi się wcale nie podobał.
W parę tygodni potem miał ważną rozprawę sądową i nie mógł wrócić na południowy posiłek do domu. Udał się pospiesznie do pobliskiej restauracji, gdzie zawsze w takich razach obiadował. Właśnie kończył jeść, gdy nagle po drugiej stronie ulicy spostrzegł Annę-Marję ze zwitkiem nut, wyglądającym z zarękawka. Zdziwił się, gdyż brakło co najmniej godziny do pory, kiedy udawała się na lekcję śpiewu, a mimo to spieszno jej było bardzo. Zauważył ponadto, że ma nowy kapelusz na głowie, chociaż pochmurno było i zbierało się na deszcz.
Zapłacił, wybiegł i szedł za nią w pewnej odległości, kryjąc się pośród tłumu ulicznego. Doszedłszy do ulicy Frederiksberskiej, spojrzała na zegar w oknie zegarmistrza i zwolniła kroku. Za moment zjawiła się tuż przed nią, po tej samej stronie ulicy wysmukła postać jasnowłosego Lundinga. Pozdrowił ją z uśmiechem i mimo że udała pośpiech, zatrzymał ją. Przez kilka minut stali, rozmawiając żywo. Anna-Marja była zarumieniona, ale trzymała się zdala, każdej chwili gotowa do ucieczki.
W tym momencie rozpamiętywań przyszło mu do głowy, że Anna-Marja powiedziała mu iż spotkała raz na ulicy Lundinga i wyraziła przy tej sposobności, z chytrością, którą dopiero teraz zrozumiał wielkie zdumienie, że Lunding może o tak wczesnej porze kończyć urzędowanie. Nie podejrzewając niczego, zawiadomił ją, że Lunding narazie pełni inne funkcje prawnicze i wychodki z sądu prędzej.
Postanowił jednak narazie nie przedsiębrać żadnych kroków. Nie mógł się zdobyć by o tem mówić, że zaś Lunding wniósł właśnie prośbę o urlop dla wyjazdu za granicę, umyślił zaczekać.
W kilka tygodni potem siedzieli pewnego wieczoru w teatrze, w łoży balkonowej, mając przed oczyma cały, doszczętnie wyprzedany parkiet. Podczas pierwszego zaraz aktu zauważył, że Anna-Marja zaczyna ruszać się niespokojnie i raz po raz zwraca lornetkę ku jednemu z ostatnich miejsc, w najciemniejszym kącie widowni. Spojrzał w tym kierunku i zobaczył Lundinga, rozmawiającego z pewną damą, siedzącą przed nim. Była nią, jak się później okazało, pani Ellinger, z którą spotkał się w podróży, ale jeszcze przed wyjazdem nawiązał stosunek w stolicy.
Podczas przerwy, kiedy Anna-Marja zachowywała się nad wyraz spokojnie, spytał czy widziała znajomych w teatrze. Odparła, że nie widziała nikogo. Gdy tylko jednak grać rozpoczęto i światła przygasły, a także przez całą resztę wieczoru, z coraz to większem podnieceniem zwracała ciągle szkła ku szeptającej ze sobą parze, która korzystała z ciemności by się zbliżyć do siebie.
Wracając do domu, rzucił od niechcenia.
— Radca Lunding był dziś w teatrze, a sądziłem, że jeszcze nie wrócił z podróży. Czyś go widziała?
Zawahała się na moment.
— Nie! — odparła po chwili — Gdzież siedział? — dodała obojętnie, jakby była myślami daleko.
Pierwszy to raz przyłapał ja na jawnem kłamstwie, ale nie mógł się i teraz zdobyć na nic stanowczego. Litował się nad nią. Zdawało mu się, że sama cierpi skutkiem braku otwartości, a jeśli kłamie to może dlatego, że boi się utracić jego miłość i zaufanie. Inaczej wyznałaby niezawodnie całą prawdę.
Niedługo potem otwarło się, skutkiem śmierci urzędnika, miejsce burmistrza w prowincjonalnem mieście, a on dostrzegł w tem znak z nieba. Stracił już nadzieję oddziałania na żonę przy pomocy przekonywania i prośby, a również i religja okazała się bezpożyteczną. Była jej jeno rozrywką, jak wszystko inne.
Uczęszczała coprawda regularnie do kościoła i pełniła powinności chrześcijańskie, ale za powrotem do domu myślała nie o kazaniu, jeno o pastorze i nie o nabożeństwie i nabożnych hymnach, ale o ludziach spotkanych i ich strojach.
Zdawało mu się, że powrót na rodzimy grunt, gdzie żyły niewinne stosunkowo wspomnienia młodości, a także spokój i monotonja prowincjonalnego życia, że wszystko to dopomoże żonie do skupienia umysłu i położy koniec obłędnym wędrówkom myśli i uczuć po manowcach świata. Uczynił tę ciężką ofiarę, chcąc uratować ułomki szczęścia i resztki miłości, ale i to okazało się daremnem.
Burmistrz siadł na ławce, stojącej w cieniu jaworu, na zewnątrz muru cmentarnego i, oparłszy ręce na rękojeści laski, patrzył smutno na fjord i roztocz łąk. Ale nie widział niczego. Myśli oderwać od przeszłości nie mogąc, zatapiał się coraz bardziej w gorzkich wspomnieniach. Czuł zresztą niejaki nawet przymus stwierdzania swego małżeńskiego bankructwa, ile razy stan zdrowia Anny-Marji pogarszał się znacznie.
Nagle skrzypnęła tuż obok furtka i ukazał się przybrany w żałobne suknie buchalter Kasy Oszczędności. Przed kilku miesiącami zmarła mu żona, a biedaczysko chodził codziennie po godzinach biurowych na jej grób.
Skłonił się burmistrzowi z wielkim szacunkiem okrytym krepą cylindrem i przystanął.
— Pan burmistrz podziwia oczywiście śliczny widok... nieprawdaż?
— Tak... tak — odrzekł — Widok śliczny, a pogoda niezrównana...
— A w dodatku, wielki to dzień dla naszego miasta. Tyle pięknych flag... Może dziwi to pana burmistrza, że włóczę się tędy miast podziwiać, jak wszyscy, uroczystość. Nie mam ochoty brać w tem udziału, bowiem życie moje skończone raz na zawsze. Dom mój, to ten grób.
— Wiem... wiem... — odparł — poniosłeś pan wielką stratę, panie Jensen. Może nie jest to największa strata, jaka dotyka mężczyznę, ale zawsze doniosłość jej jest wielka... rozumiem to doskonale!
— Nigdy o tem zapomnieć się nie da, panie burmistrzu!
— Naturalnie! Idzie jeno o to, by przezwyciężyć boleść, panie Jensen. Inaczej cierpienie wzrośnie tak, że zgnębi człowieka całkiem.
— O, panie burmistrzu! Dla mnie już nic niema na świecie! Byliśmy ze sobą tacy szczęśliwi. Przez lat dwadzieścia żyliśmy ze sobą i mogę powiedzieć, że byliśmy sobie wszystkiem. Bóg nie użyczył nam dzieci, ale mimo to godziliśmy się wyśmienicie. Łączyły nas wspólne cele, wspólne upodobania, a wreszcie te same nawyknienia. Jakąż pustkę teraz zastaję za powrotem do domu? Ach, panie burmistrzu. Został mi do rozmowy tylko kanarek nieboszczki... a kiedy zaświecę lampę i wezmę do rąk książkę, czytać nie mogę, bo czytanie dla siebie samego żadnej mi przyjemności nie sprawia...
Słowa wdowca wielkie na burmistrzu uczyniły wrażenie, bowiem tem wyraźniej ujrzał własną, beznadziejną nędzę duchową. Z napuchniętych i czerwonych od długiego płaczu oczu buchaltera spływały ciągle łzy na siwiejące już faworyty.
Ciągła samotność nie dobra jest dla pana, panie Jensen! — powiedział — Powinien się pan starać rozerwać potrochu. Czy widział pan dzisiejszy pochód rzemieślników?
— Widziałem. Z powodu uroczystości kasę zamknięto o dwunastej w południe. Znalazłem doskonale miejsce na schodach domu białoskórnika Hansena przy ulicy Kowalskiej... wie pan burmistrz, gdzie to jest... Otóż widowisko było w istocie niezrównane! Prawda?..
— Pochód był rzeczywiście piękny, bardzo piękny...
— Cóż to za człowiek, którego czcimy dzisiaj! Prawdziwy dobroczyńca miasta!
— Tak... tak — Pan burmistrz weźmie, oczywiście, udział w obchodzie wieczornym...?
— Nie... nie pójdę... Mam chorą żonę!
— Ach... przepraszam... co ja też gadam... Człowiek traci pamięć wszystkiego poza swem bólem... Jakże się czuje pani burmistrzowa?
— Ciągle tak samo... Ale mam nadzieję, że przy pomocy bożej niedługo będzie dobrze...!
— Dzięki Bogu! Cieszę się serdecznie!... Wiem co znaczy cierpienie... Wszakżem wdowiec, który stracił wszystko... wszystko...
— Któż panu prowadzi gospodarstwo, panie Jensen? — spytał, chcąc zmienić temat — Nie możesz się pan przecież obejść bez pomocy!
— Na razie jestem sam, całkiem sam i gdy przyjdę do domu, pustka mnie otacza zupełna. Ale trzeba koniecznie mieć kogoś w domu, przeto od maja zgodziłem sobie gospodynię, mamsel Broager... pewnie pan burmistrz słyszał o niej...?
— Naturalnie... To ta sama zapewne, która była w Krogstrupie?
— Tak.
— A potem gotowała po domach...?
— Tak... właśnie. Czy pan burmistrz słyszał może o niej coś niekorzystnego?
— Nie... przeciwnie... podobno gotuje wyśmienicie! Dobrześ pan trafił, panie Jensen!
— Tak i mnie się wydaje. Słyszałem wprawdzie, że szwankuje trochę na zdrowiu i zawahałem się. Ale to pewnie plotki, bo wygląda rzeźwo i zdrowo...
— Tak — O ile pamiętam, jest to nawet kobieta bardzo rosła i silna...
— W samej rzeczy... Bardzo pokaźna z niej niewiasta.
Burmistrza zdziwił nieco ton, jakim buchalter wymówił te słowa. Przyjrzał mu się lepiej i dostrzegł odblask lubieżnego uśmieszku w napuchłych, mokrych od łez oczach zrozpaczonego wdowca.
— Kiedyż to zmarła żona pańska? — spytał.
— W piątek miną dwa miesiące... dwa okropne miesiące... — odparł.
— Przekona się pan, panie Jensen, że wszystko się zmieni, gdy będziesz pan miał w domu mamzel Broager. Jak długo żyjemy, życie zmusza nas do uznania swych praw!
— Jakto, panie burmistrzu? — spytał nie zrozumiawszy.
— Jestem zdania, że pan nie powinien rozpaczać. Życie jest litościwe... Może czeka pana jeszcze coś dobrego i miłego!
Wdowiec spoglądał nań dalej, nie rozumiejąc o co idzie, a jednak już z pewną trwogą.
Burmistrz zamilkł. Rozwiało sic nagłe poczucie ubóstwa i smutku. Zrozumiał, że człowiek ten opłakujący szczerze stratę żony, rozważa już w myśli zalety drugiej kobiety i delektuje się nadzieją posiadania jej. Nim rok minie wezmą niezawodnie ślub, a znękany buchalter przemieni się w najszczęśliwszego pod słońcem nowożeńca.
Buchalter skłonił się ponownie okrytym krepą, cylindrem, pochylił w pełnem czci pożegnaniu i odszedł.
Burmistrz posłał za nim spojrzenie, przepojone wzgardą, wstał i udał się do domu.
Ciemno już było, gdy burmistrz powrócił do domu, a Anna-Marja zasypała go wyrzutami z powodu, że poszedł bez pożegnania. Była podniecona i mówiła, że się czuje niedobrze. Mimo, że po bytności pastora spała blisko godzinę, nie uspokoiła się wcale, a przytem wzrosło poczucie bezsiły i znużenia.
Majorowa siedziała w fotelu przy łóżku, po drugiej stronie stał burmistrz i słuchał w milczeniu skarg żony. Pokój tonął w ciemku, a tylko na ziemi, przed kominkiem, gdzie nakładziono drzewa, drgał świetlisty krąg.
Po chwili zjawiła się mamzel Mogensen i poprosiła do stołu.
Gdy tylko majorowa znalazła się ze szwagrem sam na sam, zaczęła niezwłocznie z wielką gwałtownością mówić o smutnym stanie siostry. Wyraziła przekonanie, że przygnębienie i małą odporność Anny-Marji przypisać należy nietylko cierpieniom fizycznym, ale również m oralnym katuszom, a potem powiedziała w sposób niemal wyzywający, że siostra tęskni za córką, i to ma niezawodnie wielki wpływ na zły stan jej zdrowia.
Burmistrz wyminął odpowiedź kilku obojętnemi frazesami, poczem zaczął wypytywać o stosunki polityczne i społeczne w Niemczech i o to, czy majorowa czuje się zawsze jeszcze dobrze w przybranej ojczyźnie.
Majorowa odrzekła, że wielkie państwo ma tę wyższość nad małem, iż tam nikt nie przykrawa ludzi do szablonu, pozwalając żyć każdemu jak mu się podoba i jak mu najlepiej odpowiada.
— I to uważasz, droga szwagierko, za wyższość? — spytał.
— Oczywiście!
— Dziwi mnie to bardzo! — zauważył.
— Dlaczego? — spytała rumieniąc się.
— Ach... Ale może nie zrozumiałem? Cóż miałaś, łaskawa szwagierko, na myśli?
— Wszystko wogóle, przedewszystkiem zaś małżeństwo, owo łoże Prokrusta, na którem ginie mnóstwo kobiet w państwach małych.
Brunatna twarz burmistrza wydłużyła się i przybrała maskę otępienia. Zaczął się domyślać istotnego. znaczenia tych słów.
— Wiem potrochu jak się zapatruje współczesna Europa na małżeństwo i jego obowiązki, — rzekł traktując majorową pieczenia — ale nie czuję sympatji dla tezy absolutnej wolności, a sądzę także, że i łaskawa majorowa jest tego samego zdania.
— Wolę w każdym razie swobodę od owej wierności, która jest stryczkiem na szyi ofiary!
— Przytem, — ciągnął dalej, jakby nie dosłyszał uwagi majorowej — nie pojmuje czemu zawsze jeno kobietę uważa się za ofiarę w małżeństwie. Lepiej by zrozuiano kwestję, gdyby uwzględniono także i mężczyznę. Małżeństwo, przyznaję, nie jest zgoła idealną instytucją, przekonałem się o tem nieraz jako urzędnik policyjny i sędzia jednocześnie. Natura ustanowiła takie różnice między kobietą a mężczyzną, że trzeba bardzo dużo kultury, czyli raczej powiedzmy, zaparcia się ze stron obu, aby współżycie mogło ukształtować się bodaj jako tako.
— To rzecz najmniejsza! — odrzekła — Różnice wytwarzają właśnie przyciąganie wzajemne. Dążność do uzupełniania się przejawia się w namiętności. Im większa powierzchnia tarcia, tem większy żar.
W tej chwili weszła mamzel Mogensen z deserem i burmistrz chciał zmienić temat rozmowy, ale majorowa uparła się przy tem, by odpowiedział.
Rzekł tedy, że ma pełny szacunek dla namiętności. Nie dzieląc jej sympatji dla ludzi natury, przyznał że uniesienie erotyczne jest rzeczą tak wielką i świętą, iż wobec niej trzeba zrezygnować z oporu. Zdaniem jego jednak namiętność nierównie rzadziej niweczy szczęście małżeńskie, niż drobne oszustewka, niewiernostki i lekkomyślne czyny, będące wynikiem pychy i żądzy podobania się. A właśnie tego wszystkiego dopuszczają się przedewszystkiem kobiety.
Majorowa roześmiała się głośno.
Czyż mężczyźni nie są również pyszni? Czyż nie ośmiesza się wprost tylu z nich pogonią za odznaczeniami i wpływami. Czyż pytają się narzeczonych i żon o pozwolenie, gdy stają się im niewierni? Wszakże ledwo część z siebie samych im oddają, a natomiast chcą je posiadać wyłącznie i w zupełności, wraz z najskrytszemi myślami, najprzelotniejszemi marzeniami. Jest to bezczelny wyzysk, oburzające barbarzyństwo równie dzikie i nieludzkie jak haremy, będące menażerjami kobiet, oraz średniowieczne przepaski czystości.
Jedynem usprawiedliwieniem dla mężczyzn być może, że nie mają wyobrażenia o skarbach miłości, jakie kobieta posiada, a skarbu tego wyczerpać nie jest w stanie mąż i cała nawet kupa dzieci. To też kobieta oszalałaby chyba, gdyby przynajmniej w formie fantazji czy marzenia nie wyzbyła się tego nadmiaru.
Burmistrz odpowiedział jeno pustym uśmiechem, przyczem pokazał swe doskonale utrzymane zęby.
— Zapatrywanie takie — odparł po chwili — jest niebezpieczne, albowiem wiedzie prosto do absurdu. Jeśliby tak było rzeczywiście, to ulicznica byłaby kobietą idealną. Dzieje się to nawet potrochu w życiu, a doszło już dziś do zenitu w literaturze.
Majorowa rzuciła serwetkę na stół.
— O, znam aż nadto dobrze tę waszą moralność pastorską i mam jej dość!
Burmistrz spojrzał na nią szybko i zmilczał.
Posiedział chwilę, potem zaś wstał, skłonił się chłodno i powiedział:
— Dziękuję!
Majorowa nie ruszyła się z miejsca.
Nie żałowała wyzwania. Pewna była, że siostra nie dopuściła się żadnego faktycznego wykroczenia, a zarazem utrwaliła się w przekonaniu, że wyczerpanie Anny-Marji nie pochodzi wyłącznie z choroby nerek, na które niedomagała oddawna, ale w znacznej mierze stąd, iż stała się niewinną ofiarą zemsty oszalałego z zazdrości człowieka.
Mamzel Mogensen wyszła zaraz po podaniu deseru. Czuła urazę z powodu, że burmistrz i majorowa mówili w jej obecności po niemiecku.
Ulżyła sobie, wyładowując swój żal wobec dziewcząt kuchennych.
— Powiadam wam, że kłócili się ząb za ząb. Niemczycha w sposób zgoła ordynarny rzuciła się w krześle, a twarz pana była tak szara, jak gdyby miał atak sercowy. Widziałam doskonale, że ręce mu drżały zupełnie jak onego dnia, kiedy Ingrid wyżebrała sobie jabłka od tego dryblasa, syna podkomorzego.
Burmistrz udał się do swego gabinetu, położonego w parterze, na samym końcu domu. Na stole pomiędzy oknami świeciła się lampa, resztę pokoju zalegał mrok. Była to duża, podłużna, wykwintnie urządzona komnata, stanowiąca łącznik pomiędzy biurem urzędowem a prywatnem mieszkaniem.
Chodził po miękkim dywanie bezgłośnie, a cień jego snuł się po bilbljotece, kaflowym piecu i ścianie. Chodził i rozmyślał.
Anna-Marja uczyniła tedy siostrę powiernicą swoją i naskarżyła na niego. Tę rzecz należało przewidzieć zgóry. Nie znała siebie samej i nie odczuwała swej winy. Ciekawe tylko co powiedziała, a co przemilczała...?
Stary, stojący w kącie zegar wydzwonił siódmą. Burmistrz zatrzymał się przed biurkiem, na którem piętrzyły się akta śledcze, podania notarjalne, rachunki spadkowe, oraz niezałatwione listy urzędowe. Nagromadziło się ich tyle w czasie ostatnim, że uczuł wstyd.
Nic go bardziej może nie upokarzało i nie bolało od świadomości, że do niedawna jeszcze skrupulatny i drobiazgowo punktualny, teraz stał się leniwy, niedbały i nieścisły. Robota mu nie szła. Gdy tylko został sam ze sobą pierzchały myśli, a doznał nawet tego wstydu, że władze wyższe skasowały jego dwa wyroki ostatnie.
Zegary miejskie wybijały zaspanemi dźwiękami godzinę.
Stał zamyślony i zapatrzony w umbrę lampy, oparłszy rękę na poręczy fotelu. Przyszło mu na pamięć, że przed dwoma laty przy biurku tem siedziała Anna-Marja i pisała pod dyktandem wyrok, mający zakończyć wielki i słynny proces podpalaczy.
Działo się to niedługo po powrocie na prowincję, a Anna-Marja nosiła jeszcze żałobę po małymi Kaju.
Zdawało się wówczas, że spełnią się nadzieje, a którem i tu przybyli. Choroba i śmierć synka zbliżyły ich do siebie, a świeża zgoda i plany na przyszłość otoczyły ich nimbem świętości.
Nigdy się nie czuł szczęśliwszym niż w tych pierwszych latach pobytu w mieścinie obumarłej, gdzie poza własnym domem był jakby w obczyźnie i zaledwo rozumiał język, którym mówili mieszkańcy. Anna-Marja przekrystalizowała się w tym czasie. Żałoba uczyniła ją poważniejszą, a smutek nauczył cenić powagę życia. Przytem było jej ślicznie w czarnych szatach i przepoiło ją to nowym urokiem.
Nie rozłączali się wcale, bywali codziennie razem na cmentarzu, nie wdawali się z ludźmi i żyli wyłącznie dla siebie. Anna-Marja była zawsze dobrą gospodynią, w tym zaś okresie oddała się niepodzielnie mężowi i domowi.
Położywszy wieczór Ingrid do łóżka, przychodziła z robótką do gabinetu męża, nie mogąc znieść samotności w dużem mieszkaniu. Nie przeszkadzała mu wcale, przeciwnie, robota szła mu nierównie raźniej gdy wiedział, że siedzi na sofie, gdy słyszał szelest, monotonny materji, przez którą przewlekała nici, lub kiedy gmerała w książkach, czy poprawiała w piecu.
Żyli nad wyraz szczęśliwie i ani razu nie miał powodu oskarżyć jej o fałsz, albo oszustwo. Dlatego też nie widział żadnego niebezpieczeństwa w nawiązaniu stosunków z doktorem Bjerringiem. Anna-Marja wyrażała się o nim zrazu z niechęcią i mimo iż był bardzo zdolny, nie chciała go mieć za lekarza domowego. Podejrzenie powziął dopiero pewnego dnia, kiedy wróciwszy z sądu zastał doktora. Wbrew zwyczajowi na stole stały owoce i wino, a Anna-Marja b}da niezwykle ożywiona i rozmowna.
Niebawem stwierdził, że zajęła się bardzo intensywnie małym garbuskiem i jego losem. Zauważył, że często nie mówi o nim samym, ale jego pacjentach, o ludziach których wyleczył oraz o opinji, jaką miał w mieście. Kilka razy popadła w zadumę na sam dźwięk jego nazwiska, a ile razy zatętnił w ulicy pojazd, wytężała słuch i spoglądała, jak to widział z poza gazety, w okno z zaciekawieniem, pewna że przejeżdża właśnie jego karjolka.
Doktor Bjerring zjawił się u nich po raz pierwszy w dniu zesłabnięcia małego Kaya. Bywał codziennie, zastawał często Annę-Marję samą i tutaj oto, przy łożu śmiertelnem dziecka nawiązane zostały nici nowej zdrady.
Prawdopodobnie jednak później dopiero uświadomiła sobie swe uczucie. Ale gdy minął czas żałoby i zaczęli brać udział w życiu towarzyskiem miasteczka, śledził z zupełną swobodą rozwój tego nowego stosunku, który miał te same co dawne formy. Nie była w stanie oprzeć się najpłaściejszym pochlebstwom jego, a zachwycona najgłupszemi słowami, oddała się bezwolnie i bezwzględnie erotycznemu fantazjowaniu i marzeniom. Jednocześnie kryła się przed mężem w labirynt drobnych przysłonięć i odkształceń prawdy, a wreszcie w rzeczywiste kłamstwa, tak że wkońcu zatraciła zupełnie zdolność rozróżniania tego co złe, od tego, co czynić należy.
Powrócił do dawniej żywionego zamiaru rozwodu, ale go porzucił, nie ze względu na skandal, gdyż bardzo niewiele robił sobie z ludzkiego gadania,...
a tylko dlatego, że prawo nie przyznałoby mu córki, przeto musiałby zostawić Ingrid w rękach matki, i tem samem skazać na zagładę.
Cóżby mu zresztą przyszło z rozwodu? Wszakże jego życie zniweczone już było doszczętnie. Przeszłość i przyszłość została zatruta, a każde miłe wspomnienie splugawione. Musiał się wstydzić nawet pamięci matki. Jedno mogło jeno złagodzić ból i dać może jeszcze zapomnienie,... Jedno, to jest... śmierć.
Burmistrz usiadł przy biurku i zaczął przeglądać pocztę, przyniesioną przez chłopca biurowego. Pośród wielu dużych, urzędowych, niebieskich i żółtych kopert znalazł maty liścik, zaadresowany ręką dziecka. Był to list od Ingrid. Pisała:
Przytem nie mogło być mowy o zaniedbywaniu obowiązków szkolnych.
Położył przed sobą ćwiartkę papieru listowego, by zaraz odpisać, gdy nagle wpadła do gabinetu mamzel Mogensen blada, przerażona i widocznie na poły jeno przytomna, gdyż... o dziwo... po raz pierwszy w życiu zapomniała zapukać.
Prosiła, by zaraz przyszedł, gdyż... jaśnie pani., się tak nagle pogorszyło, że zdaje się, kona.
Burmistrz przeraził się również w pierwszej chwili. Ale po drodze do sypialni żony przypomniał sobie, że Anna-Marja raz już napędziła mu bez powodu takiego samego strachu. Chodziło oto, by jej zawezwać Bjerringa. Dzisiaj znajdował się właśnie doktor w pewnym domu na przyjęciu, gdzie była również niejaka pani Grabbe, którą interesował się podobno na serjo. Otóż ten fakt musiał zaniepokoić Annę-Marję.
Gdy jednak znalazł się w pokoju chorej, przekonał się, że było naprawdę źle.
Anna-Marja leżała z niewidzącemi nic, szeroko rozwartemi oczyma i rzęziła głucho. Kurcz śmiertelny ścisnął jej gardło... dusiła się. Pochylona nad nią siostra trzymała jej drżące ręce. Całe łóżko trzęsło się od drgawek chorej.
— Czy posłano po lekarza? — spytał mamzel Mogensen, stojącą pośrodku pokoju ze złożonemi rękami.
— Tak! Pobiegł Krystjan!
— Mamsel! Proszę o wodę kolońską i łyżkę... — zakomenderowała majorowa.
Zwilżyła skronie chorej, wpuściła kropelkę płynu pomiędzy wargi i rozpięła koszulę pod szyją. Cichy, ochrypły jęk wyrwał się z jej ściśniętego gardła i nastąpiły wymioty.
Za chwilę skończył się atak.
Napoły martwa, oblana potem, legła Anna-Marja z zamkniętemi oczyma. Ciałem jej wstrząsały drgawki, oddychała z wielką trudnością. Posłyszawszy głos męża, uczyniła wysiłek, by doń wyciągnąć rękę, ale nie mogła tego dokazać. Ramię opadło martwe na kołdrę i zaraz ogarnął ją głęboki sen.
Burmistrz był tak wzburzony, że musiał się chwycić łóżka. Miał przeczucie, że idzie śmierć.
— Jakże się to stało? — spytał.
Majorowa powiedziała, że przez całe poobiedzie Anna-Marja uskarżała się na gwałtowny ból głowy i ucisk w piersiach. Nagle przyszły dreszcze i wymioty, a potem nastąpił atak.
Burmistrz wyjął zegarek i zwrócił się do mamzel Mogensen.
— Czy wiedział Krystjan, że doktor jest u Ovensensów? — spytał.
— Tak. Jaśnie pani sama to powiedziała, czując, że jej się robi słabo.
Burmistrz nie pytał już o nic więcej i przez jakichś dziesięć minut nikt nie wyrzekł słowa. Od cichej zazwyczaj ulicy dolatywał odgłos licznych kroków.
Tłumy sunęły na drugi koniec miasta, chcąc zobaczyć iluminację.
Anna-Marja zaczęła znowu jęczeć. Otwarła szeroko oczy. Nadchodził ponowny atak.
— Kiedyż przyjdzie doktor? — zawołała rozpaczliwie majorowa.
Burmistrz dobył raz jeszcze zegarka.
— Nie wiem co to znaczy... Powinienby tu już być!
— Może posłaniec nie trafił. Proszę wysłać dziewczynę z kuchni...
Burmistrz powiedział, że raczej sam uda się do pewnego starego, pensjonowanego lekarza powiatowego, który mieszka w sąsiedztwie. Jeśli go zastanie będzie w kilka minut z powrotem.
Zaledwie jednak wyszedł ze sypialni, rozległ się dzwonek u bramy domu. Udał się przeto do swego gabinetu, chcąc przeczekać, aż doktora wpuszczą.
Słyszał jak Bjerring wszedł, zdjął okrycie i pospieszył do chorej.
Minęło z dziesięć minut. Kilka razy podchodził do drzwi, ale nie mógł się zdobyć, by wejść jak długo był tam ów człowiek i jak długo trwały zabiegi ratunkowe. Pozatem doznał takiego wstrząsu fizycznego, że czuł się bliskim omdlenia. Co chwila przestawało mu bić serce i musiał brać krople przepisane przez lekarza, by nie ulec.
Posłyszał kroki, a potem pukanie.
— Proszę!
Była to mamzel Mogensen.
— Pan doktor pragnie zamienić kilka słów z panem burmistrzem! — powiedziała.
— Idę natychmiast!
Doktor Bjerring był we fraku i miał w butonierce kwiatek, o którym w pośpiechu zapomniał. Powiedział tylko:
— Hm — i uczynił gest wyrażający żal.
— Więc niema żadnej nadziei? — spytał burmistrz.
— Niestety nie...
— Ale może... przecież...
— Nie... nie mogę ukrywać tego, panie burmistrzu, że małżonka pańska ma ledwie kilka godzin życia przed sobą. Mówiłem często, że choroba jest ciężka, a potrochu nawet dziwiłem się, że państwo nie bierzecie sobie słów mych do serca...
— To prawda... prawda... Niema mowy o jakichś wyrzutach... Nie rozumiem tylko, jak mogło to przyjść tak nagle?
— Nastąpiło zatrucie krwi, którego obawiałem się oddawna. Taka rzecz zabija momentalnie. Przytem małżonka pańska poprzednio już była bardzo wyczerpana.
— Czy nie można czegoś uczynić dla złagodzenia cierpień?
— Dałem proszek uspakający, potem zarządziłem gorącą kąpiel w razie nawrotu ataku... ale nie myślę, by się ponowił. Nic innego niestety uczynić nie można...
Burmistrz nie zadawał już pytań. Dostrzegł wyraźnie, że doktorowi spieszno wracać na zabawę i że myśli jego krążą nie koło chorej, ale koło nadobnej pani Grabbe. Ogarnęła go wielka litość dla Anny-Marji, która człowiekowi takiemu złożyła w ofierze szczęście swe, spokój domowy oraz wnętrzny, a teraz umiera opuszczona, niby człowiek, którego życie było nieszczęściem dla wszystkich.
— Nie chcę zabierać dłużej czasu! — powiedział — Pan doktor jest w towarzystwie...
— To drobnostka. Jeśli obecność moja może mieć cel jakiś.. w takim razie...
— Nie... nie... to, czego się dowiedziałem, wyklucza wszelką nadzieję.
— Wstąpię jeszcze dzisiaj... tak około jedenastej...
— Pan doktor musi i tak przechodzić tędy... a więc... w powrocie z zebrania...
— Tak... tak... oczywiście...
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Po odejściu lekarza burmistrz wrócił do pokoju chorej. Już z jadalni poczuł odór piżma.
Anna-Marja leżała w półśnie, ale zbudziła się zaraz gdy jeno odczuła jego obecność. Otwarła oczy i wpatrzyła się weń, a spojrzenie to było martwe i przerażone jednocześnie. Nie mogła już mówić, a słuch jej również odjęło. Ostatnie słowo, jakie podczas pobytu lekarza z wysiłkiem wyszeptała do ucha siostrze, było:
— Ingrid...
Majorowa wstała zaraz, chcąc go zostawić sam na sam z umierającą. Mijając go zatoczyła koło, jakby chciała znaleźć się odeń jak najdalej.
Poszła do pokoju gościnnego obok jadalni. Księżyc świecił, rzucając wielkie plamy na podłogę, nie zapalała przeto lampy. Była tak wzburzona, że nie mogła chwili spokojnie usiedzieć. Rzucała się na sofę, biegała po pokoju, wreszcie oparła się o poręcz fotelu i przycisnęła chustkę do ust, by stłumić łkanie.
— Morderca! Morderca! — wołało w niej coś.
Nie pamiętała już kiedy powzięła to podejrzenie, ale na widok owego martwego, trupiego uśmiechu szwagra, którym odpowiedział podczas obiadu na jej krytykę szablonowej moralności zaścianku, nabrała zupełnej pewności, że umyślnie i z rozmysłem zniweczył życie Anny-Marji, mszcząc się za urojoną zupełnie niewierność. Zabił ją z rozmysłem... tak uczynił to z całą świadomością. Z wyrafinowanem okrucieństwem szaleńca z dnia na dzień sycił swoją zemstę, dręcząc tę kobietę obojętnością i pogardą. Wiedział, że ją to zabije i dopuścił się skrytobójstwa świadomy, że Anna-Marja bez miłości żyć nie może.
Wstała i zaświeciła lampę. Postanowiła wyjechać tej jeszcze nocy. Nie chciała zostać pod jednym dachem z tym człowiekiem i gdy jeno siostra zamknie oczy, pragnęła uciec, by się nie dać porwać krwawej zemście. Pierwszym pociągiem umyśliła udać się do miasta, gdzie Ingrid była na pensji i zawieźć biednemu dziecku ostatnie słowo matki.
Burmistrz siedział w fotelu przy łóżku żony. Nie mówił nic, ale też Anna-Marja nie mogłaby już usłyszyć żadnego słowa. Pozostało jej jeszcze trochę wzroku, toteż wpatrywała się weń bez ustanku. Ale oczy były już bez wyrazu, nie mogły mówić, błagać czy przebaczać. Palce śmierci przyciskały raz w raz powieki.
Ręce jej, te wiecznie niespokojne ręce spoczywały teraz martwo na kołdrze. Lewa, bliższa leżała obrócona dłonią w górę i zdawało się, że wyraża błaganie o miłosierdzie.
Ale burmistrz nie zwrócił uwagi na ten ostatni przeblask życia, natomiast dostrzegł róże doktora Bjerringa, tkwiące dotąd we flakonie u wezgłowia łóżka. Zobaczył też srebrną miseczkę z owocami w cukrze i przypomniał sobie, że Anna-Marja wystarała się o to, dowiedziawszy się pewnego dnia iż doktor lubuje się w słodyczach. Odtąd nigdy ich nie zbrakło w domu.
Mijały godziny. Anna-Marja błagała gasnącemi oczyma daremnie o błysk bodaj ostatni miłości, czy chociażby o przebaczenie. Ujął na koniec tę dłoń, pochylił się nad leżącą i znieruchomiał w tej pozie. A gdy tak siedział sino szary, wyczerpany, zdawało się, że i on skona lada chwila.
Ulica ożywiła się znowu. Ludzie wracali z iluminacji, rozmawiając z zapałem o kulach świetlnych, rakietach i lampjonach.
Oddech Anny-Marji stał się niewyczuwalnym. Powieki zapadły. Usta rozwarły się.
Gdy majorowa weszła z lekarzem około północy do sypialni, Anna-Marja była już trupem.