Tora von Deken
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Tora von Deken |
Podtytuł | Portret |
Pochodzenie | Djabeł domowego ogniska |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1922 |
Druk | Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A. |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Kilku chłopów czekało na pociąg, mający nadejść za godzinę. Siedzieli na jednej z ławek poczekalni, małej wiejskiej stacyjki kolejowej we wschodniej Jutlandji. Zapadał zwolna mrok jesienny. Dym z fajek snuł się długiemi smugami przez wilgotne, zimne powietrze, tworząc chmurę tuż pod naftową lampą, zawieszoną u powały. Siedzieli i rozmawiali o człowieku, leżącym na śmiertelnej pościeli, o właścicielu dóbr Engelstofcie, pierwszej osobistości w okolicy, panu na Sofiehoej, posiadaczu sporej paczki papierów wartościowych, przynoszących znaczne procenty.
Człowiek ten i jego sprawy domowe było to niewyczerpane źródło plotek dla całej okolicy. Rozwiódł się z żoną po ośmnastu latach małżeństwa i pojął młodą, śliczną mieszczankę z okolicy, siostrę dyrektora szkoły realnej.
Z tego to powodu wielu wydało wyrok potępienia na Engelstofta. Ale obok oficjalnego zgorszenia, zmiana ta wywołała zadowolenie wszystkich. Pierwszej pani Engelstoft nie lubiano wcale, a większość była nawet zdania, iż jest potworem, to też zachodzono w głowę jak mógł ją uczynić swą żoną młody, wesoły, hulaszczy ziemianin. Była coprawda bardzo piękna. Niezbyt wysokiego wzrostu, o popielatych włosach, posiadała kształty bardzo estetyczne. Miała też i inne zalety, o to głównie zapobiegliwości i energji jej zawdzięczać należało, iż zarówno Sofiehoej, jak i inne posiadłości, którem i Engelstoft sam i ojciec jego zarządzali bardzo niedbale, doszły do wielkiego rozkwitu. Przytem jednak raziło ludzi, iż była podejrzliwa, swarliwa, skąpa i żądała rachunku z każdego oera wydanego na utrzymanie domu.
Po ojcu wywodziła się z rodziny bogatych ziemian, ale matka jej była córką chłopa, zamożnego kmiecia i handlarza końmi z okolicy Randersu. Nie kryła tego przed nikim, przeciwnie chlubiła się matką i jej rodziną, natomiast nie wspominała przed obcymi ojca swego, łowczego van Dekena, który z szlachecką werwą przehulał majątek handlarza końmi, tak, że po jego śmierci żona z nieletnią córką znalazły się bez środków.
Engelstoft poznał swą przyszłą małżonkę w roli guwernantki u pewnego ziemianina, siedzącej na szarym końcu stołu, pośród dzieci.
Mimo niesłychanej karjery, jaką zrobiła biedna nauczycielka, zostawszy panią na Sofiehoej, stawała się z roku na rok bardziej skryta i nieprzychylna ludziom. Przezwano ją „ropuchą“. Nieustannie skłaniała do procesów i skarg sądowych swego wesołego, miłującego spokój męża, tak, że ciągle miał spory, czy to n. p. z władzami o naprawę drogi, czy z którymś z sąsiadów, o granicę. Ile razy uczuła podejrzenie, że ktoś zamyśla ją poszkodować, rzucała wszystko na szalę, nie chcąc słuchać propozycyj ugodowych.
Ciężką miał sprawę Engelstoft, zanim mu się udało dostać rozwód i wszyscy zachodzili w głowę jak mógł się zdobyć na tyle odwagi. Podczas pertraktacyj rozwodowych, w pałacu bywał codziennie doradca prawny Engelstofta, adwokat Sandberg, a opowiadano sobie, że małżonkowie zabarykadowali się, każde w osobnem skrzydle i rozmawiali jeno przy świadkach. Szesnastoletnią córkę Esterę, trzymała matka niby zakładniczkę, zamkniętą na klucz w pokoju.
Po długich sporach ułożono, że Sofiehoej pozostanie przy Engelstofcie, zaś rozwódka obejmie imieniem córki, Agersoagaard, posiadłość dużo większą co do obszaru, ale położoną w zapadłym kącie Vendsysselu, źle zagospodarowaną, posiadającą rozległe, nieuprawne pustacie i torfowiska. Zgodziła się na to, bo odpowiadało jej właśnie owo osamotnienie i konieczność twardej pracy. Prócz tego otrzymała dla siebie osobiście pięćdziesiąt tysięcy koron gotówką.
Pewnego dnia popołudniu, podpisano wobec urzędnika kontrakt rozwodowy, a tegoż wieczora była pani Engelstoft wyjechała z Sofiehoej, zabierając córkę, której nie pozwoliła nawet pożegnać się z ojcem. Opowiadano, że kiedy biedne zastraszone dziecko chciało dać znak pożegnalny chustką ojcu, który wołał ją z okna, wypatrując w ciemnościach, matka wyrwała jej ową chustkę z ręki, w chwili kiedy powóz ruszał.
W parę tygodni potem Engelstoft ogłosił swe zaślubiny z młodą dziewczyną, której cygańska piękność oczarowała go. Ona sama i brat jej, dyrektor szkoły, chcieli jak najprędzej dostać się na Sofiehoej i zacząć życie wystawne, przeto nie dali Engelstoftowi ochłonąć z troski o córkę i odpocząć po ciężkich przejściach.
Niestety, nieszczęście zagnieździło się w pałacu. W pół roku po ślubie młoda kobieta zaziębiła się, wracając z balu podczas świąt Bożego Narodzenia, dostała zapalenia płuc i umarła.
Podczas jej pogrzebu przepowiadano, że Engelstoft rychło pójdzie za nią. Postarzał się nagle. Od młodości miał zarodek choroby sercowej, teraz defekt ten rozwinął się i podcinał jego siły żywotne.
— Tak jest, jak ci mówię, Per! — powiedział jeden z chłopów siedzących na ławie w poczekalni kolejowej i ćmiących fajki — Nie pożyje dłużej nad tydzień. Już po nim. Tak powiedział lekarz.
— Miły Boże! — zawołał drugi chłop, starzec o skupionym wyrazie twarzy — Że też to poszło tak szybko!
— To straszne... straszne... — rzekł pierwszy — Przyznać trzeba, że Engelstoft był przez całe życie człek co się zowie... no i uczynny dla biedaków... o ile mu pozwalała żona, rozumie się...
— Miły Boże! — powtórzył starzec — Że też to poszło tak szybko.
— Hm...prawda... — zauważył inny — Engelstoft to człek młody jeszcze. Ileżbo ma... hm... o ile się zdaje niespełna piędziesiąt l t... prawda? Ale nie same lata się liczy. Trzeba zważyć wszystko. Troski gryzą kostki... stara to prawda! A Engelstoft miła brzemię do niesienia, ciężar co się zowie. Ileż się natrapił biedaczysko z „ropuchą“ zanim się jej pozbył. Huu! Posiwiała mu przez nią niejedna garść włosów!
— Prawda! To istna czarownica... ani słowa!
— Hm... Trzebaż dopiero prawdziwego nieszczęścia, by mu zmarła żona akurat, kiedy odzyskał spokój i był szczęśliwy. Musiało go to porządnie zaboleć.
— Trudno, Mads, taka była wola boża!
— Naturalnie, naturalnie! To prawe słowo, Per. Ale z tem wszystkiem śliczna to była dziewczyna! Pamiętam... będzie temu z rok — wracam z limskiego bagna z furą torfu. Nagle patrzę, jadą se od wschodniego jaru. Akurat walą na mnie na dwu czerwoniastych kasztanach. Dzień dobry, Mads! krzyknął, mi Engelstoft wesoło, śmigając trzciną po powietrzu. A ona uśmiechnęła się potrochu, pokazała ząbki i ustąpiła mi z drogi. Policzki miała trochę zarumienione, musieli się pewnie wycałować w lesie.
Śliczny to był widok, jak mi Bóg miły!
— Tak...tak — ale cóż z tego! — W życiu nie widziałem tak wesołych oczu, jak u tej bestyjki. A jaka była foremna. Któżby pomyślał, że w kilka miesięcy potem położą ją trzy łokcie pod ziemią, samą, gdzie się będzie nudziła biedaczka.
— Tak być widać miało, Mads...
— Ani słowa, ani słowa... A jaki miała pogrzeb! Miły Boże, pewnie i sam Engelstoft lepszego nie doczeka.
— Dobry wieczór! — zabrzmiał w tej chwili głos z drugiego końca sali.
Był to posługacz kolejowy. Wyszedł z biura z zapaloną latarnią w ręku.
— Dobry wieczór! — odparł stary chłop po chwili.
— Dobry wieczór! — dodał drugi mężczyzna o grubym karku i rudawym, sięgającym aż za uszy zaroście — Siedzimy se tu i gwarzymy o Engelstofcie.
Posługacz podkręcił wiszącą u pułapu lampę na znak, że pociąg niedługo nadejdzie.
— Powiadają, że źle z nim! — powiedział.
— Pociągnie najwyżej tydzień! Tak mówił lekarz.
— Dobrze go musiała wziąć ta dziewczyna, że teraz dobija ostatkami.
— Tak powiadają. Pokazał zresztą jak ją miłuje, wykupując się od ropuchy. Pomyśleć tylko, Agersaegaard i pół sta tysięcy w gotowiźnie, to ładna sumka za żonę... prawda? Młody Kresten Baele, co wrócił niedawno z seminarjum, wyrachował, że gdyby druga była zmarła i gdyby żyli ze sobą dwadzieścia łat, to, licząc z procentami rozumie się, wynosiłoby to za każdy boży dzień dziewiędziesiąt trzy korony. Ładny zarobek, ani słowa!
— I co za to dostał? — zauważył inny.
— Prawda, prawda, Per, ale widzisz tacy ludzie, jak on dostają bzika, kiedy idzie o dziewczynę. Wyrzucają złoto przez okno... rozumiesz?
— Czytaliście co dziś piszą gazety? — spytał posługacz.
— No cóż takiego? — spytali chórem, wyjmując z ust cybuszki.
— Engelstoft darował Sofiehoej! Jest to pośmiertny legat... Tak się nazywa!
— Komuż?
— Po jego śmierci mają tam założyć przytułek dla samotnych, chorowitych kobiet. Tak stoi w gazecie.
— To niepodobne do wiary! — rzekł stary chłop z powątpiewaniem — To niemożliwe!
— Czemu nie? — powiedział rudy i uderzył się dłonią po kolanie — To zupełnie wygląda na Engelstofta. Przez całe życie miał szeroką naturę i hojny był!
— Tak być musi, — ozwał się posługacz — bo zważcież tylko ten szczegół, że tam ta była Zofja i każda z przyjętych musi mieć na imię Zofja. Będzie to więc coś w rodzaju pamiątki.
— Ale cóż na to mówi prawo! — oponował starzec — Wszakże ma córkę!
— Miły Boże! — zawołał sąsiad — Ta dziewczyna dostanie dosyć darów boskich. Przypadnie jej Agersaegaard, a przytem dostanie od ojca i matki straszną kupę pieniędzy. Ropucha, ręczę wam, nie wyrzuca nigdy grosza. Powiadają, że nagromadziła całą górę złota. Podobno zorała więcej jak pięćdziesiąt włók pustki. To piekielnica...!
Zabrzmiały trzy uderzenia dzwonka. Posługacz odgryzł koniec zwitka tytoniu i wyszedł zwolna na peron.
Jednocześnie otwarto drzwi od strony gościńca, wpadła wichura, unosząc w górę proch i śmieci z podłogi, a lampa łypnęła wysoko w górę kopciem.
Wtoczył się żwawy krzywonogi człeczyna z ogromnym tobołem towarów na plecach i kosturem w ręku.
— To Wolle! — mruknęli do siebie chłopi — Udaje się widać znowu na wędrówkę.
— No, o czemże gwarzycie? — spytał przybyły, składając brzemię i siadając na ławie.
— Mówiliśmy o Engelstofcie!
— Można się było domyślić! Wyciągnie biedaczek niebawem kopyta! Ale wiecie najświeższą nowinę?
— To co stoi w dziennikach?
— Nie! Mam na myśli to, co stoi przed stacją pod podjazdem.
— Cóż to takiego?
— Nowy powóz Engelstofta, kupiony w zeszłym roku. Dopiero co zajechał. Wielka osobistość przybędzie dziś do Sofiehoej!
— Pewnie jakiś urzędnik...
— Nie... ktoś wyższy, Mads Iversen!
— Przecież nie nowy biskup? — spytał starzec z zaciekawieniem.
— Nie.. ktoś wyższy!
— Ej! Głupstwa pleciesz! Nie zechcesz chyba wmówić w nas, że przyjedzie sam król!
— Nie... ktoś jeszcze wyższy!
— Słuchajno Wolle, w jesieni nie urządzaj nam prima aprilisu. Gadaj, jeśli wiesz, kto ma przybyć do Sofiehoej?
— Prababka djabła we własnej osobie! Wiecie?
— Ropucha! — zawrzaśli wszyscy jednym głosem i podskoczyli na siedzeniu.
— Tak jest, nie inaczej! — rzekł Wolle — Przyjeżdża wraz z córką. Mówił mi furman Jens. Młody kapelan siedzi w powozie. Ma je zawieźć do pałacu. On teraz ma wszystko w swem ręku, jak mówią.
— Tak... tak... śmierć godzi najlepiej! — powiedział stary chłop, kiwając głową.
— I jest to nawet dobrze! — potwierdził inny — Strasznie pomyśleć, że zmarłby, nie uczyniwszy zgody z żoną. Nie sądziłem tylko, by ropucha miała tyle serca...!
Drzwi od strony gościńca otwarły się znowu, kurz i śmieci zatańczyły, lampa posłała ku powale większy jeszcze snop sadzy, a w poczekalni uczyniło się na chwilę ciemno.
Chłopi, siedzący na ławie, spostrzegli, że wszedł kapelan, przeto uchylili z szacunkiem kapeluszy i pozdrowili go. Oddał pozdrowienie, wyrzekł parę słów na temat pogody, a potem założył ręce na plecach i zaczął chodzić po sali.
— Pociąg zdaje się przyjdzie niedługo! — powiedział po chwili.
— Były sygnały, tedy pewnie nadejdzie! — odrzekli chórem, poczem wodzili za nim oczyma, a na ustach drżały im pytania.
Do tej pory nie miał wstępu do pałacu młody, zaledwo dwudziestodziewięcioletni kapelan, zastępujący pastora. Engelstoftowie mieli jednakie zapatrywanie na religję i kościół, tylko pani domu jawnie zerwała wszelkie stosunki, zaś on, ze względu na starego pastora, który go konfirmował, a także by nie budzić publicznego zgorszenia, pokazywał się w kościele parę razy w ciągu roku i zasiadał w kolatorskiej ławce, dlań zarezerwowanej.
Po śmierci żony, a zwłaszcza gdy sam zaniemógł ciężko, uczuł Engelstoft potrzebę pociechy religijnej. Łatwiej mu też było zwierzyć się nieznanemu, młodemu kapelanowi, który był mu jeno doradcą duchownym, nigdy zaś, jak miłujący uciechy tego świata stary pastor, towarzyszem biesiad i gry.
Kapelan doprowadził tedy do spotkania pożegnalnego z żoną. Napisał z jego upoważnienia list, w którym prosił, by przybyła wraz z córką, zanim śmierć dokona ostatecznego rozdziału. Nie było odpowiedzi i dziś dopiero nadeszła depesza: Przyjeżdżam wieczornym pociągiem.
Siedzący na ławie milczeli przez czas pewien, ale nagle rudobrody chłop, nie mogąc wytrzymać, spytał:
— Ktoś, widzę, przybędzie dziś do Sofiehoej!
Kapelan zatrzymał się, zamknął oczy, uśmiechnął się i rzekł:
— Tak jest! Spodziewam się!
— Podobno przybędzie pani Engelstoft!
— A więc już wiadome? Tak... ona!
— Nie przypuszczałem nigdy, by ta osoba miała tyle serca!
— Oczywiście! — rzekł kapelan — Nawykliśmy sądzić bardzo surowo bliźnich naszych, mimo, że Pan nasz Jezus Chrystus zgoła co innego nauczał!
Chłop spuścił oczy zawstydzony wielce, a kapelan udał się na peron, chcąc uniknąć dalszych pytań.
Wieść o przyjeździe ropuchy rozeszła się szybko i mnóstwo ludzi ruszyło ku stacji. Kłapiąc sabotami, szli gospodarze i parobcy z fajkami, z których wiatr porywał iskry, oraz dziewczęta w chustkach rozgadane, wesołe i dowcipkujące. Wyłonił się z ciemni pociąg, potem zajechał przed stację, a peron był w tej chwili zapchany ciekawymi, którzy wyciągali szyje i stawali na palcach, by zobaczyć przybyłą.
Konduktur pootwierał drzwi i wykrzyknął nazwę stacji. Z przedziału pierwszej klasy wysiadła kobieta w szarym płaszczu z futrzanym kołnierzem.
— To ona! Patrzcie! — przeleciało po tłumie.
Kto ją znał, spostrzegł odrazu, że postarzała się bardzo. Kędzierzawe, jasne włosy pobielały, a oczy podkrążone były ciemno i widniały pod niemi fałdy skóry. Ale głowę niosła, jak poprzód, wysoko i zachowała szybkie, zdecydowane ruchy.
Kapelan przystąpił i przedstawił się. Oddała pozdrowienie, nie podając mu ręki, a spostrzegłszy otaczający ją tłum, nasunęła trwożnym ruchem welon na twarz.
Kapelan zajrzał do przedziału, a zobaczywszy że pusty, spytał z przerażeniem:
— Panna Estera nie przybyła?
— Nie! — odrzekła krótko i zwróciła się zaraz do swej garderobianej, wysiadające] właśnie z pakunkami z innego wagonu, celem wydania poleceń.
— Panna Estera przybędzie tedy następnym pociągiem... nieprawdaż?
Udała, że nie słyszy, zebrała fałdy sukni, zwróciła się ku drzwiom poczekalni krokiem pewnym, szybkim, a tłum rozstąpił się przed nią instynktownie. Niektórzy mężczyźni uchylili nawet czapek.
Kapelan szedł za nią, a wielkie zmieszanie malowało się w jego dziecięcych oczach.
U podjazdu stacji czekało wielkie, kryte lando. Na koźle siedział wyprostowany, sztywny, opasły woźnica Jens. Spojrzał z przestrachem na swą dawną panią i oddał pokłon batem.
Nie pytając wcale jak się ma chory, pani Engelstoft zajęła miejsce na głównem siedzeniu w ten sposób, by kapelan nie mógł siąść obok niej, a widząc że garderobiana zamierza wejść na kozioł, rozkazała jej zejść i wsiąść do powozu. Miała widocznie zamiar przeszkodzenia poufnej rozmowie.
Niewiele słów zamieniono przez ciąg blisko dwugodzinnej podróży. Młody kapelan siedział wciśnięty w kąt pojazdu i nie wiedział co ma sądzić o całej sprawie. Z niepokojem wielkim dumał o rozczarowaniu czekającem Engelstofta z powodu niezjawienia się córki. Wspominał, z jak słodkim wyrazem twarzy, z jakiem rozradowaniem mówił mu chory o jej przyjeździe. W spojrzeniu jego była ogromna wdzięczność i szczęście. W ciągu długich, poufnych rozmów dowiedział się, jak bardzo bolał Engelstoft nad ową niedolą i hańbą, jaką przez rozwód ściągnął na córkę, natomiast nie czuł się niemal winnym swego postąpienia z żoną.
Kapelan nie znał Estery. Spotkał ją kilka razy jadącą konno z ojcem, wiedział jeno że ma jasne włosy, szafirowe, blade, jak niebo oczy i zapamiętał ją jako podlotka, napoły dziecko jeszcze. Ale mówiono w okolicy ciągle o niej i rozwodzono się nad srogiem postępowaniem matki. Ojciec rozpieszczał Esterę, natomiast matka wychowywała ją po męsku, hartując, zmuszając do rozmaitych sportów i przebywania wciąż na powietrzu, jakby chciała z niej koniecznie uczynić Amazonkę.
Jakie miała zamiary owa niezbadana kobieta jawiąc się sama? Kapelan spozierał na sztywną, opiętą w suknię, niby mundur, ponurą Torę i nie roił zgoła pomyślnych wróżb.
Szwagier właściciela dóbr Engelstofta, dyrektor szkoły realnej, siedział w tym właśnie samym czasie w sali bibljotecznej Sofiehoej i układał papiery. Zapalono co drugą świecę w wielkim żyrandolu, ozdobionym pryzmatami szklannemi, wiszącym u stropu, a ponadto rozstawiono po stołach lampy. Był to człowiek krętowłosy o wargach murzyńskich, mimo brzydoty podobny do zmarłej siostry swej, a co najmniej budzący przypomnienie południowego jej pochodzenia. Umiał on z biegiem czasu zawładnąć wszystkiem i stać się niezbędnym Engelstoftowi. Od czasu kiedy ten był w łóżku i nie mógł przyjmować interesentów, objął zarząd majątku. Codziennie, po godzinach szkolnych wyjeżdżał z pobliskiego miasta najlepszym powozem do Sofiehoej i tutaj, w bibljotece odbywał konferencje z rządcą i buchalterem, nie tając wcale, że jest teraz tutaj panem i że w przyszłości jego jeno wola będzie miarodajną.
Papiery, które właśnie starannie przeglądał, były to pożółkłe akta, dobyte z prastarego archiwum zamkowego. Dyrektor posiadał wykształcenie uniwersyteckie i nie obcą mu była ambicja naukowa. Doprowadził do porządku okryte pyłem wieków dokumenty, odwieczne listy, kontrakty kupna, załączniki dowodowe w rozlicznych procesach figurujące, oraz testamenty. Był z zawodu historykiem i w pewnych chwilach uważał się za zapoznaną przez prowincjonalnych błaznów wielkość.
Wrócił właśnie od jedzenia, nasycony i podniecony doskonałem winem. Nad głową jego, niby nimb, unosiło się kółko wonnego dymu, snujące się z hawańskiego cygara. Przed sobą miał zastawę z czarną kawą i kilka, flakonów z likierami do wyboru.
Nie wiedział, że ktoś ma przybyć do Sofiehoej, a tem mniej, kto ma być owym gościem. Właśnie przed jego przybyciem, szwagier przeszedł atak duszności i nie mógł go przyjąć, zaś kilka wtajemniczonych osób miało ścisły nakaz milczenia. Engelstoft sam chciał zawiadomić szwagra, co ma się stać.
Nic nie budziło jego podejrzeń, cisza zwykła panowała wokół, nie było żadnej bieganiny, a tylko wielki zegar w soli parterowej wybijał spiesznie kwadranse i wydzwaniał ustawicznie tęż samą melodję w tempie walca. Za moment rozlegały się tętniące rozgłośnie, powolne dźwięki zegara wieżowego. Poza onemi odgłosami szuścił jeno wiatr jesienny monotonnie w okrytych zeschłemi liśćmi konarach drzew parku.
Związał starannie pęk starych dokumentów i, rozparty we fotelu, mlasnął wydatnemi wargami puszczając w powietrze nowe kółko siwego dymu.
Dotychczasowe odkrycia posiadały już wartość naukową. Liczył na to, że gdy zdobędzie upragniony spokój i przestanie zajmować się szkołą, uporządkuje cały materjał, a wówczas postanowił wydać książkę pełną rycin i podobizn. Będzie to, jak sądził, małe arcydziełko, którego koszta pokryje oczywiście fundacja, jaką stać się miało niedługo Sofiehoej.
Małe, czarne, nieco pozłocone winem oczka jego widziały już książkę i ścigały pod powałą urocze obrazy sławy i uznania.
Cóż to będzie za książka? Nie będą mu już mogli wypominać owi poczciwcy uniwersyteccy, że jego badania historyczne nie są nowe, oryginalne i źródłowe. Dostaną pod nos źródła i to takie, że pękną z zazdrości. Jakaż galerja niezwykłych, interesujących typów przeszłości! Ożyły one, powstały z trumny tych, sczerniałych papierzysków. Dawni władykowie zamku żyli tu pośród borów i gór, odcięci pustaciami od świata, rządząc, niby udzielni książęta, jako faktyczni panowie mienia i życia poddanych. Cóż dziwnego, że pono straszyło po nocy w Sofiehoej, że po komnatach włóczyły się krwawe widziadła, a z piwnic dolatały jęki i skargi? Tutaj żył i królował mąż, zwany Ebbe Broel, który pewnego dnia rozpłatał własnoręcznie brzuch spokojnemu podróżnemu, bogatemu i znanemu obywatelowi Randersu, Nilsowi Paaske. Innym razem, wezwany przed oblicze Hardestingu, obwodowego sądu wyrokującego w sprawie sporu o prawa rybołóstwa w potoku, przepływającego przez jego terytorjum, kazał pochwycić wójta, zawlókł go do młyna w Estrup i, przyłożywszy mu sztych do gardła, zmusił do zgodzenia się na to, czego się domagał. Inny właściciel, upiwszy się pewnej nocy, przegrał cały swój majątek, a także w tej samej sali, w tym samym może fotelu, siadywała przed wiekami straszliwa Elsebe, która kazała wykopać z grobu kości swego wuja i rzucić je psom, uniesiona żądzą zemsty za to, że, wedle jej mniemania, oszukał ją w testamencie.
Zatopił się tak bardzo w swych historycznych marzeniach, że nie dosłyszał lekkiego pukania do drzwi. Ukazała się mamzel Andersen i spytała, czy każe zaprzęgać. Narówni z innymi wtajemniczonymi, niepokoiła się długą dzisiaj bytnością dyrektora i chciała przeszkodzić spotkaniu z panią Engelstoft, która miała przybyć niebawem.
— Czy już późno? — spytał wyciągając wielki, złoty chronometr, będący podarunkiem urodzinowym szwagra — Dobrze, dobrze, — dodał, — ale pojadę landem, powietrze dzisiaj nieszczególne!
Panna służąca skubała z zakłopotaniem fałdy bluzki, potem rzekła:
— Niema w domu landa, panie dyrektorze!
— Cóż to znaczy? Gdzież się podziało?
— Jens wziął je, i pojechał, zdaje mi się po doktora...
— Przecież po doktora wysyła się zawsze stary powóz. A zresztą był tu dziś popołudniu...
— Pan Engelstoft miał dziś tak silny atak, że...
Zamilkła. Nie mogła się zdobyć na kłamstwo i spuściła oczy.
— Ano to pojadę karetą! — zgodził się dyrektor, nie podejrzywając nic złego — Proszę spytać siostry Bodildy, czy mogę widzieć się ze szwagrem.
— Pielęgniarka poleciła mi zawiadomić pana dyrektora, że pan Engelstoft czeka...
— Dobrze, idę.
Zdjął bronzowy przycisk w kształcie psa z dużego pliku zeszytych arkuszy i zaczął je przewracać swemi tłustem i białemi, przypominającem i kiełbaski palcami. Był to spory dokument, a obok niego leżała żółta koperta.
Dokument ten, czyli testament, o którym już wspomniały dzienniki, był to akt darowizny Sofiehoej na rzecz powstać mającego przytułku dla opuszczonych kobiet. Oczy dyrektora prześliznęły się po stu czternastu ślicznie wykaligrafowanych paragrafach oraz kilkunastu aneksach, które w całości niemal sam ułożył. On to w istocie podsunął myśl takiej fundacji Engelstoftowi, on go skłonił do tego dobroczynnego dzieła, wystawiając mu obowiązki, jakie ciążą na bogatych w stosunku do nędzarzy. Chcąc nie chcąc, musiał użyć do pomocy młodego kapelana, który działał jak fanatyczne, a nieświadome narzędzie jego.
Na szczęście udało mu się obsunąć na bok naiwnego młodzieńca w okresie wprowadzania owej idei w czyn, tak że dokument zawierał postanowienie, iż on sam tylko i adwokat Sandberg, mają być dożywotnimi dyrektorami przytułku.
Urząd ten był wprawdzie honorowy, a przeto bezpłatny, ale w tekście dokumentu poukrywune były liczne drobne postanowienia, które musiały przynieść znaczne dochody w ciągu roku. Prócz tego dyrektor został wraz z adwokatem Sandbergiem generalnym egzekutorem testamentu i zarządcą masy spadkowej, co im również miało przynieść pokaźną sumkę. Dyrektor, po skrupulatnem obliczeniu wszystkiego, doszedł do przekonania, że przyszłość jego jest zabezpieczona, to też postanowił porzucić po śmierci szwagra zawód nauczycielski i oddać się niepodzielnie studjom historycznym.
Odłożył cygaro i wstał. Wziął testament, zbliżył się do drzwi, wiodących do pokoju chorego i zapukał zlekka.
Engelstoft siedział, napoły leżąc, oparty na poduszkach w ciężkiem, staroświeckiem łożu mahoniowem. Wysoko spiętrzone poduszki podtrzymywały jego głowę. Ponad łóżkiem zwisał zielony, jedwabny baldachim, a z boku stał parawan, przez który przenikało światło lampy. Z wyjątkiem tego półjasnego kąta, cała, ogromna, wysoka komnata tonęła w ciemku.
Drzwi do sąsiedniego pokoju były otwarte i dyrektor zobaczył pielęgniarkę, siedzącą przy stole i kładącą pasjans.
Zbliżył się na palcach, bo chory miał oczy zamknięte, jak gdyby spał.
— Jakże ci, drogi mój? — spytał przybyły.
— Źle ze mną! — szepnął Engelstoft — Przecież słyszyć jak mi gwiżdże w piersiach...
— Nie trać otuchy! Wyglądasz dziś naprawdę znacznie lepiej. Jakże spędziłeś noc?
Chory odwrócił głowę i nic nie odpowiedział.
— Cóżeśto przyniósł? — spytał po chwili na odgłos szelestu papierów w ręku szwagra.
— To testament! — odparł dyrektor — Jest już zupełnie gotowy, opatrzony podpisami, zalegalizowany i ostemplowany. Nie wiem gdzie go chcesz schować.
Najlepiejby było zdaje się zdeponować go u Sandberga.
— Nie! Włóż go do kasy, gdzie jest reszta papierów. Wiesz przecież, na środkowej półce. Klucze leżą na stoliku nocnym.
— I owszem, jak chcesz!
Dyrektor otwarł żelazne drzwi w ścianie, gdzie była zamurowana kasa.
Zamknąwszy, położył klucze z powrotem na dawne miejsce, stanął przy łóżku i spytał z współczuciem:
— Czyś bardzo znużony?
— Bardzo. Któraż to godzina?
— Dochodzi ósma... A prawda, czekasz na lejkarza...
— Na lekarza?
Engelstoft otworzył nagle swe zmętniałe już śmiertelnie oczy i spojrzał na szwagra z wielkim niepokojem. Zapomniał całkiem, że o niczem dotąd nie wie.
— Usiądź przy mnie trochę! — powiedział, wskazując fotel obok łóżka.
Ale w chwili, gdy miał mu powiedzieć co zaszło, zbrakło mu sił i odwagi. Czuł dobrze, że odczuje to boleśnie ze względu na nieboszczkę siostrę swoją. Natężenie z jakiem wyglądał przybycia córki, czyniło go też niezdolnym do wyjaśnień, po których musiałby dyskutować.
W tej chwili weszła pielęgniarka i zawiadomiła, że kareta czeka na dyrektora.
— Tak.. tak — zdecydował się nagle — Lepiej nie trudzić dziś naszego drogiego pacjenta. Zobaczymy się jutro! Daj Boże, by polepszenie stało się jeszcze wybitniejsze! — Czy pan nie spróbuje trochę spać? — spytała pielęgniarka, gdy wyszedł.
— Jest pan widocznie znużony, a niedługo przyjdzie pani i panienka.
— Tak — Któraż to?
— Właśnie bije ósma.
— Ruszają z przed dworca. Jens pojechał hendriksholmerami... prawda? Ano, prawda, nie zna się pani na tem... Cóżto za dziwny zapach? A...to jego cygaro... Proszę pani, siostro Bodildo, czy pani przekonała się osobiście, czy napalono w pokojach mojej... w pokojach pani? Nie trzeba palić za dużo... to nie zdrowo! Wie pani, córka moja zapomniała, wyjeżdżając niebieskich, jedwabnych pantofli swoich. Niech je położą przy jej łóżku. Wszystko ma być tak, jak w dniu odjazdu... Proszę koniecznie powiedzieć to mamzel Andeisen!
— Wszystko załatwię...
— Dziwne, że zapach ten tak mi może dokuczać. Byłem sam przecież namiętnym palaczem... Ach... wszystko się już widać kończy... tak... tak...
— Proszę nie mówić tyle! A może zabrać górną poduszkę? Będzie panu wygodniej...
— Dobrze, niech ją pani zabierze! Ale czemużto nie dała mi pani lekarstwa?
— Doktór powiedział, że lepiej nie zażywać wieczorem.
— Doktor... Doktor... on tyle gada! Niechby mi raczej trochę pomógł! Gdyby ludzie wiedzieli jak ciężko jest umierać, nie weseliliby się wcale w życiu.
Pielęgniarka zakrzątnęła się koło niego i, dawszy mu trochę ciepłego mleka, odeszła, chcąc by się uspokoił. Ale zanim doszła do swego pasjansa, zawołał jej.
— Proszę usiąść trochę przy mnie! — prosił ze strachem w głosie — Nie mogę spać mimo znużenia... A prawda. Gdyby kapelan chciał tu przyjść razem z paniami, proszę go bardzo przeprosić, ale nie mogę go dziś przyjąć. Zresztą, zdaje mi się, że mówiłem to już. Tracę pamięć... Mąci mi się w głowie...
Trochę wody, siostro... trochę wody...
Zaledwo wypił, zamknęły się znużone powieki jego. Po chwili zapadł w półsen odrętwienia.
Spał jeszcze, kiedy w godzinę potem w domu nastał niepokój z powodu powrotu powozu, a siostra Bodilda nie mogła się zdobyć na to, by go zbudzić. Sądziła, że jeszcze czas na to i chciała mu oszczędzić oczekiwania na przybycie żony i córki. Nagle przeraziła się, posłyszawszy głosy w bibljotece, drzwi otwarły się zcicha i weszła mamzel Andersen z dwuramiennym świecznikiem w ręku.
Odstąpiła na bok i z zakłopotaną miną rozwarła drzwi przed panią Engelstoft, która weszła w ubraniu podróżnem, w kapeluszu i rękawiczkach.
Panna Andersen wskazała jej skinieniem łóżko. Spojrzała lękliwie w tym kierunku i drgnęła calem ciałem na widok bladej głowy, spoczywającej na poduszkach.
— Pan Engelstoft śpi! — powiedziała siostra Bodilda i zarumieniła się zmieszana.
Pani Engestoft skinęła głową, a gdy siostra oddaliła się, rozejrzała się, celem przekonania się, że drzwi zostały dobrze zamknięte.
Pobieżnie jeno dotąd myślała o tem, w jakim stanie zastanie męża. Całkiem inne zaprzątały ją sprawy podczas wyjazdu nocą z Agersoagaardu i całodziennej podróży. Dopiero znalazłszy się w dawnym domu swoim, odczuła na widok pobladłych twarzy służby nastrój zbliżającej się śmierci. Biło jej silnie serce, gdy wchodziła do pokoju chorego, który pozostał w jej pamięci przystrojony w blaski baśni szczęścia, albowiem tutaj była ich małżeńska komnata.
Zbliżyła się do łóżka, stanęła w nogach śpiącego i zamknęła oczy.
Czyliż to był on? Ta twarz woskowa, to wynędzniałe ciało... tyleż jeno zostało z człowieka znanego jako najpiękniejszy właściciel dóbr w kraju, którego jej tak zazdroszczono? Zaprawdę, sprawiedliwość przedwieczna dokonała sama zemsty Otwarła oczy i spojrzała na smętne resztki one/ złotej brody, falistej, miękkiej, niby puch jagnięcia co przyszło na świat. Z przestrachem patrzyła na sinawą już skórę i sterczące, trupie zęby. Czyliż z tych warg spijała pocałunki mącące jej zmysły?
Chory podniósł powieki i patrzył przez chwilę bezprzytomnie. Gdy sobie uświadomił kogo ma przed sobą, zamknął oczy. Musiał zebrać całą odwagę, by spojrzeć na tę, której taką uczynił krzywdę.
— Przybyłaś więc, Toro! — szepnął po chwili i z wysiłkiem podał jej dłoń — Dziękuję ci!
Namyślała się dość długo zanim przyjęła powitanie. Nie tak sobie przedstawiała to zaprawdę. Owładnęło nią wspomnienie szczęsnych chwil tutaj przeżytych i opuścił ją hart woli. Usiadła przy łóżku i zostawiła rękę w jego dłoni.
— Gdzie Estera? — spytał — Czemu nie przychodzi?
Milczała i przez chwile żałowała nawet, że nie zabrała córki. Chcąc mu oszczędzić bolesnego przejścia do jutra bodaj, zamierzała powiedzieć, że Estera przyjedzie później. Ale wspomniała, że taka odwłoka może być niebezpieczna. A gdyby nie przeżył nocy?
Zdecydowanym ruchem wysunęła rękę ze słabego uścisku i powiedziała:
— Estera została w domu!
— W domu?
Chory zerwał się nagle, usiadł, podparł się łokciami i wytrzeszczył oczy, drżąc i czekając na coś złego, co ma nastąpić.
— W domu... powiadasz?
— Tak. Gdzieżby indziej!
— Czemużto przybyłaś sama, Toro?
— Prosiłeś mnie o to. Przysłałeś wezwanie przez jednego z twych zaufanych. Sam chciałeś tego spotkania. Czego chcesz ode mnie?
Engelstoft padł z powrotem na poduszki, ręce spoczęły bezwładnie na kołdrze.
— Zawsześ ta sama... — wyjęknął.
— Sądziłeś, żem się zmieniła? Cóżbym miała za powód po temu?
— Masz więc odwagę, Toro, dręczyć umierającego? Czegóż chcesz ode mnie?
— Pojmiesz chyba, Nielsie, że nie przybyłam wyłącznie w swoim interesie do miejsca, gdzie przed siedmnastu laty miałam coś w rodzaju własnego domu. Nas już nic nie łączy. Sameś tego chciał. Zgodziłam się, ale żałowałam nieraz ze względu na Esterę.
— Tedy powiedz czemuś przybyła? Nie szło przecież ani o ciebie, ani o mnie...
— Tak... szło także o ciebie, Nielsie...
Zamilkła na chwilę, wygładziła suknię na kolanie i powiedziała:
— Przeczytałam wczoraj w dziennikach, że uczyniłeś podarek z majątku... czy to prawda? Nie pytam przez ciekawość. Mnie osobiście nic to nie obchodzi, ale muszę wiedzieć prawdę, jako matka Estery.
— Dam ci przeczytać mój testament. Przekonasz się tedy, że nietylko wyposażyłem przedtem hojnie Esterę, ale wyznaczyłem jej znaczną pensję dożywotnią opartą o Sofiehoej.
— Tedy samo Sofiehoej ma przejść w obce ręce, stać się fundacją... czy tak?
— Tak, Toro. Dotychczas nie zwracałem uwagi na chrześcijański obowiązek spłacania dziesięciny biednym i opuszczonym, chcę tedy po śmierci zło naprawić. Ale nie mogę długo mówić... czytaj sama... Znasz tę kasę, za łóżkiem. klucze leżą tutaj...
Znajdziesz akt darowizny na środkowej półce... — objaśniał, gdy otwarła kasę i dodał jeszcze — jest w żółtej kopercie...
Pani Engestoft podeszła z papierami do stojącej za parawanem lampy. Czytała pospiesznie, a pierś jej falowała i płonęły policzki. Nakoniec wybuchła szyderczym śmiechem.
— Byłam pewna... Tobie samemu, Niels, nie wpadłoby to nigdy do głowy. Ślepy pozna, czyja w tem ręka... Pan dyrektor Brandt otrzymuje upoważnienie... pan dyrektor Brandt wespół z panem obrońcą prawnym Sandbergiem decydują wyłącznie... Tak, tak — to jasne! Dziwię się tylko, że niema tu nazwiska kapelana...
Chory podniósł się ponownie na łokciach.
— Nie zmieniłaś się, Toro, na włos. Tak samo jak dawniej podejrzewasz wszystkich. Tak samo nienawidzisz ludzi! Słuchaj! Powiem ci coś przed śmiercią. Chyba nie przypuszczasz, bym i w tej chwili jeszcze żywił jakieś ukryte zamysły? Jesteś chora, Toro! Dusza twa i umysł są chore! Żyłaś zawsze sama z myślami twemi i dlatego tak zgorzkniałaś i tak się stałaś złą dla wszystkich. Żyj z ludźmi, stykaj się z nimi, a nabierzesz innego poglądu i życie twe, oraz życie Estery będzie szczęśliwsze!
Nie był w stanie mówić dłużej. Padł na posłanie blady, okryty potem i zamknął oczy.
Tora stała w nogach łóżka z papierami w ręku. Zapanowała nad sobą i zaczęła spokojnie, bez goryczy:
— Czy pamiętasz, Nielsie, ów dzień, kiedy mi powiedziałeś, żeś pokochał inną i prosiłeś, bym ci zwróciła wolność? Przyjęłam to spokojnie, tak że zdziwiony byłeś! Powiem ci dlaczego się tak stało. Oto byłam na to przygotowana. Od czasu naszej podróży poślubnej, to jest od chwili, gdy cię poznałam dobrze, pewna byłam, że nie zdołasz nigdy oprzeć się pokusie, gdy się jeno zjawi. Nie przecz, tak jest. Byłeś bogaty, piękny, lekkomyślny, a kobiety ci schlebiały. Ja, natomiast, byłam jeno biedną guwernantką, którą twój kaprys miłosny posadził na tronie. Mimo to nie dręczyłam cię nigdy zazdrością. Czyniłam co innego, z całym wysiłkiem starałam się zabezpieczyć przyszłość własną i przyszłość Estery. Nie chciałam po raz drugi znaleźć się na ulicy i dzielić losu matki mojej.
— Nie dawałem ci powodu do takich obaw.
— Sam o tem nie wiesz, gdyż nie znałeś siebie. Żyłeś zawsze w zbytkach i stąd poszło całe nasze nieszczęście. Nawykłeś igrać z pieniędzmi, jak zresztą z wielu innemi rzeczami i nie chciałeś pojąć mego, jak to zwałeś panicznego strachu przed widziadłem ubóstwa. Ale kto raz musiał wstąpić w błoto po to, by zdobyć suchy chleb, uczy się szanować okruszyny. Czyś zapomniał co się stało z bratem moim w Ameryce? Umarł biedak poprostu z głodu! Zwiesz mnie podejrzliwy? Tak, życie mnie nauczyło być taką, tyś wolał nie troszczyć się o nauki życia. Oto była największa dzieląca nas różnica.
— Czuję się bardzo wyczerpany, Toro... Przestań, przestań...
Ale zatopiona wre własne sprawy nie zwracała nań uwagi.
— Raz tylko — ciągnęła dalej — odrzuciłam mą podejrzliwość. Był to wieczór Św. Jana, wówczas gdyśmy się zaręczyli. Zapomniałam się wówczas, ale zapłaciłam za to drogo.
— Toro... Toro... Czemuż to mówisz? Czyś poto przyjechała, by mnie zabić? Czyż moją to było wyłączną winą co się stało? Nie. Wiesz dobrze żem zawsze ustępował pierwszy. Chciałem zgody, ty zaś pragnęłaś zawsze walki i żyłaś ustawicznym niepokojem. Słuchaj mnie. Prosi cię umierający! Przyrzeknij, że nie będzie żyła w tem odludziu, w tej pustaci Agersoagaardu... Pomyśl o Esterze. Wszakże kończy siedmnaście lat. Nie truj jej, nie truj siebie dłużej tym straszliwym, nieludzkim uporem, który tyle złego narobił.
— Powiedz mi, Nielsie, czy miałbyś odwagę powiedzieć sam Esterze, żeś ją wydziedziczył?
— Przyrzekłem, że zabezpieczę przyszłość Estery i tak się stało. Dostaje nietylko to, do czego ma prawo wedle ustawy, ale nierównie więcej jeszcze.
— Nie mów mi tego, to zbyteczne. Wiem z góry, że masz po swojej stronie ustawę. Zawsze zasłania się ustawą ten, kto popełnia nikczemności. Wszakże prawo było za tobą wówczas także, kiedyś mnie wygnał sromotnie z domu, odbierając ojca córce mojej. Ale istnieją inne prawa, Nielsie, a one potępiają ten czyn twój! Słyszysz? Powiadasz, że przyszłość Estery jest zabezpieczona. Skądże czerpiesz tę pewność? Gdzież się podziało naprzykład mienie mojej matki? Żyłyśmy pewne, że posiadamy bogactwa, starczące na całe wieki, a ludzie spoglądali na nas jak na wyższe istoty. Aż pewnego dnia matka ze mną i Jaśkiem znalazła się przed drzwiami własnego domu, na ulicy, jako nędzarka. Zabezpieczona? Czegóż pewnym być można w świecie pełnym łotrów i hołoty? Zresztą nie o to jeno idzie. Estera przyszła na świat w Sofiehoej i przeżyła tu szesnaście lat... Tutaj, w tym pokoju, Nielsie urodziła się... Cóż mówić o mnie? Boże... pamiętam ową chwilę kiedyście mnie wraz z adwokatem zmusili podpisać ten nikczemny papier, mówiąc że tak chce prawo...! Ale teraz, Nielsie, jesteśmy sami! Niema już tej, która nas dzieliła... Ach... Nielsie!
Upadła na kolana przy łóżku, rzuciła na ziemię testament i chwyciła dłoń męża.
— Błagam cię, — wołała — nie czyń tego! Przysięgnij mi, że tego nie uczynisz. Wspomnij, żeś mnie kochał ongiś! Czy pamiętasz dzień naszych zaślubin? Czy pamiętasz coś mi przyobiecał uroczyście, gdyśmy znaleźli się sami w tym pokoju?
— Wstań, Toro, — prosił — wstań! Może ktoś wejść!
— Wspomnij, Nielsie, — wołała — ileśmy ze sobą spędzili chwil szczęśliwych! Powiesz może, żem była złą żoną? Dobrze, przyjmę całą winę na siebie, jeśli tylko nie ukrzywdzisz ponownie mnie i córki twojej. Wszystko będzie jak chcesz, jednego się tylko domagamy obie... nie... o jedno cię jeno obie błagamy...
— Przestań! Przestań! Zabijasz mnie! Gdzie lekarstwo? Zawołaj siostry Bodildy!
Wstała, pobladła ze wzruszenia jak ściana, a usta jej drżały.
— Spal ten nikczemny papier! — zawołała i kopnęła silnie pięknie wykaligrafowany dokument dyrektora — Rzuć go w ogień! — powtórzyła — Czyż nie widzisz, że to szyderstwo z nas obojga? Czyż nie rozumiesz, że córka twa rumieni się ze wstydu za ojca? Cóż pomyśli o ojcu, który ją okrada, by wznieść pomnik pamiątkowy dla owej... damy, z powodu której wygnaną została z domu jej matka? Zapewniłeś jej roczną pensję z dochodów Sofiehoej? Ślicznie! Czy sądzisz, że przyjmie tę poniżającą jałmużnę Estera? Że da się pozbawić tego, co jej się należy z urodzenia? Tak możesz, zaprawdę, myśleć ty jeno, bo mimo całej dostojności i honoru szlacheckiego, nigdy nie wiedziałeś co znaczy szlachetność duszy.
Chory usiłował kilka razy przerwać jej, ale nie mógł, jęczał tylko głucho. Zaczął poruszać rękami, chcąc usiąść, ale nie był w stanie tego dokazać. Z gardła wychodziło teraz ciche jeno rzężenie.
Pani Engelstoft zwróciła wkońcu uwagę na zmieniony wyraz twarzy męża, przeraziła się bardzo i przywołała co prędzej pielęgniarkę. Siostra Bodilda wzięła małą flaszeczkę i odliczyła kilka kropel na łyżkę. Z siniejącego czoła wydobywał się wielkiemi kroplami pot i spływał po twarzy. Palce zakrzywiły się nakształt szponów i zakrzepły w bezruchu.
— Prędzej! Prędzej! — zawołała pani Engelstoft. Na widok cierpień męża, przeistoczyła się nagle.
Siostra Bodilda zbliżyła łyżkę do ust leżącego, ale było już za późno. Wargi zacisnęły się kurczowo, z kąta ust sączyło się trochę piany.
Po kilkuminutowej walce ciało opadło martwo na ramiona pielęgniarki, a głowa spoczęła na jej ramieniu.
Pani Engelstoft cofnęła się wstecz i stała w nogach umierającego przez cały czas śmiertelnej walki. Przysłoniła dłonią oczy. Nie mogła znosić widoku cierpiącego człowieka, czy zwierzęcia. Gdy się wszystko skończyło i zmarły usunął się już poza sferę jej nienawiści, czy miłości, nawet wówczas jeszcze nie ruszyła się i nie odważyła się spojrzeć na męża. Siostra Bodilda wybiegła, by przywołać ludzi, a Tora kroczyła za duszą zmarłego w jakąś ciemń przeraźną. Po chwili zakręciło jej się w głowie, opuściła cichą wędrownicę i wróciła na świat.
Spojrzała na zwłoki, przezwyciężywszy się, i zobaczyła iż nieboszczyk leży z otwartemi na poły ustami i patrzy szklannem spojrzeniem w próżnię. Zbliżyła się, by ukochanemu niegdyś człowiekowi zamknąć powieki, jak to przyobiecała dawniej, w czasach szczęścia. Nagle spostrzegła leżący pod nocnym stolikiem dokument i na widok ten znieruchomiała. Przeszyło ją demoniczne jakieś objawienie i błyskawicznie przemieniło się w czyn. Pochwyciła papier i schowała go do głębokiej kieszeni pod spódnicą.
Właśnie doprowadziła do porządku suknię, gdy wpadła zrozpaczona mamzel Andersen a w chwilę potem zjawili się pielęgniarka, zarządca dóbr i inspektor wraz z różnymi ludźmi dworskimi. Przez całą noc otaczali łóżko płaczący, a nad ranem przybyli funkcjonarjusze sądowi i opieczętowali kasę i różne schowki zmarłego.
W kilka dni potem pochowano właściciela dóbr Engelstofta, a natłok podczas wynoszenia zwłok z kościoła parafjalnego był ogromny. Mimo, że w zawiadomieniach o śmierci wyraźnie było powiedziane, iż pogrzeb odbędzie się skromnie i cicho, to jednak z wysokości wieży, gdzie znajdował się dzwonnik, widać było około południa wszystkie drogi napełnione tłumem ludzi, podobnych mrówkom, co wyszły z ziemi i roją się coraz to gęściej. Wszystkie podwórza całej wsi zapchane były różnorakiemi pojazdami. Obok eleganckich karetek i land małomiasteczkowych matadorów, stały proste, niemalowane biedki zarobników, a po łąkach biegały, uwiązane na linach, obce konie, rżąc wzajem do siebie, niby na jarmarku.
Ogólne to wywarło wrażenie, że zawezwano „ropuchę“ do łoża śmierci Engelstofta, a wszyscy osłupieli formalnie, gdy pani Engelstoft po pogrzebie najspokojniej została w Sofiehoej i objęła zarząd majątku, stwierdzając, że jej przysługuje władza i własność. Zaraz nazajutrz po śmierci męża, wezwała do siebie zarządcę, inspektom i wójta, wydała, jak za dawnych czasów rozkazy i zażądała rachunków. Jednocześnie rozeszła się wieść, że pomiędzy małżonkami przyszło do zgody, tak iż Engelstoft zniszczył akt darowizny i żona jego włada w Sofiehoej legalnie imieniem córki.
Brzmiało to dosyć wiarogodnie, wszyscy bowiem wiedzieli, ze zmarły był człowiekiem miękkim i chętnym do zgody, zaś „ropucha“ umiała z tego zawsze korzystać. Obmierzła baba! Wszyscy odczuli znowu w całej wsi i okolicy to samo, co poprzód obrzydzenie, niechęć i strach. W samem Sofiehoej wzburzenie było takie, że uczyniono próbę wypędzenia „ropuchy“. Tego samego wieczoru, kiedy ciało właściciela, otoczone konnymi parobkami z pochodniami w rękach zostało przewiezione do kościoła, padło poprzez szyby kilka kamieni do pokojów, w których mieszkała, zaś następnego dnia zebrał się pod jej oknami tłum wyrobników, parobków i dziewek dworskich, rycząc, krzycząc i odgrażając się nowoprzybyłej.
Teraz siedziała w kościele tuż obok pagórka kwiatów, pokrywających trumnę, ubrana w zwykły wdowi strój z długim, gęstym welonem na twarzy.
a obok niej córka, Estera, blade, nikle dziewczątko z oczyma napuchniętemi od płaczu. Kościelny, chcąc dogodzić zebranym, wysunął jak tylko się dało najdalej wysokie kolatorskie fotele, tak by wszyscy mogli się dowoli napatrzyć pani Engelstoft w żałobie. Dalsi krewni zmarłego siedzieli poza nią na zwykłych krzesłach trzcinowych, zaś po drugiej stronie trumny widniał długi rząd krzeseł, przeznaczony dla honoracjorów miasteczka i przyjaciół domu.
Wdowa siedziała nieruchoma z głową podniesioną, wyprostowana i spokojna, a ręce leżały, jak spętane na kolanach. Opanowało ją jakieś niby kamienne odrętwienie. Ale z poza welonu wdowiego spozierała wokół z wielką uwagą. Niby przez przyłbicę hełmu śledziła rozliczne twarze, wyłaniające się z półciemni kościoła, oraz setki wpatrzonych w nią oczu. Nic jej nie uszło, widziała każdy gest, dostrzegała głowy, rozmawiających ze sobą szeptem i badała podejrzliwie spiskujących. Pogardzała tłumem, ale liczyła się z potęgą opinji publicznej. Znała złość ludzką, zawiść, tę spoistość i solidarność, stanowiące siłę pospólstwa.
Kościół napełniał się. Przybyli dygnitarze i urzędnicy w uniformach i białych rękawiczkach, a pani Engelstoft przyszedł na myśl pogrzeb ojca z przed lat trzydziestu. Tak samo honorowano go oficjalnie po śmierci. Zjawiła się taka sama horda przesyconych osobników we frakach i mundurach. Tak samo siedzieli wokół trumny „przyjaciele“ powolni jego głupkowatej pysze i występnej rozrzutności, jak długo mieli nadzieję na obfitą ucztę na jego koszt. W trzy tygodnie potem, gdy pozostały jeno puste ściany, a wszystko zabrali wierzyciele, owa banda znikła, a żaden z pasorzytów nie ruszył palcem dla odwrócenia katastrofy. Była świadkiem jak matka oddać musiała klucze egzekutorowi sądowemu, a sceny tej zapomnieć dotąd nie mogła. Nie rozumiejąc o co idzie, rzuciła się z krzykiem na urzędnika, otwierającego szkatułkę matki, będącą świętością domową i w naiwności swej dziecięcej zagroziła mu wezwaniem policji.
Umilkły dzwony. Zaczęto śpiewać pieśń nabożną, a stary dziekan stanął u wezgłowia trumny.
Oparłszy złożone dłonie na wydatnym brzuchu, niby oparciu klęcznika, spoglądał na tłumy wypełniające kościół aż po ławki biedaków, aż po bramę i rozlewające się po przelśnionym jesiennem słońcem cmentarzu. Głowa przy głowie stali ludzie, a w oddali połyskały chorągwie cechów i blaszane instrumenty muzykantów, mających grać nad grobem.
Zaraz po pierwszych słowach dziekana, wszyscy przekonali się wyraźnie, że prawdą była pogłoska o zniszczeniu przez zmarłego aktu darowizny. W naiwny sposób dziekan wprowadzał panią Engelstoft na nowo w posiadanie Sofiehoeju i przywracał do godności prawowitej wdowy i dziedziczki. Nie posunął się wprawdzie do nazwania jej „nieutuloną w żalu małżonką nieboszczyka“, ale tem troskliwiej podkreślał wyrażenia „biedni, opuszczeni krewni i bliscy zmarłego“, a skończywszy, skłonił się wiernopoddańczo przed wdową.
Z tego powodu szemrano też potrochu przed kościołem. Ale dziekan obciążony był długami, a dochody miał nader szczupłe. Nie mógł ryzykować hojnych niegdyś datków, płynących z Sofiehoej na rzecz kościoła.
Po przemówieniu zabrzmiała nowa pieśń, a potem wystąpił kapelan, celem zakończenia uroczystości. Jasnowłosa, młodzieńcza głowa jego dziwnie odbijała od wielkiej, średniowiecznej kapy i fałdzistego kołnierza.
Kapelan Bjerring był to członek towarzystwa misyjnego, zaliczał się do onych zapaleńców, którzy z każdą nową generacją jawili się w ciasnocie i otępiałości Kościoła urzędowego, wzniecali trochę zamieszek i wprawiali w harc kurz, pokrywający jego podłogę, tak że ospałe świece ołtarza migotały przez czas pewien i rzucały języki kopciu, grożąc zagaśnieniem. Trafił on słowem swem do młodych i tych, którzy nie zapomnieli jeszcze jak to swego czasu dziekan przybył w te strony w takiejże samej roli gońca dobrej wieści, napełniony wiarą, iż tchnie nowe życie w wiernych. To co głosił nie było pustą gadaniną. Udowodnił to niedawno, godząc się objąć niebezpieczną placówkę misyjną w Azji wschodniej, z których to okolic nie wrócił dotąd jeszcze żaden kapłan. Musiał jednak z bólem serca zrezygnować z wykonania zamysłu, albowiem Towarzystwu Misyjnemu brakło pieniędzy.
Myśli jego nie przekraczały zgoła poziomu przeciętnego, ale rozwijał je z takim zapałem, tak mówił żywo i pociągająco, że podczas kazania jego w kościele zapanowała cisza zupełna, a nawet Estera przestała łkać i wytężyła słuch, nie chcąc stracić jednego słowa.
Pani Engelstoft nie słuchała wcale i nie zwracała nań uwagi, bowiem zatonęła zupełnie w obserwowaniu dwu ludzi siedzących na ostatnich krzesłach w rzędzie przeciwległym, po drugiej stronie trumny. Jednego z nich znała z czasów dawniejszych, był to adwokat Sandberg, a odgadła, że drugi o twarzy murzyńskiej musi być dyrektorem Brandtem. Przez cały czas gdy przemawiał proboszcz, szeptali ze sobą tajemniczo i wpatrywali się w nią ustawicznie. Ile razy zwróciła na nich oczy, miała wrażenie że łyskają skierowane w nią dwie lufy strzelby, wychylającej się z zasadzki.
Po zakończeniu ceremonji kościelnej, pochowano zmarłego na pobliskim cmentarzu, w grobie rodzinnym, ocienionym płaczącemi olchami. Wedle woli Engelstofta kapelan rzucił na trumnę pierwszą łopatę ziemi, a kiedy zaintonował: „Z łona tej ziemi powstaniesz na żywot wieczny...“ rozległy się trąby mosiężne „Związku Wyborców“ tak donośnie, że psy zawyły w całej wsi.
Pani Engelstoft przeszła wraz z córką długim szpalerem, pozdrawiających je z pewnem zakłopotaniem ludzi i udała się do powozu, którego latarnie okryte były kirem. Również poza bramą cmentarną czekały tłumy, a zebrani rozstąpili się gdy szła, patrząc na nią uważnie. Wsiadłszy do landa, gdy drzwiczki zamknięto, zasunęła na okna firanki i odetchnęła z ulgą.
Paliły ją owe natrętne spojrzenia, a zwłaszcza niepokoiły bardzo i prześladowały w ciągu całej powrotnej drogi na Sofiehoej, czyhające, podstępne oczy Sandberga i Brandta. Wychodząc z cmentarza, pochwyciła znowu błysk źrenic obu godnych kompanów, przytem zdawało jej się, że spostrzega wójta sofiehoejskiego, który stojąc tuż przy nich śmiał się złośliwie i ruszał swą obrzydliwą, rudą brodą. Niezawodnie ukartowali spisek, ale jakie mogli mieć zamiary i plany?
Wyrzucała sobie, że dręczy się ową zmową wrogów. Czegóż się bać miała? Zmarły nie mógł złożyć zeznania, a czuła się na siłach, by chytrości, czy przemocy stawić czoło i nie zdradzić tajemnicy. Sumienie nie wyrzucało jej niczego, rozgrzeszyło zupełnie, albowiem spełniła jeno obowiązek macierzyński. Odpłaciła pod stęp podstępem i stanęła w obronie świętych praw swego dziecka. Była przytem przekonana, że Niels, gdyby pożył choćby godzinę dłużej, uznałby bezprawność swego postępku i naprawił zło. Dokonała przeto jeno tego, czego mu los nie pozwolił dokonać.
Na zakręcie drogi ukazało się nagle Sofiehoej ponad rdzawą już ścianą lasów. Odsunęła firankę i patrzyła na biało tynkowaną wieżyczkę, oraz zegar o błękitnej tarczy i pozłocistych, rzymskich cyfrach.
Dwadzieścia lat temu jechała pewnego jesiennego dnia tąż samą drogą z kościoła do domu, jako szczęśliwa małżonka. Wówczas także tętniły dzwony i ludzie cisnęli się w około powozu, by ją zobaczyć. W naiwności serca wierzyła wtedy ich przychylnym uśmiechom i napuszystym mowom i życzeniom, jakiemi zasypywali pannę młodą. Nie wiedziała, że słowo człowiecze, najuroczystsze nawet, to jeno szablon, a: tak i: nie, w rzeczywistości znaczą jedno i to samo.
W ciągu lat ośmnastu nauczyła się tej prawdy, iż życie święci najwyższe swe triumfy w kłamstwie i oszustwie. Świat chce żyć w hańbie i upodleniu. Przed narodzeniem już swem, człowiekowi wyznaczone jest miejsce w błocie, to też większość ludu prosperuje najlepiej pośród brudu i zgnilizny. Wspomniała kilka osób, które kochała bo były dobre... matka, biedny brat Jan, kilka koleżanek... i cóż się z nimi stało? Życie zdeptało onych, dobrych i zniweczyło doszczętnie. Natomiast ci wszyscy, których nienawidziła i którymi pogardzała... krzywoprzysięzcy, gwałciciele, fałszerze karciani, jawni zbrodniarze... byli świecznikami narodu, rozsiadali się u stołów biesiadnych, posiadali tytuły i wieńce na skroniach. Kraj szczycił się nimi i sławił ich.
Powóz skręcił w długą, wiodącą do pałacu aleję. Estera łkająca dotąd ciągle z chustką przy oczach, ogarnięta rozpaczą i strachem na myśl o pustce jaką zastanie, rzuciła się na łono matki.
Pani Engelstoft przytuliła ją do piersi i próbowała utulić.
— Szczęśliwa jesteś, że możesz jeszcze płakać, dziecko! — powiedziała.
Minął już tydzień od pogrzebu, a pani Engelstoft bawiła ciągle w Sofiehoej. Mimo tęsknoty za samotnią Agersaegaardu nie wybierała się tam z powrotem.
Musiała przyprowadzić do ładu zaniedbaną gospodarkę, puścić osobiście wszystko na nowo w ruch, zarządzić oszczędności w administracji, ścisłość w rachunkach, a przytem umyśliła sobie wznowić dawny proces z zarządem budowy dróg, którego nieboszczyk, po rozwodzie z nią zupełnie zaniedbał.
Przy tem wszystkiem unikała wszelkiej niepotrzebnej prowokacji i nie zadzierała z ludnością miejscówką. Chciała dać wrogom swym czas na uspokojenie po wielkiem rozczarowaniu, jakie spotkało ich zachłanność. Wbrew nawykowi nie pokazywała się w stajniach, ani folwarkach, przesiadywała w domu, a zwłaszcza w sali od strony ogrodu, przemienionej na pracownię, skąd wydawała pisemne polecenia i rozkazy.
Wieśniacy byli jeszcze podnieceni, każdego wieczoru gromadzili się pod jej oknami krzyczący parobcy i dziewki folwarczne, a także otrzymywała anonimowe listy, oskarżające ją o kradzież dokumentu donacyjnego, oraz zamordowanie męża.
Pewnego dnia, stojąc przy wysokiem oknie pracowni, zobaczyła Esterę i kapelana w ogrodzie. Kapelan stał na szczycie drabiny, opartej o pień jabłoni, a Estera z koszykiem na ramieniu wskazywała mu z dołu owoce, które miał zerwać.
Młody ksiądz był teraz jedynym człowiekiem z okolicy, który bywał w pałacu, bowiem pani Engelstoft przekonała się że przyjaźń jego dla zmarłego była zgoła bezinteresowna. Używała go też, bez jego oczywiście wiedzy, za coś w rodzaju wywiadowcy. Młody, szczery, wolny od podejrzliwości człowiek, opowiadał jej, potrząsając z oburzeniem głowę, o wszystkiem co posłyszał, to też była doskonale poinformowana o planach, jakie przeciw niej knuto.
W tej atoli chwili pożałowała niemal, że mu udzieliła prawa bywania w Sofiehoej i, patrząc jak rzucał do koszyka Estery jabłka, doznawała wielkiego niepokoju. Uznała to za wielkie nieszczęście gdyby Estera, nierozwinięte jeszcze dziecko, już teraz rzuciła się w ramiona mężczyzny.
Postanowiła czuwać bacznie. Nie przypuszczała, coprawda, by taki młodzian jak kapelan, mógł być niebezpiecznym dla kobiety, a zwłaszcza dla Estery, marzącej dotąd o królewiczach i przebywającej duchem w podobłocznych krainach fantazji. Był chudy, laskonogi, a całe piękno jego stanowiła twarz, okolona jasnemi, falistemi włosami. Chociaż... kto wie? Może był to człowiek zgoła nie tak naiwny, jak mniemała... może właśnie chytrość jego kalkulacji była wielka? Nie odznaczał się pięknością, ale żywe, energiczne usposobienie jego mogło uczynić wrażenie na chwiejnej jeszcze, młodocianej duszy dziewczyny.
Na nieszczęście Estera nie rozwijała się normalnie. Zdawało się, że cierpiąc z powodu przeniewierczości ojca, żyjąc w atmosferze hańby, ani cieleśnie, ani duchowo nie mogła osięgnąć dojrzałości. Po całych dniach przebywała w ogrodzie i zachowanie jej świadczyło, że popadła na nowo w naiwne marzenia znalazłszy się w miejscu dawnych zabaw, gdzie dzieckiem będąc, obcowała z kwiatami i ptakami. Mimo, że ukończyła lat dziewiętnaście, nie brała się z własnego popędu do niczego użytecznego i poważniejszego.
Pani Engelstoft zwróciła nagle głowę w głąb mieszkania i wytężyła słuch. Jakiś powóz wjechał w wewnętrzne podwórze pałacu i zatrzymał się u wejścia.
Po chwili weszła panna służąca i zameldowała, że przybył naczelnik władzy bezpieczeństwa z powiatu i pyta czy może się z nią zobaczyć.
Przez chwilę zrobiło jej się nieswojo i czerń zaszła jej na oczy. Czegóż mógł chcieć ten człowiek?
— Prosić! — powiedziała stanowczym głosem, zbliżyła się do biurka i usiadła, ale wstała, gdy gość zjawił się w drzwiach i podeszła ku niemu.
Był to wysoki, chudy mężczyzna przeszło czterdziestoletni, ubrany elegancko i pewną nawet zalotnością, ale odzież jego była niemodna i raziła krojem, spóźnionym co najmniej o lat dziesięć. Przybyły odznaczał się poza tem szczególną brzydotą. Miał twarz małpią, czerwono siną i jakby bezskórą, a chcąc płaskie rysy swe uczynić powabniejszemi zapuścił długie faworyty.
Znała go od lat dziecięcych i wiedziała, że kochał się w niej, będąc młodzieńcem. Majątek rodziców pani Engelstoft znajdował się w tej samej parafji, której plebanem był jego ojciec. Podczas akcji rozwodowej on jeden okazał jej życzliwość, ale zdarzyło się tak dziwnie, że właśnie on sam, z powodu nieobecności sędziego, musiał dokonać urzędowego aktu.
Mimo zewnętrznych pozorów błazeńskich posiadał znaczną dozę rycerskości, a nawet można było polegać na jego charakterze. Był on, coprawda, przeciętnym zaledwo urzędnikiem policyjnym, natomiast odznaczał się jako człowiek uczciwością i współczuciem dla ludzi, z drogiej strony zaś oburzało go każde przestępstwo. Uchodził za figurę komiczną u współkolegów zawodowych, a drobne, czerwone żyłki na policzkach i na białkach oczu świadczyły, że niejednokrotnie szuka pociechy tam, gdzie jej szuka niejeden uczciwy, prawy, a bardzo samotny i opuszczony człowiek.
— Czem panu mogę służyć? — spytała pani Engelstoft, gdy gość usiadł wygodnie w fotelu.
Uśmiech zakłopotania odsłonił wprawiane zęby przybyłego, nadające szczękom jego pozór krwiożerczy.
— Proszę przebaczyć — ale to ja właśnie, łaskawa pani, chciałem spytać, w czem mogę być pani użytecznym! — powiedział.
— Mnie? Nie rozumiem pana! — zdziwiła się pani domu.
— Pozwolę sobie przedstawić sprawę zupełnie szczerze i poprostu!
— Właśnie o to idzie... tak najlepiej.
— Poprosiłem o chwilę rozmowy z panią jako miejscowy kierownik władzy bezpieczeństwa i człowiek, odpowiadający za ład i porządek okręgu. Doszły mnie wieści o pewnych zaburzeniach, a nawet formalnych demonstracjach w Sofiehoej. Zechciej pani wierzyć, że nietylko jako urzędnik, ale także osobiście, jako dawny znajomy, pragnę zapewnić pani i jej mieniu bezpieczeństwo zupełne i prawną ochronę.
— Dokądże on zmierza? — pomyślała i odrzekła chłodno — Dziękuję panu bardzo!
— Najchętniej bym był dawno poczynił urzędowe kroki i poskromił tumultantów, ale, wyznam szczerze, czekałem na skargę ze strony pani. Bez tego, trudno nam będzie rozpocząć akcję. Ponieważ właśnie dziś miałem w tej okolicy urzędową komisję, przeto osądziłem, że uczynię najlepiej, jeśli osobiście poproszę o pozwolenie zajęcia się tą sprawą. Wychodzę z założenia, że właśnie pani nie powinna tolerować tego rodzaju wykroczeń i puszczać ich płazem.
— Łaskawy panie! — powiedziała — zupełnie źle wytłumaczył pan sobie moje milczenie. Nie wnosiłam skargi, bo nie widzę powodu, dla któregobym miała niepokoić władzę takiemi drobnostkami.
— To drobnostki, droga pani? — zawołał — Wszakże rzucano kamieniami i rozbito mnóstwo szyb!
— Rzucano, prawda, wybito kilkanaście szyb, ale pozwalam się bawić mej czeladzi i mieszkańcom wsi jak długo nie zaczną strzelać do pałacu z armat!
— Jakże mam sobie wytłumaczyć tę... dziwną... co najmniej enuncjację? — spytał.
— Całkiem nie potrzeba tłumaczenia! Czyż zawiniłam wobec władz, nie powierzając im zemsty za moje szyby? Od dzieciństwa badam się sądów i ich funkcjonarjuszy. To też bronię się najchętniej sama.
— Przykro mi to! — zawołał — Z całego serca żałuję, że takie jest zapatrywanie pani. Muszę oświadczyć, że napastnicy dalszą bierność pani wytłumaczą sobie zgoła opacznie. Nabiorą pewności, że prawdą są pewne... pewne... jakże mam powiedzieć, nie obrażając pani?...
— Proszę mówić bez ogródek!
— Słyszała pani zapewne, że puszczono w obieg różne, bardzo niepokojące pogłoski. Otóż, mojem zdaniem, wzburzenie przybrało takie rozmiary, iż rzeczy tej dłużej ignorować nie sposób, a to tem więcej, że formalne oskarżenie dotarło nawet do jednego z dzienników.
— Cóż pisze? — spytała, a krew oblała jej twarz.
— Nic bezpośrednio przeciw pani oczywiście, ale tem więcej kryje się pomiędzy wierszami. Jest to obyczaj, któremu, jak wiadomo, hołduje u nas i wszędzie pewien odłam prasy. Dziennikarze, to psy gończe, które z zaciekłością wprost dziką śledzą każdą rzecz mogącą być punktem wyjścia dla skandalu i sensacji.
— Cóż mi pan radzi uczynić?
— Uważam za rzecz konieczną wystąpić niezwłocznie, bo bierność, właśnie dlatego że nieoczekiwana, zostanie wytłumaczona na niekorzyść pani. Nie potrzebuję chyba mówić kto jest w tej sprawie stroną atakującą. Pewnym osobom bardzo nie na rękę był powrót pani do Sofiehoej, ale właśnie charakter tych osobistości budzi obawy, że nadużycia przybierać będą coraz to większe rozmiary, jeśli im się nie położy tamy.
— To prawda! — odparła — Widzę, że ma pan słuszność. Proszę aresztować tych ludzi i zaprowadzić ład.
— Proszę wierzyć, łaskawa pani — zawołał — że najwyższą będzie dla mnie przyjemnością, jeśli zdołam zatrzeć owo niemiłe wrażenie, jakie pani odniosła czasu naszego ostatniego zetknięcia się urzędowego. Zaliczam do najprzykrzejszych mych wspomnień, że urząd zmusił mnie do funkcyj niemal katowskich.
Pani Engelstoft spuściła oczy i zamilkła.
— Wierzę, że stało się to wbrew woli pana! — powiedziała po chwili — Dziękuję, żeś pan przybył i udzielił mi rady.
Przybyły na słowa te pochylił z uszanowaniem głowę.
— Wiadomo pani, — powiedział — że winien jestem spłacić dług pamięci imieniem rodziców moich. Zarówno drogi mój ojciec, jak i matka radowali się serdecznie ile razy pani, dzieckiem wówczas będąca, pokazała się w naszym domu.
Rodzice odczuli wyjazd matki wraz z panią z okolicy jako wielką, dotkliwą stratę i osobiste cierpienie. Pamięta pani może jeszcze staw obok kuźni, widoczny z piętra plebanji, na którym używaliśmy oboje w zimie ślizgawki? Rodzice siadywali często przy oknie i przypatrywali się zabawie, a czynili to, jak sądzę, głównie, by śledzić spojrzeniem panią, oraz brata pani. Oblicze ojca mego promieniało, gdy dostrzegł w dali czerwoną czapeczkę dziewczynki, sunącej poprzez biel śnieżną ręka w rękę z bratem. Nazywał panią „czerwonym kapturkiem“, aż do śmierci swej, nadając pani stale to miano...
Pani Engelstoft przerwała tok wywnętrzań, nie lubiła wspomnień młodości, przytem owe reminiscencje wprowadziły do rozmowy ton poufałości, który ją raził.
— Wracając do naszej sprawy, — rzekła — sądzi pan więc, że winnam wnieść skargę?
— Zdaje mi się to rzeczą niezbędną — odparł — Śledztwo policyjne uważam za jedyny, skuteczny środek zwalczenia krążących plotek. Oszczerstwo milknie w sali sądowej przed kratkami. Przysięga, to broń potężna w ręku sędziego. Człowiek, zmuszony za każde słowo zeznania odpowiadać zbawieniem swej duszy, staje się zazwyczaj oględnym wobec prawdy. Przykro mi tylko — dodał — że nie da się uniknąć wciągnięcia pani osobiście w tę sprawę. Zbytecznem jest to, coprawda — ale podkreślam osobno, że postaram się uszanować w pełnej mierze uczucia pani, do czego zresztą posiada pani wszelkie, przewidziane ustawą prawo.
Pani Engelstoft odwróciła głowę i uśmiechnęła się, chcąc pokryć swój niepokój.
— Wyznam szczerze, że wydaje mi się rzeczą niewłaściwą wprawiać w ruch cały ten ogromny aparat a to, jak przypuszczam, zgoła bezpożytecznie.
— Znowu widzę, że pani nie darzy zaufaniem ojczystego sądownictwa naszego.
— Tak jest rzeczywiście nawet i zdaje się, mam pewne, słuszne ku temu powody! — powiedziała —: Kiedyśmy ostatni raz rozmawiali ze sobą, prosiłam pana o obronę i opiekę. Niestety nie znalazł pan przepisu ustawy, któryby zabezpieczał mnie i moje biedne dziecko. A szło o rzecz nierównie ważniejszą, niż te kilka marnych szyb wybitych kamieniami przez hołotę wiejską.
— Wspomniałem już o tem i proszę mi wierzyć, łaskawa pani, że z wielką jeno przykrością podjąłem się czynności, o której pani mówi.
— Mimo wszystko jednak dopełnił jej pan w imię prawa i króla.
— Był to mój smutny obowiązek urzędowy.
— Tak. Pozwoli pan jednak, że zwrócę uwagę na okoliczność, iż człowiek, który doprowadził do osiwienia matkę mą, zanim skończyła czterdzieści lat, a resztę majątku roztrwonił z ulicznicą, że ten człowiek do śmierci zażywał szacunku współobywateli, zaliczał się do najlepszych sfer, a nawet został odznaczony przez króla tytułem i orderem. Natomiast nieszczęśliwy brat mój, Janek, musiał uciekać do Ameryki, gdzie zmarł w hańbie, z głodu dlatego tylko, iż wziął dwie nędzne korony z kasy swego chlebodawcy. Pyta pan, czy nie mam zaufania do wymiaru sprawiedliwości w ojczyźnie? Dzięki Bogu posiadam na tyle rozsądku, by temu zgoła nie ufać. Niechże mnie tedy ludzie obwiniają o złodziejstwo, oszustwo, moderstwo, czy trucicielstwo! Nic, a nic mnie to nie wzrusza.
— Oczywiście... oczywiście, łaskawa pani! — zawołał gorąco urzędnik — Ale chce pani żyć w spokoju... prawda? Przeto z konieczności musi mi pani umożliwić poskromienie gwałcicieli tegoż spokoju. Sprawy te podobne są do lawiny. Nikła sama w sobie i nieszkodliwa kulka śniegu może spowodować wielką katastrofę, o ile pędu jej nie powstrzyma się zawczasu. Ale dość tego. Jest pani, widzę, znużona, za długośmy rozmawiali o tej nieprzyjemnej rzeczy.
Wstał i pożegnał się ceremonjalnie. Pani Engelstoft podziękowała mu kilku niezrozumiałemi słowami za trud i chęć obrony, a ten wyraz życzliwości wzruszył tak dawnego wielbiciela, że ośmielił się wycisnąć pełen szacunku pocałunek na jej białej, pięknej dotąd rączce.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Powóz gościa wytoczył się z podwórza pałacowego, a pani Engelstoft siedziała długo jeszcze w fotelu, przy biurku i dumała. Zwolna zmierzch ogarniał kąty komnaty, a na szybach kładły się czerwonawe plam y zachodu.
Słońce „oglądało się“, co zwiastowało zmianę pogody.
Pani Engelstoft żałowała teraz, że przyjęła urzędnika. Była to z jej strony wielka nieostrożność, bowiem należało z góry wykluczyć wszelkie obce mieszanie się w sprawę. Nie chcąc budzić podejrzeń, musiała zgodzić się na jego propozycję i teraz oto niepodobna już było cofnąć, ni zmienić toku rzeczy. Przesłuchanie i przysięga... tak mówił. Musiała tedy przejść przez to piekiełko. Nie spodziewała się zresztą, by jej los czegoś oszczędził.
Po pewnym czasie usłyszała głosy dochodzące z dołu i zebrała całą przytomność. Wielkim wysiłkiem woli odrzuciła smutne myśli i spojrzała przenikliwie i poważnie na wchodzącą w towarzystwie kapelana córkę.
Wydało jej się, że Estera promienieje lekką, ledwo dostrzegalną poświatą szczęścia. Była, jak zawsze cicha, spokojna, tylko policzki miała zarumienione, a oczy połyskały niezwykłym blaskiem. Również i kapelan wyglądał nieco podejrzanie podniecony, przeto pani Engelstoft postanowiła, że wizyty jego w pałacu ustać muszą niezwłocznie.
W tej chwili przekonana była, że jest to człek niebezpieczny i fałszywy przyjaciel, który poluje na młodą, niedoświadczoną dziewczynę. Jakże mogła być ślepą i wpuszczać owego wilka w owczej skórze? Sytuacja wymagała skupienia całej woli i uwagi. Nie wolno było pozwalać sobie na najmniejszą słabostkę. Ani jeden fibr w sercu drgnąć nie może teraz, kiedy wrogowie, niby sfora rozżartych psów, rzucili się na nią, grożąc zagładą bezlitosną i stanowczą.
— Miałaś gościa, mamo! — powiedziała Estera głosem melancholijnym, brzmiącym nawet w chwilach radości, jak świegot wieczorny ptasząt — Słyszałam, że był tu naczelnik wydziału bezpieczeństwa.
— Tak. Szło o sprawy spadkowe.
— W interesie pani spodziewam się, — rzekł kapelan — że był dziś przy pełnej świadomości! Powiadają, że sobie zalewa pałkę.
— Czegóż nie gadają ludzie! — odrzekła — Lepiej nie zwracać na to wcale uwagi. Gdzie byłaś, Estero?
— W ogrodzie! Zbieraliśmy jabłka. Wszakże wiesz o tem, mamo. Pastor Bjerring był tak łaskaw, że mi pomagał.
— Niewielka to była pomoc! — zauważył kapelan. — Natomiast panna Estera nauczyła mnie wiele. Widzę, że jako pomolog stałem dużo niżej jeszcze od przeciętnego kopenhagczyka. Teraz jednak znam... ze smaku jakiś tuzin rozmaitych gatunków jabłek i gruszek. Niezrównana to zaiste metoda naukowa. Czy pani wie, że każde drzewo w ogrodzie nosi nazwę jakiegoś świętego. Zużyto poprostu cały kalendarz. I o tem dotąd nie wiedziałem.
Policzki Estery pałały. Patrzyła trwożnie na matkę, której spojrzenie przenosiło się podejrzliwie z kapelana na nią i odwrotnie. Zajęta własnemi myślami ledwie mogła zrozumieć o czem mowa.
— Aa... pochodzisz pan z Kopenhagi?... — powiedziała — Słyszałam, zda mi się już o tem.
— Urodziłem się o dwa kroki od Nitoro, przeto mam prawo nazywać się Kopenhagczykiem przez wielkie K.[1]
— I miałeś pan zostać prawnikiem? — mówiliśmy raz o tem... prawda?
— Takie było pragnienie rodziców. Chcieli, bym chodził w pozłocistym mundurze. Niestety, nie mogłem zaspokoić ich pożądań pod tym względem.
— I słusznie! Nie byłoby panu do twarzy w mundurze. Ale z jakiegoż powodu obrałeś pan stan duchowny?
— Zadawałem sobie nieraz to pytanie i mogę oświadczyć śmiało, że czułem się i czuję powołanym do tego zawodu.
Pani Engelstoft wzruszyła ramionami.
— Powołany? To frazes. Ludzie nie otrzymują powołania z nieba. Przypadek czyni nas jeno złymi, lub dobrymi.
— Wiadomo pani, że i w tem różnią się nasze poglądy. Najdziwaczniejsze i najmniej celowe objawy przypadkowości są to jeno objawienia woli bożej.
— Tedy Bóg chciał, byś pan został księdzem?
— Tak sądzę i wierzę w to. Od samego dnia konfirmacji pragnąłem jedynie i wyłącznie służyć Kościołowi i pracować dla królestwa bożego.
Pani Engelstoft spojrzała niechętnie na młodego, uporczywego kapelana. Wstała, podeszła do okna i zapatrzyła się w szarzejący już ogród, po którym snuły się ostatnie, czerwone błyski.
— Królestwo boże! — powiedziała — Wszakże to jest również frazes. Królestwa takiego niema wcale, bowiem ludzie je usunęli, ustanawiając w jego miejsce ową spelunkę zbójecką, jaką jest dzisiejsze państwo. Ten kto chce kierować się prawem boskiem, jednocześnie staje się wygnańcem z ziemi i musi się z niej wynosić.
— Co pani rozumie pod prawem boskiem? — spytał kapelan.
Obróciła doń głowę i spojrzała wyzywająco w osmucone oczy jego.
— Jest to prawo zapisane w duszy naszej! — powiedziała — Nie wiedziałżeś pan tego, kapelanie?
— Słyszałem nieraz i sam przez się wiem, że prawo takie istnieje. Wyznam jednak otwarcie, że prawo owo trudno jest często zrozumieć, podobnie jak nie mogę należycie pojąć nowej ustawy wekslowej, o której projekcie czytałem w gazecie. Jest to rzecz tak zawikłana, iż można stracić zmysły, chcąc ją zgłębić. Nie mam wielkiego zaufania do owego „głosu sumienia“, na który powołują się zawsze ludzie niewierzący, jako na jedyny i bezwzględnie pewny kompas życia. Któż może być pewnym, czy zamaskowana miłość własna, pycha, lub żądza nie siedzi w konfesjonale i nie rozgrzesza? Zresztą głos sumienia brzmi rozmaicie. Przemawia zgoła inaczej, kiedy świeci słońce i w kieszeni pełno grosza, niż wówczas gdy niebo obciążają chmury i bieda doskwiera. Magnussen w pięknem swem dziele powiada dlatego słusznie, że ów głos sumienia porównać trzeba z wiekuistą mądrością bożą zanim go posłuchamy, gdyż często bywa fałszywy, często posługuje się nim szatan, kuszący w ten sposób podstępnie do grzechu.
Pani Engelstoft czując, że w tych słowach tkwi jakaś aluzja, wzruszyła ramionami.
— O jakże pan jesteś młody! — powiedziała, potem zaś usiadła przy biurku i zaczęła przeglądać rachunki. Po chwili spojrzawszy nieprzychylnie na kapelana, dodała obojętnie: — Gdzieżto znajdujesz pan ów prawdziwy głos boży, owo nieomylne prawo?
— W jego własnych słowach! — zawołał — W słowach zawsze jasnych, nie dopuszczających ni na chwilę nieporozumienia, czy sofistycznych przekręceń. W Piśmie Świętem mieści się wszystko w takiej formie, że zrozumieć musi każdy o co idzie. Wszakże czytamy: nie kradnij... nie zabijaj... nie pożądaj rzeczy bliźniego twego... i te oto proste przykazania stanowią podstawę wszystkich państw chrześcijańskich. Dlatego to nie dopuszczając się świadomego przekręcania prawdy, nie można twierdzić, że nie istnieje już dla ludzi prawo boskie. Coprawda walka z chaosem tego świata jeszcze nie skończona. Królestwo boże na ziemi jest to jeszcze ideał. Ale co dnia, co godziny wzrasta ono, iści się w coraz to doskonalszej formie i może czas jego władztwa bliższy jest, niźli nam się wydaje. Proszę przebaczyć łaskawa pani, jeśli dodam, powodowany szczerością, że ten, kto jak pani stoi zdala i nie zna życia gminy wiernych nie może sprawiedliwie sądzić o zwycięstwie, czy klęsce.
Pani Engelstoft rzuciła papiery i okryła się haftowanym, przewieszonym przez poręcz krzesła szalem. Uczuła chłód. Wstała i otulając się mocno, zaczęła chodzić po pokoju zwykłym swym, żywym, stanowczym krokiem. Chciała pokonać dreszcz, przenikający ją od stóp do głowy. Mimo, że myśli jej były gdzieindziej zauważyła, że kapelan, mówiąc spojrzał kilka razy ku sofie, na której siedziała Estera. Słowa jego były przeto dla niej przeznaczone. Ale słowa te dolatały z jakiejś jakby dali, z poza niezgłębionej przepaści.
Nagle stanęła i odrzucając wstecz głowę zawołała:
— Jakże możesz pan poprzestawać na tych beztreściwych frazesach? Czyż nie widzisz pan, jak codziennie urągają ludzie owym przykazaniom, jak czynią to nawet sami funkcjonarjusze Kościoła? Powiada Bóg: nie zabijaj, a gdy jeno króle i matadory giełdy postanowią wojnę, natychmiast zbiegają się księża i udzielają ochotnie błogosławieństwa owemu mordowi masowemu. Powiedziane jest również: nie wzywaj imienia bożego nadaremno, mowa twa niech będzie: tak... tak i nie... nie! Nie wolno też pożądać dobra cudzego, a kobieta, wychodząca za mężczyznę rozwiedzionego, uważana jest za wiarołomną. Cóż jednak czynią księża? Czy nie błogosławią u ołtarza każdemu, najhaniebniejszemu związkowi i to w imię Ojca, Syna i Ducha Świętego? Powiadam z całą stanowczością, że duch boży opuścił społeczeństwo ludzkie w dniu, kiedy kapłan zaślubił pierwszą parę, wiedząc na pewno iż jest to jeno kontrakt najmu opiewający na tyle, a tyle miesięcy, który można wypowiedzieć dowolnie. Wówczas znikło z życia wszystko co święte. Królestwo boże, ostatnia nadzieja świata, zostało sponiewierane. Nie Bóg, ale szatan rządzi światem i obsypuje swemi darami tych, którzy najlepiej kradną, kłamią i najbezczelniej mordują.
Kapelan nie odpowiedział. Znał panią Engelstoft i jej roznamiętnienie ile razy rozmowa potrąciła o kwestje rozwodowe. Zamilkł ze względu na Esterę, pragnąc zatamować co prędzej powódź straszliwych słów. Spojrzawszy przelotnie zauważył, że dziewczyna pobladła z trwogi słuchając matki.
— Biedne dziecko! — pomyślał — Jakże jej źle w tym domu!
Pani Engelstoft usiadła przy biurku i zabrała się do rachunków, chcąc dać poznać kapelanowi że czas mu odejść.
Skłonił się tedy i wyszedł osmucony wielce.
Stróż nocny sprawujący straż nad zabudowaniami Sofiehoej obszedł potrzykroć wśród dżdżu i ciemności wokoło stodół, stajen, obszernych lamusów, spichrza i zawrócił zwolna ku pałacowi. W skrzydle bocznem mieściła się duża, podziemna izba czeladna. Tam się skierował by spożyć wieczerzę i wypić kufel grzanego piwa, który nań czekał zawsze.
Weszło w zwyczaj, że siedząc w ponurem tem podziemiu z latarnią przed nosem wszczynał pogwarkę z śpiącemi w sąsiedniej komorze dziewkami folwarcznemi, z których jedną bodaj zawsze budził blask światła i łoskot jego ciężkich bucisków o drewnianych podeszwach. Drzwi komory były dla świeżego powietrza zawsze otwarte w nocy. Stróż nocny Soeren był to człek stary już, przeto nie miały potrzeby krępować się nim, przytem, mimo nawyczki klęcia i mamrotania pod nosem, był zeń żartowniś nielada i dziewczęta chętnie wyciągały go na słowa.
Zrazu dolatało od strony łóżek pytanie o pogodę, poziewanie, lub półsenne wyklinanie za nieznośny hałas, jaki czyni. Soeren, który miał ustaloną sławę kpiarza większego jeszcze niźli sam karbowy, umiał najniewinniejszemu z pozoru słowu nadać znaczenie, czyniące je nieprzyzwoitemu Zaraz też rozlegały się śmieszki i piski, poruszały się jedna po drugiej grube, wełniane kołdry i dziewczęta budziły się na dobre.
Soeren, wróciwszy tej nocy, zły i przemoknięty do czeladnej, usłyszał że żadna z dziewek nie śpi. Paplały bez przerwy rozgłośnie. Zaledwo zauważyły, iż wszedł, a żadna nie odpowiedziała na jego: dobry wieczór. Podnieciła dziewczęta bytność urzędnika policji, oraz pogłoski obiegające wokół. Soeren usiadł niezadowolony przy stole i zaczął jeść. Odkroił scyzorykiem kawałek grubej na palec kromki chleba z masłem i wsadził kciukiem rzetelnie w prawą stronę szczęki.
Poczekawszy chwilę, by dziewczęta zauważyły jego obecność, ozwał się nagle szorstko.
— Cóż to za głupstwa wyrabiacie, kozy jedne? Możeście sobie zaprosiły chłopców na noc?
— Wejdź i zajrzyj pod łóżko! — zawołała jedna.
— A to ty, Lotto, kochana moja koteczka? Pewnie już nie możesz wytrzymać? Czekajno chwileczkę jeszcze, za raz się zjawię.
— Czy wiesz może, Soeren, poco przyjechał naczelnik policji do ropuchy? — spytała druga.
— A co wam do tego, smarkule? Nie bądźcież nadto ciekawe, bo to niezdrowo. Wsadźcie nosy do własnej kieszeni... radzę wam!
— Stangret Jóns mówił, że ma się odbyć rozprawa w sądzie! — zauważyła trwożnie inna.
— Jak się masz, kochana Ellen! Cóż ty mówisz o Jönsie? To chłopak co się nazywa... prawda? Spytaj Ziny, ona wie najlepiej, że mu niczego nie brak!
Powstały śmiechy i kwiki. Jedna z dziewcząt zerwała się tak gwałtownie, że łóżko pod nią trzasło i wrzasła obrażona:
— Cóż to za gadanie, Soeren?
— Chciałbym wiedzieć czemuś tak utyła, jak kościelny...
Gadali przez chwilę w tym tonie, aż jedna z dziewcząt oświadczyła stanowczo:
— Nie pleć głupstw, Soeren. Wsadź nos w chleb z masłem, a nam daj spać!
— Ej... ej... Maren... strasznieś sobie nasmarowała dziś gębę... chodzi jak kierat...
Dziewczęta były znużone gadaniną. Jedna po drugiej sposobiła się do spania, poprawiając poduszki i wygładzając prześcieradło.
— Dobra noc, ukochany! — powiedziała jedna.
— Pozdrów swą babkę, Soeren!
— Proś ją o herbatę! — dodały inne.
Soeren mruczał, gębę, mając rozepchaną chlebem.
— Czekajcie... zaraz was nauczę moresu!... Spieszy ci się bardzo, Lotto... co?
Nikt mu nie odpowiedział. Za chwilę rozległo się wielogłose chrapanie, oraz cieniutki pogwizd fletowy zatkanego nosa którejś z dziewcząt.
Soeren posiedział, podumał, potem zaś złożył scyzoryk, otarł dłonią tłuste usta, pociągnął z kufla haust piwa, odsapnął kilka razy z rozkoszą i wreszcie wstał.
Deszcz padać przestał, ale niebo było pokryte chmurami. Soeren spojrzał na chorągiewkę, sterczącą na najwyższej stodole, i zauważył z zadowoleniem, iż prorokowała pogodę po wschodzie słońca. Potem zawiesił u pasa latarnię i na nowo rozpoczął swą sam otną wędrówkę nocną.
Nagle stanął, ujrzawszy światło w kilku oknach pierwszego piętra, w skrzydle, gdzie mieściły się prywatne apartamenty i sypialnie pani Engelstoft i Estery.
— Znowu straszy! — powiedział do siebie i zrobiło mu się nieswojo.
Od śmierci właściciela widywał często po kilka godzin z rzędu światło w tych oknach. Soeren nie był zabobonny, mimo to jednak w ostatnich czasach przychodziły mu coraz częściej na pamięć opowieści o owych złych i wszetecznych kobietach, które przyjmują nocą wizyty Kusego, każąc sobie za wzgledy swe płacić dostatkami i wszelkiem dolarem tego świata. Nie była to, coprawda jego sprawa. Pełnił swe powinności, jak należy nie miał się tedy czego bać.
Dwa oświetlone okna wychodziły na park z gabinetu, przytykającego do sypialni pani Engelstoft. Prócz innych mąk cierpiała teraz na bezsenność. Leżała czasem godzinami wijąc się po pościeli, a gdy łóżko zmieniło się w rozżarzony ruszt, wstawała, chodziła po pokojach, albo brała się do rachunków, by odurzyć się czemś i uspokoić nerwy.
Ubrana w czerwony, flanelowy negliż chodziła bezgłośnie po dywanach, a bujne, popielate włosy spływały jej z ramion. Mimo dużej dawki środka nasennego nie mogła uzyskać spokoju. Straciła wiarę w siebie skutkiem rozmowy z kapelanem. Była tak znękana, że zaczynała żałować tego, co się stało. Przygotowana była na wszystko, ale nie przypuszczała zgoła, że będzie musiała poddać się śledztwu i zaprzysiąc kłamliwe zeznania swoje. Nie przyszło jej to na myśl i mimowoli wzdrygała się przed krzywoprzysięstwem.
Weszła do sypialni i wzięła pęk kluczy. Potem postawiła lampę na szafce pomiędzy oknami, otwarła tajną skrytkę, poza różnemi szufladkami schowaną, i wyjęła z niej kilka arkuszy zmiętego papieru w żółtej kopercie. Umiała zdawna na pamięć sto czternaście paragrafów dokumentu, z których się składał, mimo to jednak czerpała zeń otuchę i pociechę, szukając usprawiedliwienia dla siebie w bezczelnej jego treści. Owo świadectwo ludzkiej nikczemności utwierdzało ją w przekonaniu, że uczyniła jak nakazywało sumienie. Dlatego też nie mogła się zdobyć na zniszczenie go, zdając sobie sprawę z niebezpieczeństwa, na jakie ją narażał, nie mogła się z nim rozstać. Był wszakże dowodem, który musiał ją uniewinnić w ostatniej instancji... w każdym zaś razie usprawiedliwiał ją wobec córki.
Chciała go tedy zachować do śmierci. Może potomność, myślała, wyda sąd sprawiedliwszy...
Pozamykała i zaryglowała starannie wszystkie drzwi wokół. Jedne tylko, wiodące do sypialni, były otwarte, a stamtąd również otwarte były drzwi do sypialni Estery. Nie wiedziała, że córka nie śpi, nie miała również pojęcia że dziewczyna widzieć ją może ze swego łóżka w zwierciadle wiszacem nad gotowalnią. Dlatego uległa bezwolnie rozpaczy. Padła przed otwartą szafką na kolana, oparła głowę o otwartą klapę i załkała.
Estera długo leżała po ciemku, z dłonią podłożoną pod policzek. Trapiły ją również niespokojne marzenia półsenne. Spostrzegłszy, że matka płacze, oparła się na łokciu zdziwiona wielce.
Oprzytomniała w jednej chwili. Widok to był niezwykły, pierwszy raz w życiu zobaczyła coś takiego. Biedna matka! Jakże ciężkie ma dotąd życie! Cóż się mogło nowego stać? Po wizycie urzędnika była bardzo wzburzona i nawet wobec kapelana Bjerringa zachowała się zgoła inaczej niż zazwyczaj. Czemuż się nań rozgniewała? Nie miała racji... wszakże ten zacny człowiek pragnął dobra wszystkich, a w pierwszej linji jej dobra. Powiedział jej w ogrodzie, by się starała odciągnąć matkę od rachunków i skłonić do przebywania wśród natury, gdyż to jej zrobi na pewno dobrze. Ach, gdybyż to było możliwe! Przerażały ją samą strasznie owę nieskończenie długie kolumny cyfr, które nieraz z polecenia matki musiała sumować. Matka zaś przesiadywała nad niemi od rana do wieczora i stawała się coraz to bledsza. Cóż tak okropnego mogły zawierać owe pa pierzyska? Nie pierwszy to już raz widziała Estera matkę siedzącą po nocy przy schowku, zaczytaną wczemś, co zawarte było w żółtej kopercie, której kolor i kształt dziewczyna dobrze znała.
Nagle zadrżała. Zobaczyła w lustrze, że matka odjęła ręce od twarzy i wstała. Uświadomiła sobie, że przez zapomnienie zakaszlała. Naciągnęła przoto co prędzej kołdrę na siebie, a gdy matka po chwili zjawiła się w progu pokoju, udała, że śpi.
Leżała jak poprzód z dłonią podłożoną pod policzek i myślała o kapelanie. Mimo, że sobie powiedziała, iż chce zasnąć słyszała jeszcze dwukrotnie jak zegar wieżowy wydzwonił kwadranse, zanim ją sen ogarnął. Nie było w tem zresztą nic niemiłego. Z przyjemnością leżała, myślała o nim i rozważała każde jego słowo. Zasypiając, pragnęła gorąco, by matka stała się lepszą dla kapelana, by go poznała lepiej, gdyż wówczas przekona się napewno, że jest to najlepszy pod słońcem człowiek.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Przez ten czas ukończył znowu stróż nocny Soeren swą zwykłą wędrówkę wokoło wielkich stodół, stajen i śpichrzów. Stanął pod pałacem, przekrzywił głowę i patrzył ku oświetlonym oknom lewego skrzydła. Potem mruknął coś pod nosem i ruszył dalej.
Doszedłszy do zabudowań folwarcznych usiadł na dyszlu starego wozu, na pchał tytoniu do małej fajeczki i zapalił ją w futrzanej czapie. Z miejsca gdzie się znajdował, ogarniał wzrokiem wszystkie zabudowania, aż po lodownię i kuźnię.
Miał przed soba stary pałac z krótką, grubą wieżycą, odcinającą się od tła nieba. Od blisko czterdziestu lat siadywał tu co noc, strzegąc owej świętości. Pamiętał właścicieli, aż po owego starego radcę dworu, który mówił służbie: ty ośle i bił ich kijem w chwilach gdy nie władał sobą. Żył tu w czasach rządów radcy stanu, kiedy co jakiś czas obchodzono uroczystości, palono pochodnie i oświecano park lampjonami, że wydawał się rajem. Pamiętał również Soeren rzecz najważniejszą, bo wizytę króla we własnej osobie, który tu raz gościł wraz ze swymi generałami i rzucił mu do kapelusza dukata, wjeżdżając w bramę. Potem było coraz to ciszej, aż nastały ponure rządy „ropuchy“. Straszne to były lata. Smarowano chleb zjełczałym smalcem i dawano kwaśne mleko... zupełnie jak świniom.. — Przytem ani mowy być nie mogło o podwieczorku... Pfuj do licha!
Pełnił on również służbę owej nocy, kiedy zmarł ostatni właściciel. Właśnie obszedł dwa razy wokoło i stał w bramie. Nagle zobaczył sekretarza, biegi wzburzony i wołał: umarł... umarł! Soeren nie mógł tego zapomnieć... tak tak, to co dobre nigdy długo nie trwa w świecie. Dałby sobie głowę uciąć, że owa straszna baba otruła biednego Engelstofta.. Niechże ją Bóg skarze!... Tylko ten cymbał, ten naczelnik policji nie zdoła nigdy skłonić jej do zeznań... Soeren był pewny, że tak się stanie.
Następnego dnia siedziała pani Engelstoft z córką przy śniadaniu w chwili gdy zameldowano kapelana. Spojrzała na córkę i wydała rozkaz, by zaprowadzono gościa do pokoju przytykającego do ogrodu. Chcąc przeszkodzić, by się młodzi nie spotkali potem w parku, poleciła Esterze po śniadaniu, by się udała do siebie i skontrolowała nadesłane z Agersaegaardu rachunki.
Estera spojrzała zdziwiona na matkę, ale nawykła do posłuszeństwa nie stawiła oporu.
Gdy pani Engelstoft weszła, kapelan stał przy oknie, obrócił się na obcasach i pozdrowił ją niezręcznym ukłonem.
— Pani posyłała po mnie? — rzekł — Czem mogę służyć?
— Proszę, zechciej pan usiąść! — odrzekła — Czy pamięta pan, księże kapelanie, że przed kilku dniami prosiłam, byś pan był łaskaw zajść do znajomego swego, murarza Joergensena i prosić go by przybył do mnie celem omówienia sprawy przebudowy mleczarni? Nie wiem, czy pan nie zapomniał, gdyż do tej pory Joergensen się nie zjawił.
Kapelan zatarł ręce z zakłopotaniem.
— Nie zapomniałem! — odrzekł — Tylko Joergensen oświadczył, że nie ma zamiaru ubiegać się o tę robotę. Byłbym to powiedział pani wczoraj, ale nie nadarzyła się sposobność.
— Czy to ma znaczyć, że Joergensen w przyszłości nie chce podejmować się żadnej dla mnie budowy?
— Prawdę mówiąc, proszę pani, to odmowę tę w ten właśnie sposób rozumieć należy.
— I człowiek ten, księże kapelanie jest pańskim parafjaninem? — zawołała — To wygląda dosyć dziwnie... nieprawdaż?
— Nie ukrywałem przed panią nigdy, że ludność jest usposobiona nieprzychylnie i jeśli wolno, pozwoliłbym! sobie poradzić by pani zaniechała przebudówek i innych planowanych zmian, aż umysły dojdą do niejakiej równowagi.
— Nie prosiłam pana o radę! — odparła dumnie.
— To prawda! — przyznał — Ale pozwoliła mi pani mówić otwarcie. Wyraźnie powiedziała pani, że zależy jej na tem, bym niczego nie obwijał w bawełnę. To też mam przekonanie, że w obecnej chwili trudna będzie skłonić kogoś z miejscowych ludzi, by jął się pracy w Sofiehoej. O ile wiem, dużo czeladzi odeszło już nawet.
Pani Engelstoft nic na to nie odpowiedziała. Patrzyła nań bacznie, chcąc się dowiedzieć czy naiwność jego jest szczera, czy też może bierze udział w skierowanym przeciw niej komplecie, osłaniając się jezuicką chytrością.
Obróciła po chwili głowę i oświadczyła:
— Mleczarnia zostanie niezwłocznie przebudowana. Jeśli ci bandyci będą mnie dalej bojkotować, to sprowadzę ludzi innych. Mnie wszystko jedno kto zarobi.
Kapelan milczał ponuro.
— Czy pozwoli pani na jedno pytanie? — spytał.
— Proszę bardzo!
— Słyszałem, że pani postanowiła przystąpić do tej przebudowy mleczarni w celu urządzenia jej wedle nowego systemu, podobnie jak to pani uczyniła w Agersaegaardzie. Idzie o to, by uzyskać jeden procent więcej masła.
— No... i cóż dalej?
— Znam podziwu godną energję pani. Ale, choćby się nawet udało uzyskać ten procent i wartość Sofiehoej podnieść o małą kupkę złota, czy pani przez to będzie się czuła bodaj odrobinę szczęśliwszą?
— Oo... dajże mi pan spokój z tą całą mądrością seminarzysty! Wszakże raz na zawsze wyprosiłam sobie wszelkich kazań... Nie gromadźcie do spichrzów... skarb wasz niech będzie w niebie... znam, znam całą lekcję na pamięć...
— Pani drwi, pani Engelstoft... Ale to zbyteczne, nie jestem pyszałkiem i nie potrzeba mnie uczyć pokory. Nie przypisuję sobie również doświadczenia życiowego, wiem dobrze, iż wiele jeszcze nauczyć się będę musiał. Zachodzi jednak tutaj pewna rzecz, której nie rozumiem i dlatego pytałem. Zważywszy krótkość życia, nie mogę pojąć by ktoś znajdował w tem zadowolenie, te korzeń swój zapuści głęboko w dobra tej ziemi. Jest to, jakgdyby motyl, który żyć ma przez dzień jeden, gromadził zapasy na zimę.
— Zapominasz pan, księże pastorze, że żyjemy dalej w dzieciach naszych!
— Tak... ale proszę przebaczyć... czyż jest coś realnego w tym pięknym frazesie?
— Pięknym frazesie...? Nie rozumiem!
— Czyż nie dzieje się z zasady tak na kwiecie, że gdy dzieci dorosną i usamodzielnią się, szukają swego szczęścia zgoła gdzieindziej, tak że daremnym okazuje się trud i mozół rodziców, oraz ich poświęcenie? Tak mi się wydaje i wiem coś o tem z własnego, bolesnego doświadczenia. Opowiadałem już, że rodzice moi wcale nie chcieli, bym został księdzem. Szło o wybitne stanowisko społeczne, które było zawsze osobistem marzeniem mego ojca. Plany moje były inne i musiałem zasmucić drogich mi ludzi, odrzucając ich ofiarę. Taki los tragiczny sposobi sobie każdy, kto szczęścia szuka poza tem co wiekuiste i niezmienne.
— Zostałeś pan tedy proboszczem, — odparła ozięble — Ale wszakże słyszałam, że celem pańskim była działalność misjonarska w centralnej Azji... Chciałeś pan zostać apostołem W schodu... Czemuż porzuciłeś pan ten plan?
— Zmusiły mnie okoliczności!
— Prawda... przypominam sobie. Towarzystwu Misyjnemu brakło pieniędzy...
— Tak jest.
— O jakże wysoką szło sumę?
— O pięć do sześciu tysięcy...
— Ha... i mimo to wyrażasz się pan pogardliwie o rzeczach tej ziemi? Nawet sam Pan Bóg poradzić sobie bez pieniędzy nie może. Biedni Chińczycy czekać muszą na zbawienie wieczne, aż napłynie do kasy gotówka...
Kapelan potrząsnął głową.
— Znowu pani drwi! — powiedział — My, chrześcijanie rzeczy tych nie bierzemy tak powierzchownie. Rozumiemy, że Bóg, kierujący wszystkiem wedle zamierzeń swoich, i w tym wypadku wie co czyni, kładąc przede mną zaporę.
— A, tak...? Oczywiście wygodniej jest być misjonarzem we własnym kraju. Czyżby jednak było rzeczą niemożliwą uzyskać tej sumy od rodziców? Są to pono ludzie majętni...
— Drodzy moi rodzice daliby dziesięć razy tyle by mnie powstrzymać. Klimat tych okolic jest niezdrowy. Poprzedni misjonarze poumierali na żółtą febrę... Trudno tam pono wyżyć Europejczykowi.
— Zazwyczaj przesadzają ludzie w takich razach... — I mnie się tak wydaje. To też klimat sam mnie nie odstrasza. Byłem zawsze zdrów i znosiłem doskonale zimno i gorąco.
— Tedy może ziścisz pan jeszcze swój zamiar, jeśli Towarzystwo Misyjne porośnie w pióra i zdobędzie się na koszta wyprawy.
— Tak uczynię niewątpliwie! Złożyłem Bogu ślubowanie i dotrzymam...
Pani Engelstoft siedziała i bawiła się nerwowo kwastem poduszki, zwisającym z fotelu. Nagle zerwała się i podbiegła niemal ku oknu, jakby uciec chciała przed własnemi myślami.
Rozmowa urwała się, a gdy Estery ciągle nie było, przyszło kapelanowi na myśl, że ją może spotka w ogrodzie, jak dnia poprzedniego. Miał nie samo jeno współczucie dla samotnej, biednej dziewczyny, w czasach ostatnich powziął nadzieję, że uda mu się przywieść do równowagi jej, błądzącą po bezdrożach marzeń, duszę. Wiedział, że żyje, że wzrosła jak poganka, jak dzika, bez światła prawdy, bez wszystkiego co ważne i konieczne. Ale w umiłowaniu kwiatów i ptaków dostrzegał popęd religijny, który zboczył na błędne drogi i sądził, że gdy się raz zbudzi, będzie silny i zdobędzie bramy niebiosów.
Zbliżył się do pani Engelstoft i pożegnał ją, a ona podała mu rękę, odwracając głowę. Nie mogła się zdobyć, by mu spojrzeć w oczy. Trudno jej było jeszcze osadzić, czy jest szczery i naiwny, czy obłudny, postanowiła jednak w każdym razie zamknąć przed nim drzwi swego domu.
Stała przy oknie, i bębniąc palcami po szybie, rozmyślała nad tem, że, poświęcając kilka tysięcy, może posłać na śmierć niechybną człowieka, który był najgorszym jej w tej chwili wrogiem. Myśl ta przepajała ją poczuciem siły i dumy. Czy będzie żył czy niemniejsza... w każdym razie znajdzie się tak daleko, że nie będzie mógł szkodzić. Pocóż się tedy namyślać? Czyż wolno matce liczyć się z człowiekiem obcym, grożącym zagładą jej dziecku? Musiało być dokończone to co zaczęła, o odwrocie niema mowy!
W tydzień potem zjawił się w Sofiehoej woźny sądowy i zawezwał panią Engelstoft, by stawiła się na trzeci dzień w sali sądowej obwodowego miasta, celem przesłuchania. Urzędowe śledztwo w sprawie rozruchów, zarządzone przez szefa policji, nie odniosło zamierzonego skutku. Podejrzenie nietylko nie osłabło, ale przeciwnie, rozeszły się straszne pogłoski, a w pismach pojawiły się anonimowe notatki, wzywające do ścisłego zbadania co zaszło przy łożu śmierci zmarłego właściciela Sofiehoej. W oględnych słowach zarzucano wprost pani Engelstoft, że zamordowała męża.
Wyznaczonego dnia stanęła przed pałacem staromodna kolasa zwana dawniej „pojazdem jaśnie pani“, a z poza wszystkich okien suteren, folwarku i budynku administracyjnego wyzierały złośliwe oblicza. Z rozpłaszczonemi na szybach nosami, liczna czeladź i funkcjonarjusze dworscy wyczekiwali z utęsknieniem chwili pojawienia się „ropuchy“, chcąc na nią raz bodaj rzucić okiem. Wszystkie serca radowały się na myśl, że oto owa dumna dama, niby najnędzniejsza żebraczka musi stanąć przed kratkami, gdzie ją władza zmusi do wyznania wszystkiego.
W dwie minuty po wybiciu odpowiedniej godziny zjawiła się w progu pani Engelstoft, ale rozczarowała bardzo ciekawskich, gdyż była osłonięta gęstym, czarnym, wdowim welonem. Podeszła do powozu w towarzystwie mamzel Andersen i garderobianej, a Jöns oddał batem z kozła należne honory.
Estera śledziła odjazd matki z pierwszego piętra. Stała skryta za firanką, a gdy powóz odjechał, jej blado-szafirowe oczy napełniły się łzami. Bała się o matkę. Ostatniej nocy znowu słyszała, że chodzi po pokoju i widziała w lustrze, że otwiera skrytkę i czyta złowieszczy papier w żółtej kopercie. Przez cały ranek matka była dziwnie roztargniona, wyglądała na chorą i postarzała się znacznie.
Zjawiła się mamzel Andersen, by poprawić w piecu. Matka zabroniła Esterze zadawać się ze służbą, a zwłaszcza ze starą panną służącą, oskarżając ją o to, że podsłuchuje i kłamie. Mimo to Estera przystąpiła wprost do niej i spytała co się stało.
Mamzel Andersen wzdrygnęła się.
— Co się stało?... Nie rozumiem...
— Czemu dziś wszyscy tak dziwnie wyglądacie? Czemużto mama pojechała? Czy miała sprawunki w mieście?
— Tak... zdaje mi się... jaśnie pani miała jakiś interes...
— Dobrze, ale cóż mieć może mama za interes w policji? Na nic się nieprzyda kryć, mamzel Andersen. Słyszałam rano jak Anna i Maren rozmawiały o tem...
Czy ktoś się dopuścił kradzieży?
— Cóż znaczy panienko gadanina głupich dziewcząt?
— Dlaczegóż mi tedy nie chcesz powiedzieć, mamzel Andersen, o co idzie?
Stara panna klęczała przed piecem i układała na węglach polana.
— No... jeśli panienka tyle już wie, mogę powiedzieć resztę. To jednak nie dotyczy panienki wcale.
— Cóżto?
— Zdaje się, zginął jakiś papier, podpisany przez nieboszczyka, jaśnie pana. Tak przynajmniej zrozumiałam. Ale nie wiem nic więcej...
— Papier?
— Tak.. — papier zwany dokumentem! — Cóż ma z tem wspólnego mama? Nie może przecież wiedzieć gdzie się zapodział?
— Właśnie rzecz cała, że sąd mniema, iż jaśnie pani wie o tem... — powiedziała stara panna i zaczęła gorączkowo grzebać w popiele.
— I dlatego to pewnie był tu niedawno naczelnik policji? — spytała Estera.
— Być może!... — odrzuciła, wstała i dodała pospiesznie — Ale mniejsza z tem! Panienka musi teraz zaraz zjeść śniadanie! Już minęła dziesiąta.
Estera zakopała się w rogu kanapy, ogarnięta taką trwogą, że drżała za każdym odgłosem. Podparła dłonią głowę, a z oczu jej popłynęły łzy niepowstrzymane. Zdawało jej się, że słyszy w wielkim salonie kroki ojca. Tak jej się wydawało już nieraz, czasem nawet słyszała coś niby jego głos w mieszkaniu.
Ach, gdyby też to dziś nadszedł pastor Bjerring, myślała. Nie mogła się wydziwić czemu się nie pokazywał od tygodnia. Może chory? Właśnie czasu nieobecności odczuła jak go bardzo lubi. Gdy był obok niej, doznawała uczucia bezpieczeństwa, jakby przy ojcu. Może podobny miał głos? Radowała się ile razy doleciał z dołu, w chwili, gdy pytał służby. Ach, gdybyż mogła zdobyć dlań sympatję matki. Niestety, przez cały czas nie wspomniała o nim, ani dala poznać, że go jej brak.
Szybko otarła oczy, albowiem nadeszła mamzel Andersen ze śniadaniem na tacy.
— Jest tu coś, co panience dobrze zrobi! — powiedziała — Specjalny befsztyczek i dwa jajka!
— Ach! Dajcież mi dziś przynajmniej spokój! Nie mam apetytu i głowa mnie boli bardzo...
— Tem bardziej trzeba jeść. Pogorszy się napewno, gdy panience zabraknie sił!
— Pocóż jeść, skoro i tak potem muszę wszystko zwymiotować...? — broniła się.
— Jakoś to pójdzie! — rozmawiała mamzel Andersen — Jaśnie pani będzie się bardzo gniewała jeśli panienka nie zje swego befsztyczka»..!
Ta ostatnia uwaga poskutkowała. Usiadła do stołu i zmusiła się do jedzenia, mimo że wstręt w niej budził sam widok krwawych płatów mięsa.
Mamzel Andersen, stojąc po drugiej stronie stołu spoglądała na nią z politowaniem. Serce jej się krajało gdy patrzyła na bladą twarzyczkę Estery, która stała się jeszcze bledszą od czasu wygnania pastora z pałacu.
Mimo natrysków i różnych metod leczniczych, którem i pani Engelstoft dręczyła córkę, niewiele krwi krążyło w wątłem ciele dziewczyny, a w czasach ostatnich wyglądała tak, jakby niedługo miała pójść za ojcem do grobu.
Z tego też powodu nie miała stara panna odwagi powiedzieć Esterze zasłyszanej nowiny, mianowicie, że kapelan niebawem uda się do Chin. Powiedział sam pono wieczorem, minionego dnia na zebraniu wiernych, że Bóg podarował mu pieniądze na drogę. Towarzystwo Misyjne otrzymało list anonimowy. Jakaż szkoda tego młodzieńca! Tak mu jest dobrze w ojczyźnie, wszyscy go lubią, a tu naraz jedzie na koniec świata poto, by się dać zamordować i pożreć dzikim Chińczykom.
Estera połknęła kilka kawałków, potem zaś odsunęła tacę oświadczając, że nie może i nie chce już jeść. Mamzel Andersen znała już ten ton i wiedziała, że teraz nie pomoże żadne namawianie. Estera była łagodna i zasadniczo potulna, miewała jednak jako córka „ropuchy“ chwile, w których opanowywał ją djabeł.
Dziewczyna wdziała jasno-popielaty płaszczyk i udała się do parku. Mimo, że straciła nadzieję by kapelan przybył, stała długo przed lustrem w przedpokoju, układając na skroniach włosy, wymykające się z pod kraciastej czapeczki. Wiedziała, że jej w niej do twarzy, bo zauważyła to w oczach młodego człowieka, kiedy na nią patrzył przed tygodniem długo i przenikliwie.
Przed odejściem natarła sobie mocno policzki dłońmi, gdyż zauważyła, iż są bardzo blade.
Słońce świeciło, mimo to jednak podniosła kołnierz płaszcza i zagłębiła ręce w kieszeniach, zaś łokcie drżały jej wstrząsane dreszczem.
Z drzew spadły ostatnie liście. Mróz nocny pozbawił je szaty, mimo że jeszcze przed paru dniami połyskały przepychem jesiennych barw. Ptaki pierzchły.
Patrząc na puste gniazda w nagich koronach, Estera uczuła się bardziej jeszcze opuszczoną. Nie odleciały jeno czarne szpaki, ale nie siedziały na gałęziach i nie śpiewały jak w lecie. Niby szczury biegały po pokrytej suchemi liśćmi ziemi i straszyły ją, ukazując się znagła, to znów chowając się za pnie.
Zatrzymała się na skraju parku u małej furtki i stała przez chwilę z ręką opartą o żelazne jej pręty. Furtka wiodła w aleję lipową, którą szło się ku folwarkowi. Estera widziała stąd wieś, pola i białe, kościelne mury. U skraju drogi siedział stary Anders z daszkiem na oczach i tłukł kamienie. Przyszło jej na myśl, spytać go, czy pastor Bjerring nie zachorował. Anders zaliczał się do „bogobojnych“, uczęszczających w niedzielę na nabożeństwo, to też musiał wiedzieć, co się dzieje na plebanji.
Otwarła szybko furtkę i, stąpając ostrożnie z kamienia na kamień, szła rozmokłą drogą, pociętą śladami kół pełnymi wody. Zaczęła dyplomatycznie rozmawiać o pogodzie, potem zaś dowiadywać się o zdrowiu żony Andersa, który był wprawdzie „bogobojny“, ale również wielki kpiarz. Zacisnął usta, uśmiechał się i gdy spytała o Bjerringa, powiedział, że jeśli go chce zobaczyć, to powinna chwilę zaczekać. Kapelan udał się przed pół godzinką, ubrany w komże i ornat, do jednego z chorych parobków folwarcznych z wijatykiem.
Estera zaczerwieniła się i odeszła odeń zaraz, oburzona i zmieszana. Przestraszyła się na myśl, że ludzie zaczną mówić o niej i kapelanie i że ta gadanina może dojść do uszu matki. Zdarzyło się jednak, że podczas szybkiego odwrotu spojrzała mimowoli w lipową aleję i zobaczyła kroczącego od strony folwarku mężczyznę w stroju kościelnym.
W pierwszej chwili chciała schować się przed nim do parku. Ale wspomniawszy, że już ją niezawodnie ujrzał, uznała za stosowne zaczekać nań u furtki. Inaczej mógłby sądzić, że go unika. Niech tam sobie stary Anders myśli co chce.
Po chwili zebrała całą odwagę i postąpiła kilka kroków ku idącemu.
— Czy pan wyjeżdżał, panie pastorze? — spytała po przywitaniu. — Nie widziałam pana już tak dawno!
Nie zdając sobie sprawy z tego co czyni, trzymał jej rękę w dłoni i spoglądał na nią zdumiony.
— Więc pani nie wie, że pani Engelstoft nie życzy sobie, bym bywał w pałacu?
— Matka? — zawołała przerażona i zbladła jeszcze bardziej.
— Jest to może jeno przelotny nastrój! — powiedział, puszczając nakoniec jej rękę — O ile wiem, nie uczyniłem nic niewłaściwego. Dlatego też nie żegnam się jeszcze z panią. Przybędę niezwłocznie, gdy tylko matka pani przyśle po mnie. Ale prawda... pani nie wie jeszcze dotąd, że niebawem wyjeżdżam...
— Do Kopenhagi?
— Nie, dużo dalej. Opowiadałem pani o placówce misyjnej w Chinach, która przez długi już czas nie jest obsadzona. Zdawna pragnąłem zostać misjonarzem i to właśnie tam, gdzie światło prawdy nie dotarło jeszcze, na dalekim Wschodzie. Zdarzenie wyprost cudowne pozwala ziścić teraz mój ślub. Bóg sprawił, że mogę zaspokoić wreszcie pragnienie serca mego.
Estera czuła, że w główne jej się kreci. Cóż to za słowni? Czekała, pewna była że się uśmiechnie i w ten sposób zaznaczy, że żartował. Spojrzenie jego pozostało jednak poważne, w głosie nie ozwał się ton żartobliwy. Tedy to, co mówił, było prawdą...
Nie chcąc zdradzić swego bolesnego rozczarowania, usiłowała uśmiechnąć się i zażartować.
— Tak? — rzekła — Winnam więc panu życzyć powodzenia...
— Dziękuję... dziękuję! — odrzekł — Przykro mi wprawdzie opuszczać rodziców w Kopenhadze i przyjaciół miejscowych, mimo to jednak czuję się szczęśliwym i pełnym najlepszych nadziei.
Z nad kupki kamieni błysnęła ku nim w tej chwili czerwona twarz o zaciśniętych ustach i złośliwie roześmianych oczach.
Estera nie słyszała, co kapelan mówił dalej.
Podał jej rękę. Ujęła ją, jak przez sen i usłyszała te słowa.
— Niech Bóg panią błogosławi!
Oddalił się, zanim odzyskała przytomność.
Naczelnik wydziału bezpieczeństwa siedział, ubrany w haftowany złotem uniform w ponurej sali sądowej o kilku brudnych, wychodzących na plac targowy oknach, a obok niego zajął miejsce protokolant, mający przed sobą olbrzymią księgę. Wysoki policjant z czerwono-fjoletową gębą tkwił przy drzwiach, któremi wchodzili i wychodzili świadkowie, zaś na ławie, pod oknem drzemało kilku starych pensjonistów, potrzebnych dla urzędowych czynności stwierdzania tożsamości osób zawezwanych.
Przed kratkami przesunęło się już sporo świadków i powietrze przepojone od samego początku kurzem aktów, oraz zagarem pieca, stało się teraz poprostu dławiące. Zeznawał właśnie dyrektor szkoły realnej, Brandt. Oświadczył, że na kilka godzin przed śmiercią szwagra rozmawiał z nim długo o akcie donacyjnym i na jego żądanie złożył dokument w kasie, wmurowanej w ścianę sypialni. Jeśli nawet umierający dal potem przyzwolenie na zniszczenie tegoż aktu, to w czasie tym nie mógł już posiadać pełnej świadomości swego czynu. Pozatem świadek zeznał, że nie wierzy zgoła, by tego rodzaju przyzwolenie miało rzeczywiście miejsce.
Przewodniczący spytał, czy świadek ma kogoś w podejrzeniu, iż skradł dokument, a dyrektor odrzekł wyraźnie: tak!
— Czy podejrzenie to skierowane jest przeciw pewnej, określonej osobie?
Świadek nie chciał na to odpowiedzieć wprost, natomiast przypomniał, że zmarły dawno brat pani Engelstoft dopuścił się w młodych latach kradzieży pieniędzy z kasy swego pryncypała, a to świadczy o zbrodniczych skłonnościach w tej rodzinie.
Owo jadowite ukąszenie doprowadziło urzędnika do złości.
— Tu nie jest stosowne miejsce dla wypowiadania tego rodzaju gołosłownych przypuszczeń! — zawołał — Pytałem, czy pan podejrzenie swe wiąże z czyjemś konkretnem nazwiskiem?
— Zaznaczam, — odrzekł świadek — że nie mam obowiązku czynić tu w sądzie rachunku sumienia!
To powiedzenie zdecydowało przewodniczącego.
— Czy ma pan — spytał — coś do powiedzenia, coby sprawę mogło rozjaśnić?
— Nie.
— A więc dziękuję i żegnam pana!
Następnie wezwano pielęgniarkę, siostrę Bodil. Przewodniczący wskazał jej miejsce i powiedział:
— Znała pani dobrze zmarłego właściciela Sofiehoej, gdyż pielęgnowała go pani przez czas dłuższy... prawda?
— Tak.
— Była pani obecną w chwili jego skonu?
— Tak. Ale podczas rozmowy pana Engelstofta z żoną znajdowałam się w pokoju sąsiednim. Weszłam do sypialni gdy mnie zawołano.
— W jakimże stanie zastała pani chorego?
— Była to już agonja.
— Czy był w stanie mówić?
— Zdaje mi się, że nie...
— Czy, w chwili tej zauważyła pani w nim jakieś wyraźne podniecenie umysłu?
— Była to jeno śmiertelna walka!
— Nie dostrzegła pani tedy czegoś, coby świadczyło o uprzedniej, gwałtownej wymianie słów, czy oporze?
— Nie.
— Jakże sobie pani tłumaczy ten nagły skon?
— Przypuszczam, że wrażenie na widok żony mogło śmierć przyspieszyć, ale sten chorego i bez tego był bardzo zły, tak żeśmy co chwila spodziewali się skonu.
— Bardzo dobrze! Zgadza się to zupełnie z zeznaniem lekarza. A teraz jedno jeszcze. Wszakże gdy śmierć nastąpiła, wyszła pani z pokoju?
— Przeszłam pokój sąsiedni i zawołałam mamzel Andersen, będącą w jadalni.
— Czy nieobecność pani trwała tak długo, by można było przez ten czas otwierać szuflady, lub drzwi kasy w sypialni?
— Nie! Sądzę, że to było niemożliwe.
— Doskonale! A potem zaraz wróciła pani wraz z mnóstwem ludzi, z rządcą, sekretarzem i innymi... prawda?
— Tak.
— Doskonale! — powtórzył urzędnik, zadał jeszcze kilka pytań, potem zaś podyktował rezultat do protokółu, który został pielęgniarce odczytany, a gdy go uznała za dobry, została zwolniona.
Ale nie odeszła i oświadczyła, że ma coś jeszcze zeznać.
— Cóż jeszcze? — spytał porywczo sędzia.
Silnie podniecona powiedziała, że nie chce nikomu na świecie szkodzić, jeno czuje że sumienie nakazuje jej zeznać coś, o czem prawdopodobnie wie sama jedna tylko.
— To samo mówili wszyscy świadkowie, — zauważył urzędnik — a przy bliższem zbadaniu okazało się, że poza plotkami nie wiedzą niczego na pewne. Cóż pani chce powiedzieć?
Siostra Bodilda powiedziała, iż słyszała jakoby dokument miał zostać spalony na kominku w sypialni, to jednak się nie stało i stać nie mogło.
— Czemużto?
— Bowiem onego wieczoru nie palono niczego w kominku!
— Nie rozumiem! — zdziwił się urzędnik — Czyż spalenie kawałka papieru zostawia taki ślad, by to można rozpoznać? Mówi pani głupstwa! Tego rodzaju skrupułami sumienia nie powinno się zabierać sądowi czasu...
— Pan naczelnik mnie nie zrozumiał! — zawołała pielęgniarka — Tego wieczoru nie mogło być mowy o paleniu na tym kominku ani papieru, ani niczego wogóle innego!
— Skądże u kaduka może to pani wiedzieć?
Powiedziała, że całe palenisko kominka zapchane było kawałkami waty, których używano do nacierania piersi i pleców chorego spirytusem. Znalazła ową watę nietkniętą na drugi dzień po śmierci pana Engelstofta, a materjał tak palny jak wata zająłby się niechybnie przy zetknięciu z płomieniem.
Urzędnik rozparł się w swym fotelu i skrzyżował ręce na piersiach. Oj... oj... pomyślał, wpatrując się przenikliwie w pielęgniarkę. Więc i ta, na tak uczciwą wyglądająca osoba, jest w spisku? Ano... trzeba ją tedy co prędzej zdemaskować, podobnie jak innych.
— Dziwne pani powiada rzeczy! — zauważył — Skądże przyszło pani na myśl zaglądać do kominka? Wówczas nikt nie przypuszczał, że dokument został spalony!
— Zalicza się to do moich obowiązków, bym przed opuszczeniem domu chorego wszystko doprowadziła do porządku i usunęła przedmioty, które były z nim w styczności.
Urzędnik zmieszał się. Musiał przyznać, że nad tym punktem trzeba się lepiej zastanowić i zbadać rzecz gruntowniej.
— Hm... więc pani powyjmowała z kominka kawałki waty?
— Spaliłam je!
— Hm... sądzę, że pani sobie zdaje sprawę z wagi swych zeznań dla całej sprawy. Proszę tedy zastanowić się dobrze, bo jeśliby się okazało, że nie są zgodne z prawdą, wówczas skutki mogłyby być dla pani bardzo przykre...
— To szczera prawda! — zapewniła, a łzy napłynęły jej do oczu.
— Proszę nie zapominać, że pani zeznaje jako świadek, w danym razie musi swe zeznania stwierdzić przysięgą! Czy pani gotowa to uczynić?
— Tak!
— Tedy nie mam już pytania dla pani. Ale proszę nie odchodzić, gdyż może się jeszcze okazać konieczność obecności pani.
Patrzył na nią jak odchodziła i pomyślał:
— Coś tkwi w tem wszystkiem! Wszakże jednocześnie płakała i kłamała...
Coś w tem tkwi... ale co?
Po krótkim namyśle polecił wysokiemu policjantowi wezwać panią Engelstoft, której ze specjalnej kurtuazji oddano za poczekalnię osobny pokój.
Ukazała się w progu dumna, poważna i rozejrzała się nieco niepewnie wokoło. Po chwili podeszła zwykłym swym, żywym energicznym krokiem ku ławie świadków, a przewodniczący pozdrowił ją ukłonem tak niskim i uprzejmym, jak pozwalało na to dostojeństwo urzędu, który piastował w tej chwili. Odpowiedziała skinieniem głowy i usiadła.
Przewodniczący rozpoczął przesłuchanie od przeproszenia, że ją fatygował, ale zeznania jej są konieczne, gdyż idzie głównie o to, czy zmarły mąż jej był zupełnie świadomy swej woli i czynów w chwili, kiedy się zdecydował na zniszczenie wiadomego dokumentu darowizny.
Pani Engelstoft skinęła ponownie głową, potem zaś odsłoniła twarz i wpiła spojrzenie w twarz urzędnika, nie zmrużywszy oczu. Wiedziała, że ma nań wpływ i postanowiła to wykorzystać.
Zawczasu rozważyła co i w jaki sposób powiedzieć może bez ryzyka i postanowiła nie dać się niczem wywieść z równowagi. Naczelnik policji był natomiast bardzo zmieszany. Przez dobrych dziesięć minut mówił o rzeczach postronnych, dyktował protokolantowi różne drobiazgi, a dopiero opanowawszy się, zadał pytanie decydujące.
— Zniszczenie dokumentu nastąpiło tedy na wyraźne życzenie chorego, z jego zgodą i wiedzą?
— Tak.
— A powodem tego było, iż po rozmowie z panią przekonał się, iż ludzie którzy chcieli przemienić Sofiehoej na przytułek działali z pobudek egoistycznych i karygodnych... nieprawdaż?
— Tak!
— Cóż się stało z dokumentem? To znaczy w jakiż sposób został zniszczony?
— Spaliłam go!
— W piecu?
— Tak.
— Czy na kominku w sypialni chorego?
Sposób, w jaki zostało postawione owo pytanie, oraz napięcie widoczne w oczach pisarza i starych pensjonistów pod oknem, którzy ją pożerali oczyma, zwróciły uwagę pani Engelstoft, że zastawiono na nią jakąś pułapkę. Przeraziła się i rzekła, chcąc zyskać na czasie:
— Czyż to nie jest rzeczą obojętną?
— Koniecznem jest łaskawa pani, byśmy wyjaśnili także i ten szczegół.
— Nie spaliłam dokumentu w sypialni! — odrzekła i zaraz spostrzegła, że twarz przewodniczącego wyjaśnia się, zaś pisarz i inni są rozczarowani wielce — Nie chciałam tego uczynić, gdyż był wiatr na dworze, więc obawiałam się, że dym buchnie z kominka i utrudni oddychanie choremu.
— Oczywiście! — rzekł przewodniczący — Był to słuszny wzgląd i pochwały godna roztropność. Gdzież tedy spaliła pani dokument?
— W wielkim kominku w bibljotece...
— Doskonale!
Przewodniczący przestał zadawać pytania, podyktował wszystko protokolantowi, potem odczytał zeznania, a gdy zostały uznane za wierne, dodał z ukłonem, który miał na celu, przeproszenie za słowa jakie wyrzec teraz musiał.
— Z obowiązku urzędu pytam teraz, czy pani zbadała dobrze sumienie swoje i rozważyła skutki jakieby nastąpiły w razie przeciwnym, oraz czy pani gotową jest zeznania swe potwierdzić przysięgą?
— Tak.
Nastąpiła dodatkowa notatka w protokóle, a gdy to skończono, zwrócił się przewodniczący żywo do staruchów i powiedział:
— Możemy tedy przystąpić do zaprzysiężenia!
W ciągu przesłuchania uświadomił sobie, że tylko przysięga położyć może kres plotkom i niepokojom.
— Proszę, podaj mi rotę, Hansen! — rzekł do funkcjonarjusza.
Pani Engelstoft miała przez cały czas nadzieję, że nie przyjdzie aż do przysięgi, mimo to pozostała spokojną. Serce jej tylko ustało bić na chwilę i z trwogą spojrzała na małą, czarno oprawną książeczkę, którą pisarz dobył z szuflady.
Przewodniczący powstał i wezwał skinieniem wszystkich, by uczynili to samo. Potem zaczął:
— Zaprzysięgany oświadcza, że zeznał czystą, rzetelną i zupełną prawdę, że nie powiedział niczego, czegoby nie wiedział i nic zataił niczego co wie, celem wyjaśnienia sprawy, o którą był pytany. Oświadcza dalej, że nie użył żadnego zastrzeżenia, ale z zupełną szczerością używał takich słów, których znaczenie zna i które są zrozumiałe dla wszystkich. Uświadamia sobie, że znajduje się pod sądem ludzi, którzy ukarzą, surowo krzywoprzysięzcę, gdyby z woli bożej okazało się że skłamał, oraz wie, iż serca wszystkich odwrócą się od tego, który napiętnowany został tem mianem.
Urzędnik czytał to wszystko prędko, monotonnym głosem, a pani Engelstoft, słuchając owych strasznych pogróżek, mimowoli chwyciła dłonią barjerę dzielącą salę. Starała się nie słuchać, ale płatki czarne latały jej przed oczyma i bała się, że upadnie.
— Zaprzysięgany stoi ponadto w obliczu wszechwiedzącego Boga, który zna rzeczy ukryte i klątwę miota na dom człowieka, który fałszywie przysięga na imię jego. Zaprzysięgany podnosi, starym obyczajem, trzy palce prawej ręki w górę, co ma znaczyć, iż bierze na świadka Boga w Trójcy Świętej jedynego. Gdyby przysiągł fałszywie, natenczas pozbawia się opieki Boga Ojca, zamyka sobie dostęp do miłosierdzia Syna, który go sądzić będzie w dniu ostatecznym, oraz naraża się na opuszczenie przez Ducha Świętego w życiu oraz śmierci swojej. W ten sposób zaprzysięgany uświadamia sobie całą wagę przysięgi i gotów jest potwierdzić ją czynem.
Przewodniczący rzucił na stół książkę, dotknął z szacunkiem ramienia pani Engelstoft i dodał:
— Zaprzysięga na podnosi trzy palce prawej ręki i powtarza te słowa: Stwierdzam prawdziwość zeznań moich przysięgą na zbawienie duszy mojej. Przysięgam no Boga i święte słowo jego... Amen!
Rysy twarzy pani Engelstoft objawiały to jeno wzruszenie, jakie towarzyszy zazwyczaj uroczystemu czynowi. W istocie jednak była napoły jeno przytomna.
Podniosła z wysiłkiem ciężką niby ołów rękę i powtórzyła mechanicznie:
— Stwierdzam prawdziwość zeznań moich przysięgą na zbawienie duszy mojej. Przysięgam na Boga i święte słowo jego!
Przewodniczący skłonił się przed nią i głośno oświadczył, że urzędowanie skończone.
W kilka minut potem siedziała pani Engelstoft w powozie, otoczonym niewielką gromadką ciekawych. Posłyszała jak ktoś za nią krzyknął: — Morderczyni! — Ale nie uczyniło to na niej żadnego wrażenia. Oparła się o poduszki i zamknęła oczy, czując rozkoszną ulgę. Więc minęło nakoniec wszystko! Strząsnęła z siebie robactwo ludzkie. Odczuła wielką potrzebę snu po tylu nocach udręki. Przez kilka minut nie wiedziała, co się z nią dzieje, majaczyły jej jeno w głowie jakieś obrazy, jakie się jawią tonącemu, potem uczuła dreszcz i rosnącą ustawicznie potrzebę płaczu.
Wróciwszy do Sofiehoej, zauważyła pani Engelstoft zaraz w progu domu, że się coś stało podczas jej nieobecności. Zazwyczaj po krótkiej nawet rozłące Estera witała ją gorąco. Teraz, nie spostrzegła córki, a mamzel Andersen, zdejmująca z niej płaszcz, była bardzo zdenerwowana i miała czerwone z płaczu oczy.
— Gdzie panienka? — spytała.
— Panienka położyła się do łóżka. Czuła się trochę słabą.
— Cóż jej jest?
— Muszę jaśnie pani powiedzieć, że... panna Estera miała coś w rodzaju ataku...
— Ataku?
— Przyszło to nagle. Po śniadaniu poszła panna Estera do parku. Stałam właśnie przy oknie, kiedy wracała. Zauważyłam, że się chwieje na nogach i że bardzo blada... Zbiegłam co prędzej na dół... i właśnie w chwili, kiedy znalazła się w progu, zemdlała nagle.
— Cóż się stało?
— Miało to miejsce może w godzinę po odjeździe, jaśnie pani... Panienka prosiła, by nie wspominać o niczem... ale zdawało mi się...
— Musiała się czemś przerazić... Czy spotkała kogo w parku?
Stara panna jęła gładzić z zakłopotaniem fartuch.
— Nie... panienka nie mówiła nic...
— Proszę mi zaraz powiedzieć wszystko!
— To już powiem... — zaczęła przestraszona mamzel Andersen — Otóż zdaje mi się, że panna Estera spotkała się w parku z księdzem kapelanem Bjerringiem.
Był na folwarku u chorego parobka... Stary Anders widział ich pono razem w lipowej alei.
Pani Engelstoft spuściła oczy.
— Hm... tak — pospieszyła rzec — Córka moja w dniach ostatnich nie czuła się dobrze. Wiedziałam o tem. Proszę udać się do niej i zawiadomić, że niedługo przyjdę...
Poszła do swego pokoju i padła w fotel wyczerpana doszczętnie. Przesiedziała tak dobre pół godziny, nie chcąc się w tym stanie pokazywać córce. Nie przeraziło ją nadmiernie to omdlenie, zdarzające się w wieku przejściowym, gorzej niepokoiła się owem spotkaniem z kapelanem. Ten obłudnik skorzystał więc z pierwszej nieobecności jej i urządził sobie rendez-vous z Esterą.
Powinszowała sobie odwagi usunięcia bez pardonu z drogi natręta, gdyż inaczej daremne byłyby wszystkie ofiary, ta ostatnia nawet, dzisiejsza. Czas ostatni, by się znalazł na drugim końcu świata, a wówczas Estera zapomni o nim niewątpliwie.
Chciała wstać, ale padła z powrotem i zaczęła drzeć. Spojrzała przypadkiem na prawą rękę swą, leżącą na poręczy fotelu i wydało jej się, że jest sino-szara i zwiędła. Natychmiast uświadomiła sobie, że złudzenie to wywołane zostało zdenerwowaniem, mimo to jednak wpatrywała się w swą rękę ze strachem, jakby rzeczywiście zmieniła się nagle.
— Cóż się ze mną dzieje? — pomyślała i zamknęła oczy, nie mogąc znieść tego widoku.
Przypomniała sobie, że matka ostrzegała ją często i straszyła obłąkaniem.
— Czuwaj nad sobą, drogie dziecko! — mawiała — Wojownicze usposobienie doprowadzić cię może do rzeczy najgorszej. Spokój mieszka tylko w sercu łagodnem. Pamiętaj! Korz się przed niezbadanemi wyrokami Pana! Nie budź gniewu jego, albowiem srogim być umie i strasznie karać!
Czemuż nie odziedziczyła pokory serca po matce? I oto teraz dościga ją zemsta Boga. Niebiosy uczyniły z popędliwej dziewczyny złodziejkę i fałszerkę przysięgi... Czyż teraz straci w dodatku zmysły i skończy w domu obłąkanych?
Z trudem wielkim zawlokła się po schodach na górę silnie ściskając poręcz. Bała się spotkania z córką, a jednocześnie pragnęła ją przycisnąć do piersi i wywnętrzyć się przed nią z wszystkiego. Była tak opuszczona, samotna... potrzebowała kogoś, ktoby wiedział wszystko i nie pogardzał nią mimo to. Obok tego drżała na samą myśl, że Estera może wpaść na trop właściwy.
Estera leżała obrócona twarzą do ściany. Nie ruszyła się, chociaż matka weszła i usiadła na krawędzi łóżka. Chciała ukryć łzy spływające jej po twarzy.
Pani Engelstoft pogładziła jej włosy i to mimowoli lewą ręką. Prawa spoczywała bez ruchu na kolanach. Biedne dziecko, pomyślała, musi przeboleć pierwszą miłość.
— Cóż ci to, dziecko? — spytała — Czy cię co boli?
Estera potrząsnęła głową przecząco.
— Czemuż tedy płaczesz?
— Nie płaczę! — odrzekła, usiłując uchylić się z pod pieszczot matki.
Pani Engelstoft przyszło na myśl, że Estera musiała się oczywiście dowiedzieć od kapelana, dlaczego nie bywa w pałacu i postanowiła pomówić z nią otwarcie.
Oświadczyła, że choćby narazie nie rozumiała sposobu postępowania matki, winna ufać, że dzieje się wszystko jedynie dla jej dobra. Nie posiada doświadczenia, przeto nie rozumie, jaka to dla niej ważna sprawa, zaś człowiek, którego chytrości uległa jest to albo fantasta, który ją i siebie gotów wpędzić w nieszczęście, albo awanturnik, spekulujący na jej naiwność. Wspomniała własne dzieje i los matki, przywiedzionej do żebraczego kija dlatego, że oprzeć się nie umiała karygodnej lekkomyślności mężczyzny.
— Musisz się opanować, Estero! — powiedziała — Przecież nie jesteś już dzieckiem. Dość mam twego próżnowania, prowadzi ono tylko do głupstw i choroby, myślałam nad tem i postanowiłam, że będziesz mi pomagała w zarządzie majątku. Trzeba się zawczasu oswoić z tem co cię czeka. Ale o tem, potem. Teraz obetrzyj oczy i staraj się być mi pociechą, nie zaś strapieniem.
Pocałowała ją w czoło i odeszła. Całe poobiedzie spędziła nad stosami rachunków i obliczeń, a zajęcie to nie pozwoliło jej myśli błąkać się po manowcach. Uspokoiła się wreszcie, zawezwała rządcę, karbowego i sekretarza, konferowała z nimi przez kilka godzin, kreśląc plany i wydając rozkazy.
Potem opuściły ją jednak siły i gdy wyszedł ostatni z funkcjonarjuszów, zapadła w śmiertelny jakiś bezruch, tracąc niemal świadomość, jak się to stało w powrotnej drodze z sądu. Dowlókłszy się z wysiłkiem do fotelu przy oknie, przesiedziała, szarą godzinę i część wieczoru w półśnie, poprzez który snuły się wizje brudnych ścian soli sądowej i fragmentów strasznych scen, jakie tam przeżyła.
Nie mogła pojąć, że to dzisiaj rano dopiero wsiadła, do powozu, udając się do miasta. Od czasu tego, zda się, minęły lata całe. Ileż przeżyła duchowych mąki Gdyby wypadło raz jeszcze przetrwać dzień dzisiejszy, zaprawdę, odebrałaby sobie raczej życie. Było jej ono i tak jeno udręką nieustanną, piekłem istnem, żyła wyłącznie dla swej słabej, bezbronnej córki.
W pierwszej linji pragnęła usunąć z drogi onego obłudnego klechę. Inaczej straci nietylko Esterę, ale i to, co zdołała zgromadzić wciągu dwudziestu lat ciężkiej pracy, wpadnie w szpony tego obcego człowieka. A wszakże włożyła w to tyle zaparcia, tyle męki, poświęciła spokój duszy własnej, zdrowe zmysły niemal...
Nagle uderzył zegar wieżowy, a głos roztętnił się donośnie po całym domu. Ile razy słyszała grobowy dźwięk ten, czuła, że serce bić jej przestaje. Przeraziła się tego pierwszej zaraz, poślubnej nocy i dźwięk ów splótł się z jej dolą nierozłącznie.
Wybiła szósta. Pamiętała godzinę szóstą zrana, gdyż zbudził ją właśnie kurcz w chwili, gdy zegar uderzył tę godzinę, a było to kilkanaście lat temu, wówczas kiedy miała przyjść na świat Estera. Niestety, zanim się narodziła zegar ten wydzwonił jeszcze dwadzieścia godzin. Słyszała je poprzez własne jęki, a lekarz, niosący w rękach pół żywe stworzenie, oświadczył:.
— Panienka spóźniła się trochę!
Niels nie powitał życzliwie córki, bowiem pragnął syna, zaś ona sama wówczas już miała przeczucie, że czeka ją los smutny. Dlatego to może nawet Estera nie rosła i nie rozwijała się należycie.
W tydzień potem wygłosił pastor Bjerring w przepełnionym kościele pożegnalne kazanie i wyjechał, nie zdoławszy zobaczyć się ani z panią Engelstoft, ani Esterą. Sofiehoej nie rozwarło przed nim drzwi do ostatniej chwili, a jak długo był, Esterze nie dozwoliła matka nigdzie wychodzić samej, nawet do parku.
Zrazu dziewczyna poddała się jej woli, ale w miarę jak traciła nadzieję uzyskania pozwolenia na jego wizytę pożegnalną, zaczęła się buntować. Djablik pokazał rogi, przestała jeść, spać i nie odpowiadała matce. Owa pilna straż, jaką ją otoczono wzbudziła w niej podejrzenie, że matka sama dostarczyła owej opatrznościowej sumy na wyjazd i nie wątpiła już teraz, że stało się to w celu oddalenia kapelana. W dniu, w którym dowiedziała się, że go niema padła z płaczem na szyję mamzel Andersen i rozpoczęła zdecydowaną opozycję przeciw matce.
Chciała, by się przekonała, że nie zapomni nigdy o Bjerringu. Nauczył ją raz krótkiej pieśni, — prosząc, by o niej nie zapomniała nigdy przed spaniem. Czyniła to dotąd potajemnie. Teraz śpiewała głośno, ze złożonemi rękami nawet wówczas, gdy pani Engelstoft była w pobliżu i mogła słyszeć. Miast pisać wypracowania, odpisywała ze znalezionej w bibljotece Biblji całe ustępy i uczyła się ich na pamięć.
Pani Engelstoft udawała, że niczego nie dostrzega. W nadziei rychłego powrotu rozsądku stała się dla córki łagodną, zaczęła ją nawet rozpieszczać. Pozwoliła na umieszczanie ogrzewaczki w jej łóżku i zwolniła ją od codziennego krwawego befsztyka, który był od dzieciństwa jej udręką.
Pobłażliwość ta budziła jednak w Esterze coraz to większą niechęć. Pewnego dnia znalazła podrzucony przez złośliwe dziewczęta służebne kawałek gazety, w której dyrektor Brandt wzywał sąd „imieniem grona poważnych obywateli“, by wznowiono, śledztwo w sprawie zaginionego dokumentu donacyjnego, gdyż mimo przysięgi, podejrzenie zwraca sic ciągle przeciwko pani Engelstoft.
Dawniej Estera, nawykła do tego że ludzie obwiniali matkę i miotali na nią oszczerstwa, nie byłaby nawet skończyła czytać, teraz jednak zbudziło się w niej podejrzenie. W gazecie wyczytała wyraźnie, że dokument składał się z ośmiu arkuszy w żółtej kopercie... zaś kopertę taką widziała w lustrze, w ręku matki...
Dnia następnego spytała mamzel Andersen:
— Czy znalazł się już może ów dokument, o którym tyle ludzie gadają?
— Nie... nie znalazł się. Jaśnie pan polecił go przecież jaśnie pani spalić. Inaczej nie mieszkałaby panienka w Sofiehoej, ale posiadłość zabraliby obcy... Ale skądże te myśli? Czy znowu dziewczęta plotły głupstwa?
Estera nie odrzekła nic, podeszła tylko do okna, by ukryć trawiący ją niepokój.
Pani Engelstoft pracowała teraz ze zdwojoną energją, nie szczędząc ni siebie, ni podwładnych swoich. Była niestrudzona, a mimo to w gospodarstwie zaczynało się coś psuć. Rozchorowały się krowy i poroniły cielęta, zepsuł się kierat, młody koń złamał nogę. Przypisywała to zrazu ludzkiej złośliwości, ale gdy pewnej nocy burza zwaliła owczarnię i pozabijała odchowane już roczne jagnięta, przyszły jej mimowoli na myśl słowa zasłyszane w sądzie i wspomniała owo zdanie o Bogu, który karze srogo tego, kto nadużył jego imienia.
Za każdą złą wieścią spoglądała instynktownie na trzy palce swej prawej ręki mimo że uświadamiała sobie, iż w ten sposób wywabia szaleństwo, tkwiące gdzieś w kącie jej duszy. Mówiąc sobie, że to głupstw o patrzyła na palce i zdawało jej się, że z każdym dniem stają się krótsze i cieńsze, jakby więdły.
Pewnego dnia musiano posłać po lekarza. Estera zbudziła się rano z gorączką, skarżyła się na ból głowy i pleców, gdy zaś chciała wstać, zemdlała.
Lekarz widział w tem skutki przeziębienia, ale ze względu na honorarjum siedział długo, rozmyślał, stawiał najdziwaczniejsze pytania, potem zaś zapisał mnóstwo lekarstw i przyrzekł przybyć nazajutrz.
Pani Engelstoft przeraziła się i poprosiła, gdy zostali sami, by jej powiedział otwarcie co jest Esterze.
— Dziś nie sposób określić. Niema tylko, jak sądzę, bezpośredniego niebezpieczeństwa. Proszę się nie bać, łaskawa pani! Mam nadzieję, że nie damy się chorobie.
Po jego odjeździe wróciła do sypialni córki i przysiadła na jej łóżku. Estera leżała twarzą do ściany. Bała się teraz matki strasznie, gdyż znowu widziała pewnej nocy w lustrze, jak trzyma w ręku żółtą kopertę z dokumentem. Za dotknięciem jej ręki, zadrżała.
— Czy ci zimno? Przyniosę kołdrę. Może spróbujesz zasnąć?
— Tak — spróbuję... — odrzekła.
— A możebyś coś zjadła?
— Nie... proszę tylko, by przyszła mamzel Andersen.
— Ja ci sama usłużę...
— Nie... dziękuję... chciałabym mamzel Andersen...
— Dobrze... zrobię co chcesz... Zaraz jej zawołam.
Dopiero znalazłszy się sam na sam ze starą panną, odwróciła się od ściany.
— Co powiedział lekarz? — spytała.
— Nic ważnego. Proszę się nie bać!
— Nie boję się wcale. Chciałabym umrzeć!
Wybuchła płaczem.
— Proszę się uspokoić... koniecznie... koniecznie... Trzeba się trochę przespać...
— Spróbuję... Proszę mi poprawić poduszkę....
— Tak... teraz już dobrze...
— Ach — gdyby mi się tylko coś ładnego śniło, spałabym chętnie...
— O czemżeby chciała śnić panienka?
— O czemś ładnem. Zeszłej nocy miałam straszny sen. Zbudziłam się oblana na całem ciele zimnym potem.
— To skutek gorączki.
— Nie powinno tak być. Gdy się jest chorym ma się właśnie najmilsze sny.
— O czemżeby panienka chciała śnić?
Estera obróciła się znowu do ściany, by ukryć łzy.
— O moim zbawcy! — szepnęła po chwili, jakby słów tych nie należało wymawiać głośno.
Panna Andersen wiedziała co to znaczy. Kochała się sama czasu młodości w proboszczu i wspomnienie to wycisnęło i jej również łzy.
Pani Engelsioft pracowała ciągle, siedząc nad rachunkami. Nie miała odwagi próżnować. Nie miała spokoju wnętrznego, przeto musiała pracować do upadłego.
Ale wkońcu opuściły ją siły. Złożyła głowę na dłoni. Dnia poprzedniego dostała ponowne wezwanie do sądu. Pod naporem opinji publicznej naczelnik wydziału bezpieczeństwa m usiał wznowić śledztwo. Czuła nieznośne pieczenie w trzech palcach prawej ręki i zdawało jej się, że słyszy jakieś głosy, miotające pogróżki i klątwy.
W takich chwilach zamętu myśli pragnęła niemal śmierci Estery. Wówczas bowiem wybiłaby dla niej godzina wolności i mogłaby uciec się do rewolweru, z którym nie rozstawała się ani na chwile, jakby był jedynym przyjacielem i zbawcą.
Gdy lekarz zjawił się po raz trzeci w Sofiehoej, przekonał się z wielkiem swem zdumieniem, że stan zdrowia Estery pogorszył się bardzo. Gorączka wzrosła, a oddech był coraz to cięższy. Po zbadaniu okazało się, że dziewczyna ma silne zapalenie płuc. Uszło to dotąd jego uwagi, albowiem na jedno ucho słyszał niewiele, a na drugie był całkiem głuchy. Nie chcąc przestraszać pacjentki, nie dał po sobie poznać przerażenia jak długo znajdywał się przy jej łóżku.
— Sprawa przybiera, dobry obrót — powiedział — za kilka dni będzie panna Estera mogła wstać.
— Czemuż jestem taka osłabiona? — spytała ochrypłym głosem.
— To nic... to nic... to objaw zupełnie normalny. Proszę się tem nie trwożyć wcale.
Znalazłszy się sam na sam z panią Engelstoft, nie śmiał jej również wyznać całej prawdy. Ale pośpiech, z jakim się wybierał w drogę, świadczył wymownie o jego zupełnej bezradności.
— Nie chcę się łudzić! — powiedziała — Czy zachodzi niebezpieczeństwo... proszę mi powiedzieć?
Już chciał wyznać wszystko, ale powstrzymał się, spojrzawszy na panią Engelstoft, która w dniach ostatnich zmieniła się nie do poznania. Postarzała się, twarz nabrała koloru ziemnisto-sinego, oczy płonęły od bezsenności, a przytem tliło w nich takie przerażenie, że litość brała patrzeć.
— Proszę się nie bać! — prosił. — Coprawda córka pani nie posiada bardzo odpornego organizmu... a zapalenie płuc, to rzecz poważna... ale niema powodu tracić nadziei, że je przetrzyma. Proszę być przekonaną, że uczynię wszystko co w mojej mocy.
Przez cztery jeszcze dni walczyła Estera ze śmiercią. Zazwyczaj leżała w półsennem odrętwieniu. W snach gorączkowych zwiedzała dalekie kraje, wędrowała po rajskich okolicach, radując się błękitnemi górami i lasami magnolij. Widziała wielkie, ciemne bagniska, u brzegów których spoczywały dzikie bawoły, tarzające się w szlamie. Dalej chińskie chaty z bambusu, czerwone flamingi, kroczące dumnie po brzegach rzek... dziwne nieznane gościńce... wozy dwukolne, sprzężone w zebu o cienkich, ostrych rogach...
Przytem szeptała słowa, świadczące że fantazjuje i marzy o rzeczach nieistniejących i nieznanych.
Pani Engelstoft przesiadywała dniem i nocą przy jej łóżku. Wiedziała, że chociaż Estera żyje jeszcze, straciła ją już bezpowrotnie. Obcy człowiek skradł jej serce córki. Ile razy Estera odzyskiwała świadomość, na widok matki obracała się do ściany. Pewnego dnia powiedziała wprost, że pragnie odejść stąd... do Jezusa, do domu swego...
Czwartego dnia spłynęła cicho w nurt śmierci. Na chwilę przed skonem skierowała niespokojnie oczy swe z wyrazem błagania na matkę. Zdawało się, że chcę jej się z czegoś zwierzyć. Gdy jednak matka pochyliła się nad nią, by usłyszeć co powie, w spojrzeniu jej zabłysnął tenże sam co poprzód strach.
— O, matko! — zawołała rozpacznie i głowa opadła jej na piersi.
Całą noc przesiedziała pani Engelstoft przy córce. Mamzel Andersen układając ciało ośmieliła się złożyć jej ręce. W kącie pokoju tliła lampka nocna. Lekarz, wezwany raz jeszcze, odjechał, a służba udała się na spoczynek.
Siedziała, ubrana w czerwony negliż i wpatrywała się w ciemń tępem spojrzeniem. Ból unieruchomił rysy jej twarzy, ale zachowała pełną przytomność. Na widok, zwłok córki, doznawała całkiem innego wrażenia, niźli mogła przypuszczać. Knuła zemstę. Śmierć Estery była to kara nieba za to, że chciała dziecko swe bronić przed złodziejami i rabusiami... a przeto Bóg był istnym potworem! Jeśli zaś rzecz polegała jeno na zwyczajnym przypadku, jeśli nie było w tem wszystkiem związku przyczynowego... to zaiste niema zgoła sensu ani ładu na świecie, gdzie jest możliwem coś takiego.
W szufladzie czekał nabity rewolwer. Ale postanowiła nie umierać, by nie dawać wrogom w rękę zwycięstwa. Chciała żyć, podniecać nienawiść, dawać pole wyładowywania się obłudzie i szerzyć zgorszenie. Piekłem miało się stać od tej chwili Sofiehoej... własną ręką rzuciła zarzewie walki, sporu i współzawodnictwa łajdaków.
Nie wychodziła z pokoju przez kilka dni następnych. Zarządziła pogrzebem, ale nie przyjęła nikogo u siebie. Rządca i sekretarz zjawiali się nadaremnie kilkakrotnie. Poleciła im prowadzić gospodarstwo na własną odpowiedzialność.
Po pogrzebie, który odbył się bez uprzedniego zapowiedzenia w dziennikach, siedziała pani Engelstoft w gabinecie, gdy wpadła mamzel Andersen i zawiadomiła ją, że właśnie przybył naczelnik policji.
— Powiedziałam mu, że Jaśnie Pani nie przyjmuje, ale odrzekł, że został zawezwany.
— Tak jest, zawezwałam go. Proszę zaprowadzić gościa do salonu, przyjdę zaraz.
Naczelnik wydziału bezpieczeństwa był bardzo niespokojny i zmieszany. Sądził, że zeń będzie szydziła z powodu ponownego wezwania do sądu. Gdy weszła, zauważył zdumiony, że jest ubrana do drogi, ma nawet na głowie kapelusz i torebkę w ręku. Przyjrzawszy się lepiej, osłupiał. Posiwiała zupełnie, a jasne, wypukłe oczy straciły blask doszczętnie.
Nie podając mu ręki, wyjęła z torebki papier i podała mu.
— Proszę! Już mi to obecnie nie potrzebne! — powiedziała spokojnie.
Urzędnik spojrzał z zakłopotaniem na papier, potem na nią, a ręce mu zaczęły drżeć.
— Cóż to? Nie rozumiem... Co ma znaczyć ten dokument?
— Znaczy, że popełniłam krzywoprzysięstwo! Gotowa jestem jechać z panem!
Długo stali naprzeciw siebie znajomi z lat młodych i patrzyli sobie w oczy. Dzikość i srogość wyjrzała ze spojrzenia naczelnika policji, gdy poznał z wyrazu twarzy pani Engelstoft, że mówi prawdę. Jednocześnie ogarnęło go jednak takie przerażenie, że uczuł zawrót głowy i musiał siąść.
Cisza przeraźna panowała w komnacie.
Potem urzędnik zerwał się z jękiem, w którym zabrzmiał szloch. Wspomnienia młodości i dawne uczucia wzięły górę. Zaproponował jej dwudziestocztero godzinną zwłokę, by miała czas uciec i zabezpieczyć się przed wymiarem sprawiedliwości. Obiecywał, że poświęci honor i stanowisko i będzie milczał aż do czasu, kiedy znajdzie schronienie.
Potrząsnęła głową przecząco i odparła, że nie chce korzystać z jego wspaniałomyślności. Gdyby chciała ujść karzącej t. zw. „sprawiedliwości“ mogła to była uczynić dawno i nader łatwo. Oświadczyła, że przeciwnie chce ponieść „sprawiedliwą“ karę. W więzieniu będzie rozmyślała z lubością nad trlumfalnem wkroczeniem do Sofiehoej pana dyrektora Brandta, pana mecenasa Sandberga, oraz całej bandy opryszków. Cieszyła ją myśl o bankietach i ucztach, jakie szubrawcy i oszuści wyprawiać sobie tu będą, jak bezwstyd i bestjalstwo będzie triumfowało, aż do chwili, kiedy koryto się opróżni, a szczury i myszy zjedzą odpadki.
Urzędnik patrzył osłupiałym wzrokiem i słuchał, nie wierząc uszom. Ale ona zadzwoniła na garderobianę, wydała ostatnie zlecenia i niebawem opuściła Sofiehoej, jako aresztantka.
Przez dni następne wszystkie pisma pełne były artykułów, kreślących w wymownych słowach jej zbrodnie. Przedstawiono ją, jako potwora w ludzkiej postaci.
Jeden tylko naczelnik wydziału bezpieczeństwa publicznego brał ją w obronę i pewnego dnia, w klubie, po czwartej szklance grogu oświadczył, że właśnie niezmierne poczucie sprawiedliwości stało się zgubą pani Engelstoft. Ponadto powiedział, że ludzi, w których towarzystwie będzie odtąd żyła pani Engelstoft, uważa za najszlachetniejszych, albowiem przyznają się oni przynajmniej do tego, że są zbrodniarzami, czego spodziewać się po szanownych kolegach klubowych nie sposób.
Oświadczenie owo wywołało ten skutek, że musiał na czas dłuższy zaniechać wizyt w klubie. Od tej pory milczał, ile razy była mowa o zbrodniach pani Engelstoft, a ból swój topił w coraz to silniejszych grogach.
Siadywał przeważnie samotny w domu, tonąc we wspomnieniach dzieciństwa, kiedy to dzisiejsza delikwentka była małą córeczką właściciela dóbr, nosiła czerwoną czapeczkę i prowadziła na spacer swego braciszka, trzymając go zawsze za rączkę.
Pani Engelstoft bardzo zresztą krótko przebywała w więzieniu. Nie mogła znieść niewoli. Niedługo po otrzymaniu wyroku i przesiedleniu do cytadeli, opuściły ją siły. Umarła, nie pragnąc pojednania ani z Bogiem, ani ludźmi. W pozostawionym liście prosiła, by ją pochowano w ubiorze więziennym, bez księdza i dzwonów.