<<< Dane tekstu >>>
Autor Henrik Pontoppidan
Tytuł Dostojny gość
Pochodzenie Djabeł domowego ogniska
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1922
Druk Poznańska Drukarnia i Zakład Nakładowy T. A.
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



DOSTOJNY GOŚĆ.



Mieszkańcy stolicy, miotani nieustannym ruchem i nękani hałasem, wspominają nieraz — z westchnieniem tęsknoty — życie na wsi, które wydaje im się niby boski dar ciszy i czasu. Sądzą, że jest to długie pasmo, czy fala toczących się spokojnie dni, pośród których każda minuta zaznacza się tak uroczyście, jak to czyni czcigodny bornholmski zegar w stancyjce starej wieśniaczki, tykający miarowo w takt snujących się fluktów wieczności.
Tymczasem jest przeciwnie, bo nigdzie czas szybciej, mniej uchwytnie nie mija niż właśnie na wsi. Dni kroczą leniwo, ospale, monotonnie, ale tygodnie są rzeźkie i pracowite, a lata ulatują wprost niepostrzeżenie. Pewnego, pięknego dnia spostrzega się, że życie minęło, niby fragment marzenia sennego jakiejś letniej, czy zimowej nocy i koniec nadszedł nieodwołalny.
Śmiech porywał zawsze doktora Hoejera, oraz śliczną jego, małą żoneczke, gdy wspomnieli, że od sześciu już lat żyją sobie w Soenderboelu i tak również długo są mężem i żoną. Sześć lat! Niepodobna p rzypuścić, by minęło więcej nad kilka miesięcy od onej niezapomnianej, wygwieżdżonej nocy, kiedy przybyli tutaj starym, rozklekotanym wozem pocztowym. Tymczasem wydali już na świat troje dzieci, a dom ich, który za przyjazdem był jeno zwyczajnym tworem cieśli i cuchnął świeżem wapnem, przemienił się w raj ziemski.
Oboje urodzili się w stolicy i, mimo wielkich upojeń miłosnych pierwszego okresu małżeństwa, doznawali w głębi dusz cichej rozpaczy. Znalazłszy się wśród nowych warunków, otoczeni nieznanymi sobie ludźmi, rzuceni w bezdrzewną okolicę Jutlandji, gdzie była jeno roztocz ziemi i ogromna kopuła nieba nad nimi odczuwali coś w rodzaju strachu i z piersi wyrywały im, się okrzyki zbłąkanej pary kurcząt.
Łzami napełniały się oczy pani Emy na wspomnienie tego, co porzuciła, oraz na myśl, że tam, w stolicy pewnie już o niej całkiem zapomniano. Ile razy Arnold poszedł do chorych, siadywała w jego pokoju, owładnięta uczuciem opuszczenia i czekała jego powrotu w bezczynności zupełnej.
Wspominając te chwile, dziwiła się sobie wielce. Jakże mogła być tak dziecinną? Siedziała przy oknie z głową opartą na dłoni i wpatrywała się w sinawe wzgórza na skraju rozlewnej pustaci wrzosów, uważając się za istotę zapomnianą zgoła przez ludzi, pozostałą na jakimś innym globie, w niezmiernych przestworzach międzyplanetarnych.
Trudno bo sobie zresztą wyobrazić pustki większej nad Soenderboel i Arnold nie mógł znaleźć chyba nic okropniejszego.
Trzy mile dzieliły ich od najbliższej stacji kolejowej. Łącznik pomiędzy wsią a światem stanowiła poczta, samego zaś świata nie oglądał tu nikt. Wielki, kryty, żółty wóz pocztowy, z ponsowo ubranym woźnicą byłby niezawodnie przyczynił się do ożywienia krajobrazu. Niestety kareta wyjeżdżała nocą i wracała również późnym wieczorem, tak że tocząc się ulicą wiejską, rzucała jeno poświatę na senne marzenia mieszkańców. Łoskot kół i smugi światła latarni, muskające story sypialni, oto wszystko co przynosiły im owe codzienne wędrówki starej kolasy.
Wieś stanowiło siedm, czy ośm niepozornych zagród chłopskich, oraz dwa razy tyle czworaków wyrobniczych. Nie mieszkał tu nawet pastor z rodziną, ale tylko nauczyciel, który jednak, jak się zaraz okazało, był kłótnikiem i intrygantem, przeto żyć z nim nie mogli. Doktor nie osiedlił się w Soenderboel z jakiegoś upodobania do tej wsi. Mieszkańcy chcieli mieć lekarza, a że Arnold zaręczony był już od trzech lat, przeto co prędzej poczynił starania w celu uzyskania stanowiska, by się móc ożenić.
W ciągu pierwszego roku odwiedzali ich krewni i znajomi, ciekawi zobaczyć, jak się urządzili w swej — Mezopotamji. Ale począwszy od drugiego już roku wizyty, stawały się coraz to rzadsze i nowożeńcy odwykli zwolna od widoku ludzi miejskich. Oswoili się dużo rychlej niż sami sądzili z nowemi warunkami życia i dobrali sobie przyjaciół i znajomych z pośród najbliższych sąsiadów. Teraz, po sześciu latach nie czuli się już zupełnie osamotnionymi.
Nie mieli na to zgoła czasu. Ema zatopiła się w pracy gospodarczej, a Arnold wracając od chorych, miał zawsze mnóstwo roboty w ogrodzie, albo w szopie, czy drewutni. Zarówno z potrzeby, jak i ze względów zdrowotnych sam rąbał i łupał drzewo opałowe, sprowadzane z dalsza z trudem niemałym. Prócz tego mieli codziennie świeże dzienniki, zaś w zimie otrzymywali regularnie posyłki książek z wypożyczalni, tak że co dwa tygodnie jawiła się w domu spora paczka, zawierająca wybór najwybitniejszej literatury sezonu.
Na twarzach ich, w linjach i barwach widniały niezaprzeczalne dowody, że się czuli dobrze i byli zadowoleni. W obrębie parkanu z desek, otaczającego ich ogród i dom i chroniącego zarazem od zachodnich wichrów, stworzyli sobie mały raj ziemski, gdzie słońce smaliło jędrne ciałka małego Kaina i Abla, zaś mniejsza jeszcze, roczna Ewa o złotych włosach jeździła oklep na grzbiecie matki. W raju owym żyły też rozmaite pożyteczne i mnożne zwierzęta, plącząc się po podwórzu, lub odzywając różnemi głosami z gospodarczych zabudowań.
Szczęście doktorstwa byłoby zupełne, gdyby nie mieli za sąsiada nauczyciela Soerensena i jego szklano-okiej małżonki.
Pewnego dnia w lutym, po długiej przerwie w korespondencji z krewnymi w Kopenhadze otrzymali list, w którym zapowiedziały swój przyjazd dwie kuzynki Emy i kuzyn, na samą ostatnią noc karnawałową.
Nie była to, zaiste odpowiednia pora i trudno się było w tym czasie pochlubić wobec gości dostatkami. Ogród zasypany był śniegiem, a miejsca wobec wzrostu rodziny i domowników było dosyć niewiele, tak że z trudnością niemałą przyszło im znaleźć nocleg, wygodny dla trzech osób. Ale Ema była dzielną kobieciną.
W niesłychanie sprytny sposób, z prawdziwym wprost talentem urządziła wszystko, pościągała ze strychu różne kanapy i leżaki, a także kuchnię zaopatrzyła obficie i zarządziła co trzeba. Goście, powtarzała raz po raz, muszą odnieść wrażenie, że są mile widziani, a nawet pożądani. Pozatem uznała za swój punkt honoru pokazać Kopenhagczykom, czego dokazać mogą ludzie dzielni i zaradni nawet pośród jutlandzkiej pustaci.
Niestety, djabeł jął wyprawiać różne dziwy właśnie onego dnia, kiedy mieli zjawić się goście. Cały dom był odświętnie przybrany i przysposobiony, a kołdry rozwieszone przy piecach, by oschnąć do reszty z pary wytworzonej szybkiem prasowaniem. Nagle nadszedł telegram z wieścią, że goście nie przybędą. W ostatnim momencie zjawiły się nieprzezwyciężone przeszkody i odwiedziny odłożono na czas inny.
W chwili nadejścia telegram u Arnold był u chorych, a Ema, przeczytawszy go, roześmiała się mimo woli, chociaż uczuła gniew. Powziąwszy szybką decyzje, wydała rozkazy dziewczętom służebnym i wszystko wróciło niebawem na swoje miejsce.
Arnold, wróciwszy około południa, zastał wszystko w zwykłym porządku, zaś Ema, chcąc zapobiec nagłemu wybuchowi niezadowolenia, przyjęła męża w progu rozpromieniona i wesoła.
Nic to jednak nie pomogło. Arnold był popędliwy i za każdą przeciwnością losu uważał się za osobiście obrażonego. Przeczytał telegram, a spalona słońcem i wiatrem twarz jego stała się ziemisto-bladą. Jął wyklinać bezwzględność ludzką i brak grzeczności.
Ema miała takie samo zapatrywanie, ale nie brała rzeczy jak on tragicznie.
— Dajmy już tem u spokój! — zaproponowała po chwili — Chodźno i siadaj do jedzenia. Przynajmniej dom zaopatrzony mamy teraz na długo w różne, dobre rzeczy!
Po obiedzie, jak zwykle, siedli w pracowni Arnolda i odprawiali „szarówkę“, a niańka zabawiała chłopców w jadalni po drugiej stronie sieni. Arnold uspokoił się już. Siedział nasycony w biegunowem krześle przy piecu w szlafroku, pantoflach filcowych, z fajką na długim cybuchu.
Ema umieściła się przy oknie. Trzymała na kolanach córeczkę i przebierała ją, a dziecko leżąc na plecach, machało w powietrzu nagiemi nóżkami. Sypał gęsty śnieg. Polatywał on już od samego rana, teraz jednak rozpoczęła się śnieżyca na dobre, a na gzymsie okiennym wzrastał ciągle śnieżny wał. Podkreślało to jednak tylko uczucie bezpieczeństwa, dobrobytu, ciepła i zaciszności pośród pełnej zimy.
Ema nie miała dotąd czasu ubrać się. Miała na sobie szlafroczek ranny, a włosy przykryte czarną chustką. Z biegiem lat stała się potrochu niedbałą odnośnie do swego zewnętrznego wyglądu, mimo, że małżeństwo nie obniżyło wcale jej piękności. Miała zawsze te same bujne kształty, nieco tylko może zaokrągliły się one i stały miększe, bardziej macierzyńskie. Oczy nie zmieniły się natomiast wcale i były jak dawniej ogromne i ciemne, nakryte długiemi rzęsami oraz podkreślone wydatnemi brwiami, co jej na pensji zjednało u koleżanek przydomek „sowy“.
— Wiesz co — powiedziała, ziewnąwszy przeciągle z wyrazem znużenia — nie powinniśmy się wcale użalać na to, że nie przyjechali. Cały ten kwaterunek miałby w sobie dużo nieprzyjemności. Zauważyłam, że od czasu poprzestawiania mebli nie czułam się w domu tak dobrze, jak zawsze.
Arnold uśmiechnął się mimowoli i spojrzał na nią poprzez kłęby chmur tytoniowego dymu. Jak się to zdarzało często, wypowiedziała właśnie to, o czem myślał. Byłby ją niezawodnie pocałował za te słowa, gdyby nie musiał właśnie wstać po zapałkę.
Siedzieli tak przez dobrą jeszcze chwilę, rozmawiając o tem i owem. Mówili o wydarzeniach, jakie zaszły we wsi, roztrząsali sprawy domowe, rozważali stan żołądków swych dzieci, oraz zastanawiali się nad zaletami nowej rasy kur, jaką chcieli wprowadzić do swego gospodarstwa. Były to wszystko rzeczy, co do których nie mogli się od paru dni porozumieć skutkiem przewrotów, wywołanych spodziewanemi odwiedzinami.
Nagle zawołała Ema:
— Ach... prawda! Nie powiedziałam ci jeszcze czegoś! Widziałam dziś przed południem jak stary Torwald Andersen wchodził do szkoły z papierem w ręku. Czy sądzisz, że to było owo podanie?
Bursztyn fajki wysunął się z ust Arnolda, a twarz jego przybrała wyraz głupkowatego zdumienia. Siedział długo nie mogąc wymówić słowa.
Kiedy znowu odzyskał mowę, całe jego czoło aż pod same włosy pokryte było głębokiemi zmarszczkami i wyglądało, niby gleba zorana pługiem.
— Oświadczam, Emo, że jeśli nauczyciel weźmie na serjo to głupie podanie i pośle je naczelnikowi gminy, to rozpocznę wojnę nie na żarty. Nie zgodzę się pod żadnym warunkiem, by jego wstrętna woda spływała naszym kanałem. Jeśli zwróci się do gminy, to ja zaapeluję do komisji sanitarnej. Znowu palnę, jak wówczas, memorjał, który warto będzie czytać! Zaręczam ci, że to uczynię!
— Dobrze! Zrób tak! Huu! Cieszyłabym się bardzo, by ten piegowaty cymbał raz dostał porządnie po nosie... Ale... czym... ci już opowiadała? Wczoraj gdy byłam w sklepie... patrzę, a tu stoi pani Adolfina w własnej osobie. Tableau! Szkoda, żeś jej nie widział. Spostrzegłszy mnie, natychmiast obróciła się plecami. Ja, oczywiście, udałam, że tego nie widzę, przystąpiłam, przywitałam się z nią i spytałam co u nich słychać i jak się mają dzieci! Toż to była komedja! Prawdziwa heca!
Z pokoju jadalnego doleciał płacz i pokrzykiwania. Widocznie mrok wywołał u malców chęć spania. Ema w stała, by zaświecić w jadalni lampę, a zarazem uśpić córeczkę.
Gdy wróciła, Arnold zaświecił sam wiszącą lampę w pracowni i pospuszczał story. Stad przy puszce z tytoniem i nabijał ponownie fajkę, poglądając wokół po pokoju.
— Czy wiesz co mi przyszło do głowy? — spytał żony — Mówiliśmy niedawno, że w pokojach naszych zrobiło się nieco przyciasno. Cobyś powiedziała gdyby posunąć półkę z książkami nieco bardziej ku drzwiom a wstawić w ten kąt owalny postument z gipsową figurą. Całość by na tem bardzo zyskała, mojem zdaniem!
— Straszny z ciebie, naprawdę, człowiek, Arnoldzie! — zawołała — Czyż niedość mieliśmy jeszcze w czasach ostatnich zamętu w domu? Dajże mi trochę ochłonąć, proszę cię bardzo!
— Aj! Czemuż się zaraz tak obruszasz? — odparł — Przecież to tylko propozycja!
— Wiem, ale opanowała cię od niedawna taka dzika manja przeinaczania wszystkiego, iż wydaje mi się, żeś naprawdę zachorował na kręćka.
— A z ciebie zrobiła się istna kwoka! Nie można postawić krzesła gdzieindziej, bo zaraz zaczynasz desperować!
— Oczywiście! Pocóż przestawiać krzesła? Czy to ma jakikolwiek, cel?
Arnold roześmiał się.
— Pamiętasz pewnie, że zeszłego roku powziąłem myśl przesunięcia altanki na zachodnią stronę ogrodu, celem odsłonięcia widoku. Broniłaś się rękami i nogami, twierdziłaś, że tam większy przeciąg, ja zaś oponowałem. Przyznajże teraz, żem miał słuszność!
Teraz Ema zaśmiała się. Podeszła do męża i położyła mu dłoń na ramieniu.
— Nie, drogi Arnoldzie, — rzekła — tego przyznać nie mogę. Przez całe lato hulał po altance tak niesłychany wichr, że wytrzymać w niej nie było sposobu. Chyba nie zapomniałeś tego?
— Nie zapomniałem, że trwałaś przy tem twierdzeniu przez całe lato. Jest to jednak, zdaje mi się, sprawa zgoła odmienna.
Odwróciła się od niego.
— Nie wierzysz sam w to, co mówisz! — rzekła — Nie chcesz tylko przyznać, żeś się omylił. Powiedziałam ci to już niezliczoną ilość razy.
— Słuchaj no, Emo! — powiedział twardo — Jeśli będziesz się upierała przy swem niemądrem twierdzeniu, zwalę pierwszego lepszego dnia altanę i basta. Dość mam słuchania tego rodzaju niedorzeczności. Zobaczycie wszyscy razem co się wam może przydarzyć, jeśli mnie będziecie doprowadzali do pasji.
Wziął gazetę i usiadł przy stole, odwracając się plecami do żony. Ema zaczęła ścierać tu i owdzie kurz, nucąc półgłosem jakąś melodje. Był to nieomylny znak, że się czuje obrażoną i że się w niej zbiera na burzę.
Napięty nastrój ów trwał przez chwilę. Nagle uwaga obojga odwróconą została przez brzęk dzwonków zatrzymujących się przed domem sani.
— Pewnie konie po ciebie! — zauważyła Ema i dodała pojednawczo — Na taką pogodę będziesz musiał jechać!
Arnold podniósł głowę.
— To pewnie pastorstwo! — rzekł — Wszakże słyszysz dzwonki u sanek.
Minęło kilka minut. W progu ukazała się dziewczyna służebna, stąpająca cicho w samych jeno pończochach. Stała w drzwiach wiodących do sieni i była tak zmieszana, że trzymała w ręku latarnię, zapomniawszy ją zostawić przy drzwiach wejściowych. Przerywanemi słowami, chwytając oddech, zawiadomiła, że przybył jakiś mężczyzna i pyta, czy państwo w domu.
— Nie powiedział jak się nazywa?
— Nie! Pytał tylko o pana doktora i panią doktorową!
— Aaa... to pewnie inspektor, szwagier pastora!
— Nie!... odrzekła służąca — Całkiem obce panisko. Bardzo jakiś bogaty, postawny! A może to biskup, co był łońskiego roku na wizytacji.
— Głupstwa gadasz! — zawołał Arnold, zakłopotany i niezadowolony wielce.
Ema zaniepokoiła się również, wspomniawszy swój strój, nie obliczony zgoła na to, by pokazywać się obcemu.
— Musisz go przyjąć, ja wrócę niedługo! — powiedziała i wybiegła spiesznie do drugiego pokoju.
Arnold odłożył fajkę i otulił się szlafrokiem, kryjąc w jego fałdach niedobory swej toalety. Widział na ścianie sieni cień zażywnego mężczyzny, zdejmującego przy pomocy służącej wielkie, futrzane papucie, oraz zamaszystą szubę.
Po chwili gość stanął w drzwiach.

Był to średniego wzrostu mężczyzna, około pięćdziesiątki, a wieniec szpakowatych, niegdyś widać jasnych włosów otaczał wysokie jego czoło i łysawą czaszkę. Ubrany był w elegancki, czarny, angielski surdut z wielkiemi jedwabnemi rewersami. Mimo znacznej korpulentności swej nie czynił wrażenia śmiesznego, czy odstręczającego. Obejście jego było wykwintne i dostojne. W gruncie przedstawiał się sympatycznie, miał zdrową, rumianą cerę twarzy, a żywe, połyskliwe, jasno brunatne oczy młodzieńcze, różowe wargi i zdrowe, białe zęby uzupełniały harmonijnie powabną całość.
— Czy mam zaszczyt mówić z panem doktorem Hoejerem? — spytał, gdy Arnold postąpił kilka kroków na powitanie.
— Tak! — potwierdził uprzejmie lekarz i dodał — Proszę bardzo! Racz pan zająć miejsce.
Usiedli po obu stronach stołu pod wiszącą lampą i teraz gość wydał się gospodarzowi znacznie młodszym. W pełnem oświetleniu, mimo niemałej tuszy najwyżej można było na lat czterdzieści oznaczyć wiek jego. Zauważył też pewne podobieństwo do nowego biskupa, pozatem jednak nie miał w sobie niczego, coby mu nadawało cechy osoby ze stanu duchownego. Przeciwnie gdyby nie gęste, krótko przycięte wąsy i mała muszka pod dolną wargą, przypominałby raczej aktora wędrownej trupy. Jednakże ubrany był za wykwintnie i zachowywał się zgoła inaczej.
— Pan przybył zapewne z Jerrildu! — powiedział pan domu zdziwiony potrochu, że gość nie przedstawił się do tej pory.
Twarz przybyłego zasępiła się na chwilę lekkiem rozczarowaniem, czy też zmieszaniem. Opanował się jednak zaraz, na ustach jego zjawił się uśmiech i rozbłysnęły śnieżne zęby.
— Zadziwia mnie pan niemało, panie doktorze! — zawołał — Nie pojmuję doprawdy skąd pan to może wiedzieć. Chyba posiadasz pan magiczne zwierciadło o którem powiadają baśni...
— O nie! — rzekł lekarz — Sprawa jest nierównie prostsza. W okolicy tej sam jeno pastor Joergensen ma dzwonki u sanek, chłopi używają wyłącznie janczarek.
— Ach...tak?
Gość spojrzał z pewnem zakłopotaniem i umilkł na moment.
— Ano, to najlepiej będzie — powiedział — gdy odrazu wyspowiadam się przed panem! Przedtem jednak zechciej pan spełnić pewną prośbę moją, mimo że wyda się panu dziwną zapewne. Pragnę uzyskać od pana, doktorze, zwolnienie od przedstawienia się, jak to czynią wszyscy i figurowania wobec państwa w roli bezimiennego podróżnika. Widzę zdziwienie pańskie, sądzisz pan może, iż masz przed sobą człowieka niespełna zmysłów? Zaręczam słowem, że prośba moja ma zupełnie rozsądne uzasadnienie.
— Nie wątpię wcale! — odrzekł lekarz z uśmiechem zakłopotania. Sposoby towarzyskiego wysławiania się stały mu się obce i odwykłszy od nich, nie wiedział czy wyrazy one ma brać dosłownie, czy uważać jeno za frazes salonowy.
— Proszę o usprawiedliwienie mego natręctwa, mego wciskania się w dom pański, arogancji bezwstydnej... jak to pan niezawodnie określa...
— Ależ nie... ależ nie... — bronił się coraz to niespokojniejszy lekarz.
— Krótko powiedziawszy. Jestem przyjacielem młodości pastora Petersena z Jerrild...
— Petersena? — zdziwił się Arnold — W Jerrild niema wcale pastora Petersena!
— Co pan powiada? — zawołał przybyły wyraźnie zmieszany — Ach... prawda... — roześmiał się nagle — tego nie mogłeś pan wiedzieć, panie doktorze. Nazywa on się jednak w rzeczywistości Petersen.
— Jakto? Więc pastor Joergensen nazywa się Petersen?
Gość roześmiał się głośno.
— Takie nadaliśmy mu nazwisko w szkole. Pewnego dnia użalał się, żartem zresztą, przed nami, że nazywa się ordynarnie, przeto przyszło nam na myśl przezwać go Petersenem i dotąd nim pozostał. Nie widziałem od lat całych przyjaciela, przeto pewnego dnia spadłem niespodzianie, chcąc zobaczyć, jak wygląda jego idylla plebańska. Niestety nie miałem szczęścia. Dowiedziałem, się, przybywszy na miejsce, że wszyscy wyjechali z domu i wrócą dopiero w ciągu nocy.
— Ach... tak... teraz rozumiem wszystko! — powiedział Arnold.
— Panie doktorze! — zawołał gość — Jestem z natury niezwykle towarzyski. Nie uśmiechało mi się tedy długie wyczekiwanie w pustem mieszkaniu. Wpadłem w rozpacz. I wówczas to przyszła mi dzika, szaleńcza poprostu myśl udania się do kogoś w okolicy, celem uzyskania zmiłowania. Dowiedziałem się od służby, że w odległości mili mieszka uczynny i gościnny lekarz z rodziną i oto siedzę w pańskiej komnacie, wstydząc się własnej śmiałości.
— Niema powodu wstydzić się! — odrzekł Arnold — Proszę nie usprawiedliwiać się wcale, łaskawy panie!
Gość skłonił się z wyrazem serdecznej wdzięczności.
— Żywię przeto miłą nadzieję, że raczysz, drogi — doktorze, znosić mą natrętną obecność przez kilka godzin. Woźnica otrzymał zlecenie stawienia się tu wraz ze wschodem księżyca, by mnie odwieźć z powrotem.
— Bardzo się cieszę, że pan przybył. Rad jestem, iż w domu mym znajdziesz pan rekompensatę za utracone towarzystwo przyjaciół.
— W zupełności się czuję pocieszonym! — zawołał z ożywieniem gość — Ale wszystko to nie wyjaśnia jeszcze przyczyny, dla której zachowuję wobec pana tak uporczywie swe incognito. Otóż nazwijmy to kaprysem, czy manjactwem, w każdym razie przyznasz pan, że owa maska potrochu ułatwia mi stosunek z panem i czyni mi znośniejszym ów dziwny napad, jakiego się dopuściłem.
Arnoldowi wydał się, mimo wyjaśnień, ów pomysł co najmniej dziwacznym, ale nie wiedział co ma odrzec.
Przybyły wziął milczenie jego za zgodę i ciągnął dalej, rozparłszy się już teraz wygodniej w fotelu.
— Drogi doktorze! Czyż uczyniłbym panu większą przyjemność, przedstawiając się n. p. jako przemysłowiec Mogelstrup z Aarhuzy, lub inżynier Fallitenberg z Kopenhagi? Jestem przekonany, że rozmowa toczy się tem raźniej i swobodniej, im bardziej wyłączony zostaje pierwiastek osobisty. Każdy fakt, znany z góry, ogranicza ciasnym kręgiem wyobraźnię i wywiera na myślenie ten sam skutek co kreska, uczyniona kredą poprzez szyję kury. Poprostu obezwładnia ją... prawda? Przytem dziś mamy ostatki, dziś ostatni dzień karnawału, przeto wszyscy jesteśmy niejako obowiązani występować w maskach. Srogie prawa codziennego życia są na krótki, szczęsny moment zawieszone! Czyż nie mam racji?
— Oczywiście... oczywiście! — odparł Arnold z uśmiechem zakłopotania — Uszanuję pańską wolę! Ale musimy pana przecież jakoś nazywać, konieczny jest bodaj jakiś tytuł...
— Ano... więc proszę mnie zwać naprzykład... Księciem Karnawałem!
Obaj roześmiali się wesoło, a Arnold czuł, że śmieje się wbrew własnej woli. Doznawał ciągle dziwnego niepokoju, a jednocześnie krępowała go dotkliwie niezaprzeczalna wyższość towarzyska niezwykłego gościa.
Słyszał przytem, jak Ema przestawia w sąsiednim pokoju różne przedmioty. Przez niedomknięte drzwi zauważył, że zaświeciła lampę, otwarła fortepian i poustawiała wokół stołu fotele. Nagle stanęła w progu, przybrana w bronzową, niedzielną suknię z szarfą przez piersi.
Od pierwszego wejrzenia pewny był, że słyszała znaczną część rozmowy. Mimo, że przybyły zerwał się i skłonił przed nią z wielkiem ugrzecznieniem i przybrał wyraz twarzy świadczący, że jest zachwycony jej pięknością, stała w drzwiach bez ruchu, odpowiadając na powitanie bardzo jeno chłodnem i powściągliwem skinieniem głowy. Jednocześnie spojrzenie, jakie posłała mężowi mówiło, wyraźnie: Pocóżeś go przyjmował? Odprawże go w jakiś sposób!
Arnold zastosowałby się był z wielką ochotą do tego zlecenia, ale niepodobna przecież wyrzucać za drzwi przyjaciela młodości pastora Joergensena, zwłaszcza, że zachowanie się gościa było bez zarzutu... Przytem... jak powiedział przybyły... była to właśnie ostatnia noc zapustna.
Nie było innej rady, jak zgodzić się na zainscenizowany żart. Arnold starał się wedle słabych sił swoich wznieść na wyżyny humoru i powiedział z uśmiechem:
— Pozwól przedstawić sobie dostojnego gościa naszego... Jego Książęca Mość Karnawał! Ema wodziła spojrzeniem po obu mężczyznach, nie tając wcale, że jest obrażona. Słyszała wszystko niemal, co nieznajomy mówił do męża, a ponadto dowiedziała się od dziewczyny służebnej, że przywiózł ze sobą dwa wielkie kufry podręczne i poprosił bez wszelkich ogródek, by je wstawiono do gościnnego pokoju. Bezczelności podobnej nie zaznała dotąd w życiu.
Gość stanął przed nią i powtórzył w wymownych słowach, czyniąc wykwintne gesty, wyjaśnienia, oraz prosił o przebaczenie swego niezwykłego zachowania. Patrzyła nań podejrzliwie i milczała, ale on zdawał się nie dostrzegać wcale niekorzystnego wrażenia.
Ema, po kilku minutach (rzuciwszy ponownie wymowne spojrzenie mężowi) wycofała się do sąsiedniego pokoju, ale gość, wziąwszy to jakby za nieme przyzwolenie, poszedł za nią, wysławiając po rycersku powab urządzenia domu i zaciszność komnat.
Zmieszany Arnold towarzyszył im. I jemu też żart wydał się niesmacznym i uznał, że trwa zbyt długo. Ale gość rozglądał się z uśmiechem wokół, chodził po pokoju, przypatrywał się różnym przedmiotom i nie wybierał się wcale w drogę, co uczynić powinien był wobec takiego przyjęcia ze strony pani domu.
Zatrzymał się przy fortepianie. Na ścianie wisiał niewielki portret familijny. Nieznajomy zaczął rozwodzić się szeroko nad trafnym i estetycznym doborem kolorów, pytał kogo wyobraża, starał się odkryć nazwisko malarza i niezwłocznie niemal odgadł je też, mimo że autor nie zaliczał się do wybitnych mistrzów.
— Czyżby to był malarz? — pomyślał Arnold i spojrzał na żonę, która w sposób zgoła demonstracyjny usiadła w rogu kanapy, biorąc do rąk robotę szydełkową.
Przybysz chciał iść dalej, gdy nagle uwagę jego zwrócił otwarty fortepian.
— Ach! — zawołał — Stary instrument! Wyrób Marschala! To coś w istocie niezwykłego! W młodości, na takim właśnie instrumencie rozpocząłem pierwsze swe pięciopalcówki i od tego czasu kocham poprostu jego dźwięki! Pani pozwoli, że spróbuję...?
Nie czekając odpowiedzi, usiadł na taburecie, który stęknął żałośliwie pod kilkusetfuntowym jego ciężarem.
Arnold i Ema spoglądali na siebie bezradnie. Zwłaszcza wymowne, sowie oczy Emy wyrażały błagalną prośbę. Cóż mieli począć z tym szalonym człowiekiem?
— Łaskawa pani grywa oczywiście... — spytał nieznajomy.
— Żona moja — odrzekł za nią mąż — zawiesiła muzykę na kołku. Pani domu, gospodyni i matka nie ma czasu na tego rodzaju przyjemności!
— Ach, to wielka szkoda! — zawołał gość — Instrument jest dobry, bardzo dobry, tylko mało ograny.
Trzebaby go częściej używać! Przebiegł palcami klawjaturę i zaczął grać menuet Szuberta, znany Emie doskonale, bo swego czasu ćwiczyła go ze swym nauczycielem muzyki. Umiejąc na pamięć każdy ton, mogła zupełnie rzeczowo ocenić grę i zdumiała ją mistrzowska technika i brawura ekspresji.
Gdy skończył, z ust jej wyrwały się mimowoli słowa wyrażające myśli:
— Pan jest znakomitym muzykiem... może nawet kompozytorem!
Uśmiechnął się, wstał i, kładąc rękę na sercu, rzekł z głębokim ukłonem:
— Łaskawa Pani! Proszę najpokorniej wierzyć mi, że jestem tym właśnie, za kogo się podaję. Zna pani tedy już mój ród dostojny! Dziadem mym był znakomity Dyl Sowizdrzał, ojciec mój zwał się Jan Kwast, a siostrzan mój to słynny Arlekin. Ojczyzną mą jest baśniowy Kraj Dosytu, ja zaś sam jestem agentem, handlującym pieczonemi gołąbkami, które każdemu wpadają do ust, skoro je tylko raczy dość szeroko otworzyć.
Arnold roześmiał się znowu głośno, z przymusem, a Ema znieruchomiała i przybrała postawę defenzywną przeciw jego dowcipom. Żałowała, że doń przemówiła, a mina obrażonej gospodyni domu, jaką przybrała, nie zdradzała ani trochę, że ją zainteresował niezwykle.
Podczas gdy grał, malcy wystawili głowy z jadalni, a służąca, która się również zjawiła, otrzymała zlecenie położenia ich do łóżek. W tej chwili znowu otwarły się zcicha drzwi jadalni, ale nie wszedł nikt.
— Czy zna pani to co grałem? — spytał nieznajomy.
— Tak! — odparła obojętnym głosem — To menuet Szuberta! — Nie mogła się powstrzymać, by mu nie dać poznać, że zna się potrochu na muzyce, a jednocześnie gniewało ją, iż znów się doń odezwała.
— Czy pan wysoko ceni Szuberta? — spytał Arnold, który o muzyce nie miał wyobrażenia, ale posiadał słabostkę rezonowania o wszystkiem.
— Tak. Bardzo go lubię! — odrzekł gość — Jest serdeczny, szczery i pogodny. Na razie jednak ulubionym mym kompozytorem jest Pieczow, genjalny mistrz rosyjski. Znacie go państwo zapewne?
Ema nie rzekła nic, nie słyszała bowiem w życiu tego nazwiska, ale Arnold spytał:
— Którą z jego kompozycyj uznajesz pan za najświetniejszą?
Gość namyślał się przez chwilę z miną chytrą, potem wyciągnął ręce i zawołał:
— Taniec umarłych! Nie mogę nigdy bez strasznego dreszczu słuchać przedziwnych akordów wstępnych. Tak będzie zaiste brzmiała kiedyś pobudka, która zbudzi śpiochów, oczekujących w grobach dnia Sądu Ostatecznego. Jest to coś jak zawrotny lot prosto w siódme niebo!
Drzwi od jadalni otwarły się teraz szeroko i ukazała się w nich podstarzała, stojąca tu oddawna na czatach kucharka. Wtoczyła się pod pozorem zasięgnięcia zleceń odnośnie do kolacji, a szło jej o przyjrzenie się gościowi i zbadanie, co to za cuda dzieją się w pokoju.
Ema dała jej znak, by wyszła. Uczyniła z rogu sofy, gdzie ciągle siedziała, gest zniecierpliwienia.
Ale uparta służąca nie ustąpiła. Stojąc w drzwiach, wybałuszyła na przybysza swe wielkie, żółte nieruchome oczy.
— Możesz odejść! — powiedziała jej wreszcie Ema — Przyjdę zaraz i zarządzę co trzeba!
Kucharka odtoczyła się zadąsana.
— Może zagra nam pan ów danse macabre? — zaproponował Arnold.
— Jestem jeno lichym dyletantem... — odrzekł przybyły — ale jeśli państwo będą pobłażliwi...
Usiadł ponownie, przebiegł akordami klawjaturę, ale wstrzymał się po chwili, potrząsnął głową i wstał.
Oparty łokciem o fortepian, rozglądał się niespokojnie po pokoju.
— Państwo pomyślą pewnie znowu, że jest we mnie coś niesamowitego, — powiedział — ale nie mogę się oprzeć wyrażeniu pewnej prośby. Radbym pozaświecać wszystkie świece w żyrandolu. Wszystkie wogóle światła w całym domu! Chciałbym się też przebrać. Uprzednio już poprosiłem o wstawienie mych kuferków do gościnnego pokoju. Jak rzekłem, jestem jeno dyletantem i nie mogę w żaden sposób wprawić się w należyty nastrój muzyczny, gdy nie mam na sobie fraka!
Arnold i Ema zadrżeli formalnie i mimowoli spojrzeli po sobie. Nie ulegało już żadnej wątpliwości, niezwykły ich gość miał myszki w głowie.
Zbliżył się do nich i najspokojniej objaśniał swą prośbę. Z muzyką Pieczowa poczynił te same doświadczenia, co przyjaciel jego z utworami Szekspira. Otóż nie mógł on znosić tego mistrza inaczej, jak w teatrze.
Przyjacielowi tem u udzielił ktoś rady, by ubrał się w strój wizytowy, przybrał pokój kwiatami i pozapalał światła, zupełnie jakby oczekiwał przybycia znakomitych gości. Polecono mu w takiem środowisku usiąść w fotelu i czytać: „Jak się wam to podoba?“ Usłuchał i przyznał, że onej nocy nie tylko objawiła mu się w całej swej potędze poezja Szekspira, ale także zrozumiał istotę poezji całego świata.
— Tak to — zakończył — dzieje się z nami, biednymi śmiertelnikami, gdy idzie o sztukę, a nawet o samo życie. Kto nie ma trochę djabła w sobie, nie pojmie dzieł genjuszu, a nawet dzieł Boga. Sam się o tem przekonałem odnośnie do muzyki Pieczowa.
Chodził tam i z powrotem po dywanie, zacierając ręce i wznosząc je w górę. Po chwilę zatrzymał się przed Emą i, przechylając głowę na bok gestem prośby, powiedział:
— Czy wzięłaby mi pani za złe, gdybym przypomniał pani o pewnej bladoszafirowej, czy też kremowej, jedwabnej sukni, tkwiącej od lat całych w sarkofagu ogromnej szafy, oddanej na łup molom i innym poczwarom ciemności? A pan, drogi doktorze, czyż nie zachciałbyś wziąć na się fraczka i zawiązać na szyi biały krawat, ku czci dzisiejszego święta zmartwychwstania Pieczowa? Czyż pozwolicie mi państwo ponadto, oczywiście w granicach dobrego tonu przewrócić trochę dom do góry nogami? Wszakże dziś ostatnia noc karnawału, przeto nie wolno nikomu dawać rozsądnych admonicyj!
Jasne jego, piwne, nieco faunowskie oczy ślizgały się pokuśliwie i wabiąco od jednego do drugiego. Gdy żadne nie ozwało się słowem, pożegnał ich, skłaniając się z uszanowaniem. Wychodząc, wyraził pragnienie, by raczyli dać się skusić jego wymowie, pamiętni onego jegomości, który żąda ręki, gdy mu się poda palec.
W samych jeszcze drzwiach skłonił się dwukrotnie i rzekł z uśmiechem:
— Do miłego widzenia!
Ledwie znikł, Ema rzuciła robotę, zerwała się z kanapy i przystąpiła do męża.
— To straszne! Cóż poczniemy? To człowiek szalony!
— Niewątpliwie, ma myszki! — przyznał Arnold.
— Któżto jest? Jak ci się zdaje?
— Nie wiem tego. Natomiast przypominam sobie, że pastor Joergensen opowiadał mi o swym przyjacielu, zda się właścicielu dóbr, który wypadł z powozu podczas jakiejś wycieczki i od tego czasu szwankuje na umyśle.
— Czemużeś go przyjmował? Źle się stało! — zawołała.
Powiedziała to w ten sposób, że musiał się mimowoli roześmiać. Przywiodła mu na pamięć one dni dziewczęce, kiedy to przerażona byle czem uciekała się pod jego opiekę.
— Nastraszył cię porządnie, jak widzę! — powiedział, obejmując ją ramieniem — Bije ci serce!
— Może... może... ale powiedzże, co mamy czynić?
— Musimy go traktować z wielką uprzejmością i względami. Za żadną cenę nie mogę dać pastorowi powodu uskarżania się, że przyjaciel jego doznał przykrości w naszym domu. Każ przyrządzić sutą kolację, dobrze się składa, że mamy właśnie w domu różne przysmaki. Trzeba także podać czerwone wino i sherry, kiedy już jest w piwnicy.
— Ale prawda, że sam uznajesz go za warjata?
— Warjata? Nie! Wyrażenia tego stosować doń nie można. Ma fioła w głowie, nie ulega kwestji, ale na tem też koniec. Zresztą jest bardzo miły. Chce nam grać! Jakże się zowie ten muzyk rosyjski?
Ema powiedziała nazwisko z roztargnieniem. Objęła ramieniem szyję męża i, jakby przerażona, przylgnęła doń miękkiem, ciepłem ciałem swem.
Arnold uspakajał ją dalej.
— Gra dobrze, nawet nadzwyczajną posiada biegłość, to też zapowiada się śliczny wieczorek muzyczny, a jak ci wiadomo, strasznie nam tego brakowało w ciągu ostatnich lat.
Ema chwyciła guzik kamizelki, wychylający się z pośród klap szlafroka.
— Arnoldzie, nie możesz chyba chcieć na serjo... bym... jak mówił ten szaleniec... ubrała się w jedwabną, różową suknię z koronkami...?
Roześmiał się.
— Oo... nie, tego nie chcę na serjo... Chociaż... wiesz co? Dlaczegóżby nie? Radbym cię zobaczyć w pełnej gali! Od czasu wielkiego balu u wuja nie miałaś tej sukni na sobie!... Pamiętasz? Zresztą... wszakże to dziś ostatnia noc karnawału! Czemuż tak patrzysz na mnie? Mówię całkiem serjo!
— Dajże spokój, Arnoldzie... to szaleństwo... to głupstwo!
Szarpała go formalnie za guzik i czerwieniła się coraz to bardziej.
On tymczasem nabrał niepowściągnionej ochoty urządzenia przyjęcia. Otoczył ją oboma rękami i chciał pocałować.
— Powiadam ci, mówię całkiem serjo. Chcę się pobawić! Raz kozie śmierć! Słyszysz, Emo? Musisz się ubrać w jedwabną suknię! Chcę cię koniecznie ujrzeć w całym blasku!
— I cóż ci z tego przyjdzie, Arnoldzie? Nie, nie... Jestem stara... pomyśl tylko sam! Cóż na to powiedzą dziewczęta?
— Dziewczęta?
— Tak. Cała wieś będzie jutro o tem gadała!
Proroctwo to ochłodziło nieco jego zapał. Widział już w duchu nauczyciela Soerensena, kolportującego nowinę ze złośliwemi dodatkami i uwagami. Ale właśnie ta myśl podnieciła go jeszcze bardziej.
— Niech sobie gadają! — powiedział — Cóż nas to może obchodzić? Zresztą chłopi zwykli w tej okolicy urządzać maskarady w Zapusty! Dalejże, ubierajmy się oboje i upiększajmy co sił!
— Nie, Arnoldzie! Nie uczynię tego! Suknia będzie zresztą oczywiście za ciasna na mnie, niemodna i zupełnie nieodpowiednia!
— Cóż to szkodzi? Czyż udajemy się na bal do radcy komercjalnego.
— Jest bardzo dekoltowana!
— Tem lepiej! Najpiękniejsza jesteś i tak w owej bladoróżowej jedwabnej sukience, którą ci uszył sam Stwórca... Au!
Uderzyła go silnie po uchu.
— Cicho bądź! Cóż to za głupstwa!
Roześmiał się, objął ją powyż kolan, podniósł.
— To szaleństwo... Arnoldzie... to szaleństwo! — powtarzała fikając nogami. Ale, nie broniąc się na serjo, dała się nieść w kierunku sypialni — Czyście oba dostali bzika?
Nagle postawił ją na ziemi i odskoczyli od siebie. Skrzypnęły drzwi jadalni i wpełzła ponownie z głuchym szelestem pantofli, stara Anna, chcąc się koniecznie dowiedzieć, co będzie na kolację. Musiała coś posłyszeć, bo stanęła przy drzwiach, otwarła na ściężaj i tak szerokie usta i tkwiła bez słowa, niby słup soli.
Arnold wpadł na nią z pasją i zaczął burczyć, ale Ema, odzyskawszy prędko równowagę umysłu, załagodziła sprawę i w sposób godny gospodyni domu, z właściwą sobie ścisłością wydała rozkazy. Pieczone kaczki kazała podać na zimno z sałatą, a do śliwkowego tortu zrobić krem śmietankowy. Masło poleciła podać w formie kulek, a ser pokrajać w kostki i ułożyć go na serwecie.
— Obchodzimy uroczystość! — powiedział Arnold z nadmiernem jakiemś ożywieniem — Czyś zapomniała, Emo, że to dziś ostatnia noc karnawału?

Onej wygwieżdżonej nocy jesiennej przed sześciu laty z okładem, kiedy to Arnold i Ema przybyli do Soenderboelu wozem pocztowym, zrzucono całe mnóstwo pakunków wprost na gościniec, bowiem poczta czekać nie mogła. Pośród olbrzymiej sterty przeróżnych tłumoków, mieszczących całe bogactwo nowożeńców, był też nowiuteńki kosz, nad którym Ema czuwała z wielką troskliwością i zaraz go postawiła na honorowem miejscu w pokoju.
Otwarła też ten właśnie kosz nazajutrz w pierwszej linji, zabierając się do urządzenia nowego domostwa. Były tam świętości z czasów panieńskich, oraz pamiątki z wesela, a więc suknia ślubna, welon, wianek mirtowy, oraz bukiet, otrzymany od narzeczonego przed ślubem, spis potraw uczty weselnej, drukowane kartki z wierszami, śpiewanemi przy stole, listy Arnolda, drobne podarunki z narzeczeńskich czasów, a wkońcu najdrogocenniejsza rzecz z całej wyprawy, różowa, jedwabna suknia, przybrana koronkami. Ema miała ją na sobie po raz pierwszy i ostatni podczas rodzinnego przyjęcia tuż przed weselem.
W pierwszym roku małżeństwa często uciekała się do tych klejnotów swoich podczas długich i niezapełnionych niczem godzin samotności, gdy Arnold zajęty był swą praktyką. Siadywała na brzegu wysuniętej szuflady i, oglądając jedną rzecz po drugiej, oddawała się marzeniom i rozmyślaniom. Czasem przywdziewała nawet piękne stroje i przystrajała włosy kwiatami i biżuterją. Zabawiała się w ten naiwny i sentymentalny sposób, z którego w czasach późniejszych śmiała się sama serdecznie.
Miała też niedługo inne zajęcia i myśli, a szufladę, zajęły rzeczy realniejsze i praktyczniejsze. Nie wyszła jej z pamięci dotąd owa radykalna przemiana, której uległa duchowo podczas ciąży. Od tego, co — przeminęło, zwróciła się ku przyszłości. Z każdym rokiem musiała opróżniać szuflady z niepotrzebnego balastu, by znaleźć miejsce na garderobę dzieci.
To też sukni nie było na dawnem miejscu. Schowana w wielkie pudło, stała na szafie z bielizną, a gdy ją Ema zdjęła i rozłożyła, porzuciła niezwłocznie myśl włożenia na siebie dawnej, galowej szaty i postanowiła nie brać żadnego udziału w głupstwie, zainscenizowanem przez dziwnego gościa.
Męstwo uleciało również z duszy Arnolda. Samo zdjęcie szlafroka i szukanie wizytowego stroju otrzeźwiło go w znacznym stopniu. Nie sposób jednak było cofać się w rozpędzie, przeto chcąc podniecić samego siebie, zaczął burczyć na żonę. Popędzał ją, by się spieszyła, by nic sobie nie robiła z tego, że suknia jest pomięta i wyszła z mody... Cóż to szkodzi? Wszakże idzie jeno o żart karnawałowy.
Ale Ema nie chciała o niczem słyszeć. Niezadowolona siedziała na brzegu łóżka i odmówiła mu pomocy w szukaniu białej krawatki.
Tymczasem rozegrała się burzliwa scena.
Stara Anna dreptała w pantoflach i mruczała, jak to zresztą czyniła zawsze, gdy nie wszystko szło po jej myśli. Wyniosła właśnie z piwnicy miskę z zimnemi kaczkami i rozkazała pomocnicy postawić garnki na ogniu, gdy nagle uchyliły się drzwi i stanął w nich nieznajomy we fraku, białym krawacie, z różą wetkniętą w butonierkę.
Kucharka machinalnie padła na jedno kolano i jęknęła głośno. Niewiele brakło, by upuściła miskę z mięsiwem. Gdyby ujrzała przed sobą djabła we własnej osobie, nie mogłaby się przerazić bardziej.
On stał w drzwiach uśmiechnięty i spozierał na nią przyjaźnie.
— Nie przeszkadzam... nie przeszkadzam... chciałem tylko powiedzieć... Widzę, że kuchareczka zaczęła nakrywać do stołu w jadalni. Ale tam dosyć chłodno i jakoś nie przytulnie! Możeby było lepiej nakryć w salonie. W jadalni możnaby w takim razie przyrządzać półmiski przed podaniem na stół.
Anna postawiła miskę z kaczkami na stole kuchennym z takim rozmachem, że zadudniło głośno.
— Proszę pamiętać, że słucham tylko rozkazów państwa... rozumiesz pan? — wrzasnęła nieprzyjaźnie.
Patrzył na nią przez chwilę ostrym wzrokiem.
— Wiem o tem bardzo dobrze — odrzekł po namyśle tym samym łagodnym tonem — wiem, że nie jestem panem domu. To też zrobiłem tylko propozycję. Mam przytem pewność, że pani doktorowa zgodziłaby się na to chętnie. Proszę tedy bardzo zrobić co powiadam. A może jest w domu jakieś piękne naczynie srebrne lub porcelanowe, waza, lub coś podobnego... Proszę je w takim razie użyć do przybrania stołu...
— Nie wiem co się tu dzieje! — zawołała stara Anna z wściekłości i coraz to większego strachu blisko płaczu — Hola!... Nie chcę przykładać ręki do takich rzeczy!
Zerwała ze siebie fartuch, rzuciła go na stołek kuchenny, wytoczyła się do swej izdebki i zatrzasnęła za sobą drzwi z łoskotem.
Nieznajomy wzruszył ramionami.
Potem skinął na pomocnicę, która skryła się w kąt za piec piekarski. Była to piętnastoletnia dziewczyna o różowych policzkach, jasnych włosach i bladoniebieskich naiwnych, a wesołych oczach.
— Chodźno do mnie, dziecino! — powiedział nieznajomy przychlebnie.
Usłuchała natychmiast, jakby uległa hypnozie. Podeszła doń i stanęła, podniósłszy głowę, a opuszczając wzdłuż ciała ręce, niby uczennica w obliczu nauczyciela.
— Chodź ze mną do pokoju. Nakryjemy razem stół. Ale musimy się sprawiać cicho, ani mrumru, rozumiesz? Pokażno mi przedtem co masz na nogach.
Jak na komendę wystawiła przed siebie nogę i pokazała, że odziana jest w samą pończochę.
— No dobrze! — zawyrokował — Ale nie wolno nic mówić! Pamiętaj sobie. To będzie wielka niespodzianka... rozumiesz? Czekajże! Jak ci na imię?
— Abelona.
Pogładził jej policzek i powiedział:
— Ładne imię, uroczyste imię. Teraz słuchaj mnie, dziecko. Pewnie masz inną sukienkę prócz tej starej opończy? Masz czarną sukienkę,... prawda? A także czysty, biały fartuszek? Dobrze, chodźże tedy ze mną!
Poczynił już sam przygotowania w salonie. Zdjął doniczki z kwiatami ustawione w bezdusznych szeregach na deskach okiennych i porozstawiał je po pokoju. Odsunął też od sofy okrągły stół i postawił go na środku pod żyrandolem. Tutaj kazał nakrywać Abelonie.
Zrazu nie mógł sobie dać rady i niemal w rozpacz pogrążyło go posłuszeństwo dziewczyny. Ruchy jej były zgoła automatyczne, ale reagowała na rozkazy wprost nawspak. Nie śmiał mówić, gdyż sypialnia położona była tuż obok, musiał tedy poprzestać na gestach i znakach. Gdy jej zlecił przynieść kieliszki, spieszyła co tchu do kuchni i wracała z dużą szczotką do zamiatania, gdy kazał podać sobie wazon, wlokła duże, pełne wody wiadro.
Nagle usłyszał kroki. Ktoś szedł szybko sienią. Znieruchomiał, wytężając słuch. Ale idący minął salon i wszystko ucichło.
Był to Arnold w bieliźnie ze świecą w ręku, szedł na strych, by znaleźć frak, wiszący w którejś ze starych szaf, otoczonych rozmaitemi gratami. Nucił półgłosem, ale był w okropnym humorze. Czuł w głębi duszy niemiłe zakłopotanie i pragnął usilnie, by djabeł porwał sobie swego gościa wraz z jego karnawałowemi żartami.
Znalazłszy się sam, na ciemnym strychu, przyszedł nakoniec do siebie. Doznał wielkiej ulgi oswobodzenia od dziwnego przymusu, jaki go gnębił i przyznał, że Ema ma zupełną słuszność. Omal nie wystawił się na błazna i nie ściągnął na siebie śmieszności wielkiej.
Zostawił frak w szafie i zeszedł na dół spokojny i zdecydowany.
Nie było jednak w jego mocy kierować dziś biegiem losu, ni cofnąć się z drogi. Wróciwszy do sypialni, olśniony został widokiem, który zmysły jego rozpłomienił do jasnego żaru.
Ema nie mogła się naprawdę oprzeć urokowi różowej jedwabnej sukni. Przywdziała ją na próbę, gdy mąż wyszedł i teraz stała przed lustrem wspięta na palce, wyciągając się co sił, by przez to zcieńczyć się w pasie i móc dopiąć stanik.
— Emo! — zawołał, podnosząc w górę ręce — Jesteś prześliczna!
Zdenerwowana, nie mogła zapiąć haftek, policzki jej pałały rumieńcami. Bała się strasznie, że wyda mu się śmieszną i będzie kpił. To też na odgłos jego kroków w sieni zaczęło jej bić mocno serce.
— Czy mi jeszcze dobrze w tej sukni? — spytała.
— Śliczna jesteś, droga moja! Prześliczna! Suknia leży doskonale! To dziwne, żeś się wcale nie zmieniła przez sześć lat!
— Sądzisz, że mogę i to wziąć? — spytała, wyjmując ze szkatułki dwa listki dębowe, wykute ze srebra, z brylancikami naśladującemi krople rosy.
Arnold stanął za nią i patrzył w lustro poprzez jej głowę, ona zaś upinała ozdobę we włosach tak, że listki utworzyły diadem.
— Czy pamiętasz ten diadem? — spytała.
— Ach... naturalnie... — odrzekł... Ileż to minęło czasu... powiedz!
— Czy mogę się w tem pokazać?
— Oczywiście! Ślicznie wyglądasz! Nie byłaś nigdy piękniejszą! Istna z ciebie księżniczka z bajki!
Zarumieniła się jeszcze mocniej i, ogarnięta nagle upojeniem bachanckiem, przegięła się w tył i, objąwszy ramionami jego głowę, przycisnęła usta do jego ust.
— Jeszcze raz! — powiedziała ze śmiechem.
Całowała długo, aż mu zbrakło tchu.
W tej chwili rozległy się dźwięki fortepianu w salonie.
Przerażeni odskoczyli od siebie. Zupełnie zapomnieli o dziwnym gościu swoim.
— To straszne! — szepnęła Ema — Już przyszedł!
— Mniejsza z tem! — uspokoił ją Arnold — Niech sobie gra!
Kończyli tualetę przy dźwiękach muzyki, brzmiących niby triumfalny marsz. Arnold musiał udać się ponownie na strych. Przytem z konieczności musiał także pomagać żonie, podawać szpilki i przyszywać fałdy sukni, by ją doprowadzić do porządku. Wszystko to zabrało sporo czasu, bo przeplatali te czynności pocałunkami i pieszczotami, zachowując się tak, jakby to był okres miodowych miesięcy.
Nakoniec odbyli ostatnią rewję przed lustrem i poszli do salonu. U drzwi stoczyli ostatnią walkę z onieśmieleniem i wahaniem, potem Arnold nacisnął klamkę, drzwi odskoczyły i oboje wpłynęli pełnemi żaglami na przestwór bawialni.
To, co ujrzeli, wprawiło ich w takie zdumienie, że stanęli nieruchomo i otwarli usta. Potem wydali mimowolny okrzyk. Nie poznali własnego mieszkania.
Żyrandol płonął światłem, a światło płynęło także z kinkietów ściennych, nie używanych od czasu chrztu pierworodnego dziecka. Wszędzie były kwiaty. Pośrodku stołu zobaczyli czarę pełną żółtych róż, z pośród których wyglądały brzoskwinie i ciemne winogrona. Po obrusie rozrzucono małe bukieciki fjołków.
Nieznajomy wstał od fortepianu i, kładąc rękę na sercu, pozdrowił ich z szacunkiem.
— Łaskawa pani i czcigodny doktorze! — powiedział — Mam nadzieję uzyskać przebaczenie za to, że narzuciłem się państwu na mistrza ceremonji tej małej karnawałowej uroczystości. Proszę mi też nie brać za złe, że nie chcąc jawić się z pustemi rękami, przyczyniłem się do uświetnienia wieczoru kilku drobiazgami, przywiezionemi ze sobą w odwiedziny do pastorstwa.
Arnold i Ema przestali się już dziwować. Ema obeszła stół wokoło, niby dziecko choinkę, radując się wielce, zaś Arnold podparł się pod boki, stojąc u drzwi i wodził oczyma po pokoju. Nagle wybuchł rozgłośnym śmiechem, podszedł do gościa i uścisnął mu serdecznie dłoń.
— Wasza Książęca Mości! — zawołał bez żadnego przymusu, radośnie i szczerze — Proszę tedy uprzejmie zaprowadzić żonę mą do stołu.

W ciągu niespełna godziny kolacja dobiegła do deseru. Mała, rumiana Abelona, podająca potrawy, wyglądała uroczo w swej czarnej sukience konfirm antki i białym fartuszku z napierśnikiem. Niestety zręczność jej pozostawiała dużo do życzenia. Raz nawet zaplątawszy się w swej przydługiej szatce upuściła na ziemię kilka talerzy. Zmieszała się okropnie tem co się stało, ale osłupiała wprost nie usłyszawszy zwyczajnej połajanki, z jaką oswojona była zdawna. Doktor roześmiał się nawet i zawołał: Da capo!
Stara Anna stała na czatach u uchylonych drzwi jadalni. Nie mogła długo utrzymać na wodzy swej ciekawości. Po namyśle wzięła nawet udział w nakrywaniu stołu. Teraz jednak ogarnęło ją ponownie ogromnie oburzenie na to, co się działo w salonie.
Nieznajomy mówił przez cały czas niemal wyłącznie sam. Arnold śmiał się bez przerwy i mówić nie mógł wcale, Ema zaś milczała od samego początku. Oboje wyrzekli się badania kim jest gość niezwykły i odeszła ich ochota dowiadywania się. Wystarczało im w zupełności, iż podtrzymywał rozmowę i nie dawał zgasnąć nastrojowi baśniowemu, jaki wywołał. Słuchali z wielką przyjemnością opowiadań jego, dykteryjek i żartobliwych pomysłów, któremi darzył ich obficie.
Ema nie wyzbyła się jeszcze niepokoju i miała się ciągle na baczności. Żarciki nieznajomego przybierały często formę frywolną, mimo to jednak podobały się Emie. Śmiała się z nich w duchu, zachowując pozór obojętności. Opowiadał z wielkim spokojem, poważnie, a owa staromodna metoda tworzyła coś w rodzaju welonu, pod którym znikały drażliwe szczegóły.
Mimo wielomowności nie miał w sobie żadnej zarozumiałości, ani hałaśliwości. W przeciwieństwie do Arnolda, którego obezwładniać poczęło już wino, nie zmienił się wcale, mimo obfitych libacyj. Karnacja pulchnych jego policzków stała się jeno żywszą i djablik, tający się w jego szelmowskich, capich oczkach, wychylił się trochę bardziej na świat. Podobny był do podstarzałego fauna. Siedział, uśmiechając się ustami wilgotnemi od soku winnych gron, a przyprószone już nieco, brunatne włosy jego otaczały mu głowę niby wieńcem barwnych liści jesiennych.
Ema nie zapomniała obietnicy, że ma im grać. Gdy znikły talerzyki deserowe, a niepotrzebna już Abelona mogła się wynieść do kuchni, zamykając drzwi do jadalni, przypomniała o tem gościowi sama.
Nie wzbraniał się. Poprosił tylko o pozwolenie na pewną rzecz. Chciał ją, jak się wyraził, ukoronować na królową uroczystości.
Nie zrozumiała odrazu i uczuła ponowny niepokój, a to z powodu coraz śmielszych pomysłów jego. Jak i przedtem, milczenie gospodyni domu, gdy mu zaraz nie odpowiedziała, wziął za przyzwolenie. Wyjął z czary, pośrodku stołu stojącej, najpiękniejsze róże i wpiął jej we włosy w sposób przedziwnie zręczny i wprawny, tak że, utworzyły złoty wieniec pod srebrnym diademem.
Nie podobało jej się to zrazu. Pewną odrazą przejęło ją zbliżenie się bezpośrednie zażywnego jego ciała, oraz to, że bez skrupułów manipulował palcami w jej włosach. Obawiała się też, że wejdzie Abelona. Ale wywnioskowawszy z min obu mężczyzn, że ów „przystrój koronacyjny“ podniósł jej piękność, przestała się opierać. Arnold był wprost oszołomiony z podziwu. Składał ręce i nie panując nad sobą, wysławiał jej urodę. Celem dopełnienia złudy, gość postanowił również „namaścić“ królową. Wziął garść listków różanych i osypał ją niemi, tak, że miała na sobie mnóstwo niby złotych kropelek.
Przejęła się nakoniec swą rolą, przybrała minę królowej i powiedziała:
— Teraz chcę muzyki!
— Do usług WKMości! — odrzekł pochylając się nisko, ale miast siąść do fortepianu, wybiegł przez pracownię Arnolda do sieni i wrócił niebawem z instrumentem o długiej szyi, podobnym do gitary, wykładanym masą perłową.
Ema doznała pewnego rozczarowania, natomiast Arnold zaczął klaskać w dłonie i wołać: brawo!
— W K s. Mość jest, widzę, również śpiewakiem! — powiedział.
— Tak... troszkę! — odrzekł — Zgoła niewinnym piosenkarzem!
Zaśpiewał nasamprzód piosnkę francuską, potem dwie włoskie aryjki miłosne. Głos jego nie miał dużej skali, a przytem nie posiadał metalicznego brzmienia. Był raczej oschły. Ale niezwykła żywość ekspresji i mistrzowski wprost akompanjament olśnił oboje.
Arnold, niewiele rozumiejąc z tekstu, mało zresztą z natury wrażliwy na muzykę, po chwili przestał zważać na śpiew. Siedział rozparty w fotelu, rozczesywał palcami brodę i patrzył na Emę, rozmarzonym winem wzrokiem zakochanego. Miał już dość niesamowitego gościa, pragnął zostać sam na sam z Emą, by wieczorek ten kontynuować na własną rękę, w dosadniejszej jeszcze może formie. Postanowił wyprawić spać dziewczęta służebne, samo jeno światło miało być świadkiem onej nocy sardanapalicznej.
Gość zanucił nową pieśń, tym razem w języku ojczystym. Była tam mowa o bogu baśni, który okryty szatą arlekina, wędruje po świecie, wywabiając zaspałe Erosy i osmutniałych Satyrów z mrocznych piwnic i zakamarków, gdzie się pokryły pokonane szarzyzną codziennego życia. Melodja była żywa, pełna humoru, a każda zwrotka kończyła się refrenem:

Dziwnie jest to życie pomylone...

To, co lewe, w prawą dąży stronę...
To, co czarne, białem być się sili...
Krok koniecznie chce być równym mili...
Cisza coraz to rozgłośniej huczy...
Stać! Porządku błazen was nauczy!
Ha, ha, ha!
Światu błazna trza!
Więc pędzę, więc biegnę co tchu,

By lad zaprowadzić tu!!!

Arnold nie spuszczał oczu z Emy, zasłuchanej w muzykę. Siedziała nieruchoma, a on myślał, że również niezbyt wiele sobie robi z tego całego pobrzękiwania i pragnie pozbyć się dziwnego natręta. Ale było inaczej. Znieruchomienie owe było głębokie. Oparła o stół obnażony łokieć, głowę złożyła na dłoni, oczy przysłoniła długiemi rzęsami, na ustach jej zjawił się tajemniczy uśmiech.
Arnold wysilał się, by ściągnąć na siebie jej spojrzenie, potem trącił ją zlekka pod stołem końcem trzewika, wreszcie ponowił ten gest w sposób dosadniejszy. Mimo wszystko nie zwróciła nań oczu. Cofnął więc nogę i ogarnęła go podejrzliwość.
Po chwili, skończywszy piosenkę, nieznajomy ujął kieliszek i wzniósł w misternych słowach zdrowie capionogiej świty bożka baśni, tych wszystkich złodziejaszków, wykradających serca, włamujących się do skarbca rozsądku i postnych burzycieli snów, którzy w królestwie natury pełnią te same funkcje, co bakterje fermentacyjne we flaszce szampana. Nadają nektarowi życia aromat i sprawiają, że się perli i strzela w górę.
Skłonił się przed Emą, a ona bez namysłu chwyciła kieliszek, trąciła się z nim, rzuciwszy mu uśmiech promiennego zachwytu, który natychmiast otrzeźwił Arnolda.
Gość zwrócił się z kolei doń.
— Panie doktorze, — powiedział — wznieśmy toast ku czci owego fermentu i pozornego rozkładu, który zaprawia aromatem życie i śmierć!
Arnold nie tknął swego kieliszka i patrzył tępo przed siebie, jakby niczego nie słyszał.
— Cóż ci się stało? — spytała Ema — Czy jesteś chory?
Wetknął ręce głęboko w kieszenie i nie odpowiadał wcale.
Zapanowało przykra, długa cisza. Nagle gość dobył wielkiego, złotego zegarka i oświadczył, że musi już niestety odjeżdżać. Noc późna, woźnica musiał tedy zaspać w zajeździe i zapomniał podjechać pod dom. Podniósł raz jeszcze kieliszek i podziękował obojgu serdecznie za niezapomniany wieczór.
Powstali z siedzeń bez słowa, Ema była zmartwiona i zawstydzona, gdy gość się żegnał. Gdy Arnold chciał go wyprowadzić, bronił się przeciw temu objawowi uprzejmości w sposób strachobliwy.
— Niechże się pan nie trudzi, drogi panie doktorze. W sieni zimno, a przekonał się pan, jak sobie doskonale sam umiem radzić.
Arnold uspokoił się już i chciał dopełnić obowiązków gospodarza. Gdy się znaleźli w sieni, zaproponował, że pośle do zajazdu po woźnicę, ale nieznajomy odmówił stanowczo.
— Nie... pod żadnym warunkiem nie chcę panu przyczyniać kłopotu! — Wskazał futrzane papucie i rzekł ze śmiechem — Widzi pan jakie mam wspaniałe buty! Są to słynne, siedmiomilowe buty Tomcia Palucha.
Poszedł spakować swe rzeczy do gościnnego pokoju, a Arnold czekał w sieni, poczem pożegnali się, a gospodarz domu zachował się grzecznie i niezwykle ozięble. Wybąknął z wysiłkiem pozdrowienie dla pastora Joergensena i zawrócił do swego pokoju, gdzie zastał Emę.
Stała oparta o fotel biegunowy w głębi pokoju i czekała widocznie na jakieś wyjaśnienie. Drzwi do salonu były zamknięte, zapewne w tym celu, by spodziewanej rozmowy nie słyszały służące, zajęte sprzątaniem ze stołu.
Arnold przeszedł przez pracownię bez słowa i udał się do sypialni po szlafrok. Wracając, zauważył, że świecą się jeszcze kinkiety i żyrandol i nagle, wezbrawszy gniewem, wrzasnął rozpaczliwie:
— Do stu tysięcy djabłów, pogaścież światło! Czyście straciły docna rozum? Zgasić światło... powiadam!
Ema stała na tem samem miejscu, gdy wrócił do siebie.
Zachowanie się Arnolda przy stole uważała zrazu za wynik pijaństw a i serdecznie się zań wstydziła. Teraz wiedziała już, że istnieje przyczyna inna. Uświadomiła jej to pewnego rodzaju zaniepokojenie własnego= sumienia.
Onieśmieliło ją to potrochu, to też brakło pewności jej głosowi, gdy spytała:
— Cóż to ma znaczyć? Cóż ci to, Arnoldzie?
Zwrócił w jej stronę głowę, jakby ją teraz dopiero zauważył i zmierzył ją oczyma od stóp do głowy. Patrzył długo, a potem rzekł:
— Słyszałaś przecież. Poleciłem, zgasić światło! Niema przecież żadnego sensu robić iluminację i to przez całą noc.
Przyniósł z sąsiedniego pokoju niewielką lampę stołową, usiadł przy biurku i rozłożył książkę z zapiskami wizyt, jakby zamierzał zestawiać rachunki dla pacjentów.
Ema stała dalej oparta o poręcz. Pochyliła się tylko i kołysała zlekka. Mimo niepokoju nie mogła powstrzymać uśmiechu. Mnóstwo wesołych miłych wspomnień wywoływała ta jego zagniewana mina. Z oburzeniem było mu bardzo do twarzy, a od niepamiętanych już czasów zapomniał się złościć.
Przypomniała też sobie w jaki sposób rozbrajała go dawniej, gdy był zły. Dawszy mu chwilę czasu na zebranie myśli, usiadła na poręczy jego fotelu, objęła go za szyję i spytała swobodnie:
— Arnoldzie, czyż uczyniłam coś, co ci się nie podoba?
Ale odniosło to zgoła inny skutek, niż za czasu narzeczeństwa. Odsunął ją od siebie zgoła szorstko i poprosił, by mu oszczędziła czułości.
— Arnoldzie! — zawołała.
Obrażoną była teraz naprawdę i zburczała go, jak należy. Nagle zwrócił ku niej twarz takim wykrzywioną grymasem, że mimowoli zamilkła.
— Widzisz przecież, że jestem zajęty! — odparł — Chybaś się dosyć ubawiła dzisiaj!
Potem zmierzył ją pogardliwem spojrzeniem i dodał lodowato:
— Należy ci się spoczynek. Jesteś taka rozgorączkowana. Ten nieznajomy nie wywarł, widzę, pożądanego wrażenia na twym systemie nerwowym.
Podniosła głowę i spojrzała nań zdumiona i osmutniała. Czekała chwilę, sądząc, że cofnie ostatnie słowa i przeprosi ją, gdy się to zaś nie stało, obróciła się doń plecami, rzekłszy zcicha:
— Wstydź się!
Potem wyszła z pracowni.
Stanąwszy przed lustrem, zawstydziła się sama swej półnagości. Zarzuciła zaraz penjuar i zaczęła wyjmować róże z włosów. Ale czyniła to z niejakim żalem i politowaniem dla samej siebie, że oto musi rozstać się z tak uroczym snem. Potem zajrzała do dzieci, wydała ostatnie zlecenia służbie, pozamykała drzwi na noc i wróciła do sypialni.
Stały tu obok siebie w najlepszej zgodzie dwa łóżka, wysunięte na pokój zagłówkami, przytykające do ściany, a odchylone kołdry zapraszały do spoczynku. Nad łóżkami świeciła się różowa lampka nocna. Sama ją zapaliła podczas ubierania, teraz owo od całych miesięcy używane światło było jej niemiłe, śmieszne nawet. Ściągnęła rezerwuar i zgasiła lampę.
Usiadła w najgorszym nastroju przed lustrem i wyjęła szpilki z włosów. Nie czuła gniewu, zdumioną była tylko jak mógł Arnold popsuć obojgu wspomnienie miłego wieczoru. Mogła się tego jednak spodziewać, znała go przecież i wiedziała jak jest nieobliczalny. Przebaczyła mu, pewna, że gdy się wyśpi, przyjdzie do przekonania, iż podejrzenie jego było śmieszne i uczuje żal.
Rozebrała się zwolna i położyła, nie gasząc jeszcze światła. Dopiero po upływie godziny posłyszała kroki Arnolda i udała, że śpi.

Do samego południa dnia następnego nie zawarli ze sobą zgody. Ema miała dużo roboty z doprowadzeniem do ładu domu po wczorajszej rujnacji. Przytem wybuchł hałaśliwy spór pomiędzy służącemi o złotą dwudziestokoronówkę, którą nieznajomy zostawił na umywalni w pokoju gościnnym. Stara Anna, żywiąca dotąd odnośnie do osoby nieznajomego silne podejrzenie, węsząca wszędzie piekielne odory, nie chciała przyjąć swej części złota, natomiast pod żadnym warunkiem nie chciała również przyznać Abelonie ni jednego oera ponad trzecią część udziału w zyskach, jaka się jej należała po sprawiedliwości. Pod wpływem onego zatargu, wściekłość kucharki przekroczyła znacznie granice codzienne, a biedna Ema musiała raz po raz biegnąć do kuchni i robić porządek.
Arnold został wezwany do chorego zarobnika, daleko w puszczy mieszkającego i mógł wrócić dopiero późno popołudniu. Ema pokończyła gospodarskie zajęcia i pokładła dzieci na sen poobiedni, uczuła się samotną i zaczęła z niecierpliwością wyczekiwać powrotu męża. Zazwyczaj w takiej porze robiła rachunki domowe, ale dziś nie czuła się na siłach wziąć się do tego. Po raz pierwszy od chwili ślubu zapanowało pomiędzy nimi tego rodzaju długotrwałe nieporozumienie. Arnold nie powiedział jej nawet rano: dzień dobry i pojechał bez pożegnania.
Usiadła wkońcu, jak to czyniła dawniej przy oknie pracowni, skąd widać było szereg słupów telegraficznych, ciągnący się aż hen daleko do wzgórz wrzosowych. Siedziała tak z pończochą, zarzuconą na ramię i wielkim koszem różnych wełnianych drobiazgów na kolanach i rzucała raz po raz w pustać stęsknione spojrzenia.
Dzień to był mglisty, na dworze tajało i ciężkie powietrze dawało się we znaki, bowiem wszyscy nawykli do rzeźwego powiewu od zachodu, łaszącego się niby kot przymilnie do ścian domu i pomiaukującego zcicha. Szemrały leniwo krople ciekące z dachu, zresztą nic nie przerywało głuchej ciszy.
Czasem przesuwała się ludzka postać, brocząca w śnieżystem błocie, ale Ema wbrew nawykowi nie badała kto to. Nawet kiedy pojawił się kroczący na krzywych nogach nauczyciel Soerensen, zamajaczyła jej sylwetka jego sennie jeno w świadomości i prześliznęło się przypuszczenie, że pewnie znowu coś przeciw nim przedsiębierze.
Rozmyślała nad tem co powie Arnoldowi, kiedy wróci i przeprosi ją. Nie zamierzała zgoła drożyć się ze sobą i robić mu scen. Podobał jej się nawet w roli Otella, z którą mu bardzo było do twarzy, to też postanowiła przebaczać mu zawsze męskie jego usterki. Ale chciała wziąć swego pana i władzę za ucho i udowodnić mu, że nie miał żadnego powodu podejrzewać jej o taki brak gustu, by wolała od mężczyzny jakim był Arnold, podstarzałego, łysawego muzykanta z policzkami wydętemi, niby trębacz archanielski. Wahała się, czy ma mu przypomnieć, jak to raz odesłał jej pierścionek zaręczynowy z powodu, że przetańczyła na balu studenckim dwa tańce z kim innym, oraz przyjęła porcję lodów. Często sam wspominał o tem, będąc już w Soenderbalu i oburzał się na własną głupotę.
Ema rozmyślała potrochu i o owym dziwnym gościu bezimiennym. Siedząc przy oknie, roztrząsała możliwości dostania się co prędzej do pastorstwa celem wybadania kim był naprawdę. Z trudem przyszło jej wyobrazić sobie, że oto w tej chwili istnieje jeszcze i to niedaleko, że może lada chwila zjawić się we drzwiach. To, co przeżyła zeszłej nocy, wydawało jej się snem jedynie i w tej formie rozmyślała o tych rzeczach. Sprawiało jej to przyjemność, a nawet czuła pewnego rodzaju niezadowolenie na myśl, że chodzi realny i żywy po plebanji w tej chwili i wyprawia dalej swe błazeństwa ku uciesze innej publiki, że może nawet w swój chytry, nieuchwytny sposób udaje, iż kocha się w pastorowej.
Arnold wrócił późno, tak że dzieci dawno zbudziły się z poobiedniej drzemki. Cała gromadka znajdowała się z matką w salonie i oglądano obrazki.
Serce zaczęło jej bić gwałtownie, gdy posłyszała jego kroki. Odpowiadała z roztargnieniem chłopcom, nadsłuchiwała i wydało jej się odrazu, że wraca w zgodliwszym nastroju.
Wszedłszy do pokoju, powiedział: dobry wieczór i poprosił, coprawda nieco oschle, o obiad. Rozważała przez moment, czy ma iść z nim do jadalni, ale potem, nie ruszając się z miejsca, poleciła starszemu synowi, by wydał polecenie kucharce. Jego obowiązkiem było uczynić pierwszy krok.
Po spożyciu obiadu Arnold wrócił do salonu najwyraźniej z zamiarem uczynienia zgody. Zrazu dzieci stanowić musiały pomost. Gładził im włosy, pytał co przedstawiają obrazki, jak spędziły przedpołudnie. Ema wmieszała się do rozmowy kilku obojętnemu zdaniami. Posłyszawszy jej głos cichy i niepewny, uczuł, że znika osad goryczy w duszy jego, a gdy po chwili dzieci udały się na podwieczorek i zostali sami, zbliżył się, objął ją za szyję i powiedział:
— Zapomnijmy o tem głupstwie, Emo!
Miast odpowiedzi zwróciła nań oczy uperlone łzami i drżące usta. Usta jej przybrały wyraz taki, jaki ma dziecko na moment przed wybuchem płaczu.
— No... no... tylko niepłacz! — mówił łagodnie i sprawił wkońcu, że uśmiech zjawił się w jej oczach.
Nie wspomniano ni słowem o wypadkach zeszłej nocy. Coprawda nie starczyło na to czasu, bo zaledwo Arnold wypił kawę, zajechały pod dom nowe sanki.
Ema towarzyszyła mu do sieni, czego nie czyniła zazwyczaj, i z wielką pieczołowitością pilnowała, by się ciepło ubrał. Kiedy się spodziewała wieczór, że wróci, odprawiła służebne i gdy posłyszała dzwonki, wziąwszy latarkę, wyszła przed dom, by go własnoręcznie wyłuskać z rozlicznych okryć.
Mimo wszystko wąż kusiciel wśliznął się do małego raju i Arnold wracający dnia następnego o zmroku od pacjenta we wsi, posłyszał z wielkiem zdumieniem dźwięki fortepianu dolatujące z bawialni. Sercu mu zatętniło w piersiach, zagryzł wargi... Czyż to możliwe... czyż on wrócił...?
Stąpając cicho na palcach, udał się do pracowni i zaczął nadsłuchiwać. Drzwi do salonu były zamknięte, ale poznał po niepewnem, wahającem uderzeniu i omyłkach, że grała Ema. Opanowany podejrzeniem, wytęży! słuch i po chwili, mimo trudności pochwycenia związku niedołężnie oddanych akordów, przekonał się, że była to jedna z owych namiętnych piosnek francuskich, czy włoskich, śpiewanych przez nieznajomego.
Prędko otworzył drzwi i wkroczył do salonu. Nie zauważyła jego obecności i udało mu się przychwycić ją na uczynku bujania myślami po niewłaściwych sferach. Natychmiast przestała grać i wstając rzuciła nań z pod rzęs spojrzenie baczne i trwożne zarazem.
Nie rzekłszy słowa, poszedł do sypialni i przy odział się w szlafrok. Gdy wrócił, stała przy oknie i wyglądała na świat. Nie obracając się spytała, czy ma zaświecić lampę.
— Nie! — odparł, a po chwili rzekł: — To prawdziwa nowość, że zaczynasz grać! — Usiadł przy piecu i dodał: — Co grałaś?
— Nic, zwykłe ćwiczenia.
Zabolało ją, że musi kłamać. Stało się to po raz pierwszy. Niepodobieństwem jednak było dać mu pojęcie o uczuciach, jakich doznawała. Nie zrozumiałby nigdy.
Sama ich nie rozumiała.
Jakże mogła określić przyczynę swej zadumy, jakiem słowem nazwać owo polatywanie myśli wokół tajemniczych, niedozwolonych zjaw, ową dziedzicznie obciążającą każdego zaródź deprawacji, ferment, który sprawia, iż miłość kobiety zawsze perli się, słodka jest i świeża.
Milczenie Arnolda, podkreślone jeszcze rozgwarem dzieci, dolatującym z jadalni, niepokoiło ją. Każda minuta ciszy stawała się milą przestrzeni pomiędzy nią a resztą ludzi. Zapadali gdzieś, znikali w przepaściach zimna i zamrozu. Jednocześnie rozwierały się w niej samej otchłanie i patrzyła w bezdnie, kędy w niezbadanych zakątkach człowieczego serca żywię królestwo demonów.
Poszukała oczyma Arnolda i spostrzegła, że siedzi skulony w fotelu, z twarzą tak bladą, iż połyska w mroku.
Zdobyła się na odwagę, zbliżyła się doń i powiedziała, kładąc mu rękę na ramieniu:
— Arnoldzie...!
Nie dał jej skończyć. Chwycił ją za ramię i pchnął z tak brutalną siłą, że padła na ziemię.
— Ladacznico! — wycharczał głucho.
Klęczała na środku pokoju z rękami przy twarzy, zdumiona, wrąca gniewem, zawstydzona, a jednocześnie przejęta takiem uczuciem zmysłowej rozkoszy, że ponownie zadrżała ze strachu.
Po upływie długiej dopiero chwili była w możności wstać i odeszła do sypialni, ciągle zasłaniając twarz rękami.

W dwa dni potem jechał Arnold przez pustkowie, popędzany silnym, wschodnim wiatrem. Siedział wygodnie rozparty w bryczce, z głową i uszami otulonemi futrzanym kołnierzem. Widać było jeno brodę i dłonie odziane w grube wełniane rękawice o jednym palcu. Dnia tego nie było zgoła ciężkiej, drewnianej fajki, łączącej, niby krzywa rękojeść laski, usta z ręką. Tkwiła zapomniana, opuszczona w głębokiej kieszeni budy, a ustnik chwiał się z rezygnacją na wszystkie strony. Nie smakował mu nawet w tych dniach dym tytoniowy, którym nawykł pocieszać się w różnych przeciwnościach życia.
Już przez półtora dnia nie zamienił słowa z żoną. Z uwagi na dzieci i służbę siadali razem do stołu i porządek domowy nie zaznał żadnego szwanku. Po każdem jedzeniu udawali się jednak w milczeniu do siebie. Pierwszej nocy Ema leżała w łóżku płacząc, ale nie uczyniła żadnego kroku do zgody, jeno cichym głosem wołała męża.
Nie gniewał się on na nią już, odczuwał jeno politowanie. Miał dla niej wyrozumiałość, albowiem była kobietą, to znaczy istotą wyposażoną w anormalne odczuwanie, z czego wynikać musiały perturbacje logicznego myślenia. Nie był też pewny, czy nie uważa się za pokrzywdzoną, zawziętość ostatnich dni świadczyć mogła, świadczyła nawet o tem. Taką była zawsze, pamiętał, iż trwała nieraz w upornem wypieraniu się w sposób niewinny zgoła i przekonywujący, mimo, że miał mnóstwo dowodów w rękach.
Sam siebie jeno obwiniał o rozczarowanie, jakiego doznał. Powtarzał sobie ciągle, że nie był na włos mądrzejszy od tych wszystkich zazdrosnych mężów, znanych ze sceny i życia, z których drwił nieraz. Wytworzył sobie idealny pogląd na szczęście domowe i żonę, a ponadto przepoił ją samą tym poglądem. Teraz jednak rozwiał się nimb świetlany i przyszedł do przekonania, że na dnie duszy najniewinniejszej kobiety śpi żmija jadowita, snem zimowym. Zależy od zewnętrznych zgoła przypadków, czy się zbudzi i zacznie kąsać.
Wracał z oględzin zwłok biednego komornika z daleka, ze skraju pustaci. Zazwyczaj pozwalał sobie na drzemkę, przebywając ów rozłóg, na którym nie spotykało się nikogo. Dziś jednak nie mógł spać. Nie uczuwał również potrzeby liczenia słupów telegraficznych, ni dodawania w myśli dużych cyfr celem odpędzenia nudy, jak to było jego zwyczajem podczas długich godzin podróży. Życie ukazało mu teraz inne nieznane oblicze, a wraz z tem cała przyroda inną mu się wydała.
Rozległa pusta równia i ogromne, zasnute chmurami niebo pociągały myśl jego dzisiaj w sposób zgoła nowy. Jadąc tak wśród wichury, doznawał wrażeń jakichś dziwnych, czy dawnych, w sercu kłębiły się uczucia, a w głowie myśli głębokie i płodne we wnioski.
Zaczął się potrochu oswajać z swem osamotnieniem, które uważał za konieczne i definitywne. W pewnych momentach zdawało mu się nawet, chociaż nie chciał tego jeszcze przyznać otwarcie, że katastrofa szczęścia rodzinnego stała mu się ocaleniem. Znajdywał za to co najmniej pełne odszkodowanie w swym smętku myśli, jakim przejmuje rozważanie nieskończoności.
Przy tem wszystkiem, wspomnienie nieznajomego, było niby pal śmiertelny w jego ciele i ból ten nie dał mu długo zapominać o doznanej hańbie. Czuł, że nie odzyska spokoju, dopóki nie wyjedzie z tej okolicy. Nie mógł swemu tajemniczem u gościowi zarzucić nic konkretnego, ale uczucia, jakie dlań żywił, były tego rodzaju, że przy następnem spotkaniu musiałoby dojść do czegoś strasznego.
Wydostał się poza brzeżące pustać pagórki wrzosowe i ujrzał przed sobą w dolinie wieś. Jechał żwawym truchtem wprost do Soenderboel. Miał tuż przed sobą osadę zasypaną śniegiem, widział młyn, komin mleczarni parowej, oraz czerwony dach swego domu. Patrzył na to wszystko setki razy, a jednak dziś przedstawiało mu się zgoła inaczej. Nie szło ku niemu tchnienie pokoju i szczęścia od onej grupy domostw, raj zapadł się gdzieś w ziemię, a to, na co patrzył, było jeno mamem, ponurem, rozpaczliwem osiedlem człowieczem na równi, wiatrami smaganem. Była to rzeczywistość nędzna, niedołężny wysiłek ludzkiego bytowania na ziemi, ale ów smutek właśnie czynił rzeczywistość ową piękną, heroiczną i dostojną.
Przy pierwszem zaraz domostwie wsi, wózek doktora zatrzymany został przez wysokiego, siwowłosego wieśniaka, który chciał pomówić z lekarzem.
Był to ten sam Torwald Andersen, który, jak widziała Ema, przed kilku dniami wchodził z papierem w ręku do mieszkania nauczyciela. Doktor przeczuł zaraz, że zacznie mówić o podaniu.
Andersen stał po jego stronie, albowiem wdzięczny mu był za wyleczenie żony z ciężkiej choroby, przytem wadził się ciągle z nauczycielem Soerensenem o pewną sumę, którą z tytułu zaległej kary szkolnej miał przed 1atam i jeszcze zapłacić. Mimo to wahał się zawsze ile razy szło o to, by zająć wyraźne stanowisko za Arnoldem, a przeciw nauczycielowi w sąsiedzkich sporach, wynikających często w tych okolicach, gdzie lud jutlandzki ma specjalne upodobanie w pieniactwie. Nauczyciel pochodził z chłopów, był mu przeto bliższy. Chociaż nie podzielał ani wierzeń jego religijnych, ani przekonań politycznych, wraz z wielu innymi podziwiał jednak jego chytrość, pozwalającą pod pozorem przyjaźni domacywać się bolączek przeciwnika i grzebać w nich niemiłosiernie.
Arnold poznał z pierwszego wejrzenia, że wieśniak chce złożyć jakieś ważne oświadczenie i omal że nie roześmiał się z jego zakłopotania. Cała sprawa była mu teraz zupełnie obojętną.
Andersen zaczął od przeprosin za to, że go zatrzymuje, mimo iż ma gości w domu.
— Gości? — spytał Arnold żywo.
— Tak. Przed chwilą widziałem zamknięty pojazd pastora Joergensena, jadący przez wieś. Stoi teraz w gospodzie.
Arnold wyjął szybko chustkę do nosa i zaczął nią żywo manipulować przy twarzy celem ukrycia zmieszania. Kręcił się w bryczce, poprawił na siedzeniu, a wreszcie zanucił pod nosem jakąś melodję. Zmusił się słuchać przez kilka minut monotonnego, przerywanego gadania wieśniaka, z którego nie rozumiał ni słowa, potem zaś kazał woźnicy ruszać dalej.
Zastał rzeczywiście gości. Po salonie spacerował pastor, powiewając długiemi połami surduta, żona jego zaś siedziała za stołem w kapeluszu na głowie. Obrzucił ich oczyma, spojrzał także na siedzącą obok pastorowej Emę, nie widząc jej wcale, a potem posłał wzrok na poszukiwanie kogoś, kogo wcale nie było.
Od pierwszej chwili, gdy posłyszała kroki męża, zebrała Ema całą przytomność umysłu, by chwycić wyraz jego twarzy, gdy wejdzie. Z wnętrznym triumfem i uczuciem fizycznej pożądliwości zmysłowej zauważyła w spojrzeniu jego przebłysk zazdrości.
Pastor Joergensen stanął przed Arnoldem pochwycił oburącz klapy jego surduta, jakby zabierał się do tańca. Bez względu czy był u siebie, czy w domu obcym, pastor musiał koniecznie nieustannie spacerować, przyczem co moment dobywał zegarka i oświadczał, że musi niezwłocznie odjeżdżać. Mimo to nie można się go było pozbyć. Tłumaczył teraz Arnoldowi, że dwukrotnie już oświadczył Emie, iż wraz z żoną pragną by przybyli oboje następnej niedzieli na plebanję, gdzie zbierze się kilka osób z sąsiedztwa na obiad. Sami przywożą zaproszenie, ale jak. mówił muszą zaraz jechać, gdyż mają zamiar złożyć jedną jeszcze wizytę.
Arnold podziękował za zaproszenie w sposób, który mógł oznaczać zarazem przyjęcie i odmowę.
Podano wino i ciastka i rozmowa potoczyła się zwyczajną koleją, gdzie zdania martwieją w komunałach, grożąc co chwila nagłą śmiercią konwersacji. Pastor, zwracając się do Arnolda, użalał się na trapiący go reumatyzm w ramieniu, a pastorowa opowiadała Emie o swych służących. Żadne ni słowem nie wspomniało o pobycie przyjaciela.
Arnold milczał i wrzał gniewem. Stało się tedy to, czego obawiał się najbardziej. Nieznajomy rozpowiedział oczywiście jaka to hańba spadła nań i dom jego, a tylko przez delikatność pastorostwo nie wspominali o bytności gościa.
Nie wiedział teraz, gdzie podziać oczy, bał się spojrzeć na Emę. Gdyby byli sami, cisnąłby ją o ziemię. Krzyczało w nim: Oto dom twój znieważany jest i wydany na języki gawiedzi. Nazwisko twe splugawione zostało, a przyszłość zniweczona!
Dobrze! Niechże djabli biorą wszystko! Postanowił sam zacząć i dowiedzieć się całej prawdy.
Wymyślił fintę w celu skłonienia pastora, by powiedział coś o swym przyjacielu i, sprowadzając rozmowy na dany temat, nawiązał do reumatyzmu w ramieniu, który sobie pewnie przywiózł z onej wycieczki nocnej, wśród zawiei ostatniej nocy karnawału.
Ale pastor nie rozumiał o czem mówi. Nie wychylał się wcale z domu onej nocy śnieżnej.
Arnold uśmiechnął się, nie ukrywając już zgoła niedowierzania.
— Jakże to, księże pastorze? — spytał — Wiem doskonale, żeście państwo oboje ostatniej nocy zapustnej nie byli w domu.
— Ależ drogi doktorze! — zawołał pastor — Ameljo, zaświądczże, iż nie wychylaliśmy się wcale na świat boży!
— Nie... nie... — odparła — byliśmy w domu! Czyż nas ktoś widział gdzieindziej?
Arnold przez chwilę jeszcze wodził po obojgu niespokojnem spojrzeniem. Nie sposób było zaprzeczyć, iż zdumienie pastorstwa jest szczere. Mimowoli spojrzał na Emę.
Siedziała oparta o tylną poręcz krzesła i bębniła palcami po bocznej. Nie była zdumiona, tylko nieco może zamyślona. Na ustach jej igrało coś w rodzaju swawolnego uśmiechu, patrzyła przez okno w dal.
Arnold musiał teraz dać gościom wyjaśnienie. Opowiedział o wizycie nieznajomego, fałszywem powoływaniu się na przyjaźń z pastorem, wzbranianiu się podania nazwiska, a w końcu dał szczegółowy opis jego postaci i ubioru. Pastorostwo wyglądali, jakby spadli z księżyca, sam zaś Joergensen miał minę nieco obrażonego.
— Drogi doktorze! — powiedział — Nie pojmuję doprawydy, jak mogłeś człowieka tego brać za mego przyjaciela!
Zmieszany Arnold tłumaczył się jak mógł. Przypomniał pastorowi, iż swego czasu opowiadał mu o pewnym przyjacielu młodości, który wypadł z powozu i potem zachowywał się nieco dziwacznie.
— Ach... biedny Marjusz... on nie żyje od kilku już lat! — powiedział pastor — Ten człowiek był oszustem, podłym oszustem! Jak żyję nie słyszałem nic podobnego!
Ema wzięła do rąk robotę szydełkową i pracowała pilnie, z pozoru nie słuchając wcale.
Udaje, pomyślał Arnold śledząc ją pilnie. Ten spokój, to obłuda! Znam ja ją! Chce odwrócić podejrzenie!
Pastor podrygiwał po pokoju i wołał podniecony:
— Haniebny oszust! Na miejscu pańskiem zwróciłbym się niezwłocznie do żandarmerji. Ten drab wart, by go chwycić za kołnierz i nauczyć moresu! Czy słyszał kto coś podobnego? Wie pan co doktorze, to musiał być jeden z owych natrętnych, niesumiennych agentów handlowych, jeden z owych rycerzy przemysłu, którzy zarzucają kraj próbkami, to jedna z owych szarańczy, od których roi się u nas w czasach ostatnich. Chciał pewnie zdobyć gratisową kolację i basta! Wierz mi pan, wygląd tego człowieka świadczy, że tak jest, jak mówię!
Arnold pochwycił tę myśl z wielką skwapliwością, by użyć jej jako jadowitej broni. Oświadczył, że od pierwszej zaraz chwili miał silne podejrzenie. Zrazu przedstawił mu się jako podupadły aktor, potem jako wędrowny śpiewak. Teraz widzi jednak, że zacny pastor ma rację. Był to niezawodnie jeden z owych agentów handlowych, którzy swą wnętrzną nicość pokrywają zręcznie zewnętrznym pokostem kultury i wywołują odrazę we wszystkich, naprawdę, wykształconych ludziach. Człowiek ten posiadał w samej rzeczy ów pozorny nalot taniej elegancji, jaki spotyka się pohotelach prowincjonalnych, albo kabaretach kopenhaskich.
Ema odczuła dlań prawdziwe politowanie, słysząc z jak wściekłą zapalczywością, starał się unicestwić swego domniemanego rywala. Sprawiało jej to z drugiej strony przyjemność. Krwiożercze słowa padały w jej duszę niby gorące krople miłości. Tylko dziwnie, nie zorjentował się Arnold. Agent handlowy... śpiewak wędrowny...! Miły Boże... wszakże dla niej nie miało żadnego znaczenia, czem się trudnił! Nie pragnęła wcale spotkać się z nim kiedykolwiek w życiu. Śmieszyło ją nawet, że mogła sobie sama w pierwszej chwili pomieszania czynić wyrzuty z powodu tego grubaska. Dla niej był i pozostanie nazawsze tym, za kogo się podał, będzie go uważała za księcia karnawału, który na chwilę, na noc jedną otworzył jej wrota czarownej krainy baśni i uwieńczył ją królewską koroną.
Pastor Joergensen po raz dziesiąty sięgnął po zegarek i zawołał:
— Amaljo! Musimy natychmiast jechać.
W tej samej chwili padł z zegarkiem w ręku w fotel, bo przyszło mu na myśl coś, co koniecznie musiał opowiedzieć. Z czasu młodości słyszał od rodziców, że zupełnie podobne zdarzenie miało miejsce w domu pewnego leśniczego w górnej Jutlandji. Pewien nieznany człowiek wcisnął się pod fałszywym pozorem do rodziny i przez kilka dni zażywał wszelakich rozkoszy.
— Niestety zdarzenie tamto miało dużo tragiczniejszy przebieg! — dodał, wstając — O ile pamiętam, zakończyło się straszną katastrofą rodzinną. Zdaje mi się, że leśniczy zastrzelił się z rozpaczy.
Arnold znowu nie wiedział co począć z oczami i podczas gdy pastor opowiadał, siedział nieruchomy, zdjęty wielkiem współczuciem dla samego siebie. Ema przeczuła zaraz, że myśli jego są smutne, ponure i odczuła w sercu gwałtowną, serdeczną radość. Doznała takiego pożądania, by być z nim teraz sam na sam, że od bicia serca bolały ją piersi. Ach, czemuż ci straszni ludzie siedzą tak długo, myślała. Postanowiła, że gdy jeno odjadą, pójdzie doń, obejmie rękami i przyciśnie tak mocno, że nie będzie w stanie obronić się pocałunkom. Nie puści go zanim nie cofnie wszystkich tych szkaradnych słów, nie wyzbędzie się strasznych myśli i nie zrozumie, że nie kochała go nigdy bardziej, goręcej z większą wdzięcznością, niż właśnie w onych dniach ostatnich.
Ale pastorostwo siedzieli jeszcze przez dobre pół godziny, a gdy się nareszcie wynieśli, wpadły z jadalnego pokoju dzieci, za nimi zaś przydreptała stara Anna, mrucząc niby czarownica albowiem musiała czekać z podawaniem obiadu. To też przepadł z kretesem nastrój i minęła chwila odpowiednia. Zaraz po jedzeniu udał się Arnold do pracowni, a Ema patrzyła na zamykające się za nim drzwi z żalem, w poczuciu bezsiły.
Gdy wieczorem dzieci poszły spać i w domu nastała cisza, usłyszał Arnold ze swego pokoju, że siadła do fortepianu i gra. Zpoczątku przegrała zcicha kilka gam i ćwiczeń, potem zaś nagle, jakby pod wpływem śmiałego postanowienia, zaczęła tę samą piosenkę, przy której ją zaskoczył w chwili, kiedy starała się odtworzyć ją ze słuchu.
Cóż to miało znaczyć! To ustawiczne zuchwalstwo i opór wprawiło go w niepokój, doznał nawet uczucia strachu.

Grała teraz bez usterek, zupełnie, jakby w ciągu dni ostatnich ćwiczyła. Nagle... posłyszał, że zaczyna zcicha nucić! O ile mógł zrozumieć, była to owa, śpiewana przez nieznajomego piosenka o Bogu, djable, czy wogóle licho wie kim, który, przyjąwszy pewnego dnia ziemską postać, wmieszał się pomiędzy ludzi, przebrany za błazna i czynił cuda. Przypomniał sobie po chwili refren:
Dziwnie jest to życie pomylone...

To, co lewe, w prawą dąży stronę...
To, co czarne, białem być się sili...
Krok koniecznie chce być równym mili...
Cisza coraz to rozgłośniej huczy...
Stać! Porządku błazen was nauczy!
Ha, ha, ha!
Światu błazna trza!
Więc pędzę, więc biegnę co tchu,

By ład zaprowadzić tu!!!

Siedział zatopiony w myślach, z brodą opartą na pięściach, a ona grała dalej. Wyglądało to na wabika. Zwolna na pokrytą włosami twarz jego wypełznął uśmiech. Był blady i smutny, ale nie znikał. Przyszło mu do głowy, że chociaż biedny był, teraz nie pragnie powrotu do dawnych, urojonych bogactw. Nie mniej kochał teraz Emę niż przedtem, może tylko w inny sposób. Wydało mu się, że w dniach ostatnich miłość jego stała się prawdziwszą i głębszą, a to dlatego, że poznał usterki ludzkie żony. Sam wszakże nie był od tego wolny. Mogła na swe usprawiedliwienie przytoczyć, że nie zawsze było łatwo z nim postępować. Był drażliwy, bezwzględny, ale... tak, czy owak jedno bez drugiego obejść się nie mogło. W tej nawet chwili potrzebowali się więcej niż kiedykolwiek dla wzajemnej pomocy, to też należało koniecznie przebaczyć sobie wzajem wszystko i żyć w jedności, inaczej całe życie mogło pójść w niwecz.
Wstał zwolna z zamiarem pójścia do niej. Chciał jej powiedzieć wszystko, co przemyślał i przecierpiał w ciągu tego krótkiego czasu, ale przystanął w progu ogarnięty zdumieniem. Było ciemno w pokoju, połyskały jeno świece przy fortepianie, a przy ich migotliwem blasku sylwetki Emy dziwnie przekształcone skakały po ścianach i podłodze. Pokój wydał się zaludniony cieniami.
Ema grała dalej, ale po drżeniu pleców poznał, że odczuła nerwami jego obecność. Wzruszyło go to. Przeszedł ostrożnie przez salon, stanął za nią i w milczeniu otoczył rękami jej głowę. Nie przerwała nagle, tylko przechyliła się wstecz i posłała mu promienne szczęściem spojrzenie.
— Nareszcie przyszedłeś! — powiedziała zcicha.
Ręce jej opadły z klawjatury. Przytuliła się doń ruchem wzruszonego dziecka, a z pod spuszczonych powiek popłynęły łzy radości.

Nauczycielowi Soerensenowi spłatał los wielkiego psikusa i doprowadził do szewskiej iście pasji. Przez całe lata, z chytrością godną lisa okrążał on ze wszystkich stron doktora Arnolda Hojera. Właśnie kiedy chciał wymierzyć stanowczy cios w jego autorytet miejscowy, używając do tego celu słynnego zatargu w sprawie odpływu szkolnego kanału do wspólnego rowu, właśnie wówczas Arnold oświadczył jemu samemu i jego spiskowcom z najuprzejmiejszym w świecie uśmiechem, że się zgadza. Trzeba było być nauczycielem Lawstem Soerensenem i zaliczać się do mocnego jutlandzkiego szczepu ludzi, by nie zmieszać się, nie uczuć wstydu i nie pęknąć ze złości.
— Drodzy panowie! — powiedział doktor do dwu wysłańców, którzy nazajutrz po wizycie pastora zjawili się u niego, by mu zakomunikować uchwałę większości rady — Drodzy panowie! Nie mówmy już o tej bagatelce. Poddaję się naturalnie woli większości obywateli. Dajmy temu spokój!
Posunął swą uprzejmość tak daleko, że zaprosił wysłańców na kawę i uczęstował cygarami. Pani Ema nalała im własną ręką filiżanki i dała potem pomarańcz i fig dla dzieci.
Lawst Soerensen zdołał stąd jednak wysnuć wniosek, że jest to podstęp, a zarazem obrócił całą rzecz na chwałę własną i chwałę chłopską.
— Tak... tak zawsze tak mówiłem. Tacy to są ludzie wielkomiejscy! Nigdy nie można się połapać w ich uczuciach i kaprysach! To też, chociaż żal mi ich bardzo, musimy czuwać i nie spuszczać ich z oka.
Wyrok ten uzyskał potwierdzenie, bardzo korzystne dla jego misji partyjnej i światopoglądu przez najrozmaitsze pogłoski, jakie zaczęły krążyć. Dotyczyły one wewnętrznych dziejów doktorskiego domu. Dowiedziano się o dziwnym uroczystym obchodzie w noc karnawałową. Od tego czasu widywali przechodzący późną nocą ludzie światło w oknach i słyszeli muzykę, jakby codziennie przyjmowano gości. Dowiedziano się też od służących, że doktor i doktorowa wycałowują się od rana do wieczora i, nie mówiąc do siebie, pieszczą się i oczkują ze sobą niby para nowożeńców.
Ciekawość podniecona została jeszcze bardziej wieścią o nieproszonym gościu i jego zachowaniu się. Ponieważ doktorstwo nie uczynili żadnego kroku celu schwytania oszusta, przeto rozpoczęto śledztwo na własną rękę z tem większą usilnością i zapałem.
W gospodzie nie znał nikt ani koni, ani woźnicy. Woźnica, niski, smagły, czarnowłosy chłopak nie mówił nic, siedział tylko, uśmiechał się i gryzł orzechy zębami wielkiemi, jak u małpy. Nie sposób było dowiedzieć się niczego w mieście, ani w pobliskich wsiach. Takich sanek, jak te, które opisywano, nie widział nikt zgoła. Rozpłynęły się w powietrzu, rzec można i znikły bez śladu.
Obok tych rzeczy niejasnych, stało się całkiem jasne, że wielka zmiana zaszła w stosunkach domowych doktorstwa, ale nie na ich korzyść. Sami nawet pastorostwo zaczęli się wycofywać od chwili, kiedy doktorowa ukazała się na plebanji w silnie dekoltowanej sukni, a przy tej sposobności okazywała nowemu zarządcy apteki stanowczo więcej względów, niż się to mogło podobać i niż się to podobało mężowi.
— Nie mogę się wyznać na tych ludziach! — mówił zatroskany pastor Joergensen — Zdaje się, jakby nagle wszystkie dobre duchy uciekły ze spokojnego dawniej i zacisznego domu doktora. Nie ulega wątpliwości, doktorstwo nie są szczęśliwi ze sobą.
To ostatnie spostrzeżenie było poniekąd słuszne.
Przepadły gdzieś owe tłuściutkie, dobroduszne elfy, których obecność umilała dotąd pobyt każdemu w ich domu. Panowały tam teraz erosy i fauny, a niespokojna ich świta duchów i zjaw panoszyła się z każdym dniem butniej, niwecząc pokój.
Często Ema nuciła piosenkę, była wesoła, zajmowała się dziećmi, albo wyglądała oknem czy Arnold nie wraca. Nagle opanowywało ją zniechęcenie, lub omdlewała nawet niemal, tracąc ochotę do wszystkiego i obojętniejąc na wszystko. Innym razem, za najdrobniejszą przeciwnością wybuchała łzami. Nie mogła spać gdy Arnolda zabrano w nocy do chorego. Drżała od zwidywań różnych i dręczyła się wyrzutami sumienia. Strach uczynił ją przesądną. Zapalała lampkę nocną i siadała na łóżku, oplatając ramionami zgięte kolana. Każdy szelest stawał jej się tajną wieścią ze świata duchów. Czasem wstawała i dobywała Biblję, od czasu konfirmacji trzymaną w szufladzie. Czasem też składała ręce i szukała ukojenia w długiej, żarliwej modlitwie.
Podczas tego powozik Arnolda chlupotał po kałużach stopniałego śniegu, lub toczył się ze zgrzytem kół pod sklepieniem gwiazd mrugających w mroźną noc. I on sypiać nie mógł. Ze smutnym uśmiechem na ustach myślał o niej serdecznie i wszystko przebaczał. Działo się teraz, jak w pierwszych dniach miłości. Choćby się rozstali z goryczą i niechęcią, zaczynali niezwłocznie tęsknić do siebie i pożądać się wzajem. Arnold miał czasem wprost fizyczne odczucie, że towarzyszą mu myśli, pocałunki i łzy Emy. Gdy jednak siedzieli obok siebie w domu, to często czuli oboje, iż dzielą ich setki mil. Nie zdarzyło się już teraz nigdy, jak przedtem, gdy siedząc o zmroku w pracowni wybuchali śmiechem, przekonawszy się, że myślą o jednem i tem samem.
Myśli jej kroczyły teraz odrębnemi drogami, własną ścieżką, której nie znał, przemieniały się w sny, których zagadki rozwiązać nie był w stanie. Nie był jej nawet pewny w momencie oddania miłosnego, w upojeniu rozkoszy. Ale jakże uroczo zmartwioną bywała, gdy nieuniknione rozczarowanie i przygnębienie, którego powodów nie znała, wyrwały go z jej objęć. Jak czule dziękowała mu za każdą radość, którą jej sprawiał. Jak wzruszającym był jej strach przed samotnością, który ją dręczył czasu nocnego oczekiwania powrotu.
Czegóż się mógł jeszcze domagać? Czyż warto było wzdychać za utraconym rajem szczęsnego, spokojnego posiadania? Wszakże nie był poszkodowany. To też zadowolnił się swą pozbawioną spokoju miłością, swem smutnem szczęściem. Wdzięczny był również za owe godziny samotności, które mu los dał za towarzyszki, ukazując głębię marzenia o nieskończoności, skrytą poza wieczyście pełnemi nadziei gwiazdami.
Po pewnym czasie uspokoiły się ich dusze.
Otoczył ich wir codziennych, niezbędnych drobnostek, a strumień życia spłynął w dawne koryto. Ale chociaż zacieśnił się na nowo widnokrąg obojga, widać było po nich długo jeszcze, że baśń zagościła, w ich domu, a ludzie nieswojo się u nich czuli. Pastor Joergensen określił to dość trafnie, mówiąc, że ma się wrażenie nieustannego przeciągu, że zdaje się, jakby drzwi i okna były na przestrzał pootwierane.
W istocie, niepokój i nieukojność dziwna znamionowała ciągle wszystkie ich czyny i myśli. Czasem też chwytał ich w objęcia atak marzycielstwa, zdarzało się i to w pewnych odstępach czasu, niby napad szału, niby konieczny katar w jesieni, lub dreszcze w porze upałów.
Częściej jeszcze niż sądził Arnold, nie mówiąc już o ludziach postronnych, zbaczały myśli Emy na manowce i szybowały chyłkiem w kraj baśni. Nawet wówczas, kiedy wiek osrebrzył jej już włosy, nieraz stawała samotna przy oknie, zapamiętywała się, z oczu jej znikał świat i martwiała, spoglądając w zachodzące słońce, lub wielkie, zwiastujące burzę chmury, podobne mgławicom przestrzennym, z których powstają światy, nieuchwytne olbrzymy, będące wiernym obrazem wieczystego nieukoju wieczności.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Henrik Pontoppidan i tłumacza: Franciszek Mirandola.