Dla dzieci (Bełza)/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Dla dzieci | |
Wydawca | Księgarnia H. Altenberga | |
Data wyd. | 1897 | |
Druk | Zakład Narodowy im. Ossolińskich | |
Miejsce wyd. | Lwów | |
Źródło | Skany na commons | |
| ||
Indeks stron |
DLA DZIECI
WYBÓR PISM
Władysława Bełzy
z Illustracyami
WE LWOWIE
KSIĘGARNIA H. ALTENBERGA
Trzydzieści lat służby wiernej, karnej i wytrwałej pod jedną chorągwią, to zasługa niemała, lecz lat trzy dziesiątki spędzić na służbie u zazdrosnej i kapryśnej bogini poezyi i mieć mimo to serce tak pełne wiary, zapału i ideałów, jak się je miało niegdyś, zaciągając się pod jej sztandary — to zjawisko rzadkie, to rzecz zazdrości godna. Takim właśnie bojownikiem pod hasłami piękna, dobra i prawdy, ufnym wciąż i wierzącym, młodym wciąż — to Władysław Bełza, święcący w roku bieżącym trzydziestolecie literackiej pracy.
Słowa powyższe nie zawierają przesady, przyzna to każdy, kto zetknął się z nim bliżej i miał sposobność zaglądnąć głębiej w tę jasną duszę. Jak z oblicza jego wygląda jakaś dziwna pogoda, jak w oczach, obok słowiańskiej zadumy i marzycielstwa, wiarę w świat i ludzi czytasz, tak w całej działalności pisarskiej, a co więcej, w życiu jego całem dopatrzysz się tej ufności i wiary, które mu były prawdziwie przewodnią gwiazdą po ciernistych szlakach żywota. A żywot to nie był zaprawdę różami wysłany...
Syn zasłużonego przyrodnika i profesora, Józefa, i Bogumiły z Ostrowskich, urodził się Bełza w Warszawie, 17go października 1847. r. Tak więc lata pierwszej młodości jego, najsilniejszych, nigdy niezatartych wrażeń i uczuć przypadły na czas ten, kiedy stolicą Polski raz po raz wstrząsały dreszcze patryotycznych uniesień, i znać z ognia tej gorączki wyniósł on ciepło, którego mu stać miało na całe dalsze życie. Początkowe nauki gimnazyalne pobierał Bełza w Warszawie, później uczył się w szkole junkierskiej w Kazaniu, a po uwolnieniu się ze służby wojskowej, powrócił w roku 1866. do Warszawy, rozpoczynając tu samodzielną pracę nad wykształceniem własnem, a zarazem i pracę twórczą.
Rok 1868. zamyka pierwszy okres w życiu poety; opuścił w nim miasto rodzinne i dom i tych, których kochał najbardziej, aby jeść długi czas twardy chleb tułaczy i nie widzieć już nigdy Warszawy. Kiedy bowiem imię Bełzy po latach niewielu nabrało w całej Polsce rozgłosu dzięki wybitnie patryotycznej działalności jego społecznej, jak i pracy literackiej, wyłącznie służbie narodowej poświęconej, nie wolno mu już było wrócić do kraju bez obawy narażenia się na śledztwo i prześladowania.
Pierwszym etapem w tułaczej wędrówce jego był Kraków. Tam pociągnął dwudziestoletniego poetę może urok uwielbianego przezeń, ociemniałego już wówczas śpiewaka »Pieśni Janusza«. Pol otoczył go swą opieką i Bełza był przez czas jakiś lektorem poety. Po kilku miesiącach żądza poznania świata i rozszerzenia widnokręgów swych przez podróże skłoniła go do opuszczenia Krakowa. Z drobną sumką w kieszeni, zebraną w czasie długich miesięcy wszelkiego zaparcia się, opuszcza Bełza Kraków i pełen młodzieńczego animuszu jedzie na Wenecyę, Padwę i Zurych do Paryża. Na paryskim bruku prysły z resztkami oszczędności krakowskich i resztki illuzyi, a na ich miejscu stanęło widmo nędzy i głodu przed oczyma żądnego wrażeń marzyciela. Zbladła tu, lecz nie zagasła szczęśliwa gwiazda poety. Oto Bohdan Zaleski otoczył opieką swą młodego zapaleńca, tak że pomoc jego pozwoliła mu wyjechać do Poznania. Dwuletni prawie pobyt Bełzy w Wielkopolsce nie pozostał bez dodatnich owoców dla społeczeństwa. I tak wespół z pułkownikiem Edmundem Calierem, Klemensem Kanteckim i Władysławem Ordonem, którego zawezwał z Krakowa, zakłada w grudniu r. 1870. »Tygodnik Wielkopolski«, a więc nową placówkę w zaciętej walce owych pieleszy narodu naszego z germanizacyą. Większą jeszcze zasługą i prawdziwą chlubą poety będzie na zawsze praca jego około stworzenia stałego teatru polskiego w Poznaniu. Onto bawiąc w starej ziemi Piastów obudził na nowo drzemiącą od dawna w społeczeństwie myśl wzniesienia przybytku dla narodowej sceny; Bełza z właściwą sobie ruchliwością i sprężystością zabrał się do urzeczywistnienia tego wielkiego dzieła. Jako delegat komitetu budowy teatru narodowego, objeżdżał dwory i dworki, budził ospałych, zachęcał powolnych, dodawał zapału gorącym i w krótkim czasie zebrał osobiście przeszło 10 tysięcy talarów. Teatr stanął w Poznaniu, a z nim wzniesiono znowu jedną zaporę więcej przeciw zalewowi fal, zagładą życiu polskiemu grożących.
Rząd pruski nie mógł, rzecz jasna, patrzeć miłem okiem na krzątanie się polskiego poety około sprawy narodowej. Załatwiono się z nim krótko, ściśle według metody pruskiej — wydalono go z kraju.
Miłe i piękne uznanie zasług położonych w tym czasie spotkało poetę po latach 25. Oto w czasie ćwierćwiekowego jubileuszu istnienia sceny poznańskiej, na któryto obchód zaproszony został i Bełza, wyszczególniano go jako jednego z budowników tego pomnika narodowego życia na każdym kroku, złożono hołd jego trudom i pracy z przed lat wielu, a najrzewniejszym i najmilszym zapewne dla poety uczuć wszystkich wyrazem był toast, wzniesiony na cześć jego przez rzemieślnika poznańskiego p. Marcina Andrzejewskiego, który sam patrzył przed ćwierćwieczem na zabiegi poety i uczcił je wymownie. Podajemy tu zakończenie przemówienia jego podług »Dziennika Poznańskiego« Nr. 243. z 22. października r. 1895.
»A gdy dłuższy czas bawił u nas (Bełza), zakipiało życiem Towarzystwo (Młodych Przemysłowców) i za jegoto inicyatywą wzięto się do pierwszego przedstawienia amatorskiego.
Nasz poeta reżyser cudów dokazywał. W starej budzie na Wihelmowskim placu miejsc przybrakło, sukces ogromny. Po przedstawieniu zaczęto mówić, że podobno nasz reżyser poeta, ukochany przez wszystkie boginie, a najwięcej przez boginią miłości, w strasznej niezgodzie żyje z fortuną; postanowiliśmy wtedy na złość fortunie ofiarować cały czysty zysk naszemu kochanemu reżyserowi. Lecz cóż się stało? Nasz ubogi Krezus ofiarował wszystkie te pieniądze jako pierwszy datek na przyszłą stałą, scenę poznańską, przeszło sto talarów. Po wielu słowach, pierwszy to czyn!
Dano jeszcze kilka przedstawień, fundusz urósł znacznie, posypały się za nim ofiary całego kraju. Dziś patrzymy na tego męża posiwiałego w pracy dla narodu i dla dziatwy naszej, tej naszej przyszłości. Wznoszę ten puhar na cześć Jego! Władysław Bełza niech żyje!«
Zostawiwszy tak trwałe pamiątki po sobie w Poznaniu udaje się Bełza, ulegając przemocy, na czas krótki do Pragi, gdzie nawiązuje niemające pozostać bez śladu w literaturze stosunki z pisarzami bratniego narodu i przenosi się następnie na stały pobyt do Lwowa.
Teraz zaczyna się nowa epoka w życiu poety. Wiatry uniesień i burze życia otrzęsły niejeden liść z drzewa złudzeń, niejeden kwiat zwiądł i spadł zwarzony szronem, niejeden, co gorzej, cierpkie wydał owoce, lecz zato myśl pogłębiła się, duch zmężniał, charakter ustalił. Bełza, czujący aż zbyt może braki systematycznego wykształcenia swego, zabiera się teraz przedewszystkiem do szczerej pracy nad sobą. Zapisuje się jako nadzwyczajny słuchacz na wykłady literatury polskiej prof. Ant. Małeckiego i Romana Piłata i na wykłady historyi Ksaw. Liskiego i Winc. Zakrzewskiego. Bierze czynny i żywy udział w stowarzyszeniach naukowych akademików lwowskich, czyta, wzbogaca wedle możności swą wiedzę. Równocześnie też nie ustaje w pracy literackiej. Nie było pisma w Galicyi, któreby go nie zaliczało do liczby swych współpracowników, jak nie było, stanowczo rzec można, żadnej ważniejszej sprawy literackiej lub patryotycznej, do którejby w miarę sił swoich ręki nie przyłożył. Z rokiem 1882. ustalił się materyalny byt poety; został skryptorem literackim Zakładu Narodowego im. Ossolińskich, gdzie pracując bez przerwy lat 16, zajmuje obecnie poważne stanowisko naczelnika zarządu wydawnictwa książek szkolnych.
Na kartach życia umysłowego stolicy Rusi zapisane jest imię Bełzy niestartemi głoskami. I rzecz dziwna — idealista czystej wody, niepraktyczny marzyciel, który przez pół życia swego niemal miotany był falami losu, jak łódź bez kompasu, przymierający nieraz głodem i chłodem, gdy szło o byt jego własny, gdy idzie o obcą, zwłaszcza publiczną sprawę, umie rozwinąć ruchliwość i przedsiębiorczość niezwykłą, umie nie tylko sam jak najzręczniej zabrać się do dzieła, lecz nawet rzucić zrąb rzeczy trwały i innych pociągnąć za sobą. Złożył tego dowody w Poznaniu, w sprawie teatru, i niejednokrotnie we Lwowie, zażywającym do niedawna smutnej sławy z niezdrowej senności w życiu duchowem. Bełza był jednym z tych, co tę senność przerwali. I tak w roku 1880. założył »Koło artystyczno-literackie«, towarzystwo, mające zbliżyć i zjednoczyć w wspólnej pracy i towarzyskiem pożyciu lwowską drużynę literacką. Jego też zasługą jest powstanie r. 1886. »Towarzystwa literackiego im. Adama Mickiewicza«, które pod naukowem kierownictwem prezesa swego prof. Romana Piłata, wydało dotychczas szereg tomów »Pamiętnika« poświęconego życiu i dziełom wieszcza i obecnie pracuje nad pierwszem krytycznem wydaniem dzieł jego. Przez lat ośm wreszcie był nasz poeta najczynniejszym członkiem dyrekcyi Towarzystwa Przyjaciół sztuk pięknych we Lwowie, gdzie znowu dzięki jemu, między innemi rzeczami, wprowadzono w życie bardzo pożądaną i pożyteczną nowość, mianowicie sprzedaż dzieł sztuki za częściową spłatą. Myśl to prawdziwie szczęśliwa, przyjęli ją też poklaskiem artyści i członkowie Towarzystwa. Podobnie na wielu innych jeszcze polach brał i bierze Bełza żywy udział w pracy, a wszędzie i zawsze przyświeca mu tylko chęć służenia dobrej sprawie, bezinteresowność bowiem najczystsza i szczera skromność to istotne zalety jego charakteru, jeśli zaś błądził kiedy, to — sercem błądził.
W krótkim tym szkicu pominęliśmy niejeden ważny szczegół z życia poety i niejeden czyn taki, któryby mógł sobie rościć prawo do miana zasługi; nie było też zadaniem naszem pisanie życiorysu jego, tylko skreślenie pobieżnej sylwetki.
Jednak wizerunek poety naszkicowany tu, byłby niezupełny, a nadto i krzywda stałaby się mu, gdybyśmy nie podnieśli jeszcze jednego szczegółu, będącego znamiennym a bardzo dodatnim rysem jego charakteru. Oto Bełza wrażliwy, nerwowy a przytem i rzutki, obdarzony jest dziwnie rozwiniętym zmysłem społecznym, towarzyskim, który bez wątpienia wykwitł, jak piękne kwiecie, nieraz owoc słodki rodzące, na gruncie miłości jego ku ludziom. Bełza zna wszystkich i wszyscy Bełzę znają. Słowa te, przesadne bez wątpienia, są jednak w gruncie rzeczy prawdziwe. Niema w Polsce literata i artysty, z którymby poeta nasz nie pozostawał w stosunkach, nie prowadził korespondencyi. Tysiące listów, prawdziwy skarb autografów, będący w jego posiadaniu, są wymownym tego dowodem. A jeśli kto z obcej czy swojej braci literackiej zawita z daleka do Lwowa, to pewnie ma listy do Bełzy i u niego jawi się pierwszego. Bełza, rad z nowej wiadomości, służy mu radą, wskazówkami, wprowadza w światek lwowski, pomaga i oświeca, słowem opiekuje się nim jak przyjaciel przyjacielem. A czyż mówić potrzeba, że nieraz z bratem i chlebem podzielić się wypadło, zwłaszcza przed laty, wówczas, kiedyto żyli jeszcze we Lwowie maruderzy z dawnych dobrych czasów cyganeryi, mający apetyt i pragnienie olbrzymie, a na zaspokojenie ich, włości chyba »na Parnasie«.
Działalność literacka Bełzy była bardzo żywa, plon jej też obfity. Nie czas teraz, kiedy poeta w pełni sił i talentu niejedno jeszcze stworzyć może, rozbierać i oceniać z skalpelem w ręku to, co przyniósł do skarbca literatury ojczystej. Trzy tomy poezyi (Poznań 1871., Lipsk 1874., Lwów 1894.), tom szkiców i obrazków literackich p. t. Miscellanea, (Lwów, 1894.), Marylla, (1883. 3 wydania), liczny poczet rozpraw, będących ozdobą »Pamiętnika mickiewiczowskiego« i bardzo wiele innych prac większych i mniejszych, to piękny jego dorobek. Jako poeta ma Bełza ustalone imię i sympatyę od lat szeregu. Liryk, rzecz jasna typu dawniejszego, ma na swej lutni dwie struny — miłość Ojczyzny i ludzi. Tkliwy, szczery, czuły, miejscami zbyt może czuły w treści i formie, umie przecież i zawrzeć oburzeniem i dobyć zgrzytu ironii, gdy świętokradzką ręką dotknie ktoś jego świętości. Szlachetność formy, myśli i przewodniej idei, utworom jego każdy musi przyznać. Przyznali mu je i obcy, gdyż Jan Neczas przełożył wiele jego poezyi na język czeski, Weiss, Kurtzmann i Nitschmann tłómaczyli je na język niemiecki.
Najważniejszą, lwią istotnie część piśmiennej działalności Bełzy, obejmują prace jego dla dzieci i młodzieży. Pierwszy zbiorek poezyi jego dla młodego pokolenia wyszedł właśnie przed 30 laty p. t. »Podarek dla grzecznych dzieci. Warszawa 1867.«, a wiele z nich powstało jeszcze w latach 1862. do 1865. Poeta liczył wtedy lat dwadzieścia życia... Zjawisko w istocie dziwne i znamienne. Kiedy inni w tym wieku toną w miłosnej ekstazie i spragnieni wzruszeń serdecznych, opiewają na wszystkie tony Laury i Beatrycze, Bełza, który sam wyszedł ledwie z dzieciństwa, niesie polskiej dziatwie pierwszy snopek swych myśli w ofierze. Dalsza droga życia jego zaznaczyła się przeto już wtenczas, kiedy sam miał lat dwadzieścia i gdy sam pewnie tego jeszcze nie przeczuwał. Bełza miał zostać przedewszystkiem piewcą polskiej dziatwy i nieść jej w dani najpiękniejsze, najszlachetniejsze perły swego ducha. Szesnaście książeczek, ofiarowanych dziatwie, to zaiste poczet, mówiący sam przez się wymownie. Nadto redagował we Lwowie w r. 1872—1873. czasopismo dla dzieci p. t. »Promyk«, które zaczął jeszcze w r. 1871. w Poznaniu wydawać, lecz wydalony przez rząd pruski wydawnictwo zawiesić musiał. Od r. 1876—1883., t. j. przez przeciąg lat 7. wydawał we Lwowie »Towarzysza pilnych dzieci«. I tego wydawnictwa jednak zaniechał, zmuszony znacznemi stratami materyalnemi. Bóg odmówił poecie dziecięcia własnego, dlatego też ukochał on wszystkie dzieci polskie. Chciałby je wszystkie przytulić do serca, nauczyć wszystkiego, co dobre i szlachetne, nauczyć zwłaszcza kochać tę, którą sam nadewszystko ukochał — Ojczyznę. Miłość ku dzieciom wiedzie go, jak gwiazda promienna, kiedy zstępuje w mroczne czasy dawnych dziejów ojczystych, aby tam wskazać dziatwie, co godne uwielbienia i naśladowania, ona szepce mu do ucha słodkie słowa, jak matkę, brata, siostrę, nieszczęśliwego kochać potrzeba, ona uczy go, jak przemówić do sieroty, która nie zaznała pieszczot ni uścisku matki, jak przemówić do serca maluczkich, aby pokochali wszystko, co biedne, piękne i jasne, brzydzili się nizkiem i szpetnem i drogą obowiązku szli wciąż naprzód i naprzód ku prawdzie i światłu. Miłość ku tej dziatwie, najlepsza mistrzyni, nauczyła poetę tych słów szczerych a prostych, które muszą wzruszyć niezepsute serca.
Doznał też poeta i wdzięczności od matek i dzieci polskich. Niema chłopczyny ni dziewczęcia polskiego, któreby nie umiało na pamięć prześlicznych wierszy jego, jak »Matka« lub »Ojczyzna«, dostąpił też tego zaszczytu, który niezawsze wielkim przypadł w udziele, że liczne utwory jego, umieszczono, dzięki niezwykłym zaletom treści i formy w książkach, przeznaczonych dla szkół ludowych, i tak zabłądziły one aż pod wieśniacze strzechy, stały się własnością tych, których wszyscy najbardziej kochamy — ludu.
Trzydzieści lat pracy to szmat życia niemały. Szczęśliwy, kto go przebył i rzuciwszy okiem za siebie, powiedzieć może: co mogłem, wszystko zrobiłem.
W tej uroczystej chwili niechże poecie za uznanie staną i zachętą będą do dalszej pracy, słowa jego własne:
»Błogosławiony po stokroć niech będzie,
Ktokolwiek idzie w imię dobrej sprawy!
Kto światło rzuca na ziemi krawędzie,
Kto ster umacnia u rozbitej nawy,
Kto w burzy czasów, wśród walk krwawych znoju,
Podejmie sztandar pracy i pokoju«.
Franciszek Konarski.
Hej! wy małe swywolniki!
Do książeczki, do książeczki!
Oto niosę wam wierszyki,
I obrazki i bajeczki!
Tu literka po literce,
Umysł w główce wam rozświeci,
Miłość bratnią wszczepi w serce,
I cel zacny wskaże — dzieci!
Lecz niech każde z was pamięta,
Że nie próżno główkę trudzi,
Że ta ojców ziemia święta,
Pożytecznych czeka ludzi!
Że nie tylko wciąż bojowo,
Nie przy szabli, nie przy zbroi,
Ale sercem, ale głową,
Przyjdzie służyć ziemi swojej!
A więc ucz się polska młodzi!
W pracy siły hartuj młode!
Może w tobie Bóg odrodzi,
Dawną wielkość i swobodę!
Kiedy się modlisz kochano dziecię,
To biały Anioł cieszy się z ciebie!
I dobrze tobie będzie na świecie,
Bo błogosławi cię Pan Bóg w niebie!
Ale gdyś krnąbrne, to łzy mu płyną,
Anioł się smuci i Pan Bóg smuci,
A już źle temu droga dziecino,
Kogo Aniołek Boży porzuci!
Więc bądź posłuszne przez dzionek cały,
By się nie smucił Aniołek biały.
Spojrzcie, jak zgodnie dwaj braciszkowie,
Bawią się z sobą, do mety biegą!
Żaden przykrego słówka nie powie,
By nie obrazić braciszka swego.
Jeden drugiemu ustąpi ładnie,
Radby mu nawet przychylić nieba!
Dziateczki moje, o! tak przykładnie,
Pomiędzy sobą zawsze żyć trzeba!
Bo miłość bratnia i zgoda złota,
To najpiękniejsza w dziecięciu cnota.
}
Piłki, pajace, kółka, latawce,
Ileż tu cacek kochane dzieci!
Igrajcie niemi, w miłej zabawce,
Szybko wam wiosna życia przeleci.
Ale pomnijcie: nie tylko fraszki,
Lecz droga pracy leży przed wami!
A często jeden dzionek igraszki,
Krwawemi przyjdzie okupić łzami!
Więc po zabawie, gwarna młodzieży,
Również się chętnie uczyć należy!
Na dworze mroźno, szumi ulewa,
Jakiś staruszek dąży do wioski,
Srebrzyste włosy wiatr mu rozwiewa,
W ustach brzmi piosnka do Matki Boskiej.
Może on głodny, spragniony może?
Wynieś mu chleba, daj kubek wody!
Błogosławieństwo za to ci Boże,
Starzec uprosi, druhu mój młody!
Bo najszczytniejszą cnotą na ziemi:
Jest zlitowanie się nad biednemi.
Ucz się dziecino! masz książkę cudną!
Nauka starczy za wszystkie skarby!
Chociaż to niby trochę przytrudno,
Odrazu ująć figielki w karby!
Lecz jak się wdrożysz kochane dziecię,
To z książką dalej pójdzie ci łatwo:
Zawsze początek trudny na świecie,
A bez mozołu nic niema dziatwo!
Lecz się tak pracą nie trwóż dalece,
Nauka pójdzie łatwo: A... B... C...
Spojrzcie dziateczki! ilu to ludzi,
Z ciężką się pracą zwycięsko składa!
Świt ich poranny do pracy budzi,
Noc późna ledwo do snu układa.
I kipi gwarem Boża czeladka,
I dyszą miechy i młoty jęczą...
A każdy snuje dalej jak z płatka,
Cichej swej pracy nitkę pajęczą!
Pomnijcie dzieci! że od wiek wieka,
W pracy cel życia leży człowieka!
Jak matka tobie ściele łóżeczko,
Byś mógł wygodnie usnąć chłopczyno:
Tak ptaszek dziatwie swojej gniazdeczko,
Pomiędzy gęstą wije krzewiną.
Dziateczki moje! niech was Bóg strzeże,
Wykręcać gniazdko biednej ptaszynie!
Bo kto ptaszkowi gniazdko zabierze,
Tego z pewnością kara nie minie!
I jak ty ptaszka — niedobre dziecię,
Bóg na tułactwo skaże cię w świecie!
Oto mi rycerz! Kopia u boku,
Z ramion mu skrzydła płyną sokole!
Odwaga w piersiach, męstwo gra w oku,
Szyszak jak gwiazda błyszczy na czole!
Och! archanielski zastęp tych wojów,
Do dawnych synów podobny Sparty,
Wśród tylu bitew i krwawych znojów,
Wciąż stał zwycięski i nieprzeparty!
A kiedy gnuśność nami owładła,
Husarya padła i Polska padła!
Dzieweczki polskie! niech was Bóg strzeże,
Na próżnowaniu pędzić czas marnie!
Niech każda do rąk igiełkę bierze,
Niech się do pracy z ochotą garnie!
Przy igle szybko godziny biegą!
A potem z waszej starczy roboty,
Czy to na odzież dla ubogiego,
Czy na koszulki dla wdów, sieroty!
Cel życia — wyrok wam skreślił Boski:
Miłować bliźnich i koić troski!
Piastów już kryje mogiła ciemna,
Więc w niebo korne płyną modlitwy;
Aż Bóg rozkazał u brzegów Niemna,
Polakom władców szukać wśród Litwy.
Oh! na ich pamięć aż pierś uderza:
W kraju cześć była a nie rozpusta!
Czy na świętego wspomnim Kaźmierza,
Czy na Zygmunta, czy na Augusta.
Choć nieraz serce żałość przenika,
Gdy wspomnim srogą śmierć Warneńczyka.
Kraków nasz stary, to gród pamiątek,
Gród dawnej sławy, dawnej wielkości;
Stąd dziejów naszych snuje się wątek,
Tu królów naszych spoczęły kości.
Tu dzwon Zygmunta sercem spiżowem,
Pieśń ci minionej wyśpiewa chwały;
Tu każdy kamień żywem ci słowem,
Opowie przeszłość, synku mój mały!
Tu lud — gdy »hura« zagrzmi w niebiosy,
Na karki wrogów wyostrza kosy!
Raz się w ogrodzie dzieci zebrały,
A że Czesławek był wielki znawca,
Więc mu kierunek zabaw oddały,
I wkrótce Czesio puścił latawca.
Latawiec szybko wzbił się pod chmury,
Jak orzeł koła zakreślał duże;
A wtem, silniejszy wiatr wionął z góry,
I patrz, latawiec upadł w kałużę!
Strzeż się bez celu gonić po świecie,
Bo wpadniesz w błoto i zginiesz dziecię!
Trzykroć wygnaniec z tronu pradziada,
Pomiędzy wierne kmiotki się chowa;
Trzykroć powraca i dzielnie włada,
Nasz król Łokietek w murach Krakowa.
W trudach i znoju przeżył wiek chwały,
Jak orzeł mężny, jak sokół szparki;
Oh! szablę jego dobrze poznały,
Pod wsią Płowcami Krzyżackie karki!
A choć na łokieć ledwo wysoki,
Łokietek duchem wzrósł pod obłoki.
Na wonnej łące, z siatkami w ręku,
Chłopcy, dziewczynki, zebrani społem,
Gonią motyle, co pełne wdzięku,
Barwnym nad nimi krążą wciąż kołem.
Ileż tu śmiechu, gwaru i ruchu,
Z jakim to wszystko robią zapałem!
»Aha! Jaś krzyknął, mam cię mój zuchu,
Już mi nie umkniesz, już cię złapałem!«
Motyl nie umknie, — ale to boli,
Że on u ciebie zginie w niewoli!
W wilgotnej celi, poza kratami,
Siedzi niewolnik skuty w kajdany;
Twarz jego blada zrasza się łzami,
Wzrok próżno szuka ziemi kochanej!
Zamknięto za nim żelazne wrota,
Na ścianach wilgoć i pleśń zielona...
Ale on jednak przekleństw nie miota,
Ni jęku rzuci z hardego łona:
Lecz błogosławi Pana nad Pany,
Że mu dał cierpieć za kraj kochany!
Ojczyzną dziecię, to bracia twoi,
Twoi ojcowie i twoje matki!
Dawni rycerze w skrzydlatej zbroi,
Dumne pałace i kmiece chatki!
Ojczyzną dziecię, to łany twoje,
To groby przodków skryte żałobą,
Rodzinne gaje, łąki i zdroje,
I te niebiosa co lśnią nad tobą!
Ojczyzną twoją chłopię Sarmackie:
To pieśń wolności i łzy tułackie!
Klęknij dziecino, zmów pacierz ranny,
Złóż kornie rączki i módl się szczerze!
Więc modlitewkę do Maryi Panny,
Ojcze nasz święty i w Boga wierzę!
Ale uważnie módl się Boziuni,
Proś, niech w naukach da ci wytrwanie!
Błagaj niech zbożem kraj się zaruni,
Niech pieśń oracza zabrzmi na łanie!
Na łezkach twoich w niebo, do Boga,
Dojdzie ten pacierz, dziecino droga!
Ze mgły porannej zabłysnął dzionek,
Już ze snu cała wioska się budzi.
Wdzięczną piosenkę dzwoni skowronek,
Wierny towarzysz wieśniaczych ludzi.
Poobciążane pługiem i broną,
Poważne wołki ciągną na pole,
A pilny rolnik ręką strudzoną,
Złociste ziarna rzuca na rolę!
O! cześć ci siewco, bo z twego trudu,
Na chleb powszedni starczy dla ludu!
Co się tak chciwie rwiesz do szabelki,
Czemu ci dziatwo rączki drżą do niej?
Każde z was myśli, że rycerz wielki
Ten, co dosiada drewnianych koni.
Dzisiaj was zgrabny wabi mundurek,
Szabla błyszcząca i konik w biegu,
Na kasku mnóstwo powiewnych piórek,
Więc byście rade stanąć w szeregu!
Nim to nastąpi drogie dziateczki,
Dziś po komendzie: »Marsz! do książeczki!«
Spojrzyj chłopczyno na pól obszary,
Na te piętrzące się Dniestru fale!
O! niegdyś mord tu siały Tatary,
I krew i skargi — i łzy i żale.
Ale niedługo stało Tatara!
Bo w pogoń za nim szedł młodzian dziarski;
Jezus — Maryja! naprzód! marsz wiara!
I hejże! dalej, w taniec tatarski!
A chociaż klęska biegła za klęską:
Myśmy wciąż granic strzegli zwycięsko!
Gwarno i rojno; od blasków słońca,
Pszczółki jak gwiazdki migają złote;
Tam i napowrót lecą bez końca,
I ciągle swoją snują robotę.
Ta na kwiateczki i zioła siada,
Zbierając słodycz z każdej jagody;
Ta żółte plastry wosku układa,
A inna wonne wysącza miody.
Dzieci! trza pilniej trudzić wam czoła,
By nie prześcigła was w pracy — pszczoła!
Królowo polskich rzek, sina Wisło!
Jakby rusałka powiewna, hoża...
Z podnóża Karpat źródło twe trysło,
I płynie, płynie, het aż do morza.
Oh! ukochanaś ty od flisaków,
Gdańsku wiozących haracz zbożowy!
Źródeł twych strzeże królewski Kraków,
Ujścia, Bałtyku brzeg bursztynowy!
Ileżto razy sine twe fale,
Krwią naszą chrzcili Szwedzi, Moskale...
Xawcio rączkami twarz sobie słoni,
Oczy spłakane, za pasem ścierka,
Ogromny rondel z pieczystem w dłoni,
Że aż się kuchcik śmieje z Xawerka.
Rzewnie Xawerek ze wstydu płacze,
Do kuchni chodzić już się zarzeka;
Gdzie spojrzy: tutaj kura nań gdacze,
Tu znów kot miauczy, tam piesek szczeka.
Nie trzeba nigdy dziateczki moje,
Wtrącać się dzieciom w rzeczy nieswoje!
Jakże się oko nasze zachwyca,
Jakże się pieści łanów obszarem!
Tu jęczmień, żyto, a tam pszenica,
Złociste kłosy gną pod ciężarem.
O! dobry Boże ! dziękiż Ci, dzięki!
Wszystko nam dałeś, co nam potrzeba!
I chleb powszedni mamy z Twej ręki,
Tylko nam braknie nauki chleba.
Dozwól o! Panie! by dla Twej chwały,
Jej ziarna w sercach naszych dojrzały!
PATRON DZIECI
Święty Mikołaj w niebie siedzi,
I w chwale boskiej jasno świeci;
Lecz siwą głowę z dawna biedzi,
Z czem też na ziemię iść do dzieci,
Do których schodzi on czasami,
Z błogosławieństwem i z darami.
A tam, w tym ślicznym, cudnym raju,
Jest ogrodniczkiem anioł mały;
Ten rzekł: »Patrz Święty Mikołaju,
Rajskie jabłuszka już dojrzały!...«
Święty z uciechy musnął wąsa,
I sam je z rajskich drzew otrząsa.
A gdy już zebrał worek cały,
Tak do świętego Piotra rzecze:
»Muszę do dziatwy spieszyć małej,
Otwórz mi niebo święty człecze,
Bo wiesz, że dziatwa niecierpliwa,
Codzień mię czeka, codzień wzywa!«
Otworzył Piotr furteczkę w niebie,
I rzekł: — »Idź bracie w Imię Boże!
Lecz ciepły kożuch weź na siebie,
Bo straszny dzisiaj mróz na dworze«.
Święty się ubrał w futro kunie,
I wprost na ziemię z nieba sunie.
I tu do każdej puka chatki,
Bo mu do każdej znana droga;
I wkoło siebie zbiera dziatki,
Słucha Ojcze nasz, Wierzę w Boga,
I radość z świętych lic mu świeci,
Gdy widzi dobre, grzeczne dzieci.
Lecz niechno jakie dziecko spotka,
Co złe zamiary w sercu chowa;
Wnet jego twarz, zazwyczaj słodka,
Staje się mroczna i surowa.
Dla takich dzieci groźnym bywa,
Aż mu się trzęsie broda siwa!
I chociaż świętą jest osobą,
Choć zwykle dobry i łaskawy,
Takie złe dziecko bierze z sobą,
I niesie w worku do naprawy;
A co tam robi z tem nicpotem,
To lepiej już nie mówić o tem.
Lecz polskie dworki, polskie chatki,
Mieszkaniem są poczciwych ludzi;
Śpijcie więc błogo drogie dziatki,
Aż was Mikołaj święty zbudzi;
Bo on was wszystkich kocha szczerze,
I dobrych dzieci nie zabierze.
Święty Mikołaj z siwą brodą,
Co rok do dziatwy schodzi małej;
Dwa go Aniołki z boku wiodą,
Jeden z nich czarny, drugi biały.
Ten, który gwiazdką złotą świeci,
I licem cudnie rozjaśnionem,
Jest wszystkich dobrych, grzecznych dzieci,
Aniołem stróżem i patronem.
Najmilszy z wszystkich Cherubinek,
Szczodrze je darzy podarkami:
Ma śliczne lalki dla dziewczynek,
Dla chłopców książki z obrazkami.
I mówi do nich Anioł biały:
(A święty głos, co idzie z nieba),
»Trudno się bawić przez dzień cały,
O książce też pomyślić trzeba.
Ucz się więc dziatwo, błagam ciebie,
Oświecaj umysł nauk zorzą,
Bo wszak osiołki, nawet w niebie,
Za karę wodę w beczkach wożą!«
Zato ten drugi z lewej strony,
Co to ma różki jak koziołek,
Na buzi taki zasmolony,
To na złe dzieci jest aniołek.
Jeżeli dzieci nie umieją
Powtórzyć dobrze słów paciorka,
To na każdego on koleją,
Dobywa długą rózgę z worka...
Lecz że tu niema brzydkiej dziatwy,
Bo ta została gdzieś za progiem,
Więc go odprawim w sposób łatwy:
Ruszajże sobie z Panem Bogiem!
A ty złocisty nasz Aniele,
Spraw, niech się dziatwa dobrze bawi,
Daj zdrowia, szczęścia dziatkom wiele,
I niech im Pan Bóg błogosławi!
Dziecię! jest mnóstwo Aniołów w Niebie,
Co każdy krok twój śledzą z obłoku,
Lecz tu na ziemi, tak blizko ciebie,
Czuwa twój Anioł z łezką na oku.
On cię osłania skrzydły swojemi,
A więc go kochać i czcić potrzeba,
Bo kto zasmuci Anioła ziemi,
To jakby smucił Aniołów z Nieba.
Czcij więc i kochaj matkę jedyną,
Bo to twój Anioł droga dziecino!
Dziecinki moje! czy też wy wiecie,
Czem jest mateczka dla was na świecie?
Czyście też kiedy myślały o tem,
Jakim to dla niej nieraz kłopotem
Jest upór dziecka, które umyślnie,
Z ócz biednej matki łzy rzewne ciśnie?
I czy wiesz dziatwo, jakeś bogatą,
Że są przy tobie mama i tato,
Którzy nad tobą i dniem i nocą,
Ciągle czuwają, wciąż się kłopocą,
I wspólnie z całą pracują siłą,
Aby dziateczkom ich dobrze było?
O! dziatwo moja, figlarna, żywa,
Ani przeczuwasz jakeś szczęśliwa!
Ani ci przez myśl nie przejdzie może,
Wciąż błogosławić wyroki Boże,
Że wam w dniach wiosny dały, o! dziatki,
Poić się słodkiem imieniem matki!
Bo matka w życiu, dziatwo kochana,
To ręka Boga z niebios zesłana;
To ciche skrzydło Stróża Anioła,
Które ci smutki rozwiewa z czoła;
To jasna gwiazda, co od powicia,
Świeci przez wszystkie dni twego życia.
Jeśli Bóg dzieciom matki poskąpi,
O! to tej straty nikt nie zastąpi...
To nie odkupić jej łez potokiem,
To wciąż się za nią obracać wzrokiem,
To wciąż, na smutnem życia ściernisku,
Tęsknić i tęsknić do jej uścisku!
O! na kolana padnijcie dzieci!
I temu oku, co dla was świeci,
I temu sercu, co jakby złote,
Ma samą tylko dla was pieszczotę,
I tej opatrznej, matczynej ręce:
Wdzięczność i miłość nieście w podzięce!
Bo wy nie wiecie dziateczki drogie,
Że są i inne dzieci ubogie,
Co nie słyszały jeszcze ni razu
Słodkiego matki swojej wyrazu,
Ni jej tkliwego słowa pieszczoty,
A noszą smutne imię: — sieroty!
O! ty, po stokroć dziatwo szczęśliwa,
Którą do serca matka przyzywa
I tak cię garnie w objęcia słodko:
Jeśli się spotkasz z jaką sierotką,
Co się samotnie błąka śród świata,
Zastąp jej siostrę, zastąp jej brata!
A Ten, przed którym nic nie uchodzi,
Bóg ci twe tkliwe serce nagrodzi!
I ta mateczka biednej dziecinki,
Za wszystkie twoje dobre uczynki,
Długich dni pasmo wymodli w niebie,
Dla twojej mamy, ojca i ciebie!
Zewsząd mię pytasz figlarna dziatwo,
Jak kochać mamę? — a to tak łatwo:
Zawsze jej tylko spełniaj rozkazy,
Strzeż się najlżejszej na sercu skazy;
Bądź wzorem cnoty i pobożności:
A tem już dowód dasz swej miłości.
Bo czemże innem jej okażecie,
Że ją kochacie i miłujecie?
Cóż jej — nad własność twoją jedyną,
Nad czyste serce, oddasz dziecino?
Skoro ty jeszcze, mały aniele,
Sam do rozdania masz tak niewiele?
Więc tem ja naprzód kochaj serdecznie,
Że w domu będziesz sprawiał się grzecznie;
Tem, że do nauk, synku mój miły,
Będziesz się garnął co starcza siły;
Tem, że się nawet strzedz będziesz cienia
Powodu, do jej łez i zmartwienia.
Słowem, dziecino, na każdym kroku,
Ową cześć dla niej miej na widoku!
Bo cnota, pilność, piękne przymioty,
To tajemniczy ów kluczyk złoty,
Co ci w nagrodę, drobiazgu hoży,
Na rozcież serce matki otworzy!
Zwróć się dziatwo ku tej dobie,
W niemowlęce twoje latka,
Gdy jak Anioł Stróż przy tobie,
Pochylona stała matka;
Jak już wtedy, wzrok dziecięcia,
Jej jedynie szukał samej,
Jak garnęłaś się w objęcia,
Ukochanej twojej mamy.
Czy pamiętasz dziatwo droga,
Kto to pierwszy z otoczenia,
Zwracał twoją myśl do Boga?
Rączki składał do modlenia?
Kto w serduszka twoje małe,
Siał najpierwsze cnót zadatki?
Kto ci głosił Bożą chwałę?
Jak nie usta twojej matki.
Czy wiesz dziatwo, czyje serce,
Bóg na mistrza ci przeznaczył?
Kto literkę po literce,
Na książeczce ci tłómaczył?
Kto cię uczył, jak nie mama,
Władać piórem lub igiełką?
Wszędzie ona, ona sama,
Pierwsze niosła ci światełko.
O! gdzie tylko się zwrócicie,
Myślą, wzrokiem, drogie dziatki!
Zawsze, zawsze tam ujrzycie
Ukochanej postać matki.
Jej wzrok o was wciąż pamięta;
Jej myśl o was wiecznie radzi;
Jej to dłoń was pieści święta,
I przez życie wciąż prowadzi.
O! po stokroć wieku błogi,
Póki każdym twoim krokiem,
Dłoń kieruje matki drogiej,
Póki rośniesz pod jej okiem!
Bóg w jej ręce, lube dziatki,
Całe wasze szczęście złożył,
I on dla was w sercu matki,
Tu na ziemi, raj otworzył!
Powiedz mi, proszę, mateczko droga!
Którędy trafić do Pana Boga?
Czy ta jest ścieżka żywota wieczna,
Co lśni na niebie jak wstęga mleczna?
Czy jaka inna, ukryta może,
Która prowadzi w Królestwo Boże?
— O! mój najmilszy aniołku mały!
Ten jak puch śniegu gościniec biały,
Na którym ciepłą, wiosenną nocą,
Gwiazdki srebrnemi skrami migocą:
To tylko dla nas, jako wzór święty,
Na lazurowem niebie rozpięty,
By droga nasza była tak biała,
Jak ta w błękitach wstęga wspaniała.
Kto chce do nieba trafić, o! dziecię,
Ten drogę znajdzie i tu na świecie...
Niech tylko nigdy, jak źli wędrowce,
Nie zbacza z cnoty gdzieś na manowce;
Niech serce swoje bliźnim otworzy,
Niech zeń przybytek uczyni Boży,
A droga jego pójdzie najprościej,
Z padołu ziemi, do gwiazd jasności.
O! mój aniołku! przed tobą droga
Leży, wiodąca do Pana Boga!
Nie zbaczaj tylko na ścieżki kręte,
Lecz powinności wypełniaj święte:
A gdy w przyszłości kiedyś dalekiej,
Przyjdzie ci żegnać ten świat na wieki,
Bóg duszę twoją wzniesie do siebie
I śród gwiazd jasnych zawiesi w niebie!
Gwarno, rojno... W cichym domu,
Od wesela aż drżą ściany;
Dziatwa sobie pokryjomu
Przepowiada wiersz zadany,
I gromadzi darów tyle,
Że aż moc ich oko łudzi!
Ciszej, ciszej, bo za chwilę
Mama pewnie się obudzi!
Czy to dzisiaj jakie święto?
Czy kalendarz się nie myli?
Że tak z twarzą uśmiechniętą,
Czekasz dziatwo owej chwili?
Coś ważnego snać się stanie?
Lecz mi trudno dojść przyczyny...
Więc powiedzcie! — »Cyt mój Panie!
Dziś są mamy imieniny!«
Cyt!... Już słychać kroki mamy,
Już skrzypnęły drzwi alkowy...
Ach! czy tylko też zdołamy,
Wszystkie wiersze dobyć z głowy?
Czy się które nie pomyli,
Nie zapomni, nie zalęknie?
Zmylić się w tak ważnej chwili,
Pięknieżby to było, — pięknie!
Cyt... Ach! czemuż tak serduszko
W piersiach naszych bijesz głośno?
Cyt... Ach! jakże jesteś muszko,
Z tem brzęczeniem swem nieznośną!
Cyt... Powtórzyć sobie warto
Jak to rym się z rymem godzi...
Wtem na rozcież drzwi otwarto,
O! radości! mama wchodzi!
Stoją dzieci zadyszane,
W kącik tuląc się nieśmiało...
Gdzież te wiersze tak umiane?
A z odwagą cóż się stało?!
O! nic z tego!... Wszystkie wiersze,
Majaczeją gdzieś przed okiem,
Aż życzenia się najszczersze,
Wysłowiły łez potokiem.
Żadne nic już nie pamięta...
Tylko jakoś rzewniej, czulej,
W tym dniu matczynego święta,
Do jej kolan dziś się tuli...
A twarz, co się szczęściem płoni,
I łezkami zaszłe oczy,
Świadczą, że im serce do niej,
Mało z piersi nie wyskoczy.
Więc i mama rozrzewniona,
O nic więcej się nie pyta...
Tylko garnie je do łona,
I w serduszkach wszystko czyta.
Tylko uśmiech, który gości
Na jej licu i łzy żywe,
Są świadectwem jej radości,
Że ma dzieci tak poczciwe!
Znacie wy dzieci serduszko matki?
Wiecież, co w głębi swej mieści?
Ilu niebiańskich pociech zadatki
I jaki ogrom boleści?
Jeżeli dzieci dobre i grzeczne,
Wnet serce bije w takt żywszy,
Dzieląc wokoło blaski słoneczne,
Swojej miłości najtkliwszej;
Lecz kiedy dziecko źle mamie życzy,
Gdy dziatwa krnąbrna, złośliwa:
Serce jej, niby kielich goryczy,
Po brzegi łzami opływa.
A jak to serce dobre i święte,
Jakie najczystsze na świecie,
Jaką miłością dla was przejęte:
Najlepiej sami to wiecie!
Ileżto razy, kiedyście drżały
Przed gniewem ojca, spłoszone:
To serce matki, drobiazgu mały,
Brało cię w swoją obronę.
Lub gdyś na karę zasłużył nową
I stał jak trusia w kąciku:
Kto przebaczenia niósł tobie słowo
I pocałunków bez liku?
U kogo znajdziesz więcej rozkoszy?
Czulej pieszczące cię dłonie?
I gdzie ci z oczek nikt snu nie spłoszy,
Jak nie u matki na łonie?
O! po dniu białym, z światłem jarzącem,
Dzieci kochane, jedyne!
Takiego skarbu szukać pod słońcem,
Jakiem jest serce matczyne!
Bo gdy cię wszyscy opuszczą w świecie,
Gdy ginąć przyjdzie ci marnie,
Jeszcze i wtedy — zbłąkane dziecię,
Serce cię matki przygarnie!
Mama płacze... Srebrne łezki
W ukryciu ociera,
A Cherubin je niebieski
Na skrzydełka zbiera.
Zbiera skrzętnie rozrzucony
Klejnot po klejnocie,
I sam płacze zasmucony,
Przy smutnej robocie.
A jak zbierze, wnet poleci
I na wadze zważy,
I na krnąbrne i złe dzieci,
Bogu się poskarzy.
A łzę matki, nie tak łatwo
Obmyć przeproszeniem;
Bo łza taka, droga dziatwo,
Zacięży kamieniem.
I na serce twe zuchwałe,
Co smuciło mamę,
I na życie twoje całe,
Wieczną rzuci plamę.
I Bóg ciebie zagniewany
Wypuści z opieki,
I Stróż Anioł zapłakany,
Odleci na wieki.
A choć mama ci przebaczy,
Ciężkie łzy goryczy,
Bóg osądzi je inaczej
I każdą policzy.
Zła to dziatwa i bezbożna,
Która mamę smuci:
O! bo wszystko wrócić można,
Lecz łez nikt nie wróci!
Nie budź mamy, drogie dziecię!
Bóg sen dla niej zsyła,
Wszakże ona tę noc przecie
Przy tobie spędziła.
Noc calutką, ranek cały,
Z takim niepokojem,
Oczy mamy wciąż czuwały,
Przy łóżeczku twojem.
Byłaś chorą — a mateńka,
Tłumiąc w piersi łkanie:
Wciąż śpiewała — »Spij maleńka,
Spij moje kochanie!«
I lekarstwo co godzinę,
Podawała tobie,
I tuliła swą dziecinę,
Na piersiach, przy sobie.
Teraz prawda, czujesz sama,
Że ci znacznie lepiej:
Pozwól dziecię, niech spi mama,
Niech sen ją pokrzepi!
Gdyś ty spiąca, wnet mateczka,
Do snu ciebie tuli,
I układa do łóżeczka,
Nucąc słodkie luli.
Więc ci wdzięczną być wypada,
Dziewczynko kochana;
Patrz jak mama twoja blada,
Jaka zatroskana.
Nawet Boże! patrz dziecino,
Com spostrzegł w pomroku:
Dwie łzy srebrne zwolna płyną
I świecą w jej oku.
Ona i w tej chwili błogiej,
Wciąż o tobie marzy!
Czy nie widzisz, ile trwogi,
Przebija w jej twarzy?
A ty biegać chcesz filutko,
Bo ci smutno samej...
Cyt! — na palcach chodź cichutko,
Nie budź, nie budź mamy!
Ej dziecinki moje drogie,
Pszczółek gwarny roju!
Jakże dni wam płyną błogie,
W szczęściu i w spokoju.
Ponad wami rodzicielska,
Czuwa wciąż opieka,
A mateczki dłoń anielska,
Z pieszczotą was czeka.
Nikt nad wami nie przewodzi,
Nikt palca nie skrzywi:
Towarzysze moi młodzi,
Jakżeście szczęśliwi!
Jednej tylko mamy swojej,
W domu wolę znacie;
Lecz powiedzcie, drodzy moi!
Czy też jej słuchacie?
Czy też o tem się pamięta,
Dziatwo ukochana!
Że jej słowo, to rzecz święta
I nieodwołana.
Że co mama wam zaleci,
To tak spełnić trzeba!
Jakby to był, drogie dzieci,
Rozkaz dany z nieba.
Bo jej rady, jej przestrogi,
Nauki, wskazówki:
To jak posiew niebios błogi,
Na młodziutkie główki.
Każda myśl jej w duszę wpadnie,
Jak promyczek złoty,
I wystrzeli potem ładnie,
W uroczy kwiat cnoty.
Niech więc dziatwa wciąż pamięta,
Na mamy rozkazy,
Bo jej słowo, to rzecz święta,
Dla serca bez skazy.
Matko najświętsza! oto do Ciebie,
Co tam królujesz na jasnem niebie
I słodkie imię piastujesz Matki:
Idą w pokorze niewinne dziatki
I za swą mamę tutaj na ziemi,
Błagają Ciebie modły rzewnemi:
Daj jej za trudów i starań tyle,
Pełne radości i szczęścia chwile!
Ileż to ona nocy niespanych,
Dni niespokojnych i przepłakanych,
Ileż goryczy, Boże jedyny!
Przebyła nieraz z naszej przyczyny.
O! za tę miłość i poświęcenie,
Zlej na nią Maryo! szczęścia promienie
O co, kołacząc do niebios bramy,
Błagamy Ciebie dla naszej mamy!
Wszak za to serce, którem nas darzy,
I za to wszystko, co dla nas marzy
I czem otacza nasz wiek dziecięcy:
Nic, nic dla siebie nie pragnie więcej,
Prócz, byśmy rosły dziateczki małe,
Jej na pociechę, Bogu na chwałę.
Więc Cię błagamy u niebios bramy:
Daj na pociechę uróść nam mamy!
O! daj Królowo niebios sklepienia,
Ziścić nam wszystkie mamy marzenia!
Użycz nam łaski swej nieprzebranej,
Aby nie smucić mamy kochanej;
Wesprzyj chęć naszą i wątłe siły,
Byśmy wciąż grzeczne i dobre były,
I modły nasze przyjm w niebios bramę:
Bo to za mamę naszą, za mamę!
Na senną ziemię
Noc już zapada;
Na letniem niebie
Lśni gwiazd gromada.
Lecz wpośród wielu,
Szukam wpół senny,
Mojej gwiazdeczki,
Jasnej, promiennej.
Gdzież się podziała,
Mój dobry Boże!
Czy już na wieki,
Zagasła może?
Czy w przepaść spadła,
Jak kamyk z procy,
Że jej daremnie
Szukam wśród nocy?
Wtem, gdy na gwiazdkę
Patrzę malutką:
Jakaś się postać
Zbliża cichutko...
Oczy się do niej
Zwróciły same,
I ucieszony,
Ujrzałem mamę!
Oparła rękę
Na mem ramieniu;
Jam duszą tonął,
W jej ócz spojrzeniu.
I nie zapomnę
Przez całe życie,
Żem w nich odnalazł,
Niebios odbicie.
A głos aniołka,
Szeptał mi w uszko,
Słowa, od których
Drżało serduszko.
I tak mi w duszy,
One przytomne:
Że nigdy, nigdy,
Ich niezapomnę.
Mówił, — że mama,
To gwiazdka, dzieci,
Co wciąż nad wami
Promienna świeci,
Co was do Boga
Prowadzi co dnia,
Ta najpiękniejsza,
Gwiazda przewodnia.
Po co wam gonić
Za inną gwiazdką,
Gdy ona wasze
Oświeca gniazdko?
A nad nią, dziatwo,
Zapewniam ciebie:
Niema piękniejszej,
Nawet na niebie.
I odtąd zawsze
Oczy łzawemi,
Szukam mej jasnej
Gwiazdki na ziemi.
Ona mię wiedzie
Drogą żywota:
Mej drogiej matki,
Gwiazdeczka złota!
Oto wam niosę, dziatki kochane,
Śliczne obrazki, jak malowane:
O tych ptaszynach, których w błękicie,
Gwarnych szczebiotów słuchać lubicie;
O tym słowiku, co gdzieś w ustroni
Cudowne pieśni jak perły roni;
O tym bocianie, co w każde lato
Powraca spocząć nad polską chatą;
O tej jaskółce, co niestrudzona
Lata wśród ludzi, jak oswojona,
I tuż nad oknem waszem, o dzieci,
Dla swoich piskląt gniazdeczko kleci.
Kochajcie ptaszki — bo wszakże one,
Bracia i siostry wasze rodzone.
Na równi z nimi, drobiazgu złoty,
Dzielisz igraszki twe i szczebioty,
Równej używasz z nimi swobody,
Wieku skrzydlaty, wieku mój młody!
Może nie wiecie, dziatki jedyne,
Że w was ma ptaszek drugą rodzinę.
On, w zaufaniu do was głębokiem,
Tuli się, gnieździ pod waszem okiem,
Bo wie, że żadne poczciwe dziecię,
Krzywdy nie zrobi mu za nic w świecie.
Kochajcie ptaszki — bo wszakże one
Jakby do pieszczot samych stworzone:
Tak jak wy lube, wdzięczne i żwawe:
A tak niewinne i tak łaskawe,
Że ziarn im tylko pokażcie nieco,
A wnet do ręki waszej przylecą.
Stwórca tak kocha te ptaszki małe,
Że tym, co Jego śpiewają chwałę,
Ślicznym aniołkom, jak pieścidełka,
Do ramion ptasie przypiął skrzydełka.
A kto nad biednym ptaszkiem się znęca,
Łowi go w sidła, gniazdko wykręca!
Kto zapomniawszy, co litość święta,
Z gniazd tych wyrzuca drobne pisklęta:
Niech drży!... Bo anioł, co tam na niebie
O wszystkich ptasząt myśli potrzebie;
Co się unosząc nad tym padołem,
Może i jego jest też aniołem:
Zaprze się nad nim świętej opieki,
I takie dziecko rzuci na wieki.
Popatrzcie, dzieciny,
Na ten domek mały,
Co go wśród leszczyny
Ptaszki zbudowały.
Jak gwiazdka na niebie,
Ma w górze siedlisko:
A wietrzyk kolebie,
Tą ptaszków kołyską.
Troskliwa o dzieci,
Ptaszynek mateczka,
Co chwila przyleci,
Zajrzy do gniazdeczka;
I w dzióbku przyniesie,
Dla małej gromady,
Zbierane po lesie,
Muszki i owady.
I nakarmia sama,
Swą dziatwę kochaną,
Jak ciebie twa mama,
Wieczorem i rano.
Uczy je tysiące,
Cudownych tych pieśni,
Co w lato gorące,
Pieją ptacy leśni.
Uczy je po jasnym,
Szybować błękicie,
I tak dzióbkiem własnym,
Zarabiać na życie.
Nie tępcie dzieciny,
Gniazd, co ptaszki mają:
Niech wolne ptaszyny,
Swobodnie bujają!
Niech piosnką wesołą,
Wciąż krzepią nas w trudzie:
Niech głoszą wokoło,
Że dobrzy są ludzie!
Kto psotne ma ręce
I tyle złych chęci,
Że gniazdko ptaszęce
Podbierze, wykręci! —
Kto ptaszkom swobodnym,
Ich szczęścia zazdrości:
Ten sam jest niegodnym,
Najmniejszej litości.
O! spójrzcie, chłopięta,
Na gniazdko zburzone:
Na owe pisklęta,
Na ziemię strącone...
Wspomnijcie, okrutni,
Na matki ich jęki,
Co rwą się najsmutniej,
Z jej piersi maleńkiej...
I chociaż w tej chwili,
Uznajcie swą winę:
Że wyście zabili,
Jej szczęście jedyne!
Śpiewa ptaszek na gałęzi,
Z innymi w zawody;
Przestał śpiewać na uwięzi,
Bo nie ma swobody!
Ptaszka w klatce usidlili,
Dali cukru, wody!
A on przecież smutnie kwili,
Bo brak mu swobody!
Niegdyś wesół i szczęśliwy,
Jak ty, chłopcze młody,
Ulatywał nad te niwy,
Z piosenką swobody.
I napełniał cudna nutą
Gaje i ogrody;
Dziś do klatki go przykuto,
Odarto z swobody!
Teraz rwie się osowiały
Z drucianej przegrody;
Tęskni, płacze, jeniec mały,
Do dawnej swobody.
Słyszysz, jak on smutnie jęczy? —
Puść go, chłopcze młody!
Za to ptaszek ci odwdzięczy,
Piosenką swobody!
W wielkim dniu stworzenia świata
Bóg powołał wszystkie twory:
Więc do Pana najpierw wzlata,
Powietrznymi płynąc tory,
Gromada leśnych śpiewaków,
Różnopiórych barwnych ptaków.
A za nimi, ziemskim szlakiem,
Ciągną zwierząt roje całe:
I żółw nawet ze ślimakiem,
Spieszą oddać Panu chwałę;
Tu lew kroczy dumny, dziki,
Tam poddanych jego szyki.
A przed nimi na chmur tronie,
W przezroczystych szat osłonie,
Dzierżąc berło z gwiazd miliona,
Wśród aniołów cudnych grona,
Co nad Bożym tronem wzlata,
Zasiadł Stwórca wszego świata.
Więc przed Panem pierwszy stawa
Lew, monarcha pośród zwierza;
Dalej orzeł hołd oddawa,
Panujący król u pierza.
I lilija wonna, biała,
Księżna w państwie wonnych kwiatów!
I falista trawka mała,
Pani polnych aromatów.
A za nimi cicho, skromnie
Płazy — w pokornej postawie...
Więc Pan rzecze: — »Chodźcie do mnie,
Niech i wam pobłogosławię!«
I znów owych ptasząt roje,
Do Stwórcy i Pana wzlata:
Cudne piórka, cudne stroje,
Jak wzorzysta ziemi szata.
A w oddali, ptaszek cichy
U podnóża skrył się tronu.
Snać w obliczu Bożem lichy,
Gdy nie składa Mu pokłonu...
I tak długo na uboczy
Stał, wśród licznych ptaków koła:
Aż go wreszcie Pan Bóg zoczy
I przed tron swój go zawoła!
— »Kto ty jesteś, dziecię moje? —
Jaki ród i miano twoje?« —
— »To szczygieł!« — ptaków gromada
Panu Bogu odpowiada.
»Gdyś Ty w piórka nas ubierał,
I okraszał je bez miary,
On — dla piskląt ziarnka zbierał
I spóźnił się po Twe dary.
On nie dostał barwnej szaty,
Ani daru pieśni cudnej;
Niemy, kryje się za kwiaty,
Wiecznie smutny i odludny!
Więc Pan rzecze: — »Ptaszku mały,
Nie smuć, nie smuć się daremnie;
Odtąd barwny będziesz cały,
I dar śpiewu weź odemnie...
A że wszystkie tęczy stroje,
Wzięli drudzy ku ozdobie;
Więc z każdego, ptaszę moje,
Po pióreczku daję tobie!«
Jak pośród ludzi, tak też śród ptaków,
Masz pracowitych, masz i próżniaków;
Jednych, co szkody robią nam dużo,
Drugich, co wszystkim za przykład służą.
A dobry przykład dać ludziom może,
Najmniejsze nawet stworzenie boże;
Często też pilna mrówka lub pszczoła,
Rumieni wstydem leniwców czoła.
Chodźcie do lasu, a zobaczycie,
Jakie to ptaszków przykładne życie,
Jak się dzień cały krzątają w pracy,
Choć tak maleńcy, choć tylko ptacy.
Naprzykład dzięcioł, lasów obrońca,
Do pracy wstaje ze świtem słońca,
I jak najlepszy jaki gajowy,
Na owad leśny idzie na łowy.
Gdyby tak pilnie nie kuł swym dziobem,
Toby już dawno ten las był grobem;
Dawnoby nasze gaje i sady,
Na nic stoczyły brzydkie owady.
Ale on pilnie tych lasów strzeże;
Gdzie znajdzie owad, wnet go wybierze;
Potężnym dziobem puka po lesie,
Jakby im groził: »Ej, strzeżcie mnie się!«
Dziatwo! poczciwym idąc wciąż torem,
Niechaj ten dzięcioł będzie nam wzorem:
Tak jak on w lesie, my z nim w zawody,
Brońmy bliźniego od wszelkiej szkody!
Jedz, jedz — gołąbku mały,
Z mej ręki groszek biały!
Dajże mi główką znak:
Tak, tak.
Co mam, to ci przynoszę;
No, jedz, kiedy cię proszę!
Czyś głodny? — daj mi znak:
Tak, tak.
Może nie lubisz groszku,
I chleba chcesz pieszczoszku?
Dajże mi główką znak:
Tak, tak.
Poczekajże, mój panie,
Własne ci dam śniadanie!
Smakuje? — daj mi znak:
Tak, tak.
Gruchasz... trzepoczesz w skrzydła,
Bo cię złapano w sidła.
To przykro! — dajże znak:
Tak, tak.
No, czekajże, niebożę,
Ja klatkę ci otworzę, —
Chcesz tego? — daj mi znak:
Tak, tak.
Ja krzywdy ci nie zrobię,
No leć, gołąbku, sobie!
Bujaj, jak wolny ptak:
Tak, tak.
Próżno ścigam oczyma:
Frunął — i już go niema!
W niebieski wzbił się szlak:
Tak, tak.
Lubisz słowika, gdy w noc majową
Pieśń jego płynie ponad dąbrową,
I z tchnieniem wiatru, co w liściach dysze,
Ciebie, dziecino, do snu kołysze.
Lecz pewnie nie wiesz, dziecko kochane,
Że gdy ty tulisz oczy zaspane
I śnisz o małych aniołkach w niebie,
Słowik się wtedy modli za ciebie.
Bo ten skrzydlaty mieszkaniec wioski,
Słowik, śpiewakiem jest Matki Boskiej.
On na cześć Maryi, cudnemi słowy,
Wydzwania w ciszy swój hymn majowy,
I niestrudzony, z nocy do świtu,
Śpiewa Jej chwałę, pełen zachwytu!
A Matka Boża, ptaszynie rada,
Słucha tych modlitw, co on Jej składa;
Słucha tych śpiewów i cudnych treli,
Jakby niebieskiej jakiej kapeli;
I błogosławi was, dziatki lube,
Że nie czyhacie na ptaszka zgubę.
Więc cyt, pacholę! nie płosz słowika!
Lecz gdy cię dojdzie jego muzyka,
Klęknij przed Matki Boskiej obrazem,
I módl się kornie z słowikiem razem!
Wiem ja piosnkę, wiem,
O królu tych ziem:
Co tu niegdyś w możnej chwale,
Władał dzielnie i wspaniale,
Na królestwie swem.
Gdy w bój krwawy szedł,
Płacić wet za wet:
Drżały przed nim liczne wrogi,
I sam nawet Krzyżak srogi,
Zginał hardy grzbiet.
Dawny zwyczaj był,
Gdy król jadł i pił,
Śpiewak chwytał gęśli złote,
I królowi na ochotę,
W dźwięczne struny bił.
Król z dziecięcych lat,
Słuchał piosnki rad,
Którą pierś mu kołysali,
Wajdeloci osiwiali,
Pieśniarze tych lat.
Lecz starzał się król,
Pochylił go ból:
Już go piosnka nierozżarza,
Wiek posrebrzył skroń mocarza,
W serce wkradł się mól.
W takiej chwili złej,
Do odległych kniej,
Jeździł z dworem król sędziwy,
Lecz już nie był grot z cięciwy,
Wierny ręce tej.
Nieczuły jak głaz,
Znów tam zjechał raz:
Jedzie sobie, jedzie knieją,
Słucha, a słowiki pieją,
Aż drży od nich las.
Wstrzymał konia w lot,
Otarł łzy czy pot...
Z zadumaną słuchał twarzą,
Jak słowiki sobie gwarzą,
Z rąk odrzucił grot.
Odtąd dzień po dniu,
Na zwalonym pniu:
Wśród lesistych puszcz Medyki,
Siadał słuchać ich muzyki,
I zażywać snu.
Raz w miesiącu róż,
Bardzo stary już,
Siadł, pochylił skroń na rękę,
I wsłuchany w ich piosenkę,
Nie zbudził się już[1].
Wzbił się w górę skowroneczek,
Wysoko w przestworze,
I wydzwania, jak dzwoneczek:
»Kiedy ranne zorze!«
Witaj, gościu pożądany,
Ptaszku nam życzliwy!
Wzlatuj z piosnką nad te łany,
Nad te polskie niwy.
Nuć o wiośnie, nuć o słonku,
Co chmury ozłaca;
Z twym powrotem, o skowronku,
I nadzieja wraca.
Rolnik szczęśliw i wesoły,
Dzwoni w sierp szczerbaty;
Wyprowadza krzepkie woły,
I pług ciągnie z chaty.
Kraje ziemię swą jedyną,
Pod zasiewy złote:
A ty wlewasz mu ptaszyno,
Do pracy ochotę.
I Mocarza błagasz w niebie,
W modlitewce lotnej:
By posiane ziarna w glebie
Dały plon stokrotny!
Gnieźdź się, ptaszku, na zagonie,
Gnieźdź się między nami:
Ja gniazdeczko twe obronię
Przed złymi chłopcami!
Mój mości bocianie,
Co kroczysz na łanie,
Jak mędrzec poważnie, miarowo:
Bujałeś po świecie,
Więc powiedz mi przecie,
Coś zdobył przez zimę surową?
Latałeś, nieboże,
Aż kędyś za może,
Nad Nilu błękitne topiele:
Toż w takiej podróży,
Gdzieś strawił czas duży,
Musiałeś nauczyć się wiele? —
A bocian na wieży
W dziób wielki uderzy,
Popatrzy na chłopca z pod oka;
I głową pokiwa,
I tak się odzywa,
Klekocąc do niego z wysoka:
»Zyskałem tam wiele,
I z każdym podzielę
Tę mądrość, nie skąpiąc nikomu:
Że dobrze jest wszędzie,
Lecz ponoś nie będzie
Tak nigdzie wygodnie — jak w domu!«
Onego czasu — o! lat już mnogo
Od owej chwili przewiało,
Żył święty starzec, co prawdy drogą
Kroczył odważnie i śmiało.
Ze słowem bożem na drżących ustach,
Przebiegał puszcze i jary,
Jak spotykany ów na odpustach,
Z ewangielijką dziad stary.
Z wioski do wioski starzec sędziwy,
Wędrował pełen ochoty;
I wszędzie serca ludzkiego niwy,
Uprawiał pod zasiew cnoty.
Raz o zachodzie, gdy uznojony
Usiadł pod krzyżem na cieniu,
By pod świętemi jego ramiony
Spocząć po długiem znużeniu:
Ujrzał w pobliżu skupioną w tłumie,
Gromadkę dziatwy ochoczej:
I na nią właśnie, w słodkiej zadumie,
Starzec obrócił swe oczy.
— »Dziatwo! — rzekł do nich — rodzice twoi,
Dzień cały w polu, w robocie;
Któż wam tu mówi, maleńcy moi,
O Bogu, wierze i cnocie?
Zbliżcie się do mnie, szczebiotki hoże,
Zbliżcie się, dziatki kochane:
Ja wam na rozcież niebo otworzę,
Odsłonię prawdy nieznane!«
I myśląc, że ich obrazkiem znęci,
Otworzył księgę stworzenia;
I począł mówić, jak mówią święci —
Głosem, co drżał mu z natchnienia.
Lecz gdzie tam dzieci!... ich starca słowo
Ani to grzeje ni ziębi;
Pierzchły z chichotem, wstrząsając głową,
Jak stado płochych gołębi.
I nikt nie został przy starca boku,
Prócz tego krzyża z mogiły,
I dwóch jaskółek, co się w obłoku,
Goniąc naprzemian, ważyły.
Naraz tych dwoje coraz się zniża,
Coraz opada, opada...
I na rozpięte ramiona krzyża
Z głośnym świegotem usiada.
Więc starzec do nich zwrócił się cały —
I rzekł: — »Ptaszyny serdeczne!
Gdy nawet dzieci w głos się rozśmiały,
Gdym głosił prawdy odwieczne:
Wy mnie słuchajcie!« — I wnet jaskółki
Zaszczebiotały radośnie...
I patrz, już całe lecą ich pułki,
Rzesza wciąż rośnie i rośnie.
Nad głową starca, jak chmurka lotna,
Zawisły ptaszki wysoko...
A na ten widok łezka wilgotna,
Wbiegła starcowi na oko.
I mówił do nich: jak Bóg je żywi,
W jak cudne stroi sukienki;
Jak są ptaszkowie wszyscy szczęśliwi,
I jakie winni mu dzięki...
A kiedy skończył słowa natchnione,
Rzekł do ptaszynek tych roju:
»Ptaszki wy moje błogosławione,
Idźcie już teraz w pokoju!
A że z was równie młodzi jak starzy,
Poczciwy przykład powzięli:
Przeto przeklęty, kto się poważy
Ścigać was w niebios topieli...
Odtąd bezpieczne bujajcie wszędzie,
Po ziemi, wodzie, błękicie...
Każda z was wróżyć dla świata będzie,
Wiosnę — i nowe z nią życie.
Pod którąkolwiek zajrzycie strzechę,
Wnet tam otucha się wzbudzi,
Bo Bóg na skrzydłach waszych pociechę,
Posyłać będzie dla ludzi!«
Odtąd jaskółka — posłaniec Boży —
Wszędzie witaną jest rzewnie;
A gdzie gniazdeczko swoje założy,
Tam szczęście gościem jest pewnie!«
Kukuryku! mój chłopczyku,
Wstawaj! rączki złóż!
I podziękuj Bogu rano
Za szczęśliwie noc przespaną;
Wstawaj! późno już!
Kukuryku! mój chłopczyku,
Do rąk książkę bierz!
W okna patrzy dzionek złoty,
Ludzie spieszą do roboty;
Ty do szkoły spiesz!
Kukuryku! mój chłopczyku,
Brzydko śpiochem być!
Patrz, obmówi ciebie sroczka,
Że przecierasz dotąd oczka...
Wstydź się, chłopcze, wstydź!
Kukuryku! mój chłopczyku,
Spojrz — jaki tu ruch:
Rolnik dawno orze w glebie;
Dajże równy przykład z siebie,
Żeś jak drudzy — zuch!
Kukuryku! mój chłopczyku!
Zato, malcze mój,
Gdy szabelkę chwycisz w dłonie,
Ja ci kilka piór uronię,
Na kaszkiecik twój!
Kukułeczka kuka w lesie,
Na wyniosłym buku;
Wietrzyk z boku głos jej niesie:
Kuku... kuku... kuku!
A chłopczyna, co szedł drogą,
Pyta przez swywolę:
»Długoż jeszcze mnie niebogo
»Będą męczyć w szkole?
»Czy tak całe przejść ma życie,
»Jak dziś chwile płyną:
»Ucz się w wieczór, ślęcz o świcie,
»Nad nudną łaciną?«
Ptak się rozśmiał na te słowa,
Małego nieuka,
Między liście główkę chowa,
I tak mu odkuka:
»Dziś trza własną sobie pracą,
»Zdobyć wszystko, wszędzie,
»A kto leniuch i ladaco,
»Z tego nic nie będzie!«
»I kukała bez ustanku,
»Drąc się do rozpuku:
»Rachuj latka, mój kochanku!
»Kuku... kuku... kuku!«
Zamilkły wdzięczne ptasząt hejnały,
Wicher o szyby łomoce;
Został się tylko wróbelek mały,
Co gdzieś na dachu świegoce,
I choć jesienne huczą poświsty,
Choć coraz mglistszy blask słońca,
On — syn poczciwy strzechy ojczystej,
Wiernym jej został do końca.
Choć mróz mu często da się we znaki,
Choć kwili nieraz o głodzie:
On nie poleci, jak inne ptaki,
Gdzieś się wygrzewać na wschodzie!
On woli zostać na swojskiej roli,
Gdzie ziarna w kłosach mu rosną,
Bo wie, że Bóg mu i tu pozwoli,
Cieszyć się słońcem i wiosną.
O! ja cię kocham ptaszku poczciwy,
W szarej, ubogiej odzieży!
Bo ty mnie uczysz, jak własne niwy,
Nad wszystko kochać należy.
Puchowe łoże,
Usłał śnieg biały;
Ptaszki za morze,
Już odleciały.
Już srebrne płatki,
Kryją dąbrowę;
Ptaki i kwiatki,
Bywajcie zdrowe!
Pomnę — na wiosnę,
Ptaszkowie leśni,
Jakże radosne,
Brzmiały tu pieśni!
A dziś szczebioty,
Umilkły wasze;
Jesienne słoty,
Biją w poddasze.
Wicher wygrywa,
Żałobne pienia,
I groźnie zrywa,
Wasze schronienia;
Roznosi słomki,
Z gniazd oderwane,
I burzy domki,
Przez was stawiane.
Ale ja na to,
Poradzę sobie;
Już ja na lato.
Gniazdko wam zrobię.
Śliczne, z pudełka,
Gniazdeczko nowe:
Do okien szkiełka,
Dam kryształowe.
A gdy ujrzycie,
Rąk moich dzieło:
To się zdziwicie,
Skąd się tu wzięło?
Bo ja was lubię,
Za śliczne pienia;
Ja was nie gubię,
Miłe stworzenia!
Ja was nie łowię,
W sidełka skrycie;
Ja was, ptaszkowie,
Kocham nad życie!
Tylko złe dziecię,
Szkodzi ptaszynie;
A ja wam przecie,
Krzywdy nie czynię!
Przez doliny i przez łany,
Wieją wichry i tumany,
Gęsty sypiąc śnieg.
A lód w szkliste swe okowy,
Chwycił lasy i dąbrowy,
Głębie wód i rzek.
Dziwnie smutno w całym świecie!
Tylko wicher śniegiem miecie,
Głucho, pusto tak...
Tylko gdzieś tam zabłąkany,
Przez te wichry i tumany,
Zwolna leci ptak.
Siadł na polu białem, gładkiem,
Tam, gdzie niegdyś podostatkiem,
Ziarn i wody miał;
Lecz dziś próżno ziarnek szuka,
Próżno wątłym dzióbkiem puka
W lód, twardszy od skał.
Puste łany i doliny,
Niema żeru dla ptaszyny,
Wszędzie śnieg i lód...
Aż zmęczony, osowiały,
Padł na śniegu ptaszek mały,
Bo go zabił głód.
Biedny ptaszek! — Prawda dzieci?
Niejednemu z was łza leci,
Na śmierć straszną tak...
I niejedno z was by dało,
Ze śniadania cząstkę małą,
Byle ożył ptak!
Wszak on latem — miły Boże! —
Tylu pieśni snuł nam może,
Nieprzerwany ciąg...
Lasy, góry i doliny,
Echem piosnek tej ptaszyny,
Rozbrzmiewały w krąg!
A dziś — wiosna gdy powróci,
Już się ptaszek nie ocuci,
Nie zaśpiewa nam!
On się teraz Bogu z jękiem,
Skarży cichej pieśni dźwiękiem,
U niebieskich bram.
Dziatwo! wspomnij przy igraszkach,
O tych biednych, małych ptaszkach,
Które dręczy głód:
I kruszynę chleba małą,
Rzuć zgłodniałym rączką białą,
Na śnieg i na lód.
A ptaszyna wdzięczny, mały,
Zato, żeście mu nie dały,
Skonać z głodu w mróz,
Będzie za was co dnia, dzieci,
Gdy ku niebu z piosnką wzleci,
Modlitewkę niósł.
Spójrz na twe dzieje, małe pacholę,
Spójrz na twą przeszłość odwieczną,
A duma błyśnie na twojem czole,
Jakąś jasnością słoneczną.
Wzrok się twój dziwnym blaskiem rozświeci,
Myśl spoważnieje od młodu,
Gdy długi szereg zgasłych stuleci,
I chwałę ujrzysz narodu!
Jakież to czasy, jacy rycerze,
Z wieków wychylą się toni:
Zaszumią skrzydła, zagrzmią puklerze,
I stara szabla zadzwoni.
Ujrzysz twych królów na złotym tronie,
Zdobnych we wszystkie zaszczyty;
Nad twoją głową sztandar powionie,
Chwałą Grunwaldu okryty!
A kędy zwrócisz oczęta modre,
Kędy wytężysz źrenice:
Tu po Dniepr siny, a tam po Odrę,
Ujrzysz twych krajów granice.
A gdy ku ziemi nakłonisz ucho,
To cały spłoniesz w zachwycie,
Gdy ona szeptać zacznie ci głucho,
O dawnym, świetnym swym bycie.
Gdy w twych olśnionych oczach rozwinie,
Tych mężów szereg wspaniały,
Co pracowali dla niej jedynie,
Dla jej wielkości i chwały.
Ona nauczy, ona ci powie,
Jak czcić te czasy minione,
W których Piastowi dwaj aniołowie,
Z rąk bożych dali koronę;
W których Lech mężny, król siwobrody,
Przez dzielne wsławił się ramię,
Co trzebił puszcze, budował grody,
I orła dał nam za znamię;
I w których postać Wandy królewny,
Jak promień gwiazdy lśni złotej,
Że dotąd jeszcze w legendzie rzewnej,
Naród wysławia jej cnoty.
Takie to dzieje, takie przykłady,
Są twoją dawną spuścizną:
Te Lechy, Piasty — to twe naddziady,
A kraj ten — jest twą Ojczyzną.
A któreż dziecko nie będzie rade,
Ujrzeć swą matkę jedyną?
Więc miłość Polski na pierś ci kładę,
Jak twój talizman, dziecino!
Patrz, miłość owa, co budzi dreszcze,
I w młode puka serduszko,
Zrodziła takie męże i wieszcze,
Jak nasz Mickiewicz, Kościuszko.
Ona wydała wielkich hetmanów,
I mężów sławnych bez liku,
Takich Czarnieckich, Czackich, Rejtanów,
Śniadeckich przy Koperniku.
Niechże ten promień świętej miłości,
Który przyświecał tak wielu,
I twemu życiu drogę uprości,
I niech cię wiedzie do celu!
urodz. 931 † 992, panował lat 31
Syn Ziemomysła a prawnuk Piasta,
Na polskim tronie zasiada;
Wznosi świątynie, buduje miasta,
Liczne biskupstwa zakłada.
Kraj swój oświeca w Chrystusa wierze;
I siłą swego oręża
Walczy z Niemcami, Brandenburg bierze,
Dzikich Lutyków zwycięża.
urodz. 967 † 1025, panował lat 33
Bolesław Chrobry, dzieło ojcowe,
Chlubnie do końca prowadzi.
Dwakroć Kijowian gromi na głowę,
Z Pomorzem kończy najgładziej.
Graniczne słupy od rzeki Sali
Po Dniepru stawia aż tonie;
Pierwszy to z władców, co najwspanialej
W królewskiej błyszczy koronie.
urodz. 990 † 1034, panował lat 9
Ale co ojciec zdobył orężem,
To syn roztrwonił zgnuśniały.
Ryxa, niemkini, włada nad mężem,
Grabi monarszy skarb cały.
Brzetysław Kraków, Konrad Morawy
Najeżdża, ogniem pustoszy...
W kraju bój kipi zajadły, krwawy,
Ale któż wrogów wypłoszy?
urodz. 1016 † 1058, panował lat 18
Chyba ty królu, Odnowicielem
Od twego ludu nazwany,
Chyba ty będziesz pocieszycielem,
I krwawe zgoisz nam rany!
Jakoż pod sterem króla Kaźmierza,
Ojczysta krzepi się nawa:
On bunt Prusaków dzielnie uśmierza,
I tłumi rokosz Masława.
urodz. 1041 † 1089, panował lat 22
Chwałą pradziada Bolesław owian,
Dzielnie od razu poczyna;
Odpiera Czechów, gromi Kijowian,
Nad Cisą bije Węgrzyna.
Lecz krwią biskupa splamiwszy dłonie,
Wziął kij pielgrzymi w ramiona,
I na pokucie, w dalekiej stronie,
W osamotnieniu gdzieś kona.
urodz. 1043 † 1112, panował lat 21
Odtąd się w Polsce naszej źle dzieje,
W kraju chce władać najlichszy.
Syn króla, Zbigniew, bezprawia sieje,
I przeciw ojcu wciąż wichrzy.
Węgrzy panują w murach Krakowa,
Rusin w granice się wdziera...
W kraju wre smutna walka domowa,
Wśród której Herman umiera.
urodz. 1085 † 1139, panował lat 37
Ster panowania w żelazne dłonie,
Po śmierci ojca syn bierze,
Ale nie myśląc gnuśnieć na tronie,
Poczyna jako rycerze.
Hardych Pomorzan gromi swywole,
Przy Ujściu bije Prusaków,
Krwią Niemców bujnie skrapia Psie pole,
I szerzy sławę Polaków.
urodz. 1104 † 1159, panował lat 9
Już Krzywousty zamknął powieki,
Syt ziemskiej sławy i czynów;
Ale zostawił kraj bez opieki,
Dzieląc go miedzy swych synów.
Pierwszy z nich berło ujął w prawicę
Władysław, prawem starszyzny;
Lecz gdy na braci godził dzielnice,
Został wygnany z ojczyzny.
urodz. 1127 † 1173, panował lat 25
Po nim panował Bolesław czwarty,
Opiekun młodszych swych braci;
Lecz kraj na cztery części rozdarty,
Coraz to dawną moc traci.
A gdy z zachodu Niemiec zdradliwy,
Z północy Prusak nań godzi:
Bujnie się polskie skąpały niwy,
W łez i krwi strasznej powodzi.
urodz. 1128 † 1194, panował lat 15
Kto sprawiedliwość ludom wymierza,
Ten dobroczyńcą na ziemi;
A słusznie takim lud Kazimierza
Okrzyknął usty wdzięcznemi.
On ze starszyzną radził w Łęczycy,
Jak wzmocnić ziemię Piastową:
To też pod sterem jego prawicy,
Kraj biedny odżył na nowo.
urodz. 1131 † 1202, panował lat 10
Trzeci to z synów Krzywoustego,
Co tron ojcowski posiadał,
Lecz się odwrócił naród od niego,
Bo mściwą ręką mu władał.
Aż za bezprawia z tronu wygnany,
Resztę dni spędził w ukryciu,
Gdzie od nikogo nieżałowany,
Umarł po długiem swem życiu.
urodz. 1168 † 1231, panował lat 3
Po jego śmierci Władysław trzeci,
Co Laskonogim go zwano,
Przelotnym blaskiem na tronie świeci,
Nim go Leszkowi oddano.
Lecz w Polskę nowy grom znów uderzy,
I w wir ją nieszczęść porywa:
Oto kniaź Roman od pnia macierzy,
Ruś nam Czerwoną odrywa.
urodz. 1188 † 1227, panował lat 22
Wreszcie nad Polską naczelna władza,
W ręce się Leszka dostaje;
Leszek Krzyżaków do niej sprowadza,
Bratu Mazowsze oddaje.
Prusak z Jadźwingiem sieją mord krwawy,
Świętopełk knuje bunt skryty;
A gdy król zwołał zjazd do Gąsawy,
Został tam w łaźni zabity.
urodz. 1221 † 1279, panował lat 52
Po śmierci Leszka, syn małoletni,
W szóstem zawładnął już lecie;
Lecz czyż książęce berło uświetni,
Mąż niedorosły lub dziecię?
Na kraj wpadają dzicy Mongoli,
Straszną go niszcząc nawałą...
Próżno nam Kinga wnosi skarb w soli,
Gdy chleba w Polsce niestało.
urodz. 1250 † 1289, panował lat 10
Od kruczych włosów nazwany Czarnym,
Mąż dzielnej ręki i woli,
Daremnie pała ogniem ofiarnym,
By kraj podźwignąć z niedoli.
Znosi Jadźwingów; lecz z innej strony,
Straszliwa klęska nam grozi:
Oto znów Tatar puszcza zagony,
I krocie dziewic uwozi.
urodz. 1257 † 1296, panował miesięcy 7
Po śmierci Leszka, co zmarł bezdzietnie,
Przemysław dzielny zasiada;
Możeby Polsce panował świetnie,
Niestety, krótko zbyt włada.
Bo Brandenburczyk śmierć mu w Rogoźnie
Zgotował nagłą i srogą,
I znów po kraju wiatr powiał groźnie,
I burzę przygnał złowrogą.
urodz. 1272 † 1306, panował lat 5
Chociaż Czech z rodu, lecz Niemiec z ducha,
Z obcej wziął berło poręki;
Czyż on zrozumie, czyż on wysłucha,
Bole narodu i jęki?
W swej »Złotej Pradze« chętnie przebywa,
Gdzie końca swoich dni dożył.
A kraj Łokietka z płaczem przyzywa,
By kres niedoli położył.
urodz. 1260 † 1333, panował lat 31
Wacław umiera. — Po jego śmierci,
Łokietek w Polsce znów staje;
A kraj rozdarty walką na ćwierci,
Chętnie koronę mu daje.
Łokietek dzielnie i mądrze włada,
Gromi niewdzięcznych Krzyżaków;
Za jego życia Szląsko odpada,
Lecz zato wraca nam Kraków.
urodz. 1310 † 1370, panował lat 37
Król ten był królem chłopków nazwany,
I stąd urosła dlań sława;
Zostawił cały kraj murowany,
I mądre nadał mu prawa.
Biedni tułacze wśród obcych ludów,
Żydzi, z ufnością doń biegą.
I słusznie naród za tyle trudów,
Nadał mu tytuł Wielkiego.
urodz. 1326 † 1382, panował lat 12
Nie sercem ojca, ale ojczyma,
Rządził król obcy w ojczyźnie;
Bo z rodu Piastów nikogo niema,
Coby wziął berło w spuściźnie.
Lecz Bóg nam zato dał w jego córze,
Zapomnieć długą niedolę:
Ona jak anioł w ziemskiej purpurze,
Błysnęła na tym padole.
urodz. 1371 † 1399, panowała lat 2
Błogosławiona bądź, o królowo!
Po wszystkie wieki i czasy!
Tyś Litwie wniosła zbawienia słowo,
W jej dzikie puszcze i lasy.
Za twoją sprawą polskie orlęta,
Odtąd z »Pogonią« szły społem:
W naszej pamięci tyś zawsze święta,
Tyś Polski stróżem aniołem!
urodz. 1348 † 1434, panował lat 48
Litewski książę w murach Krakowa,
Z Jadwigą święty ślub bierze;
Ale do pochwy miecza nie chowa,
Bo tak nie czynią rycerze.
Owszem, gdy Krzyżak w polskiej krainie,
Zabory szerzyć chciał nowe:
Król na Grunwaldu wielkiej równinie,
Zbił hardych mnichów na głowę.
urodz. 1424 † 1444, panował lat 10
Młody królewicz w dziesiątem lecie,
Polsce i Węgrom włodarzy,
A chociaż w wieku jeszcze on dziecię,
Lecz męskość bije mu z twarzy.
I może wzrósłby na bohatera,
Błysnął orężem zwycięskim...
Niestety! nazbyt wcześnie umiera,
Pod Warną, skonem męczeńskim.
urodz. 1427 † 1492, panował lat 45
Prawego serca i światłej rady,
Ojczyzna miała w nim syna;
Rychło on odkrył Krzyżaków zdrady,
Których do hołdu nagina.
I władał mądrze, wsparłszy ramiona,
Na praw rozumnych puklerzu:
Z jego też rodu, Litwa patrona,
Ma w królewiczu Kaźmierzu.
urodz. 1450 † 1501, panował lat 9
Pod Kopestrzyniem sławą okryty,
Siadł Olbracht w polskiej koronie.
Lecz wawrzyn młodą ręką uwity,
Często blask traci na tronie.
Dotąd przysłowie trwa w polskiej mowie,
Którem tak smutno on słynie:
Że za Olbrachta, zginęła szlachta,
Po lasach, na Bukowinie.
urodz. 1461 † 1506, panował lat 5
Znowu Tatarzyn wdarł się zdradziecko,
Na Ruś Czerwoną i Litwę,
Kniaź Michał Gliński ruszył pod Klecko,
I świetną stoczył z nim bitwę.
Już król śmiertelne zalegał łoże,
Gdy mu wieść ową przynoszą:
Zwycięstwo! wołał, dziękiż Ci, Boże!
Przynajmniej umrę z rozkoszą!
urodz. 1467 † 1548, panował lat 42
Świetne to były dla Polski lata,
Nazwane złotą epoką;
Pod berłem króla rosła oświata,
Kwitły nauki szeroko.
I sławną była polska kraina,
Z oświaty, bogactw i męstwa!
Pytaj się Orszy i Obertyna,
Jakie widziały zwycięstwa?!
urodz. 1520 † 1572, panował lat 24
Z krwi Jagiellonów król to ostatni,
Co włada Polskiej krainie.
Litwę i Polskę łączy w ślub bratni,
Pamiętną unią w Lublinie.
Zwycięską wojnę wiedzie z Moskalem,
Od Prus hołd lenny odbiera;
Poczem, z ogromnym narodu żalem,
Zygmunt w Knyszynie umiera.
panował w roku 1574 przez 7 miesięcy
Wytworny panicz modnego dworu,
W sarmackie dostał się kraje,
Lecz w nich nie zastał tego poloru,
Jaki francuski dwór daje.
A chociaż znalazł dzielnych serc krocie,
I prawic, co wrogów grzmocą:
Przeniósł francuskie nad nie łakocie,
I umknął z Polski precz, nocą.
urodz. 1533 † 1586, panował lat 10
Miecz nasz, co rdzewiał przez długie lata,
Król Stefan z pochwy znów ruszy:
Pod jego grzmotem legła Uświata,
Bramy Połocka i Suszy.
Klucz swój oddały nam Wielkie-Łuki;
A król syt zwycięstw i chwały,
Wspierał oświatę i gmach nauki,
Fundował w Wilnie wspaniały.
urodz. 1566 † 1632, panował lat 45
W Polsce znów partye wichrzą szalone,
Ze śmiercią króla Stefana.
Jedni Zygmunta trzymają stronę,
A drudzy Maxymiliana.
A choć Żółkiewscy i Chodkiewicze,
Gromią Kozaków i Szweda:
Czyż kraj rozjaśnić może oblicze,
Gdy wewnątrz gorycz i bieda?
urodz. 1595 † 1648, panował lat 16
Na piękne nasze ziemie sarmackie,
Bije wciąż fala za falą;
Pawluk podszczuwa bunty kozackie,
Żupy wielickie się palą.
A choć ojczyznę król nieszczęśliwą
Ratować siłą chce ducha:
Gdzie za ogniwem pęka ogniwo,
Tam już nie spoić łańcucha!
urodz. 1609 † 1672, panował lat 20
Dni panowania Jana Kaźmierza,
W dziejach wyryły się krwawo;
Coraz to nowa klęska uderza,
I chwieje ojczystą nawą.
A król znękany ciągłemi klęski,
Co biły w naród niesforny,
Składa królewski wieniec męczeński,
I w ciszy gaśnie klasztornej.
urodz. 1638 † 1673, panował lat 5
Na tron Piastowski buta szlachecka,
Wyniosła trwożne pacholę,
Gdy nam trza było męża, nie dziecka,
Coby ukrócił swywole.
A władać temu, co tron wziął z płaczem,
Za ciężka była to praca:
I wnet haniebny akt pod Buczaczem,
Naród od króla odwraca.
urodz. 1624 † 1696, panował lat 22
Długo prawicą hetmaniąc wprawną,
Na berło zmienił buławę;
Za niego Chocim, potem Żurawno,
Zmyły buczacką niesławę.
A kiedy Turczyn stanął pod Wiedniem,
Grożąc Habsburgów koronie:
Król Jan z rycerstwem gromi go przedniem,
I wawrzyn wkłada na skronie.
urodz. 1670 † 1733, panował lat 33
Zasiadł na tronie elektor saski,
Między Jagiełły i Piasty,
A ziemię naszą własne niesnaski,
I Karol szarpał dwunasty.
Kraj, co już nosił rozkładu piętna,
W bratnich się walkach rozprasza,
A partya szwedzka, Sasom niechętna,
Innego króla ogłasza.
urodz. 1677 † 1766, panował lat 4
I wziął Leszczyński koronę krwawą,
Lecz krótko zdobił nią skronie.
Bo gdy Szwed przegrał bój pod Połtawą,
August znów zasiadł na tronie.
Król przetrwał mężnie ciosy i burze,
Tak jak na mędrca przystało.
A Bóg mu zato dał w jego córze,
Świetniejszą cieszyć się chwałą.
urodz. 1696 † 1763, panował lat 30
Coraz to smutniej, coraz boleśniej,
Do władzy pnie się, kto żyje.
Brzmią dookoła hulaszcze pieśni,
A naród pije i pije...
I zatopiono wolność i wiarę,
W dzikiej rozpuście, szkaradnie,
Aż gdy ostatnią wzniósł naród czarę,
Już krew kipiała w niej na dnie.
urodz. 1732 † 1798, panował lat 31
Z dni tego króla, kochane dziecko!
To zapamiętać ci warto:
Że to za niego właśnie, zdradziecko,
Ojczyznę twoją rozdarto.
I znikła Polska z państw Europy,
W trój rozszarpana niegodnie...
A król pod dumnej carycy stopy,
Złożył koronę swą w Grodnie.
Dawni mocarze, władcy tej ziemi,
Wśród mogilnego śpią chłodu,
Księgi królewskie Bóg zamknął z niemi,
Ale nie księgi narodu.
Bo choć się trony w posadach chwieją,
A berła kruszą, dziecino,
Choć wszystko ginie z czasów koleją:
Ale narody nie giną.
I my snuć będziem wciąż życia wątek,
Który na długo nam starczy;
Tylko szukajmy w skarbcu pamiątek,
Naszej nadziei i tarczy!
Lubisz, dziatwo, gdy zmrok padnie,
Słuchać nianiek opowieści:
O jeziorze, które na dnie
Kryształowy pałac mieści...
A w pałacu tym dziewica,
Której dziki potwór strzeże;
Taka dręczy ją tęsknica,
Że aż litość serce bierze!
I gotowaś skoczyć dziatwo,
W to jezioro, co ją chowa,
Lecz wybawić jej niełatwo,
Bo zaklęcia nie znasz słowa!
Nieraz trwogą drżysz tajoną,
Gdy zasiadłszy u komina,
Dziaduś z twarzą pomarszczoną,
Różne dziwy przypomina.
Jakto walczył gdzieś daleko,
Pod chorągwią bohatera!
Jak to krew się lała rzeką...
Aż ci w piersiach dech zamiera:
Siwy dziaduś macha ręka
I maluje żywem słowem:
Jakto walczył pod Dubienką,
Pod Olszynką, pod Grochowem.
Potem widzisz w oku dziada,
Jak się męska łza zakręci,
I na cichą ziemię spada,
Niby zmarłym ku pamięci.
I znów radabyś o! dziatwo!
Ujrzeć dzielnych z pod Grochowa:
Ale wskrzesić ich niełatwo,
Bo zaklęcia nie znasz słowa!
Jak królewna ta zaklęta,
Na dnie wody kryształowem,
Polska, twoja macierz święta,
Pod kamieniem śpi grobowym.
Lecz szczęśliwszy los królewny,
Niż los matki naszej świętej:
Bo się znalazł młodzian pewny,
Co w jej pałac wszedł zaklęty;
Niczem były dlań tortury,
I piekielnych sił hałasy:
Przed pogonią wznosił góry,
Zwracał rzeki i siał lasy...
Przebył trudy nad pojęcia!
I, nim siostrę swą powitał,
Pierw o słowa, o zaklęcia,
Pośród rajskich ptaków pytał...
Pierwej stoczył bój z potworem,
Co pałacu strzegł ze złota,
Nim stanęły mu otworem,
Zaklętego zamku wrota.
A tej Polski naszej świętej,
Snu głuchego wiek przechodzi,
I niewiedzieć, kto z zaklętej,
Matkę — mocy wyswobodzi?
Cóżto, dziatwo! jaka strata,
Oczy twoje łzą zaćmiewa?
Z ustek uśmiech ci ulata,
Jak powiędły listek z drzewa...
Kornie stoisz tak z daleka...
Powiedz, czego ci potrzeba?
Czy ptasiego żądasz mleka,
Szybki z okna, gwiazdki z nieba?
Ha! Już czytam w twojem licu,
Co ci goni łzę z powieki!
Ty wiesz o tym królewicu,
Co to poszedł w kraj daleki...
Poszedł między rajskie ptaki,
Szukać owych słów zaklęcia...
I ty w jego błędne szlaki,
Chcesz z uporem iść dziecięcia!
Ale nie wiesz, co cię czeka,
Z przeszkodami pracy ile?
Droga trudna i daleka,
Znojem każdą znaczy chwilę!
Milczysz, — a więc pójdziem razem,
Pójdziem szukać tego słowa!
Może zagrzmi tym wyrazem
Przestrzeń niebios lazurowa?
Może toń jeziora drżąca,
W nocną je wyśpiewa ciszę;
Może gwiazdka spadająca,
Na powietrzu je wypisze?
Może w głuchej gdzie dąbrowie,
Szepnie je »macierzy-duszka«,
Lub własnego ci dopowie,
Przyspieszony puls serduszka.
Anno Domini 1795
Na Wawelu jęczą dzwony,
Głośno nasz się Zygmunt żali!
A z wichrami smutne tony,
Po Wiślanej płyną fali...
Stary Zygmunt łka jak dziecię...
Jęki niosą wiatry chyże...
A z Zygmuntem wszystkich w świecie,
Zajęczały dzwonów spiże...
I po ziemi naszej całej,
Huczą dzwony jak zaklęte...
Nawet ów z Loretu mały,
Cicho roni łezki święte.
Hej! kto płaci za podzwonne,
Że tak kazał grzmić sowicie?
Hej! Litewskie i Koronne,
Komu, komu wy dzwonicie?
O! nie pytaj, dziatwo miła,
Jeno słuchaj, słuchaj szczerzej!
Oto jedna, patrz! mogiła,
A w mogile Polska leży!
Rozbujane serce w dzwonie,
Wstrząsa duszę dziwną mocą:
A tam drugie — w ludu łonie,
O pierś bije o sierocą...
Dzwon w niebieskie grzmi podwoje,
Głośniej serce ludu szlocha!
I tak serc się ściera dwoje,
Które silniej Polskę kocha?
Na przemiany: ciszej, śpiewniej,
Dzwoni żałość ich pobożna,
Że niewiedzieć, czy już rzewniej,
Nad ojczyzną płakać można?
Jęczą dzwony... Dzwonom śmiechem
Odkrzykują wtór morderce;
Aż z ostatniem dzwonów echem,
Zygmuntowi pękło serce.
Jest kaplica na Wawelu,
Ołtarz lity ma ze złota,
Mistrzów to pobożnych wielu,
I ofiarnych serc robota.
Na ołtarzu, w srebrnej szacie,
Biskup święty odpoczywa;
Włos mu biały po ornacie,
I poważna broda spływa.
W każdej cięższej tu godzinie,
Gdy dłoń Boska srożej smaga,
Lud pobożny zdala płynie,
I świętego łaski błaga.
Przez gotyckie okna z góry,
Pada na nią cień głęboki;
W niej, gdy umarł z królów który,
Pokładano jego zwłoki.
Skądże dziś do wrót kaplicy,
Zewsząd lud ten wierny bieży?
Skąd te w oczach łzy tęsknicy?
Skąd ten głuchy szept pacierzy?
Zażby krwawe znów zagony,
Dzicz tatarska zapuściła?
Zażby Polska z swej korony,
Nowy klejnot uroniła?!
Ni to klejnot zginął drogi,
Co ozdabiał blask purpury,
Ni pohaniec wdarł się srogi,
Ani z królów umarł który...
Lecz straszniejsze — z jękiem wieści,
Wiatr roznosi na wsze strony:
Oto Polska — o! boleści!
Całej zbyła się korony!
O! przychodźcie tutaj społem,
Tu! gdzie zimny trup jej leży,
I uderzcie kornem czołem,
Z czcią ostatnią dla Macierzy!
Jak w dzień śmierci Zbawiciela,
Do grobowej tej kaplicy,
Zewsząd ludu zdąża wiela:
Z całej Polski to pątnicy.
Cisza wkoło... Czasem jeno,
Mgłą czarniejszą zajdą oczy,
I na trumnę, na matczyną,
Łza, zmieszana z krwią się stoczy.
Tylko czasem wśród tej ciszy,
Wiatr stłumione jęki niesie,
Że zaledwie Pan Bóg słyszy,
Jak tam nić żywota rwie się.
I przed oczy tobie stają,
Żywe z baśni tej wyrazy:
O tych ludziach, co to bają,
Że czarownik wklął ich w głazy...
Co tak wieki stali całe,
Pierś podając burzy ciosom,
I ze zgrozą skamieniałe,
Nieśli dłonie ku niebiosom!
Jakiż orszak to wspaniały,
Pod zamkowe mknie kolumny?
Białych duchów zastęp biały,
Cicho zbliża się do trumny.
Tak ich wstaje wielu, wielu,
Z pod grobowej swej otchłani...
Ach! to nasi z pod Wawelu,
Wodze, króle i hetmani!
Płyną cienie te olbrzymie,
Niby białych sznur gołębi,
Męże — których samo imię,
Wstrząsa duszę aż do głębi.
Idą wielcy ci rycerze,
Niosąc lauru liść na skroni:
Bolesławy, Kazimierze,
Dwaj Zygmunci Jagielloni.
Niegdyś miecz ich z błyskawicy,
Grzmiał po krańcach ich dziedziny;
Tronem był im szczyt Łomnicy,
A podnóżem Bałtyk siny...
Po Czarnego morza piany,
Nieśli berło namiestnicze,
A u stóp im jak brytany,
Legły kraje hołdownicze!
Niegdyś oni Polsce klęli
Wolność świętą... O! ohydo!
Dziś po wiekach, starce bieli,
Nad ojczyzną płakać idą...
Nad omszałym grobu głazem,
Z grzmotem wielkim pęka płyta,
I mąż cały za żelazem,
Stróż Wawelu — wstaje Kmita.[2]
Echo dalej grzmot podaje,
Bije w kratę mogił rdzawą:
Jan Tarnowski z grobu wstaje
I potrząsa swą buławą.
Na to hasło, do swych znamion,
Wstają z mogił czujne straże,
Skrzydła wieją im u ramion:
Ach to nasi są husarze!
Niegdyś — lot tych orłów dumny,
Pruł słoneczne nieba szlaki:
A dziś oni u tej trumny
Idą kruszyć swoje znaki!
Idą łamać oręż rdzawy,
Cienie mężów tajemnicze:
Tutaj niosą swe buławy
Jabłonowscy, Chodkiewicze...
Tu, strzaskany kord w prawicy,
Zdąża złożyć kalek paru:
To ostatni wojownicy
Z pod Racławic i z pod Baru...
A nad głową ich sztandary
Wieją dumnie, wrogów straszą
Hasłem dawnej, polskiej wiary:
»Nasza wolność jest i waszą!«
Jak na słowo czarodzieja,
Co zapory grobów targa,
Wstaje wielki kaznodzieja,
Złotousty idzie Skarga!
Idzie w smutku i tęsknicy...
Cisza nad nim pogrobowa;
Tylko echa tej świątnicy
Powtarzają jego słowa.
Tylko ci, co to z kamieni
Wyciosani na sen wieczny,
Wstają, echem tem zbudzeni,
Jakby na sąd ostateczny.
I wstecz wieków myśl cofnięta,
Dziwny jakiś obraz roi:
Wstaje cała przeszłość święta,
Huf rycerzy w lśniącej zbroi...
Piękne panie i dworzany,
W złotogłowiu i szkarłacie;
A na tronie między pany,
Siadł król Zygmunt w majestacie.
Na tle złota i kamieni,
Co królewski dwór przetyka,
Świętym blaskiem się promieni,
Skromna postać zakonnnika[3].
Oto patrzcie! jak w tem gronie,
Nagle osiadł strach ponury!
Mąż w niebiosa podniósł dłonie,
Jakby piorun ściągał z chmury.
Oto prorok grzmi natchniony,
Planów Bożych wielki świadek:
»Stany Litwy i Korony,
»Zapowiadam wam upadek!«[4]
Obraz padł gdzieś w otchłań ciemną,
Tylko echo groźbą grzmiało,
I ów świadczył mąż przedemną,
Że się słowo ciałem stało...
Zdala, coraz to boleśniej,
Coraz tęskniej, coraz smutniej,
Dźwięk dolata cichej pieśni:
Czarnoleskiej wdzięcznej lutni...
Idzie w wieńcu ze siwizny,
Wieszcz nasz, łkając piersią całą,
Bo na »Treny« dla Ojczyzny,
Strun na harfie mu niestało...
Więc spuściznę swą grobową,
Na nic zdatną już w tej dobie,
Pieśń i lutnię bojanową,
Na Ojczyzny składa grobie.
Jak za natchnień swych rodzicem,
Sunie dziatwy ciżba wierna:
Naprzód idzie z bladem licem
Ascetyczny cień Acerna;[5]
Idzie, gniewnie szarpie wąsa,
Groźnym wzrokiem tłum przestrasza,
I wychudłą ręką wstrząsa
I podzwania w trzos Judasza![6]
I w grób zdrajców pięścią wali,
Zardzewiałą łamie kratę:
»Tym, co Polskę zaprzedali
»Niosę — woła — ich zapłatę!«
Za nim stąpa ów syn kmiecy,
A najsłodszy wieszcz lechicki,
Pierwszy z chłopów, który plecy
Od ksiąg zgarbił, — nasz Janicki.[7]
Tam Miaskowski w lutnię złotą
Grzmi i woła: »Szatę wroną
»Włóż, o Safo! i bij oto
»W płacz serdeczny nad Koroną!«[8]
Czy widzicie? geniusz sławy
Złotym kluczem grób odmyka;
Oto staje w progu nawy
Duch słoneczny Kopernika.
W górę rzuca wzrok natchniony
Tam, gdzie zorza prawdy świta,
Idzie — w błękit zapatrzony
I gwiazd o los Polski pyta!
Za nim, świetnym korowodem
Płynie długi orszak cieni:
Oto staja przed narodem
Mędrcy polscy i uczeni...
Stają cienie te szlachetne,
Otoczone czcią i mirem,
Lecz ich gwiazdy bledną świetne,
Bo przykryte smutku kirem.
O, wy! których wiatr kołysze,
Przez gwiazdziste niebios stropy,
Mówcie, jakie Bóg tam pisze
Dla Ojczyzny horoskopy?
O! mów ty, wybrańcze nieba,
Co po mlecznej stąpasz drodze,
Któryś z wozu strącił Feba,
A sam ujął jego wodze...
Mów! bo świt się w chmurach grzebie,
Że nie przedrzeć mgły oczyma,
Czy już Polska na swem niebie
Opiekuńczej gwiazdy nie ma?
Próżno pytam... Cisza głucha!
Duchy stoją, smutni, bledzi,
Próżno w niebo skłaniam ucha
I tam niema odpowiedzi!...
Zjawisko
Wkoło trumny marmurowej,
Co pokrywa drogie zwłoki,
Stoi orszak pogrzebowy
W ciszy wielkiej i głębokiej.
Smutne »requiem« brzmią organy,
Serca wszystkich drżą w pokorze..
Gdzież te czasy, gdy te ściany
Odbijały: »Ciebie Boże!«...
Gdy tu wodze, króle nasi,
Po odbytej bitwie walnej
Nieśli wota... a Prymasi —
Hymn »Te Deum« tryumfalny?
Gdy tu, wieńcząc wielkie dzieło,
Które burzył mnich niecnota,
Z pod Grunwaldu nasz Jagiełło
Sto chorągwi słał na wota?
Gdy tu król nasz, Zygmunt Stary,
Jak bywało dzicz przepłoszy,
Z rąk Tarnowskich brał sztandary
I na klęczkach hołd Wołoszy?
Gdzież te czasy dawnej chwały?
Gdzież ta królów dań powszednia?
Gdzież te hymny, co tu brzmiały,
Gdy Jan trzeci wracał z Wiednia?...
Wszystko, wszystko pogrzebione!...
Tylko czasem, w nocną ciszę,
O trofea, zawieszone
Pod sklepieniem, — wiatr kołysze.
Tylko czasem, gdy zmrok pada,
Jęk w Wawelskiej słychać skale,
I duch jakiś błędny gada
O minionej przodków chwale!
Żałobnego »requiem« strugi
Gdzieś skonały u ołtarza...
Tylko kolumn szereg długi
W ciszy sobie je powtarza.
Tylko wiatr je o arkady
I o smukłe trąca wieże,
Skąd cherubin smutku blady
Przed tron Stwórcy je zabierze.
Dziwnaż, dziwna to muzyka!
Akord tęskny i wspaniały,
To nam duszę wskroś przenika,
To znów serce rwie w kawały.
A lud pyta: czy to czary,
Że to echo wciąż gra jeszcze?
Niby w owej baśni starej,
W toni jezior słowa wieszcze;
Co to z pierwszą zaraz wiosną,
Gdy wiatr wionie nad szuwarem,
Echa ich pod niebo rosną
I zdziwiają świat swym gwarem...
Naraz, nawa tej świątnicy
Pęka, jak sklep niebios Boży,
Gdy go mgnienie błyskawicy
Dla śmiertelnych ócz otworzy.
I przez jasne niebios wrota,
Gdzie duch Pański jeno wchodzi,
Płynie istny potok złota,
Topiąc cały gmach w powodzi.
Już grobowce te ponure
Drżą, od ogni całe lśniące...
Rządy kolumn pną się w górę,
Niby słupy gorejące...
A u Świętych tam, na boku,
Takim blaskiem płonie lice,
Jakby Pan Bóg dał ich oku
Odbić niebios tajemnice...
Z płomiennego morza fali,
Spływa anioł srebrnopióry;
Nad nim zorzy blask się pali,
Brzask zarania i purpury...
Niby w locie gwiazda chyża,
Co przez niebios spada tonie,
Tak się on do trumny zbliża
I wyciąga nad nią dłonie.
Głosem, słodszym nad dźwięk lutni,
Co brzmi chwale Boskiej k’woli:
»Pokój — rzecze — wam, o smutni!
»Pokój ludziom dobrej woli!«
A choć cichy głos anioła
Dziwnej pełen jest słodyczy,
Przecież wszystko tu dokoła
Drży od grozy tajemniczej.
Wstrząsł się Wawel w swem sklepieniu,
Grób za grobem się rozpada!
I szmer pobiegł w zgromadzeniu:
»Cyt! niech poseł Boski gada!«
A niebieski gość skrzydlaty
Cicho się nad ludem waży...
I złocistym rąbkiem szaty
Łzy ociera z boskiej twarzy.
I u trumny, co krwią broczy,
Klęka, chyląc kornie czoła:
Aż ukrywszy w dłoniach oczy,
»Polsko biedna!« w głos zawoła...
»Polsko! dawne cnót siedlisko,
»Podeptana wdzierców nogą,
»O! jak tyś upadła nisko,
»Że dziś niemasz już nikogo...
»Kto nad grobem twoim stanie?
»Kto uderzy w jęk boleści?
»I opłacze twe skonanie,
»I wskrzeszenie twe obwieści?...
»Nikt, nikt z ludzi! Lecz Pan w niebie
»Spojrzał na cię u podnóża
»I mnie zestał tu do ciebie,
»Świadka dziejów twych i stróża!
»Bo na powieść o twym losie,
»Nim Bóg straszny sąd obwoła,
»Niema dźwięków w ludzkim głosie,
»Na to trzeba ust anioła.
»Więc co w Bogu ma początek,
»Niech ku chwale Boskiej gorze!
»Z tem twych dziejów jasny wątek
»Rozpoczynam w Imię Boże!«
Legenda
Przed wiekami, przed dawnemi,
Hen, po jasne mórz zwierciadło,
Na tej samej, polskiej ziemi,
Wielkie plemię się rozsiadło.
Był to naród nad narody!
Oh! jedyny dziś pod niebem...
Orał pługiem, sycił miody
I rad dzielił się swym chlebem.
Ziemię swoją macierzystą
Ponad wszystko kochał w świecie:
Sercem czystem, duszą czystą,
Jak swą matkę kocha dziecię.
To też ziemia ta najświętsza
Pełna była dlań ofiary:
Gdzie się wkopał do jej wnętrza,
Wszędzie skarbów miał bez miary..
Wszystko z Bożej wziął szczodroty,
I na roli i pod rolą:
Miał żelazo na brzeszczoty
I chleb własną krasił solą.
A gdzie wysłał wzrok na zwiady,
Bóg go hojnym cieszył wianem:
Kwieciem śmiały mu się sady,
Łany zbożem, łąki sianem...
Zwierza w lasach miał niemało,
Wody rybne, ule rojne,
Samo życie mu się śmiało
Pracowite i spokojne.
Jak nie kochać takiej ziemi,
Z której szczodrze Bóg go wspierał?
I gdzie wspólnie z braćmi swemi
Żył poczciwie i umierał?
Inne ludy, dziwna siła
Wśród bezmiernych stron rozmiata...
Dlań, kolebka i mogiła
Granicami były świata.
Z sąsiadami żył on w zgodzie,
Chętny w radzie i w posłudze,
Równy możnym na zagrodzie,
Nie łakomił się na cudze.
Jak łza czysty i bez skazy,
Sercem prosty, szczery w słowie,
Mord, rabunek, — te wyrazy,
Wstrętne były jego mowie.
Był on mężny, lecz nie męstwem,
Co to nie zna żadnej tamy;
Nie upajał się zwycięstwem,
Krwi nie pragnął dla krwi samej...
Gdy, bywało, wróg zbłąkany
Do drzwi jego zakołata:
Skoro przyjął go w swe ściany,
Już w nim widział tylko brata.
Niech gadają dawne dzieje,
Powieść ludu, pieśń natchniona,
Jaki duch z tej ziemi wieje
I czem przedtem była ona?
Niech się ozwą świadki żywe,
Co na wielkość jej patrzyły:
Ludzie, czasy, dęby siwe
I kurhany i mogiły.
Niech te gwiazdy na błękicie,
Co jej świecą okiem wieszczem,
O jej dawnym świadczą bycie
I zapłaczą złotym deszczem.
Niech jeziora się wynurzą,
Niechaj z grobów wstaną kości,
Niech się niebo ozwie burzą
Na świadectwo jej wielkości!
O! tak — wielką była ona
W majestacie swojej chwały!
Ach! i wtedy swe ramiona
Roztaczała na świat cały!
Ludy, widząc ład odwieczny,
Z zaufaniem biegły do niej:
I trzech koron blask słoneczny
Bił jej wówczas z jasnej skroni.
Stąd królewskie brano córy,
By zdobiły obce trony;
Tu wyzuty z swej purpury
Król się chronił bez korony.
Tu o prawa, tu o berła
Wyciągano zewsząd dłonie...
O! bo Polska, jako perła
Lśniła ludom w ich koronie!
Zdobna Bożym majestatem,
Nieprzebranych łask skarbnica:
Dziewięć wieków szła przed światem,
Jako ludów przodownica.
Pierś jej stała za przedmurze
I za ludzkość i świat cały...
Grom północy, wschodnie burze
Z rykiem u jej stóp konały.
A gdy w długim, ciężkim boju
Świat miłości stracił słowo:
W sercu Polski, jak we zdroju
Bóg odrodził je na nowo.
O! miłości nasza święta,
Cenna perło w serca toni,
Któż bo łask twych nie pamięta,
Nie zna ciepła twojej dłoni?
Tam u Gopła, pod Kruszwicą,
Znały ciebie już narody,
Jak’eś dziwną tajemnicą
Rozmnożyła chleb i miody...
Gdy lud mnogi, stotysięczny,
Gościnnością tylko starą,
Podejmował Piast ów wdzięczny,
Złocistego miodu czarą.
Dziwna w tobie leży cnota,
Co nas strzeże od pogromu,
Ty otwierasz chętnie wrota
I rozszerzasz progi domu...
W tobie leży czar nielada
I zaklęty skarb miłości,
W tobie lud swe serce składa:
Polska nasza gościnności!
Niechaj mówią jezior tonie,
Głębie naszych wód bezdenne,
Co tam kryją w swojem łonie
Jakie skarby drogocenne?
Gopło! otwórz swe przepaście,
Z których tyle podań trysło,
I o starym powiedz Piaście...
Mów o Wandzie, sina Wisło!
Pograniczny Dnieprze, Odro,
Rzeki, wody Polski całej,
Wyśpiewajcie piersią modrą
Pieśń dziejowej naszej chwały!
Bo jak polskich dziejów fale
Czystem biegły wciąż korytem,
Tak i w waszych wód krysztale
Bóg je pierwszym odbił świtem.
Jest jezioro jedno słynne,
W wieńcu głuchych puszcz zamknięte,
Które dotąd usta gminne
W prostej mowie zowią »święte«.
Mówią ludzie: gdy zmrok pada,
Strach wśród ciemnych jechać borów,
Bo już sobą człek nie włada
Wpośród duchów i upiorów.
Ponad trzciny, lilie wodne,
Co tam rosną nad jeziorem,
Wstają jakieś mary zwodne...
Słychać głuchy jęk wieczorem...
I jeżeli wierzyć dalej
Prostaczego serca strunie,
Na powierzchni nieraz fali
Orszak mrocznych duchów sunie;
I na łąki, na pokosy,
Na obszary i rozłogi,
Dziwną pieśnią grzmi w niebiosy,
W której stare sławi bogi.
Ile z wątku dosnuć można,
Co podaje baśń zawiła,
Niegdyś Mieszka dłoń pobożna
Bóstwa pogan tu topiła.[9]
I tu, — podług baśni starej,
Co z ust do ust bieży chyża:
Po raz pierwszy światło wiary
Błysło Polsce z ramion krzyża.
Czemuż jednak wód tych tonie
Lud omija w nocną ciszę?
Czemu rzadko na ich łonie
Łódź rybacka się kołysze?
Bo lud wierzy w swej pokorze,
Że gdy wicher fale zwełnia,
Świat zaklęty w tem jeziorze,
Tajemnice swoje spełnia.
I choć wieków przeszło tyle
I burz tyle ponad falą:
Duchy w groźnej swej mogile
Starym bogom wciąż się żalą.
Gopło! źródło ty natchnienia,
Dumne dziejów tajemnicą:
Witaj! zdroju odrodzenia,
Narodowych cnót chrzcielnico!
Kiedy silniej pierś uderzy
W takt dziejowym Polski godom,
Zawsze wzrok mój i myśl bieży
Ku przejrzystym twoim wodom.
W nich przegląda przeszłość cała,
W nich mi błyska duch narodu:
Owa Piasta chatka biała,
Owe wonne plastry miodu...
I tej wieży szczyt ogromny,
Co się wśród otchłani sroży,
Jako świadek wiekopomny
Gniewu ludu — pomsty Bożej.
W nich zaranie dziejów świeci,
Co się zmienia w świt wspaniały;
Tylko patrzę — rychło wzleci
Pod obłoki orzeł biały?
Rychło Wojciech, ów mąż Boży,
Chrztem zbawienia skroń mą zrosi?
Rychło wrota Piast otworzy
I do chaty mię zaprosi?
O! przestworzu wód szeroki!
O! jezioro ty natchnione!
Za te czary i uroki
Bądź po stokroć pozdrowione!
W świętojańską noc czerwcową
Obyczajem jest u gminu,
Że dziewczyna w Wisłę płową
Rzuca wieniec z rozmarynu;
A u brzegu chłopiec młody
Kwiat rzucony chwyta w locie,
I oboje z biegu wody
Wysnuwają guseł krocie.
I pierś młoda gra otuchą,
Rojąc w marzeń swych kolebce...
A któż zgadnie, co w noc głuchą,
Młodym sercom Wisła szepce?
Jakaż postać tutaj kroczy,
Tak wspaniała a tak rzewna?
Jak sierota w łzach ma oczy,
A spogląda jak królewna?
Szata na niej złotolita
I korona zamiast wianka?
Cyt! czekajcie: pewnie spyta
Wód Wiślanych o kochanka.
Lecz nie... słówka rzec nie raczy...
Niema stoi, jakby z głazu,
Ni nadziei, ni rozpaczy
Nie wyczytasz z niej wyrazu.
Potem zdejmie djadem z głowy
I zawiedzie głośne żale:
»Płyń mi, wianku mój cierniowy,
»Płyń przez sine Wisły fale...
»Nieś na sobie łzy goryczy,
»Nieś boleści skarg bez liku,
»Ponieś wieniec mój dziewiczy
»Aż do mętnych wód Bałtyku...
»Smutnie fale życia cieką,
»Kres mój zbliża się już zgubny,
»O! płyń wianku, płyń daleko
»Mój niedoszły wianku ślubny!
»Na doliny i na góry
»Roznoś skargi moje łzawe,
»Mów, że polskiej ziemi córy
»Śmierć przenoszą nad niesławę!...
»Niech się długo nie ucisza
»Głos, co smutne serce roni:
»Mów, że nigdy dłoń przybysza
»Nie posiądzie Polki dłoni!
»Nieś przestrogi groźnej słowa,
»Po przezroczu wód szerokiem:
»Córy polskie sam Bóg chowa —
»Przed łakomem wrogów okiem!«
I z tem, drżąca i spłoniona,
Niby rybka w tonie pluska;
Fala, lekko potrącona,
Mieni się jak srebrna łuska...
Chwilę krótką, Wisły wody
Drgały dreszczem w głębiach fali,
Lecz po chwili, bez przeszkody,
Znów jak przedtem biegły dalej.
Cóż za dziwne tajemnice
Noc przed oczy moje kładzie?
Siwi starce i dziewice
I młódź bieży tu w nieładzie.
Jakiż przestrach gna ich srogi?
Czego chcą tu w tej godzinie?
Co oznacza ten krzyk trwogi,
Co z ich piersi w niebo płynie?
Niby jakieś mary nowe,
Pod olbrzymich duchów wodzą:
Idą płaczki pogrzebowe
I w rozgłośny jęk zawodzą.
Idą wieszcze i kapłani,
I grzmią w niebo z piersi całej:
»Niema, niema naszej pani,
»Gołębicy naszej białej!«
Idą dziewki z piosnką rzewną,
Niegdyś drużba jej tak miła:
»Gdzieś — wołają — o! królewno!
»Gdzieżeś, gdzieżeś się ukryła?...
»Kto dziś weźmie berło twoje?
»Kto książęcy tron posiędzie?
»Kto ci cudnych włosów zwoje,
»W tej topieli trefić będzie?...
»Kto ci baśni wątek złoty,
»Rozesnuje przed oczyma?
»Kto utuli nas sieroty,
»Kiedy, Wando, ciebie niema!«
»Kto — pytają stare woje,
»Kto — zawodzą chłopcy młodzi
»Kto nam krwawe nasze znoje
»I wojenny trud osłodzi?
»Kto nam będzie tą pochodnią,
»Co hart w piersiach rozniecała?
»Kto gwiazdeczką tą przewodnią,
»Co nam w bojach przyświecała?«
I tak idą, tak się skarżą...
A lud wciąż liczniejszy płynie,
I spogląda smutną twarzą
Ku wiślanych wód głębinie...
O! wy fale Wisły płowe,
Wiecież, coście pogrzebały?
Nie dziewicę, nie królowę,
Lecz narodu klejnot cały...
Płyńcież cicho nad ofiarą,
Jęcząc skargi żałosnemi
I wciąż dzwońcie jej pieśń starą:
»Wanda leży w naszej ziemi!«
O! minionych lat postacie,
Piasta, Wandy wy rówieśni!
W legendowej swojej szacie
Na zaklęcie wstajcie pieśni!
O wy, ziemi tej zaszczyty,
Wojownicy pełni sławy,
Wzruszcie zimne swe granity
Ziemomysły, Przemysławy!
Niech ta przeszłość z pod mogiły
Na zaklęcie pieśni wstanie!
Wskrześ ją słowem pełnem siły,
Czarodziejski nasz Bojanie![10]
Uderz w struny lutni złotej,
Co hart miecza przezwycięża,
Sław prastare nasze cnoty,
Sarmackiego błysk oręża...
Mów o owych dniach uroku,
Które żyją w podań echu:
O wawelskim powiedz smoku,
O Krakusie i o Lechu.
Zwróć się, zwróć w te czasy lepsze,
Gdy Bolesław, król nasz śmiały,
Dźwięczne surmy kładł po Dnieprze,
Aby sławą jego brzmiały!
Bo któż godniej z podań czary
Niedosnutą baśń dopowie,
Jeśli nie ty, wieszczu stary,
Coś przy dziejów stał budowie!
Jest gród w Polsce ponad grody,
Wyniesiony okazale:
Pod nim białe Wisły wody
Cicho toczą swoje fale.
Gród to stary, — bo początek
Jego, zmierzchu wieków sięga:
Pełen wspomnień i pamiątek,
Jak pisana dziejów księga.
Gród to święty i dostojny:
Bo za dawnej w nim pamięci
Żył Jan Kanty bogobojny
I mężowie żyli święci...
W cnotach rosły tutaj domy,
Cne Bonary, Odrowąże:[11]
To też łaski znak widomy
Dzieje miasta z niebem wiąże.
I niedarmo serce wieszcze
Zwraca się do tego grodu,
Bo przeczuwa, że w nim jeszcze
Żyje czerstwy duch narodu.
Każdy głaz tu, w prochu legły,
Ma osobne swoje dzieje...
Z każdej niemal tutaj cegły
Duch przeszłości naszej wieje...
Wśród przeróżnych dziwów wielu,
Niemych świadków lepszej doby,
Jest tam zamek na Wawelu,
I królewskie są tam groby...
I świątynia jest wspaniała,
Równej niema ziemia lacka,
Z niej ku niebu, niby strzała,
Biegnie wieża Maryjacka.
A z pod wieży tej sklepienia,
Na dalekie sioła, wioski,
Hejnałowe biją pienia
W cześć Maryi Częstochowskiej.
I jest Skałka — a z jej ściany,
W drzew ukryty zieloności,
Patrzy kościół murowany,[12]
Niby oko Opatrzności.
O! promienneż jest to oko,
Że aż przed niem gwiazdy bledną,
Które czuwa wciąż wysoko,
Nad ojczyzną naszą biedną....
Co jak gwiazdka utajona,
Całej Polski głąb przenika:
Wzrok pierwszego jej Patrona,
Stanisława męczennika.
O! Ty Bożych łask szafarzu!
Przy cudownym Twoim grobie —
Na Ojczyzny dziś cmentarzu,
Stróżu Polski — pokłon Tobie!
Oto wchodzę pod sklepienie
Tej świątyni na Wawelu:
Pokój wam, o wielkie cienie,
Co tu spicie od lat wielu...
Pokłon wam i cześć niezłomna,
W tych dniach smutku i żałoby:
O katedro wiekopomna,
O królewskie nasze groby!
Płonna lampka blask swój siny
Po zakątkach drżąc zatacza,
I do ojców mych dziedziny
Przyprowadza mię tułacza...
Jak tu cicho i jak błogo
Pod mogiłą tą podziemną!
Prócz mnie — niema tu nikogo,
Tylko jeden Bóg nademną...
Tylko smutne te kolumny,
Jak cyprysów rząd na grobie...
Tylko te królewskie trumny,
Co zamknęły wszystko w sobie...
I nikt więcej mnie nie widzi...
Tum, w dziedzictwie mem, sierota,
Nikt tu z moich łez nie szydzi,
Nikt nie wygna mnie za wrota...
Jakieś cienie tajemnicze
Wysuwają się z ukrycia:
O! poznaję ich oblicze,
Jakbym widział je za życia!
Widzę was, tu, w tej świątnicy,
Zygmuntowie wielcy nasi!
Miecz połyska wam w prawicy,
Wawrzyn czoła wasze krasi...
Widzę was, o cne postacie!
Mądrość bije wam od czoła,
Słodycz dziecka w oczach macie,
A miecz w dłoni — archanioła.
Wasze prochy tu dostojne
W tej świątnicy odpoczęły...
Widzę was, o duchy zbrojne,
Batorego i Jagiełły...
Widzę wielkość mej Ojczyzny,
Co pod pieczą waszą rosła,
A dziś stoi wśród mielizny,
Jak samotna łódź bez wiosła...
Nad nią burza ryczy dzika,
Fala nawę w przepaść chłonie,
Znikąd gwiazdy ni sternika,
Coby wiodły ją przez tonie...
Czemuście mi poznać dali
Wielkość naszą w tej zamroczy?
Wstyd mi czoło moje pali,
Nie śmiem stanąć wam przed oczy.
Cóż ja biedny, cóż wam rzeknę,
Gdy staniecie groźni, niemi?...
Chyba do was się ucieknę,
O! anioły naszej ziemi!
Chyba pójdę, skąd nad groby
Blask mi żywszy światła miga;
Tam mej troski i żałoby
Ulituje się Jadwiga...
Pójdę bolem rozszalały
Do stóp świętej tej postaci,
I zapytam drżący cały:
»Matko! — kto mi łzy zapłaci?«[13]
O! strażnico dziejów Polska,
Echem tylu wspomnień drżąca!
Tyś jak harfa jest eolska,
W którą palec Boży trąca.
Dziwne skarby i wspomnienia
Przechowujesz w swojem łonie,
Dziwny z ciebie w pokolenia
I tajemny urok wionie.
Kto raz wstąpi w twoje progi,
Kto odetchnie twem powietrzem,
Temu mniej już ucisk srogi,
Samo jarzmo zda się letszem.
Bo z twych murów — wieków chwała
Zda się budzić duch zwycięski:
»Patrzcie — stoję jakem stała,
»Mimo tylu burz i klęski!«
O! świątynio ty żałobna,
O! przybytku śmierci chmurny
Jakżeś dziwnie jest podobna
Do olbrzymiej dziejów urny!
Jak łzawnica starodawna,
Patrzysz z grobów w mrok daleki;
O! świątynio tyle sławna,
Pozdrowiona bądź na wieki!
Dziejów naszych księgo złota,
Wielka w tobie moc zamkniona.
Na dnie twoim leży cnota,
Niby perła utajona!
Snopy blasków i promieni
Rozsypujesz dziejom na tło,
Nie znasz mroków ani cieni,
Samo w sobie skupiasz światło.
Tyś jak jutrznia jest różowa,
Co wesela blaskiem płonie...
I niedarmo »Gwiazd Królowa«
Królowała w twej koronie.
I niedarmo, Polsko miła,
Sztandar wiary niosłaś górą:
Boś ty jedna godną była,
Bożej Matki zwać się córą.
Już u dziejów swych kolebki
Poszłaś w niebo orlim lotem!
Już żył w tobie ten duch krzepki,
Co jak olbrzym stanął potem...
Już twa słodycz i gościnność
W siwym Piaście się skupiła;
Już ofiary cnej powinność
Z Wandą w cichy grób zstąpiła.
Dotąd duch ten czuwa stary,
Na mogile twych pamiątek,
Duch miłości i ofiary,
Co dał dziejom twym początek!
Duchu Polski, wiecznie żywy!
Mimo ciosy co dnia krwawsze,
Mimo wroga ręki mściwej,
Nieśmiertelny! żyjesz zawsze!
W tobie wiara i otucha,
W tobie port nasz i zbawienie,
Tyś bożego cząstką ducha,
Więc i wieczne twe istnienie!
Tyś proroczem hasłem świata,
Co pomimo zniszczeń dzieła,
Nad grobami grzmiąc ulata:
»Jeszcze Polska nie zginęła!«
Jest w Karpatach góra wielka,
Wyniesiona ponad inne,
Jak cudowna karmicielka,
Czarem poi serca gminne.
Szczyt jej wiecznie poza chmurą,
Ginie w rąbku śniegów białym,
Lud ją zowie »Babią górą«
Stąd, że matczy Tatrom całym.
Duch podania, co z niej wieje,
Włada w pełni wśród tej dziczy,
I na całe nasze dzieje
Rzuca urok tajemniczy.
Nieraz, gdy noc padnie głucha,
A wiatr w zeschły liść szeleści,
Grono prządek trwożnie słucha,
Czarodziejskiej opowieści.
Na odźwierku blask łuczywa,
Fantastyczno rzuca cienie,
A staruszka, matka siwa,
Budzi dawnych lat wspomnienie.
I gdy rąbek ich odsłania,
To jak wróżka kiedy wieści:
Taka moc w niej przekonania,
Taka siła w jej powieści...
Coraz wolniej mkną wrzeciona,
Coraz ciszej w gwarnym chórze,
Dziatwa słucha rozmarzona,
Baśni o zaklętej górze.
Wieki płyną — jak w tej stronie,
Nie za ludzkiej już pamięci,
W tajemniczem góry łonie
Wojownicy spią zaklęci...[14]
Skąd tu przyszli, kiedy, poco?
Próżno pytać wieści głuchéj,
Dość, że nieraz ciemną nocą,
W długim szlaku mkną tu duchy...
Nieraz słychać tu chrzęst broni,
Przytłumiony gwar człowieczy,
Brzęk ostrogi, rżenie koni
I ostrzenie stalnych mieczy.
A gdy burza pomknie dzika,
Poprzez nagie Tatr ogromy,
Góra z grzmotem się odmyka
I duch staje w niej widomy.
Stoi, patrzy w dal głęboką
I poświstu wiatrów słucha,
Nieruchome jego oko,
Zdradza ognie jego ducha.
Szyszak mu na skroni błyska,
Pierś rozsadza pancerz twardy,
Głownię miecza w dłoni ściska,
Stoi, patrzy rycerz hardy.
Cisza wkoło... żadne zgoła
Nie wstrząsają ziemią dreszcze...
»Czy już pora?« rycerz woła —
A głos z góry grzmi: »Nie jeszcze!«
I znów grom po gromie spada,
Jak w dzień sądu ostateczny,
Góra z jękiem się zapada
I duch wraca na sen wieczny.
Lecz niedługo już snu tego,
Stara matka dziatwie wróży:
Za chwilami chwile biegą,
Słońce wstaje znów po burzy...
Wkrótce wzejdzie dzień słoneczny,
Dzień zbawienia, dzień otuchy,
Co z pościeli zbudzi wiecznej,
Pod tą górą spiące duchy.
Wstaną one — miecz przypaszą,
Na cisawe konie siędą,
I za świętą sprawę naszą,
Z zaborcami walczyć będą.
Bo nie żadna siła ludzi,
W pomoc przyjdzie Matce świętej,
Lecz ten Boży duch ją zbudzi,
Co w tej ziemi spi zaklęty!
Ojców moich ziemio święta,
Ziemio wielkich cnót i czynów!
Tyś na wskroś jest przesiąknięta,
Krwią ofiarną twoich synów.
I niedarmo w twoje rano,
O puścizno przodków droga!
»Ziemią świętą« ciebie zwano,
Boś najbliżej stała Boga.
Byłaś ziemią poświęcenia,
Manną głodnych, skrzydłem gości,
Dziwny ciebie opromienia
Czar męczeństwa i świętości...
Niegdyś — ze stron tych pątnicy,
Z wiarą w sercu niewymowną,
Do Piotrowej szli stolicy,
Po relikwii kość cudowną...
I gdy, wszedłszy w święte progi,
W posłuchania krótkiej chwili,
O talizman łaski drogi,
Dla Ojczyzny swej prosili:
Papież rzekł im: »O! pielgrzymi!
»Nacóż innych wam świętości?
»Wasza ziemia krwią się dymi,
»Krwią, ze świętych ofiar kości!«
I wziął w rękę swą sędziwą,
Polskiej ziemi grudkę małą,[15]
I na dłoń mu się — o dziwo!
Kilka kropli krwi polało...
»Weźcież — rzecze — proch ten z sobą,
»I cud Boży głoście wszędzie,
»Niech ta ziemia wam ozdobą
»I relikwią świątyń będzie!
»Niechaj proch ten z waszych progów
»Wciąż wam świadczy przed oczyma:
»Jak nad Boga niema bogów,
»Nad tę ziemię świętszej niema!«
- ↑ Władysław Jagiełło umarł wskutek przeziębienia, którego nabawił się, słuchając ulubionego sobie śpiewu słowików w lasach Medyckich. Chorego króla przywieziono do Gródka pod Lwowem, gdzie w dniu 18 czerwca 1484 roku zakończył pełen chwały żywot w wieku lat 86, z których 42 panował Polsce i Litwie.
- ↑ Przy wejściu do katedry na Wawelu, jakby na straży, znajduje się po prawej ręce pomnik grobowy Piotra Kmity, wojewody krakowskiego, zmarłego 1553 r. — Piotr Kmita »szerokiej Polski strażnica«, — jak go nazywa Wasilewski, — był ostatnim potomkiem tego znakomitego rodu.
- ↑ Błąd w druku; powinno być – zakonnika.
- ↑ »Z żałością i z płaczem z wielkiego bolu serdecznego, opowiadamy wam upadek wasz«. — Słowa Skargi.
- ↑ Acernus — łacińskie miano Fabiana Sebastyana Klonowicza.
- ↑ »Worek Judaszów« — poemat Klonowicza.
- ↑ Klemens Janicki, niepospolity poeta, pisał po łacinie; był on synem kmiecia z Wielkopolski. Przełożył go na język polski Syrokomla.
- ↑ Dosłownie wyjątek ów z wiersza Kacpra Miaskowskiego »Na rozruch domowy« brzmi jak następuje:
- Słowiańska Safo! połóż lutnię złotą,
- Już nie kochanka opiewaj z pieszczotą,
- Ale włożywszy na pierś szatę wroną:
- Płacz nad Koroną.
- ↑ O jeziorze świętem w Wielkopolsce, po dziś dzień przechowuje się tradycya, że w niem odbył się chrzest Polski. Mieczysław I — podług legendy — walił tu i strącał do topieli bogi pogańskich Słowian. Stąd poszła nazwa jeziora, uświęconego najważniejszym aktem w dziejach Polski.
- ↑ Bojan — podług podania — najstarszy wieszcz słowiański.
- ↑ Zamożna rodzina Bonarów, osiadła od XIII wieku w Krakowie, słusznie chlubić się może szeregiem dobrze zasłużonych niebu i ojczyźnie synów. Z tejto rodziny wyszedł Izajasz, zakonnik reguły Augustyanów, policzony w poczet błogosławionych; Jan, żupnik krakowski i doradca króla Zygmunta I, cieszący się pełnem jego zaufaniem; Seweryn, orędownik i mecenas piśmiennictwa ojczystego i w. i. Rodzina ta wygasła przy końcu XVI wieku. — Odrowąże słynęli z cnót i świątobliwości. SławnyIwo Odrowąż, biskup krakowski i kanclerz Leszka Białego, czczony jako święty, fundował Kościół N. M. Panny w Krakowie — z rodziny tej wyszli: św. Jacek, św. Czesław i śta Bronisława.
- ↑ Mowa tu o Skałce pod Krakowem, na której wznosi się kościółek św. Stanisława, pierwszego męczennika Polski, który, jak wiadomo, padł z ręki Bolesława Śmiałego.
- ↑ Nic tak nie maluje tkliwego serca Jadwigi, jak owo historyczne wstawienie się tej dostojnej pani — za uciśnionymi zajazdem królewskim kmiotkami gnieźnieńskimi. W dziejach całego świata nie znam piękniejszego nad powyższe wyrażenia.
- ↑ O zaklętych rycerzach w Karpatach, słyszałem na miejscu legendę z ust górali.
- ↑ Cała ta legenda jest historyczna. Podług podania fakt wspomniany wydarzyć się miał za Zygmunta III. Ja go wziąłem z prelekcyi Mickiewicza o literaturze słowiańskiej.