Dwa bieguny/IV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwa bieguny |
Wydawca | Księgarnia Br. Rynowicz |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Drukarnia «Kraju» Trenke i Fusnot |
Miejsce wyd. | Petersburg |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nie myliłem się mniemając, że w Mirowie oczekuje mię przyjęcie więcej niż uprzejme. O przysłanie po mnie koni na stację kolei telegrafować do Konrada nie chciałem i nająwszy sobie jakie takie, przybyłem nieoczekiwany, w chwili, gdy u końca obiadu wznoszono toasty. Towarzystwo, stół otaczające, liczne i w pewnej części mnie znajome, sala jadalna wybornie oświetlona, ubiory pań prawie świetne, nakrycie stołu, służba, forma powitań i rozmów, mogły mi dać złudzenie, że ani krokiem nie ruszyłem się z wielkiego miasta. Po obiedzie, w paru ładnych salonach jasno, gwarnie, muzyka, rozmowy o niej, o książkach, o szerokim świecie, który wydawał się rozłączonym z tem miejscem zaledwie cieniuchną ścianką, albo i wcale nierozłączonym, trochę flirtu, trochę francuzczyzny, trochę poziewania, tout comme chez nous.
Zgrabna figurka i najzgrabniejszy w świecie nosek wszystkiemu przewodniczyły z elegancją, w której czuć było dobrą rasę frou-frou, i z entrain’em, podnieconym może radością, sprawioną przez pewną niespodziankę. Nawet Nemrodzi nie czynili plamy na tym obrazie, bo chociaż pomiędzy sobą mówili o swoich sarnach, lisach i ogarach, mieli dosyć dobrego smaku, aby nie fatygować niemi uszu pań, i chociaż strudzeni całodzienną egzercycją myśliwską, grali przecież w bezika, poziewali dyskretnie i wogóle potrafili zachować pozór ludzi zupełnie przyzwoitych. Po północy dopiero, gdym znalazł się w przeznaczonym dla siebie pokoiku, zgrabnym i ozdobnym, znużenie przypomniało mi całą dobę podróży, koleją i końmi odbytej, ale uczucia oddalenia się od zwykłych warunków mego życia, nie doświadczyłem w stopniu najmniejszym. Przybył tu ze mną mój Wincenty, bo jeżdżenia bez swego służącego cierpieć nie mogłem, więc gdy mię rozbierał, a przyznać muszę, że robił to bardzo zręcznie, gdy szczególniej wychodząc, po swojemu drzwiami palnął, mógłbym, gdyby nie inne ściany, uledz całkowitemu złudzeniu, że usypiam we własnej swojej sypialni, po wieczorze u Idalki, albo u pani Oktawji, albo u pani Marji spędzonym.
Nazajutrz to samo; śniadanie, którego nie powstydziłby się nasz Borel, zgrabna figurka w negliżu, którego szczegóły starałem się zapamiętać, aby, gdy wrócę, opowiedzieć je Idalce, tak były interesujące, a z pod którego wyglądała czasem na świat Boży, najbardziej jak tylko być może interesująca nóżka malutka, ciekawa i w ciekawym także pantofelku. Mniemałem, że jestem jednym z ludzi, którzy o zgrabnej figurce najwięcej w świecie wiedzą, jednak nie wiedziałem, że ma ona taką śliczną nóżkę. Znajomość nasza była dość dawną, tylko przez okrutne okoliczności od paru lat przerwaną. Poprostu, interesy Konrada były nieosobliwe i dwie już zimy spędzając na wsi, robił on oszczędności, jak ze wszystkiego, co tu widziałem, wnosić mogłem, również nieosobliwe. Cóż za ochota dręczyć towarzyszkę życia spędzaniem zimy na wsi, jeżeli ono zupełnie do niczego nie prowadzi? Nie dziwiłem się temu, że nie prowadzi, bo wiedziałem, że dla Konrada, zarówno jak dla towarzyszki jego życia, żyć inaczej było niepodobieństwem zupełnem, ale szczerze żałowałem jej, która pomiędzy śniadaniem i obiadem, gdy goście rozproszyli się po obszernym domu, w gabineciku, bardzo podobnym do buduaru Idalki, z minkami takiemi, że chciałoby się ją schrustać, powierzyła mi swoje smutki i tęsknoty. Dużo dawnego odnowiło się wtedy pomiędzy nami, co nie obudziło we mnie uczucia ani szczęścia, ani niezadowolenia. Jeden więcej motyl z ładnie pomalowanemi, choć, co prawda, trochę zgniecionemi skrzydełkami przeleciał mi przez życie, nic więcej. Nie po to wprawdzie leciałem tu koleją i końmi więcej niż dobę, ale cóż robić? on prend son plaisir oú on le trouve et telqu’on de trouve, a oprócz tego pewne wpływy zewnętrzne, rzec mogę, atmosferyczne, bo składały się na nie rzeczy tak subtelne jak stopień światła w pokoju, odrobina perfumy w powietrzu, lekki szelest muślinu i t. p., sprawiały na mnie pewien rodzaj wrażeń zupełnie nieprzepartych. Przyzwyczajenie! Historja pijaka, czującego unoszącą się w powietrzu odrobinę alkoholu! Jednak, nie po to tu leciałem. Po co leciałem? Uczułem to najmocniej wtedy właśnie, gdy z pozoru powinienem był o tem zapomnieć najgłębiej. Jeszcze w gabineciku zacisznym i przyciemnionym, z oddechem pełnym subtelnej perfumy, od interesującego negliżu pożyczonej, stałem u okna, patrząc na zwijający się pod niebem wał szarych obłoków i wzrokiem wyobraźni ścigając na tem tle smętnem postać idealną, z koralowemi usty, których — na ścięcie poszedłbym za to — nie dotknęły jeszcze usta niczyje. Porównywałem ją do jednej z tych chmurek przebłyskujących błękitem, które płynęły w górnym i czystym eterze. Chmurko niedobra, która odemnie uciekłaś w swoje etery, ciebie gonię i nietylko do ciebie, ale do twoich eterów tęsknię w tej właśnie chwili, gdy najniżej pochyliłem się nad zdeptaną ziemią i zerwałem kwiat świetny, lecz też i pospolity, tak pospolity, że wnet po zerwaniu wypuszczam go z palców bez żalu. Co za dysonans! Bez rzeczy pospolitych żyć nam niepodobna, bierzemy je, albo nawet chwytamy i spożywamy jak chleb powszedni, nawet jak przysmak, ale gdy tylko są spożytemi, traktować je zaczynamy z lekką albo i mocną poniewierką, może za to, że nie nasyciły tego głodu, który pracuje w naszych głębiach tak oddalonych, że zazwyczaj prawie lub wcale nie, ale czasem dolegliwie go czujemy. Co to jest? Jaki to jest ten ptak, który od czasu do czasu trzepocze w nas skrzydłami, obciążonemi miazgą zjadanych pasztetów i porywa nas z sobą w etery? Po wieczorze i ranku, bardzo przyjemnie spędzonym w Mirowie, ten jakiś ptak rwać mię począł ku nieznanym Krasowcom z taką mocą, że mię to aż bolało. Byłbym natychmiast zażądał koni od Konrada i pojechał, ale najprzód, Konrad z gośćmi trąbił kędyś po kniejach, a potem, nie wypadało, teraz szczególniej nie wypadało wspominać o tej wycieczce prędzej jak za dni parę.
O tem tylko przy obiedzie wspomniałem, że mam w tych stronach, o trzy mile ztąd podobno, krewnych, którzy są również krewnymi Konrada.
— Zdrojowscy! — zawołał Konrad — ach, tak! Są to nasi krewni, ale nie ma tam z kim widywać się, ani do kogo jeździć! Krasowce są dla nas zginione. Nikt tam nie bywa.
Rozmowa o Zdrojowskich stała się prawie ogólną. Z łatwością zauważyłem, że był to, według miejscowej opinji publicznej, ród manjaków, którego każdy członek posiadał jakąś ideę i żył inaczej, niż wszyscy. Stary pan Adam przez pół życia warjował na Napoleonie; syn jego był mizantropem świat krytykującym i unikającym ludzi; wnuk, zginął bardzo młodo, także przez swoją ideę, a raczej przez swoje idee, bo miał nie jedną. Wszyscy w tym rodzie mieli umysły niespokojne, zawsze czegoś szukające i gotowe do wojen z wiatrakami. Nie jest wcale przyjemnem przestawać z ludźmi, którzy wiecznie odwijają rękawy, upatrując gdzie i jak możnaby wziąć się do reparacji świata. Uczciwi zresztą i wykształceni wszyscy; Adaś miał nawet wyjątkowe, genjalne zdolności, ale przy charakterze burzliwym i umyśle niespokojnym, zmarnować się musiały wraz z nim samym. Krasowce są majątkiem bardzo pięknym, jakieś trzy, czy cztery tysiące morgów, z pysznemi lasami, bez długów, z rezydencją starą, ładną i obszerną. W domu istnieją zabytki i kosztowności, przez długie lata gromadzone: stare srebra, porcelany, klejnoty dużej ceny. Panna Seweryna jest bogatą panną i wielka to szkoda dla towarzystwa i dla niej, że ma także swoje idee i nie chce żyć jak wszyscy. Usiłowano zrazu zaopiekować się nią, wciągnąć ją do koła krewnych i znajomych, przedstawiającego jedyną sferę, w którejby żyć powinna. Ale to przewrócona i uparta głowa, ma swoje idee i niczyich rad słuchać nie chce.
— Ładna panna! — zauważył ktoś ze starszych.
Parę głosów temu zdaniu zaprzeczyło. Brakowało jej swobody obejścia się i kobiecego wdzięku.
— Powierzchowność zaniedbana — lekceważąco wymówił jeden z młodych ludzi.
— Sztywna i chłodna... — dodał drugi.
— Ładna jest i dobra, ale dzika! — zdefinjowała gospodyni domu i ta definicja otrzymała oklask powszechny.
— C’est le mot! Vous avez trouve juste, dzika, oui, c’est le mot.
— Bogata i dość ładna, ale dzika!
— Podobno nawet bardzo dobra, serce ma złote — ale dzika. Vous avez raison. C’est le mot. Dzika!
— I od czego to losy ludzkie zależą! Gdyby pan Romuald Zdrojowski o kilka miesięcy nie przeżył syna, Krasowce byłyby dla panny Seweryny stracone...
— I nie byłaby dziką, bo trzeba mieć odwagę, aby być dziką.
— C’est vrai. Złota podstawa robi śmiałą postawę... Rymu nie ma, ale myśl prawdziwa!
Przez całą tę dość długą rozmowę, pomimo nurtującego mię do dna niezadowolenia, zachowywałem się biernie. Ażeby niezadowolenie pogodzić z biernością i jak najlepiej ukryć je pod nią, trzeba siedzieć w postawie zlekka niedbałej, z ręką położoną na stole i w końcach palców obracającą okruchę chleba, z twarzą cokolwiek wyżej niż zwykle podniesioną i oczyma spoglądającemi od niechcenia z za szkieł binokli na akcesorja sali jadalnej, jako to: portrety na ścianach, rozety na suficie, czy tam coś podobnego. Taką miałem postawę, gdy o rodzie Zdrojowskich i ostatniej jego odrośli rozmawiano, ale wzrok roztargniony po portretach i rozetach przesuwając, zatrzymałem go nagle na indywiduum, siedzącem przy stole i po którem oczy wszystkich i moje także przesuwały się dotąd jak po stole, na którym nic nie stoi. Pierwszy to raz przy tym obiedzie zobaczyłem to indywiduum. Niemłode, chude, z siwiejącemi wąsami i ogorzałą skórą twarzy, z rękoma barwy pomarańczowej, w surducie kroju szczególniejszego, wyglądało ono mocno na intruza, którego zaproszono do stołu przez grzeczność, czy litość. Siedziało pomiędzy młodziutkim kuzynkiem a niemłodą kuzynką gospodarza domu, czyli, pomiędzy blanbekiem a starą panną, pozycja pospolicie wyznaczana u stołu takim, którzy w świecie nie mają żadnej pozycji. Musiało ono niezawodnie należeć do kategorji dzikich, bo jadło nożem i miało szczególny sposób słuchania rozmowy z wyciągniętą naprzód szyją i wytrzeszczonemi oczyma, których błękitny kolor świecił z pod brwi siwiejących i zjeżonych. Twarz ta, z temi brwiami i oczyma, pogięta w mnóstwo zmarszczek, miała charakter, przypominała mi widywanych na obrazach ascetów-pustelników. Byłbym może przecież nie zwrócił na nią uwagi, gdyby nie szczególne fluktuacje, którym podlegać zaczęła w czasie rozmowy o Zdrojowskich. Do tej rozmowy indywiduum wmieszać się widocznie pragnęło, lecz brakowało mu śmiałości, albo zręczności, więc wyciągało tylko szyję to w jedną stronę, to w drugą, obracało twarz do jednej osoby, to do drugiej, otwierało i zamykało usta, kręciło się na krześle jak na śpilkach, słowem, doznawało wzruszeń widocznych i, pomimo niemożności wypowiedzenia ich słowami, bardzo silnych. Trochę zaciekawiony, zapytałem pani domu, której miałem szczęście być sąsiadem: Kto to taki?
— To jest sąsiad Mirowa, taka sobie figura! — odpowiedziała pomiędzy dwoma na prawo i lewo rzuconemi zapytaniami i odpowiedziami.
Figura była określeniem zręczniejszem od indywiduum, ale niewiele jeszcze objaśniającem. Po drugiej stronie swojej miałem ładną osóbkę, sąsiadkę Mirowa, z którą od przybycia tu swego dość dobrze się poznajomiłem i do której zwróciłem się z kolei z zapytaniem, jak nazywa się ten pan, z temi najeżonemi brwiami?... Na twarzy ładnej osóbki odmalowało się zakłopotanie.
— Ten pan... to... to pan...
— Figura? — przerwałem.
— A tak, jakaś figura! I zaczęła prowadzić dalej rozmowę z drugim swoim sąsiadem. Ale w tej samej chwili, Konrad, obchodzący stół dokoła i węgrzyn do kielichów nalewający, pochylił się nademną i zapytanie moje usłyszał.
— To jest taki sobie pan Żwirkiewicz[1] — z cichem wyjaśnieniem pospieszył — un pauvre diable, mający ztąd o milę mały folwark, który przyjechał do mnie za interesem przed samym prawie obiadem, więc zaprosiliśmy go do stołu.
Jeszcze chwila i wzniesionym został toast na cześć pań, potem drugi, na cześć tego, kto w dniu dzisiejszym zadał śmierć największej ilości czworonożnych, potem jeszcze nie pamiętam już jaki. Węgrzyn był wybornym, morze świateł lało się z wielkich lamp i świeczników na stół, przy którym stawało się coraz gwarniej i weselej, na talerze świecące drżącemi bursztynami niedojedzonej galarety, na tęczowo błyszczące kryształy, na ożywione postawy i twarze, na połyskujące jedwabiami barw wszelkich stroje pań i czarne, z olśniewającą bielą zmieszane ubiory panów. Na tem tle, w tem morzu światła, nad talerzem, którego porcelanową białość przerzynał wymalowany w sławnej fabryce monogram Konrada, taki sobie pan Zwirkiewicz, nagłem postanowieniem zdjęty, wstał z krzesła i trochę przygarbiony, z ogorzałą szyją, daleko naprzód wyciągniętą, w ciemnej, wielkiej ręce, podnosząc delikatny kieliszek z rubinowym płynem, przemówił:
— Wielmożni państwo!
I bladawe wargi jego wraz z szarym wąsem tak zadrżały, że umilkł. Opłakanym prawdziwie był widok jego surduta, którego niezgrabne poły wisiały nad stołem i z za którego ukazywała się kamizelka usiana kolorowemi kwiatkami, na tle atłasowem. Błękitne jego oczy, pod najeżonemi brwiami, miały wyraz prawie nieprzytomny, jaki bywa zawsze u ludzi, którzy okropnie boją się, ale koniecznie muszą mówić. Okropnie bał się, ale zarazem musiał mówić, więc po kilku sekundach milczenia, głosem dość donośnym, chociaż drżącym, zaczął znowu:
— Wielka to z mojej strony śmiałość, ale serce i obowiązek rozkazują... muszę tedy... Niech wielmożni państwo darują, ale muszę przed tem najdostojniejszem zgromadzeniem wypić zdrowie osoby, którą tu wspominaną słyszałem tak i owak, a która, wielmożni państwo, jest aniołem na tę ziemię zesłanym, dla ratowania i pocieszania nas biednych, przez wszystkich opuszczonych.
Ośmielał się, oho, ośmielał się znacznie; ciemna ręka, kieliszek trzymająca, trzęsła się wprawdzie tak że aż krople płynu wylewały się z kieliszka i ciekły po grubych palcach, ale oczy stawały się coraz więcej żywe i błyszczące, a mowa coraz płynniejszą.
— Ten anioł boski, wielmożni państwo, zstąpił do mnie kiedy byłem w ciemnicy i wyprowadził mię na światłość... Mieliśmy już ja i dzieci moje pójść w świat z torbami żebrackiemi, gdy ona zstąpiła do nas sama, bez prośby, nie jako wielka pani, ale jako siostra, i wyratowała nas od zguby. Wielmożni państwo może i znają tę historję, tedy powtarzać jej nie będę, tylko słysząc ją tu wspominaną... i tak... i owak... zmuszony zostałem przez serce i obowiązek, mały głos mój podnieść i przed całem tem najdostojniejszem zgromadzeniem wypić za zdrowie i wiekuiste szczęście tej mojej dobrodziejki i zbawicielki, tej panny Seweryny Zdrojowskiej... która jest aniołem boskim, na świat zesłanym...
Nie mógł dłużej mówić i, o Boże, jak ciekawie łzy skakały po grubych zmarszczkach jego twarzy, błyszczącemi kroplami osiadając na szorstkich, oszronionych wąsach! Dzielna figura! Ehe! kiedy o tej, którą uwielbiał, wspominano «tak i owak», nie przyglądała się portretom, albo rozetom i uczuła serce i obowiązek... Różne na świecie bywają figury: jedne w zawstydzających kamizelkach w kolorowe kwiatki; inne z uczuciem wstydu pod sukiennem arcydziełem arcykrawca Chabou! Drugi człowiek, który czasem we mnie przesiadywał, podniósł mię z krzesła tak nagle, że ani obejrzałem się, gdy już stałem ze wzniesionym kieliszkiem węgrzyna w ręku.
— Panie i panowie! — przemówiłem, wznoszę z kolei toast abstrakcyjny, ale głęboko uczuty. Niech żyją dwie piękne rzeczy, może najrzadsze w świecie: serce, które wdzięcznem być umie i bez złotej podstawy — śmiała postawa!
Ja i figura mieliśmy do czynienia z ludźmi inteligentnymi i pełnymi instynktów rycerskich, którzy nas w mgnieniu oka zrozumieli i ocenili sprawiedliwie. Konrad i jego goście rzucili się ku figurze i na wyścigi ściskali jej wielkie ręce, oddając tym sposobem hołd szacunku i nawet rozrzewnienia sercu wdzięcznemu i śmiałości tem cenniejszej, że wyrosłej na gruncie małego folwarku. Mnie zaś prześladowało poprostu pytanie: co to było, przy wspomnieniu o czem łzy tak ciekawie skakały po grubych zmarszczkach zmęczonej, zgrubiałej twarzy? Nie potrzebowałem nikogo o to pytać, bo wkrótce po obiedzie, gdy trochę osamotniony i zamyślony paliłem cygaro w gabinecie Konrada, pan Zwirkiewicz zbliżył się do mnie i z własnego popędu opowiedział mi całą historję. Zaczął od ciężkich czasów, o których zresztą i w Mirowie pomiędzy pieczystem a leguminą dość często wspominano. Ale on o nich mówił z takiemi ruchami surduta na plecach i zmarszczek na twarzy, które zdawały się jasno wyrażać, iż mu one nietylko za skórę zajechały, ale dostały się aż do kości. Le pauvre diable cały był przesiąknięty ciężkiemi czasami, z przyczyny też których, przed rokiem niespełna nie uiścił się z jakichś rat czy zaległości i tylko co, razem z pięciorgiem dorastających i dorosłych dzieci, ze swego folwarku nie wyleciał.
Szło o jakieś parę tysięcy, dla biedaka najzupełniej do zdobycia niepodobne, i już, już, folwarczyna publicznej sprzedaży uledz miała, gdy przybyła niespodziewana pomoc.
— Nieboszczyka jej ojca, panie łaskawy, znałem, ale jej prawie nie, dzieckiem tylko widziałem ją parę razy i pewnie nawet nie wiedziała, jak wyglądam. Przyjechała... bez prośby z mojej strony, sama przyjechała, nie jak wielka pani, nie karetą, której nie wiedziałbym gdzie podziać, nie w pysznym stroju, przed którym możebym języka w gębie zapomniał, ale bryczuszką, w prostej sukience, jak równa do równego przyjechała, rozmówiła się, rozpytała i wyratowała!
Oprócz tego, najstarszą jego córkę wzięła do Krasowiec na nauczycielkę.
— Kogoż to córka pana uczy w Krasowcach?
— Dzieci, panie łaskawy, różne tam dzieci... Teraz kłopot mam z synem, który pięć klas gimnazjalnych ukończył, ale którego dalej w szkołach utrzymywać nie jestem w stanie. Ma ochotę do gospodarstwa i jeżeli pan Donimirski będzie łaskaw przyjąć go do Mirowa na praktykanta...
Pan Donimirski w tej właśnie chwili przy nas stanął i z nadzwyczajną grzecznością w postawie i słowach sąsiadowi oświadczył, że pragnąłby bardzo spełnić jego życzenie, ale będzie mu to niepodobnem, gdyż od najbliższej wiosny majątek w dzierżawę wypuścić i zagranicę na czas jakiś wyjechać zamierza.
— Próbowałem sam gospodarzyć, ale czasy są tak ciężkie, że życie w podobnych warunkach okazało się zupełnie niepodobnem. Same przykrości, same borykania się z przeszkodami wszelkiej natury! Przytem sąsiedztwa dalekie i nieliczne, od kolei mil kilka, stosunki ze światem utrudnione. Rdzewiejemy tu i stajemy się stopniowo umysłowymi nędzarzami...
— Mój drogi — przerwałem — bądź łaskaw zadysponować na jutro dla mnie konie do Krasowiec.
— Z największą chęcią, ale pod warunkiem, że ztamtąd powrócisz do nas i że nie na długo cię utracimy.
Jak ja ją widziałem, jak wypukle ją widziałem, wchodzącą, w prostej sukience, swoim równym, cichym krokiem pod dach małego folwarku i podająca rękę zbiedzonej, zdziwionej, kłaniającej się przed nią «figurze»! Z dodatkiem dzieciaków, które w podziwie scenie tej przypatrywać się musiały, był to pyszny motyw do obrazu religijnego.
Niebawem całe towarzystwo wiedziało o mojej jutrzejszej wycieczce, która na gospodynię domu sprawiła efekt najniespodziewańszy, bo uczyniła mię w jej oczach bohaterem, usiłującym przez ucieczkę zwalczyć — namiętność. Cóż? była mężatką, mąż jej był moim krewnym i przyjacielem od dzieciństwa; trawiony tęsknotą ku niej, przybyłem, wyrzutami sumienia mordowany, odjeżdżałem: tragiczna walka uczucia z obowiązkiem, szczytne zwycięztwo pierwszego nad drugiem! W małej główce, ozdobionej najzgrabniejszym w świecie noskiem, powstał cały dramacik, którego my dwoje byliśmy bohaterami, i napełnił ją ambicją doścignięcia mię w bohaterstwie. Wszystko to odgadywałem z jej spojrzeń, głosu, półsłówek, z tego także, że ani półsłówkiem nie próbowała mię zatrzymać i niczem umyślnem nie utrzymując jej w błędzie, niczem jej z niego nie wyprowadzałem. Był mi on dogodnym, ratował moją przyzwoitość; nie mogłem przecież jej powiedzieć:«pomimo wszystkiego co pomiędzy nami kiedykolwiek zachodziło i świeżo znowu zaszło, dziś myślą i pragnieniem lecę, a jutro całym sobą polecę do innej!» Taka otwartość byłaby grubjaństwem zupełnie niemożliwem, mała zaś podłostka, którą popełniłem, pozwalając tej kobiecie, bądź co bądź łaskawej na mnie, zostawać w grubem złudzeniu, było czemś tak drobnem, powszedniem, po niezliczone razy przezemnie i wszystkich popełnianem, że tylko człowiek dziki wahałby się z jej popełnieniem. Tyle tylko, że rozumiałem czem to jest i z kropelką niesmaku na podniebieniu, podłostkę podłostką nazywałem.
Jeden z najstarszych gości Konrada zaczął mówić ze mną o Krasowcach i pomiędzy innemi rzeczami, rzekł:
— Zobaczysz pan tam szczątek pięknego niegdyś okrętu, który po rozbiciu znalazł przystań w Krasowcach: panią Leontynę Brożkową, cioteczną ciotkę panny Seweryny. Hej, hej! jaka to była śliczna i miła kobietka! Pół miljonika przez paluszki jej przeciekło dość prędko i już od jakichś lat dziesięciu u krewnych na rezydencji osiadła... świat o niej zapomniał... zwiędła podobno. Sic transit gloria mundi! Ale co to było, hej, hej, co to było! Najmilsze chwile młodości przypominają mi się, gdy o niej wspominam. Bądź pan łaskaw zawieźć jej odemnie bardzo uprzejme ukłony!
Saniami zaprzężonemu parą rosłych tarantów wyjechawszy z Mirowa, po raz pierwszy doświadczyłem uczucia wielkiego oddalenia od miejsc i warunków, wśród których dotąd płynęło mi życie. Uczucie to wzrastało w miarę jak oddalałem się od ludnego, gwarnego, grającego dworu, a zagłębiałem w gładką, rozległą, śniegiem okrytą pustynię. Ten dwór był pośród tej pustyni oazą, samotnie wzbijającą ku niebu zarówno swoje topole wyniosłe, jak odgłosy swojej wesołości. Był no także akordem rozkosznym, z malutką kankanową nutką, rzuconym na morze ciszy bezbrzeżnej i wspaniałej. Bezbrzeżną wydawała mi się białość pustyni, którą przebywałem, i bezdennem napełniające ją milczenie. Wiedziałem o tem, że znajduję się w stronach przestrzeni wielkich i zrzadka zaludnionych, lecz nie wyobrażałem sobie tej ogromnej tęsknicy, która zdawała się być samem ich powietrzem. Małe gaje i zarośla, rzucając na nieskazitelną białość śniegu szare plamy najrozmaitszych zaokrągleń i wydłużeń, silniej jeszcze uwydatniały jej monotonję; stada ptaków czarnych unosiły się nad gajami, opadały na pola lotem cichym, lub z głośnem krakaniem szybowały pod niebem, pogłębiając tylko pustkę i milczenie gajów, pól i nieba, które od białej ziemi odcinało się po brzegach pasami gęstej szarzyzny, plamiącej też tu i owdzie mętną białawość jego sklepienia. Godzinę prawie jechałem, nie spostrzegając żadnego śladu życia ludzkiego. Nic, tylko rozłóg samotny i śnieżny, z biegnącemi po polach głosami wiatrów i żeglującemi powietrzem skrzydłami czarnych ptaków i szarych chmur. Nie było to brzydkie; owszem, miało charakter piękności surowej i do najwyższego stopnia melancholijnej. Więc też, jak wszelkiemu pięknu tak i temu, gotów byłem złożyć hołd uwielbienia, jak we wszelką postać piękna, tak i w tę także wpatrywałem się zrazu z ciekawością, która po obszernym widnokręgu ścigając każdy szczegół linji, światła, dźwięku, topiła w nich całkowicie wszystkie uczucia inne, aż do poczucia samego siebie. Największą może z rozkoszy, sprawianych przez piękno, jest zatracanie w niem samego siebie, to jest pamięci i uczucia wszystkich naszych osobistych własności: zła, dobra, przeszłości, przyszłości... Ale to nigdy długo nie trwa. I wówczas także, w rozkosz estetyka rozpatrującego obraz ogromny i zupełnie dla siebie nowy, wmieszało się po pewnym czasie coś osobistego, po raz pierwszy doświadczanego: słabe i nieokreślone zrazu, potem coraz silniejsze i przykrzejsze uczucie niesłychanej małości własnej. Przyłączyło się do niego wkrótce inne, którem była, że tak powiem, obcość, czy też niespójność, stopnia niezgody sięgająca, z tem co mię otaczało. Ta ziemia, niezmiernym rozłogiem kładąca się aż pod skłony nieba, to niebo, od krańca do krańca niczem nie osłonięte, to powietrze prawie nieruchomo stojące w ciszy, którą przerywały tylko czołgające się po ziemi lub latające górą niewyraźne szepty, westchnienia, szlochania wiatrów, wszystko to było tak ogromnem i tak pozbawionem wszelkiego pokrewieństwa czy z naturą moją, czy z przyzwyczajeniami, że uczułem się najprzód czemś mniejszem nad źdźbło piasku, a potem czemś więcej zabłąkanem nad liść zwiędły, przez wiatr zerwany z drzewa rodzinnego i na nieznane pola uniesiony. Rozłożyste moje sanie, rosłe taranty, stangret w wysokim kapeluszu liberyjnym, mój Wincenty ze wspaniałej postawy słynący, ja sam, razem ze swoim ładnym wzrostem i najładniejszem futrem, wyglądaliśmy na tym rozłogu, jak mała, biedna muszka. Ani niebu, ani ziemi, ani tym tajemniczym wzdychaniom, których nad nami i dokoła nas było pełno, nie znaczyliśmy nic zupełnie. Żadnej możności odegrania roli jakiejkolwiek, najmniejszego podobieństwa zaznaczenia w sposób choć najsłabszy niepospolitości przymiotów swoich i tych szczególnych odznaczeń, które się miało szczęście od natury i losu otrzymać. Na nic tu było wszystko, co gdzieindziej nazywa się szczęściem; zupełnie na nic nie przydało się tu być młodzieńcem przystojnym i majętnym, ulubieńcem pań i blizkim znajomym muz. Natura samotna i wielka, bez żadnych stroików, w jeden zimowy całun owinięta, kreśliła tu przed takiemi jak ja istotami głośne, a więcej może ironiczne dwa słowa: «prochem jesteś!» Było to tak gnębiące, że po głowie kręcić mi się zaczęło dokończenie formuły popielcowej: «i w proch się obrócisz!»
Spojrzałem w górę, szeroko zatoczyłem wzrokiem po sklepieniu i odrzynających go od białej ziemi pasach grubej szarzyzny. Ciężkie niebo! I takiem bywa tu ono przez długie miesiące, a człowiek musi koniecznie patrzeć na nie, bo — nie ma tu nic innego, na co mógłby patrzeć. Chyba gdzieniegdzie krzyż podnoszący oszronione ramiona nad rozchodzącemi się ramionami dróg pustych, na których wiatr nieustannie zagładza ślady słabych ruchów ludzkich, które po wielkich polach wijąc się, błądząc, szukając niby portu, czy schroniska, pod szaremi obrzeżynami nieba, jak rzeki w morze, wpadają w mglistą siność wielkich oddaleń.
Najniewłaściwszem byłoby określenie, że nie podobał mi się obraz, który postawiła przedemną natura stron tamtych. Owszem, przeciwnie, znajdowałem go wspaniałym, czułem, że posiada on głębie sobie właściwe, od których wraz z tęsknicą i tajemniczością, wiać muszą ku ludziom natchnienia surowe i silne. Rozumiałem, że pośród samotności rozległej i zadumanej, przed obliczem natury, mającem zamiast uśmiechów zalotnych spojrzenie pełne niezgłębionego a surowego smutku, duch ludzki, łatwiej niż gdzieindziej, otrząść z siebie może pyły ziemi brudne czy błyszczące i od tego ciężaru oswobodzony, silnie uderzyć w skrzydła i szeroko je roztoczyć. Teraz może dopiero zrozumiałem, dlaczego ta ziemia rodziła wieszczów takich, że nie byli kieliszkami konwalii, nalanemi wdzięczną wonią, lecz dzwonami, w których uderzały i grały serca miljonów.
Alem ja biedny nie był wieszczem, ani we mnie uderzało żadne serce inne, oprócz mego własnego. Obsiadły mię przytem tak gęsto i oddawna pyły ziemi, z których niejeden był przecież szlachetnego pochodzenia, że z pod nich wydostać mogłem tylko sam dzióbek swoich skrzydeł. Oprócz tego, urodziłem się w stronach wcale innych, daleko ludniejszych, weselszych, po kraju nie podróżowałem prawie wcale, a zagranicą do innych wrażeń podróżniczych przyzwyczajony byłem. Więc po paru godzinach jazdy doświadczyłem, oprócz formalnego zgnębienia, czegoś jeszcze, dotąd nigdy nieznanego, a co porównać mogę chyba do trwogi, którą musi uczuwać człowiek żywcem w podziemiu zamurowywany. Kędyś daleko, ludzie chodzą, jeżdżą, grają, śpiewają, kochają się na sposoby różne i na różne sposoby popisują się przed sobą; piją, słowem, z czary życia różnorodne zadowolenia myśli, zmysłów, smaku, miłości własnej; tu, kompletna bezużyteczność przymiotów najpiękniejszych, śniegi, wrony, kawki, krzyże nad drogami, po których nikt nie jeździ, i w powietrzu melancholja rozszlochana...
Zrozumiałem, wybornie zrozumiałem Konrada, że nie mógł długo wytrwać na tej pustyni, nawet w tak miłej oazie, jaką był Mirów, w oazie otoczonej oprócz wron, kawek i melancholji, barbarzyństwem tak grubem, że na jego widok człowiek ucywilizowany czuje się przerzuconym w przedświty bytu ludzkości. To barbarzyństwo widziałem w paru dużych wsiach, któreśmy na trzymilowej przestrzeni przebywali i które były ciągnącemi się z dwu stron drogi szeregami wigwamów, zbudowanych i zamieszkałych przez dzikich. Żeby choć odrobina jakiegokolwiek architektonicznego stylu w tych budowach! Żeby ślad malowniczości w postawach i ubiorach ludzi gromadkami lub pojedyńczo spotykanych! Widywałem osady ludowe różnych krajów europejskich i wszędzie znajdowałem jakieś rysy i szczegóły zajmujące, albo wprost zachwycające. Tu, oprócz ordynarności kształtów, rysów i odzieży, nie widziałem nic i nie doświadczyłem niczego oprócz nudy.
Silne wrażenie wywarły na mnie tylko wrota jednej z tych wiosek, które przy otwieraniu się zaskrzypiały tak przeraźliwie, że o mało nie zemdlałem. Wprawiło mię to w tak zły humor, że dość poetyczny nastrój, którego pomimo pewnych niemiłych uczuć, w drodze tej doświadczałem, znikł bez śladu; nawet postać Seweryny tak zamgliła się w wyobraźni mojej, że z trudnością odtworzyć ją mogłem. I gdzież są nakoniec te lasy, których wzorowe gospodarowanie stanowiło nawet w wielkiem mieście przedmiot myśli i troski dla ich właścicielki? Gdzież ta puszcza, z którą podobno łączą się te lasy? Zapytałem o to stangreta i dowiedziałem się, że te lasy i ta puszcza znajdują się niedaleko już przed nami, u krańca przebywanej przez nas równiny, a Krasowce stoją u brzegu jednych i drugiej. Dostrzegałem też już ogromne, ciemne półkole, podpierające skłon nieba i wybiegające z niego na białe pola czarne zatoki.
Więc pomiędzy pustynią a puszczą! Pojęcie takiego osiedlenia się uderzyło moją wyobraźnię i zniszczyło ze szczętem fatalny wpływ skrzypiących wrót wiejskich. Seweryna stanęła znowu przedemną jak żywa i serce roztajało mi tkliwością, zmieszaną ze współczuciem. Cóż dziwnego, że wyglądała pomiędzy nami jak zalatująca od pól samotnych strofa smętnej pieśni, lub jak westchnienie przywiane od mogił! Możeż to być, aby te szafirowe gwiazdy spłonęły nad pustynią, a te usta koralowe uwiędły, nie przemienione w płomię i zdrój szczęścia? Możeż to być, aby ta inteligencja, ta wrażliwość i uczuciowość, te artystyczne instynkty, zanikły bez słońca, pomiędzy pustynią a puszczą? Wydało mi się znowu, że jestem królewiczem bajecznym, przeznaczanym do zbudzenia księżniczki, pogrążonej w śnie zaklętym. Porwać ją ztąd, unieść daleko od wron, kawek, wrót skrzypiących i melancholji, własną ręką lać w jej śliczne usta napój wrzący wszystkiemi radościami życia! A potem?... niech co chce będzie! Może wcześniej, niż zamierzałem i chciałem, dokonam tego stanowczego kroku, o którym przecież myślałem zawsze, że dokonanym być musi. Nie rad żegnałbym się z absolutną swobodą, której dotąd używałem, ale dla niej... dla jej posiadania i zarazem uratowania... tak, uczyniłbym to najpewniej... Uczynię... Zacząłem poprostu drżeć od niecierpliwości zobaczenia jej i na nic już dokoła nie patrząc, ją jedną tylko widziałem, nietylko już wzrokiem wyobraźni, ale poprostu fizycznym wzrokiem, który z pomocą pamięci ścigał ruchy jej postaci, uśmiechy ust, błyski i głębie spojrzeń, rumieńce lejące się na twarz jej tak dziewiczą, a tak wrażliwą, z utkwionych w nią moich oczu... Moja ty droga! Czy będziesz moją?
Jednak pomimo to wszystko i pomimo woli mojej, na dnie wrzących uczuć cicho pracował we mnie trochę chłodny i ironiczny sceptycyzm: jakie wrażenie sprawi na niej moje niespodziewane przybycie, a szczególniej, co sam uczuję na jej widok? Czy radość i rozczulenie ogromne, jak mi się teraz zdaje, czy może rozczarowanie i oziębienie? Bo na jakiem tle ją ujrzę? Jakie akcesorja otaczać ją będą, gdy po raz pierwszy spragnionym wzrokiem ją ogarnę? Czy nie oszpeci jej, a mnie nie ostudzi jaka ordynarność, prozaiczność, cokolwiek takiego, czego moralnie w tym samym stopniu znieść nie mogę, jak fizycznie skrzypienia wrót wioskowych? A potem... te jej wieczne patrzenie na szczyty, które nie są mojemi szczytami. Rozumiałem wybornie, że takiej istoty na niziny ściągnąć niepodobna, ależ i sam niemniej od niej brzydziłem się nizinami. O to szło, aby ona, nie zniżając bynajmniej wzroku, zmieniła punkt widzenia. Ja uczynić tego nie chciałem i nie mogłem...
— Krasowce! — zawołał Wincenty, odwracając się ku mnie z najbrzydszym swoim grymasem, który tym razem miał oznaczać radość.
Stangret wyciągał ramię, liberyjnemi guzikami świecące, ku ogromnej masie drzew, która gęstwiną od lekkiego szronu popielatą, uwypuklała się na tle rozlanego zblizka przed nami morza lasu.
I w jedną i w drugą stronę dwór ten przebywałem tak wzruszony, że w pamięci mi pozostał obraz jego bardzo niedokładny. Widzę tylko mnóstwo drzew i krzewów, białych od szronu, tworzących grupy i klomby najrozmaitszych rozmiarów i kształtów, pomiędzy któremi sanie moje wiły się poprostu drogami wązkiemi i szerokiemi, czasem też wydłużającemi się w kawałki alei szerokich i wspaniałych. Widzę domy i domki pośród tych klombów i alei porozrzucane, których okna mróz wyrzeźbiał w wielkie kwiaty, albo ogniska wewnątrz porozpalane przemieniały na drżące wśród białych gęstwin płomyki, widzę i słyszę wypadający z jednego z tych domków rój dziatwy różnego wieku, z przewodniczącą mu dorodną dziewczyną na czele; widzę dom duży, murowany, z ogromnym gankiem nad kilku wielkiemi schodami i z masą drzew, których gałęzie rozłożyste i splątane przysłaniały długi szereg okien. Dom ten, znacznie od wszystkich tych, które minąłem, oddalony, był niby klamrą niezmiernie prostą, która spinała przestrzeń ogromną, gęsto zadrzewioną, gęsto też drogami i dróżkami porzniętą, siedliskami ludzkiemi różnych rozmiarów zrzadka usianą. Przestrzeni tu nie żałowano, ani drzew, dla których zima szronu a stulecia wzrostu nie pożałowały; więc pomimo architektonicznej prostoty domu, całość dworu była stylową, miała charakter poważnego i surowego bogactwa.
Do obszernej, widnej sieni, której białe ściany oryginalnie i wcale niebrzydko zawieszone były głowami rogatych i nierogatych zwierząt i wieńcami różnych zbóż, wniosłem dwa uczucia: silne wzruszenie miłosne i nieco złośliwą ciekawość. Oba te uczucia miałem w sobie jednocześnie i tak dalece, że nie umiałbym zdać sprawy, które było przemagającem. Splątane szepty wewnętrzne o tem, że wnet ją zobaczę, ręki jej dotknę, wzrok swój w jej głębokich szafirach utopię, krzyżowany się we mnie z drwiącemi nieco zapytaniami: co to za dom? jakie jego wnętrze? jakie w nim życie? Znajdowałem się przecież na puszczy, w siedlisku dzikiej, pochodzącej z rodu manjaków; człowiek ucywilizowany nie zniknął we mnie przed zakochanym, ani krytyka i lekka drwina przed pragnieniem bezwarunkowego uwielbienia. Może najwięcej dlatego byłem tu, że pragnąłem bezwarunkowo uwielbiać, że były już chwile, w których tę kobietę tak uwielbiałem; jednak rozglądałem się po sieni z pomimo woli wijącem się po głowie pytaniem: czy nie ma w tym domu choćby malutkiego lokaika, któryby przybycie moje oznajmił? Więc są na świecie domy bez lokajów? Mój Wincenty także zdawał się być zdepeizowanym; futro ze mnie zdjąwszy, rozglądał się dokoła z rękoma obwisłemi i takim grymasem pod rudemi wąsami, który zdawał się mówić: «a toż co takiego? przybyliśmy podobno do domu bez lokajów!» Jedna minuta, dwie, trzy, nikt nie nadchodzi; łosie, jelenie, dziki i inne podobne istoty, ze ścian szczerzą ku sobie kły i nastawiają rogi, w milczeniu głębokiem, przerywanem tylko dochodzącą z głębi domu muzyką na fortepianie, ogromnie nieosobliwą i w jakiś zupełnie pocieszny sposób rozromansowaną. To nie ona gra, najpewniej; jej muzyka, chociaż cierpi na pewien brak techniki, jest bezporównania lepszą; ktoś inny wywołuje tu ducha Łucji z Lamermoru, w sposób najpocieszniej wołający o ratunek dla jakiejś opuszczonej i stęsknionej duszy. Co tu robić? Rzecz prosta, przez pierwsze lepsze drzwi wejść w głąb domu, choćby z narażeniem się na wejście do garderoby lub sypialni. Już uczynić to miałem, gdy nakoniec weszła do sieni, kto? czy ja wiem? jakaś matrona w dużej chustce na plecach i białym czepeczku na siwych włosach, może babka, może stara sługa, średniego wzrostu i barczysta, co ją trochę kwadratową czyniło, z kontrastem siwych włosów i ciemnych oczu pod czarnemi jak kruki brwiami, który zaraz mię uderzył. Cała zresztą ta duża twarz, z wielkiem czołem, z bladą i w zmarszczki pogiętą skórą, była surową, chmurną i rzekłbym nawet rozumną. Stając przedemną z rękoma, pod szpiczastemi końcami chustki ukrytemi, matrona ta zapytała:
— Jak godność?
Domyśliwszy się co ta archaiczna forma zapytania ma oznaczać, powiedziałem swoję imię i nazwisko, ani przypuszczając, że wywrze ono na matronie wrażenie prawie magiczne. Zaledwie te dwa słowa: Zdzisław Gronowski, z ust moich wyszły, podniosła głowę, a w jej ciemnych oczach, pod czarnemi, jak kruki, brwiami, przeleciał najprzód błysk przestrachu, potem odmalowało się zdziwienie, aż nakoniec utkwiły się one we mnie z tak naprężonem pragnieniem przeniknięcia mię do głębi, jak gdyby w palącym niepokoju wołały: «coś ty za jeden? jakim jesteś? po co przybywasz?» Nakoniec, bądź że egzamin wypadł dla mnie korzystnie, bądź że bez względu na jego rezultat, przybycie moje napełniło tę staruszkę radością albo nadzieją, rozpromieniła się cała i otworzyła usta w uśmiechu tak dobrodusznym i serdecznym, jakby wnet miała mi rzucić się na szyję. Jednocześnie, z silnym śpiewnym akcentem zagadała:
— Pan Gronowski! Jezus Marja! To pan do nas przyjechał! A-je-e-ej! A tu Sewerki nie ma. Do miasteczka z Władysiem pojechała... w interesie tego sklepu dla chłopów... ale zaraz powrócą! a tymczasem niech pan będzie łaskaw wejdzie, proszę, bardzo proszę...
Uśmiechała się wciąż tak przyjacielsko, oczy jej, przedtem chmurne, tak ciepło i serdecznie na mnie spoglądały, że pomimo wielkiej ochoty do śmiechu, uczułem się ujętym. Słyszała już o mnie babina, oj, słyszała! Na tę myśl zdjął mię niezwykły popęd do poufałości.
— Czy nie z panią Bohurską mam przyjemność rozmawiać? — zapytałem.
— A jakże! — potwierdziła — ale zkąd pan wie o mnie?
— Niech pani zgadnie.
— Sewerka opowiadała?...
— A jakże! A o mnie czy panna Seweryna pani opowiadała?
Ze skrzyżowanemi pod chustką rękoma, chwilkę popatrzyła na mnie znowu i z rodzajem prawie uroczystej powagi odpowiedziała:
— Opowiadała.
Biegła potem ciężko przedemną, drzwi otwierając i zapraszając z gościnnością prawdziwie wzorową. Aha! więc to jest kochana niania Bohusia, która uczyła ją «du-du» i innych podobnych rzeczy. A tam, zdaleka, bo u końca ostatniego z trzech obszernych pokojów, wstaje od fortepianu bardzo zgrabna postać kobieca i na spotkanie moje postępuje lekkim, pełnym wdzięku krokiem. Przyznaję w myśli, że bezporównania ładniej chodzi ona niż gra i także pełnym wdzięku, jak mi się zdaje, krokiem idąc ku niej, spostrzegam, że jednak w puszczy istnieją czasem istoty zupełnie modnie wyglądające. Krótki stanik, opięta spódnica, kok i loczki sprawiają na mnie zdala wrażenie bardzo miłe; doświadczam takiego uczucia, jak gdybym na dalekiem wygnaniu ujrzał kawałek ojczyzny i w tem najprzyjaźniejszem w świecie usposobieniu, na środku drugiego pokoju spotykając się z nieznajomą, odgaduję, że jest to szczątek pięknego niegdyś okrętu. Szczątek wcale przyzwoicie zakonserwowany i przyozdobiony; drobne zmarszczki na okrągłej twarzyczce kreślą cyfrę lat poważną, ale figurka jeszcze bardzo zgrabna, ruchy żywe, włosy złociste, oczy błyszczące i nietylko mocno przypominające: co to było! ale zapowiadające, że jeszcze to i owo być może! Obejście się kobiety dobrze ze światem obeznanej, zręczne, ujmujące, rozmowa łatwa. Z przyjemnością powitałem w pani Leontynie Brożkowej duszę siostrzaną i przez dobre pół godziny z ożywieniem wielkiem rozmawialiśmy o stolicy, teatrze, sławnych artystach, nowych powieściach, w połowie po polsku, w połowie po francuzku, co wszystko sprawiało nam zadowolenie zobopólne, bo dawało możność wzajemnego pokazania sobie: czem to i jakimi to jesteśmy. Powszechnie, w stosunkach ludzkich, przy pierwszych spotkaniach szczególniej, prawie o nic więcej nie idzie, jak o pokazanie: «aha! widzisz, kto ja i jaki!» Lecz tym razem pokazywanie sprzykrzyło mi się rychło i niecierpliwość zdejmować mię zaczęła. Pani Leontyna, spostrzegłszy to natychmiast, wpadła na pomysł osobliwy skracania i uprzyjemniania mi czasu, przez minki, spojrzenia, żarty dwudziestoletniej kokieteczki. Widocznie stęskniona do ludzi pewnego gatunku, z pośpiechem usiłowała wskrzeszać wobec jednego z nich swoje umierające wdzięki. Oszpeciło to ją ogromnie. Te błękitne źrenice, które pod zwiędłemi powiekami podnosiły się jak kurtyny, odsłaniając żółtawe białka oczu, te figlarne uśmieszki pomiędzy motylkami zmarszczek, ten szczebiot czyżyczki przeplatany melancholją płaczącej brzozy, robiły wrażenie kwiatów wyrastających na ruinach. Z przykrością pomyślałem, że jednak siostrzane moje dusze wcale nieponętnie w piątym krzyżyku życia wyglądają. Czyżby Idalka, pani Oktawja, zgrabna figurka, za lat niespełna dwadzieścia, wyglądały jak ruiny, silące się na wydawanie ze swych szczelin mizernych kwiatków? Spostrzegłem wkrótce, że ten kontrast ruin i kwiatów jest nietylko komicznym, ale i bardzo smutnym, bo czuć w nim całe szeregi dni pustych i żałosnych. Ileż aryj napróżno rozromansowanych Łucja z Lamermooru wyśpiewać musiała nietylko pod palcami, ale i w sercu tej istoty, która miała swoje dobre czasy, a od lat przeszło dziesięciu przebywała w tym milczącym domu, pełnym starych mahoniów i ciemnych obrazów, na którego posadzkach słały się warcabnice z żółtego jesionu i czarnego dębu, którego ściany okryte były spłowiałym błękitem i gasnącemi złoceniami staroświeckich obić, za którego oknami widać było z jednej strony białą gęstwinę drzew i z drugiej strony białą gęstwinę drzew! Rozumiałem dobrze, iż gość z szerokiego świata budzić musiał i do ruchu wyzywać wszystkie pozostałe jeszcze w pustelnicy iskierki marzeń i nadziei. Przez dobre serce powtórzyłem pozdrowienia prawie rozczulone, które przesyłał jej przezemnie jeden z gości Konrada. Rozpromieniło to ją zrazu jak słońce i z dziewczęcym ruchem ładnych, lecz już trochę wychudłych rączek zawołała:
— Ach tak byliśmy z sobą bardzo, bardzo dobrze... był to jeden z najserdeczniejszych moich przyjaciół...
Potem, z oczyma naśladującemi podnoszące się kurtyny, mówiła, że jednak przyjaciela tego nie widziała ani razu, odkąd dotknęły ją nieszczęścia i zamieszkała w Krasowcach. Była tu wygnanką, która opuściła wszystko swoje, ale też i wszystko swoje ją opuściło.
— Bo przyjaciele nasi — dokończyła — są daleko więcej przyjaciółmi naszego powodzenia, niż naszymi i razem z powodzeniem nas opuszczają...
Nie mogłem odmówić zdaniu temu pewnej słuszności i na chwilę zjednoczyliśmy się w jednostajnie prawie sceptycznych poglądach na świat i ludzi. Powiedziałem jej nareszcie w sposób żartobliwy, że byliśmy oboje nieloiczni, bo niekorzystne zdania wygłaszając o ludziach i świecie, ona umierała z chęci znajdowania się pomiędzy nimi, ja bez nich żyć nie chciałem i nie mogłem.
— Tak — odpowiedziała — bo świat i ludzie dają nam złudzenia i rozrywki, pośród których zapominamy o marności ich i swojej.
Bardzo dotrze powiedziane. Złudzenia i rozrywki. C’est le mot. Dziwna rzecz jak jesteśmy oboje rozczarowani do świata i zarazem przezeń oczarowani! Pani Leontyna jest stanowczo siostrzaną moją duszą. Żeby tylko oczu tak nie przewracała i nie robiła takich figlarnych minek! Zawiele też pudru pozostawia na twarzy i trochę niedelikatnie daje mi do zrozumienia, że niecierpliwię się długą nieobecnością Seweryny. Czyżby, korzystając z tej nieobecności, chciała jej zrobić podstęp w mojem sercu? Cha, cha, cha! Przepocieszne, a jednak prawdopodobne. Bo najprzód, takie ruiny porosłe kwiatkami, nie zeznają przed sobą nigdy, że są ruinami, a następnie, są zdolne do wszystkiego, ale to zupełnie do wszystkiego, gdy idzie o mały, chociażby malutenieczki romansik. Doprawdy, ta rezydentka Krasowiec zdaje się nieco złośliwie wyrażać o ich dziedziczce. Jest to złośliwość podobna do ciernia ukrytego pod różą, bardzo delikatnie i zaledwie końcem języczka wychylająca się z pod ogromnego przywiązania, które mówiąca uczuwa dla tej dziwnej, prawdziwie nieziemskiej istoty. Trudno pojąć jakim sposobem stała się ona nieziemską, bo dzieciństwo miała zupełnie zwykłe, wychowywana przez ojca może trochę surowo, ale starannie, pieszczona za to bardzo przez starszego o lat kilka brata. Wyrosła była na panienkę wesołą, lubiącą bawić się i ubierać, taką słowem jak wszystkie. Ale był to widać tylko pozór, bo gdy zaszły pewne wypadki publiczne, naraz zaczęła zmieniać usposobienie: poważnieć, smutnieć... Co się to napłakało, co nadesperowało przy każdej nieszczęśliwej wiadomości, przy każdym żałosnym wypadku, które, naturalnie, i innych także bolały, ale w stopniu pewnym i przez czas pewien. Dla niej te wrażenia przybierały rozmiary i trwanie najniezwyklejsze. Można też sobie wyobrazić, co przy takiem braniu wszystkiego do serca dziać się z nią musiało, gdy utraciła niezmiernie kochanego brata, a wkrótce i ojca...
— Pan Adam był podobno młodzieńcem wielkich zdolności? — wtrąciłem.
— Ogromnych zdolności i ogromnie szlachetnym, ale... pan Romuald wychowywał go oryginalnie, zupełnie na swój sposób i miał potem takich kolegów... ten pan Władysław naprzykład... syn starej sługi domu, która też była niańką Sewerki... To bardzo dziwne, to nawet wydaje się nieprawdopodobnem, ale jest faktem, że ci gem de rien wywarli na Sewerkę wpływ ogromny i bardzo nieszczęśliwy...
Zupełne zapomnienie o figlarnych minkach i pewne sztyleciki w oczach, powiedziały mi wyraźnie, że towarzyszka moja serdecznie tych gens de rien nienawidziła. Ale bo też i miała za co ich nienawidzieć. Dziewczyna zdenerwowana gromami, które w pierwszą jej młodość uderzyły, a jednym z nich w samo serce ugodzona, była dla tych dwóch kobiet przedmiotem walki, w której kochana niania Bohusia ciocię Leontynkę pobiła na głowę. Chorą fizycznie i moralnie, zrozpaczoną, osieroconą, wygnanka raju chciała naturalnie leczyć i pocieszać rajem. Namawiała ją, aby coprędzej wydzierżawiwszy Krasowce, wyjechała zagranicę, osiedliła się w wielkiem mieście, weszła w świat, śród którego miałaby przecież tak doświadczoną i biegłą jak ona przewodniczkę. Była przecież starszą od Sewerki (trochę!), znała świat (i jak jeszcze!), rolę opiekunki i przewodniczki spełniłaby względem krewnej przez sam już dług wdzięczności, względem jej rodziny zaciągnięty (z największą przytem ochotą i uczuciem prawdziwego oswobodzenia z wygnania). Dla panienki tak urodzonej, wychowanej i majętnej, była to droga pocieszania się najwłaściwsza. Sewerka wprawdzie do tej drogi pociągu nie czuła, ale z czasem dałaby się pewnie ku niej nakłonić, gdyby nie wpływ tej... tej... tej baby!...
Trzeba było wielkiego uniesienia, aby z ustek siostrzanej mi duszy wyszło słowo tak gminne, jak: baba, ale uniesienie było równie wielkiem, jak poniesiona za sprawą tej baby klęska. Z jej to powodu nie wróciła do raju i musiała samotnie mordować na fortepianie Łucję z Lamermooru. Baba ani na chwilę nie odstępowała swojej kochanej sieroty i jako to była kobieta z ludu, musiała niezawodnie posiadać sztukę czarów, za pomocą której, jeżeli nie pocieszała ją, to przynajmniej uspakajała. Kiedy z nieustannym przed oczyma obrazem brata, umierającego w męczarniach, bez pomocy i ratunku, Seweryna sypiać nie mogła i z włosami roztarganemi, a przerażoną twarzą, całe noce spędzała jak martwa lub oszalała, ona ją w silnych ramionach kołysała jak dziecko i jak dziecku nuciła nad nią te same smętne, monotonne piosnki, któremi usypiała ją w kolebce. Sprowadzało to na jej wyschłe oczy łzy, potem sen. Kiedy pocieszana przez panią Leontynę tem, że ma przecież znaczny majątek, wpadała w gniew i głowę ściskając, wołała: «Na co mi ten majątek? na co? co ja z nim zrobię? Adaś utracił wszystko, nawet życie, a ja mam majątku jego używać!» — baba szeptała jej do ucha coś takiego, od czego w oczach przerażonych i spłakanych zjawiał się błysk nadziei. Ostatecznym wynikiem tych czułości i szeptów z babą, którym, naturalnie, przychodziły w pomoc wrodzone skłonności i upodobania, było to, że pewnego pięknego poranku Seweryna powiedziała ciotce:
— Krasowce nie do mnie należą, ale do Adasia. Majątku tego używać będę dla siebie tyle tylko, ile to będzie koniecznem, resztę oddam temu, co on kochał. Duch może przeżyć ciało. Duch Adasia żyć tu będzie przez to, że wszystko robić będę tak, jakby on robił, gdyby żył.
— Simple comme bon jour, nieprawdaż?... Od tego czasu kamieniem zasiadła w Krasowcach. Sprowadziła sobie do pomocy kolegę i przyjaciela brata, z którym wspólnie różne plany i projekty wymyślają i wykonywają. Myślałam z początku, że to przejdzie, ale nie; la foi vient en priant: zrazu robiła wszystko dla ducha Adasia, a potem sama nabrała takich zamiłowań i przyzwyczajeń, że lękam się, bardzo się lękam...
Machnęła rączką ze zniechęceniem nadzwyczajnem, na ładniutkiej, pomarszczonej twarzyczce odmalowała się prawdziwa rozpacz. Nie potrzebowałem zapytywać, czego się lękała. Wiedziałem. Przedewszystkiem tego, że nigdy już w życiu nie opuści Krasowiec, jeżeli panna Seweryna w sposób odpowiedni swemu położeniu towarzyskiemu za mąż nie pójdzie. Przez całą tę długą rozmowę napełniały mię uczucia wątpliwości i czułości tak jednocześnie, że nie wiedziałem, które było przemagającem. Surowa, ale i głęboka poetyczność tej doli i tej duszy kobiecej, przemawiała mi silnie do wyobraźni i do serca. Tylko znowu nie pojmowałem, po co to koniecznie jeździć samej do miasteczka w interesach tego sklepu dla chłopów... Pan Bohurski mógłby wyśmienicie sam jeden jeździć wszędzie i na siebie jednego wziąć całą prozę tej poezji! Ale widać był to taki czynny charakter. Niezmiernie czynny. Dowiedziałem się od towarzyszki mojej, że panna Seweryna brała osobisty udział we wszystkiem, co tylko robiło się tu w imię Adasia i dla unieśmiertelnienia jego ducha, więc w rachunkach, administracji, objeżdżaniu pól i lasów, w godzeniu, leczeniu, oświecaniu ludności okolicznej i zakładaniu dla niej instytucyj rozmaitych. Kiedy już nie miała zupełnie co robić, szła do ogrodu, gdzie własnemi rękoma siała i sadziła różne rzeczy. Były to sposoby zapracowywania na godziny czytania i muzyki, które stanowiły jej osobistą własność. Bardzo piękny użytek z życia, tylko, że z upływem czasu, nietylko rączki mogą od niego zgrubieć, ale także mózg i nerwy...
Przez okno, w pobliżu którego siedzieliśmy, zobaczyłem wysuwające się z za grupy drzew jednokonne sanki i siedzącą na nich parę ludzi. W mgnieniu oka stałem już u okna, sam jeden, bo pani Leontyna, jednocześnie ze mną spostrzegłszy nadjeżdżających, w sposób siedmnastoletni zatrzepotała się, zaszczebiotała i wybiegła dla rozkazania wszystkim w domu, aby nie oznajmiali Sewerce o przybyciu mojem, z którego chciała zrobić dla niej zupełną niespodziankę. Nie było to bardzo stosowne, ani zręczne, ale służyło za pretekst, najprzód do miluchnego potrzepotania się, a potem, jak się domyślałem, do pozostawienia nas w chwili powitania we dwoje.
Na przestrzeni obszernej i oryginalnie zadrzewionej, ładne sanki, w rosłego konia zaprzężone, okrążając klomby i grupy drzew, to wysuwały się z za nich, to za niemi znikały, bardzo szybko, ale dość długo, abym mógł ocenić biegłość osoby powożącej w sztuce kierowania pięknym i rączym koniem. Powoziła sama, ze zręcznością zdradzającą, że była to jedna z nielicznych, dostępnych jej rozrywek, a z pewną nawet ładną brawurą pod ganek zajechawszy, oddała lejce bezczynnemu dotąd towarzyszowi, z którego całej osoby spostrzegłem tylko barankową czapkę, tak mię pochłaniało witanie się wzrokiem z pewnem mizernem, lecz dobrze zapamiętanem futerkiem. Przy wbieganiu na schody ganku, futerko, kapelusik, równie dobrze zapamiętany, a pod nim twarz niczem przed chłodem nie osłonięta, i para zaróżowionych od chłodu uszek, mignęły mi tylko przed oczyma, poczem zaraz, głos dobrze znany i zapamiętany, po kilkakroć zawołał w sieni:
— Bohusiu! Bohusiu! Buhusiu!
Wołanie to było dźwięczne, donośne, w kilka tonów wymodulowane, a kiedy przez parę minut nie odpowiadał na nie żaden głos inny, żaden nawet szmer, w milczącym domu, pod nizkiemi jego sufitami, rozległ się czysty i głęboki sopran kobiecy, z pełnej piersi śpiewający:
«Rosła kalina z liściem szerokim,
Nad modrym w gaju...
Urwała się piosnka, ale po kilku sekundach rozległa się znowu:
...rosła potokiem...
Drobny deszcz piła, rosę zbierała...
W majowem słońcu liście kąpała»...
«Wiatr codzień czesał jej długie włosy»...
Płynęły tony pieśni po milczącym domu, przez boczne jakieś pokoje, których nie widziałem, lecz które śpiewająca powoli przebywać musiała, aż zbliżyły się znowu...
«A oczy myła kroplami rosy»...
I w odległości dwu obszernych pokojów, w drzwiach, które zcicha się otworzyły, pieśń nagle zmilkła. Wysmukła dziewczyna w czarnej sukni, z wysoką koroną warkocza nad głową, stanęła na tle spłowiałych błękitów i złoceń staroświeckiego obicia, podobna do posągu bezdennego zdumienia, i pośród zbladłej jak papier twarzy, tylko kwiatem ust koralowych płonąca... W mgnieniu oka byłem przy niej i całując zimne, trochę drżące ręce, wzrok podnosiłem ku jej oczom, w których niemem zdziwieniu tkwił niepojęty dla mnie przestrach. Zaledwie po kilku sekundach cichuteńko szepnęła:
— Ty, kuzynie... tu!... jakim sposobem? jakim sposobem? kiedy?
A ja, nie odpowiadając bezpośrednio na jej pytania, trochę może bez związku mówiłem o jej ucieczce, o tem, że to jest bardzo, bardzo źle, czynić ludzi tak nagle nieszczęśliwymi, że jednak są na świecie lokomotywy, konie, wole niepokonane, serca zuchwałe i że oto doścignąłem ją, jestem tu, u stóp jej i o jedno tylko proszę, aby bez śledztwa i sądu nie wypędzała mię z łaskawości swojej i — z puszczy!
Z wielkiem panowaniem nad sobą otrząsnęła się ze wzruszenia i trochę jeszcze blada, ale z uśmiechem i zupełnie naturalną uprzejmością, rzekła:
— Serdecznie witam cię — w puszczy, mój kuzynie.
A potem, idąc i mnie prowadząc ku ciężkim krzesłom, zręcznie w rogu pokoju dokoła stołu ustawionym, wzrokiem wskazała na okna.
— Czy nie miałam słuszności, opowiadając ci, kuzynie, że każdej zimy dom ten stoi zanurzony w alabastrowem gnieździe?
Istotnie za oknami, ze stron wszystkich, z nieprzebraną fantazją i niesłychanem bogactwem wznosiły się i plątały alabastrowe rzeźby drzew, okrytych śniegiem i szronem.
— Gniazdo jest takiem — odpowiedziałem — jakie wyśnić może tylko fantazja północnego poety i cudnie śpiewał w nim przed chwilą jakiś słowik...
Zarumieniła się po swojemu, bladym karminem, aż po brzegi włosów.
— Cóż on śpiewał? — zapytała — może «du-du»?
Uśmiechnęliśmy się, stojąc jeszcze i nie wiedząc dobrze co mówimy; w niej czuć było pracę woli, mocującej się ze wzruszeniem; ja, chciwie śledząc na zmąconych rysach znikające jego ślady, raz jeszcze przycisnąłem do ust rączkę trochę różową od chłodu, która z przytrzymującej ją nieco dłoni uciekła — ale nie zaraz.
— Konrad Donimirski i jego żona przesyłają ci, kuzynko, przezemnie najprzyjaźniejsze ukłony.
— Byłeś więc w Mirowie? — z wielką żywością zapytała.
Zapewne pomyślała, że podróż moja miała Mirów na celu i że tu przybyłem tylko dla zadośćuczynienia formom towarzyskim, nakazującym odwiedzić krewnę, gdy się znajduje w jej pobliżu. Domyśliłem się tego i z równą jej zapytaniu żywością odpowiedziałem:
— Zajeżdżałem do Mirowa dlatego tylko, aby zapytać tam o drogę do Krasowiec...
Wtedy radość wielkim błyskiem wyjrzała z jej oczu, ale tylko na sekundę, bo zastąpił ją wnet wyraz przerażenia, tego przerażenia, które obudził w niej zrazu mój widok, a którego przyczyn pojąć nie mogłem. Ale prędko je pokonała.
— O drodze do Krasowiec w Mirowie zapomnieć musiano — z uśmiechem zauważyła. Nie bywamy u siebie wcale...
— Są to przecież, kuzynko, twoi blizcy krewni, i wiem dobrze, że nie z ich przyczyny...
W tej chwili zobaczyłem coś tak oryginalnego i ładnego, że mimowoli słowa niedokończone na ustach mi zawisły. W perspektywie trzech dużych pokojów, ujrzałem wchodzącą parę ludzi poprostu legendową. Było to dwoje starców takich, że na ich widok odrazu nasuwali się pamięci Adam i Ewa, Filemon i Baucis, Piast i Rzepicha. On wysoki, szczupły, w czarnem odzieniu, z czemś tylko jakby czerwona wstążeczka u piersi, ze srebrnemi rzadkiemi, włosami i sztywnością żołnierza w postawie i ruchach; ona znacznie niższa, delikatna i drobna, także w czarnej sukni, także ze srebrnemi, tylko przepysznemi, ogromnemi włosami na pochylonej nieco głowie. Trzymali się pod ręce i wzajem siebie prowadzili, to było widocznem. Widocznem było, że on był ociemniałym i ona jemu wzrok zastępowała, że ona była bardzo słabą i on wspierał chwiejące się jej kroki. Powoli szli po uściełającej posadzkę warcabnicy z żółtego jesionu i czarnego dębu, pośród ciemnych obrazów na spłowiałych obiciach rozwieszonych, podobni do prastarych duchów tego domu, a ilekroć mijali jedno z licznych okien, postacie ich jednoczyły się z rzeźbami ze śniegu i szronu, w jakąś prawdziwie zimową baśń czy idyllę. Bardzo niespodziewany widok. Trzeba jechać aż do puszczy, ażeby spotkać się z taką parą. Przypomniałem sobie zresztą, że Seweryna miała dziadka i babkę, wprzód nim wraz z nią przed nimi stanąłem.
— Masz podobno, Sewerko, gościa ze stron dalekich? — zapytał starzec głosem zniżonym i przyjemnym, co mię odrazu dla niego ujęło. Niezmiernie byłem wrażliwy na dźwięki głosów ludzkich, a w tej rodzinie wszyscy snadź mieli głosy przyjemnie w ucho wpadające.
— Tak, dziaduniu.
Po wzajemnem przedstawieniu i uściśnieniu ręki, która przez chwilę wahała się w powietrzu, nim moją znalazła, oczy pana Adama Zdrojowskiego, dziwnie czyste i błękitne, błądziły czas jakiś po przestrzeni dla nich niewidzialnej, a ruchowi ich towarzyszyło falowanie grubych fałd na czole i policzkach. Coś sobie przypominał, aż przypomniał i uradował się ogromnie.
— Gronowski... Gronowski... Pamiętam... pamiętam! W trzeciej dywizji kawalerji... w korpusie jenerała Masseny...
Natychmiast zrozumiawszy omyłkę, w którą popadał, przerwałem:
— Stryjeczny dziadek mój służył w kawalerji, dowodzonej przez jenerała Massenę...
— Dziadek — powtórzył mieszając się i smutniejąc i z zamyśleniem dodał — a pan nie?
— Pan Gronowski, dziaduniu, tych czasów i tych rzeczy nie pamięta — zcicha wtrąciła Seweryna.
— Nie pamięta! — powtórzył znowu i błędnemi oczyma szukając jakby mojej twarzy, mówił: to szkoda... to szkoda... dla pana... niech pan tego żałuje... bo to były czasy...
Wyprostował się jeszcze więcej.
— Bo to były czasy... czasy...
Myśl jego wahać się musiała w otaczającej go ciemności, bo mowa była powolną i trudną.
— Bo to były czasy gorące... — dokończył — i rzeczy... rzeczy... bohaterskie!
Co za myśl, kazać mi żałować, że nie jestem swoim dziadkiem! Uśmiech przemknął mi przez umysł, ale tylko przemknął, spłoszony uczuciem uszanowania, ogarniającem mię tem niespodzianiej, że doświadczałem go bardzo rzadko. Z przejęciem się też niespodziewanem dla samego siebie, ale tak szczerem, że aż głowę mi pochyliło, rzekłem:
— Szczęśliwemi są pokolenia, które w dni gorące siać mogą na ziemi bohaterstwo!
I zaledwie wymówiwszy to, pomyślałem;
— Gdyby to Józio i Leon, a zwłaszcza ta wielka śmieszka, pani Oktawja, patos mój usłyszeli!
Ale ślepy wojak usłyszał w głosie moim prawdę, która też tam i była w chwili, gdy mówiłem.
— Nie trzeba myśleć... — zaczął znowu — nie trzeba myśleć, że zdobywaliśmy... tylko... tylko sławę... I to piękna rzecz... ale jest... jest... jeszcze piękniejsza... My mieliśmy... mieliśmy ideę!
To bardzo ciekawe. Jaką też oni mieli ideę? Świat podbijać? No, to w każdej epoce posiada sporo amatorów! Zaledwie miałem czas to pomyśleć, gdy ukazała się pani Leontyna, w trochę, jak mi się zdawało, przyozdobionej naprędce toalecie, i wziąwszy pod ramię Sewerynę, uprowadziła ją do sąsiedniego pokoju, gdzie zcicha i z zapałem mówić jej o czemś zaczęła. Seweryna odpowiadała przeczącemi wstrząśnieniami głowy, przyczem moja siostrzana dusza wydawała się oburzoną, a Seweryna rozśmieszoną. Ciekawy przedmiotu sprzeczki, musiałem przecież, przez krótką wprawdzie chwilę, dotrzymywać towarzystwa żyjącej legendzie, z którą mię pozostawiono, a raczej jednej tylko jej połowie, bo Baucis była zupełnie milczącą; tylko blada twarz jej, pod białemi włosami oświecona parą zamyślonych oczu, i uwiędłe drobne ręce na kolanach spokojnie splecione, posiadały melancholijną wymowę wszystkich rzeczy dogorywających. Ale Filemon dotąd jeszcze miał w sobie trochę tych upałów, które za czasów jego młodości na świecie panowały, i wtedy już, prawie zaraz po przywitaniu, miałem przyjemność wysłuchać małego wykładu wielkiej idei, którą oni, niegdyś, ze «świętej» Francji po całym świecie roznosili.
Nagle zapytał:
— Pan był we Francji?