<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Dwa bieguny
Wydawca Księgarnia Br. Rynowicz
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia «Kraju» Trenke i Fusnot
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
V.

— Pan był we Francji?
Boże! czy ja byłem we Francji? Gdyby ten starzec nie był pozbawionym wzroku, po kilku minutach patrzenia na mnie poznaćby musiał, że nie wyglądałem na takiego, który we Francji nie był. Usłyszawszy odpowiedź twierdzącą, wyprostował się i poweselał. Ucieszyło go, że ma z kim mówić o tem, co było często, jeżeli nie zawsze, przedmiotem jego myśli.
— Widział pan tamtejsze pola, ogrody, winnice? Co z nich praca ludzka uczyniła? ha? Raj... panie mój, raj obfitości, dostatku i piękności... prawda? ha? bo tam i o piękność ziemi bardzo dbają... bardzo dbają... Raj obfitości i piękności...
Było to prawdą, którą z przejęciem się potwierdziłem, na jego zaś twarz, która miała w cerze coś z opalenia prochem i południowem słońcem, spadł taki wyraz, jakby on sam znajdował się w raju.
— Tam nie ma... nie ma głodu... i... i... nędzy... — mówił.
Oczy otworzyły mi się nieco szerzej. Jakto! tam nie ma głodu i nędzy?...
— Czy widziałeś pan tam kiedykolwiek żebraka? ha? czy widziałeś żebraka?... cha, cha, cha! Czy widziałeś pan tam kiedykolwiek człowieka skrzywdzonego? Naturalnie, że nie. Społeczeństwo, które od stu lat posiada sprawiedliwość, żyje i oddycha sprawiedliwością, nie może mieć skrzywdzonych... Tam krzywdzie łeb ścięto! tam, panie mój, ścięto łeb krzywdzie, która chciała świat zjeść, ale nie zjadła, bo go jej Francja z paszczy wyrwała! cha, cha, cha!
Śmiał się szeroko, dobrodusznie, wyschłą dłonią uderzając się po kolanie, jakby cieszył się z jakiegoś potężnego, przepociesznego figla. Nie wiedziałem, co myśleć. Jakto! tam nie ma żebraków i gdziekolwiek na świecie ścięto łeb krzywdzie! Dziwna rzecz, że ani Idalka, ani Konrad nie uprzedzili mię o tem, że pan Adam Zdrojowski jest obłąkanym!
Bąknąłem coś o tem, że jednak proletarjat, kwestja wyrobnicza...
Zaśmiał się i ręką machnął.
— Niech pan w to nie wierzy! To tylko tak piszą... przez... przez zawiść i... oszczerstwo... Dwadzieścia lat tam przeżyłem, naocznym świadkiem... Przecież pan wie, że tam wielka własność rozpadła się na małą...
I bardzo przytomnie, z wielką precyzją dat i zdarzeń powtórzył historję porewolucyjnego rozdzielenia się we Francji posiadłości wielkich na mnóstwo małych. I zaraz dodał:
— Ale to wszystko nic nie znaczy. Własność czy wielką jest, albo małą, to nic nie znaczy. Można powiedzieć, że tam własności wcale nie ma, bo... bo egoizmu nie ma, zbytków nie ma, a jest litość i miłość. Gdzieżby tam człowiek bogaty mógł obojętnie patrzeć na niedostatek drugiego człowieka... cha, cha, cha! Fraternité, panie mój, fraternité! braterstwo ludzkie! Ludzie kochają się jak bracia i trzymają się jak bracia za ręce, w kupie... ramię przy ramieniu, serce przy sercu... tak, tak! I dlatego nikt tam nie nadużywa i nikt nie cierpi... a kraj jest wielki... piękny... potężny... Tak, tak... w kupie się trzymać, serce przy sercu, ramię przy ramieniu i... Inaczej nic... inaczej zguba!... Francja do czego doszła? no, cóż, panie?... raj... słońce świata! Co tu i mówić!
Zachwyconych słów tych słuchałem i na wilgoć, która oszkliła ślepe jego oczy, patrzyłem z zadziwieniem, umniejszanem tylko przez przypuszczenie, że miałem do czynienia z obłąkanym. Ale Seweryna, która w tej chwili, po skończonej sprzeczce z ciotką, do nas wróciła, prędko i cicho szepnęła:
— Proszę cię, kuzynie, abyś dziadunia z błędu nie wyprowadzał. Jest on jego szczęściem...
Że ten błąd nie był obłąkaniem, przynajmniej całkowitem, przekonałem się zaraz, gdy na parę zapytań moich o wielkie wypadki, w których zamłodu był uczestnikiem, usłyszałem odpowiedzi obszerne i podszyte pewną dość ładną filozofją. Znać było po nim oczytanie duże i to, że niegdyś musiał być człowiekiem znacznych zdolności umysłowych. Tylko, że wiek i ślepota przeszły po wszystkiem niby prasa, wyciskająca sok z jagód, a miazgę na stronę odrzucająca. Wszystko odpadło: ambicje, rachuby, nawet uroki osobistych wspomnień i uwielbień; to zaś, co było na dnie duszy tego człowieka i stanowiło najgłówniejszą jej esencję, skrystalizowało się w kroplę, która odbiła w sobie obraz Atlantydy niebywałej. Ale on, w otaczającej go od lat wielu ciemności, tak przypatrywał się tej Atlantydzie, tak ją stroił we wszystko, co przedtem poczytywał za dobre i piękne, że nakoniec uwierzył w prawdziwość jej istnienia, w prawdziwość urzeczywistnionego na ziemi ideału. Zjawisko psychiczne dość skomplikowane i ciekawe, któremu jednak tym razem nie miałem czasu przypatrywać się dłużej, bo pan Adam pokręcił głową w obie strony i niezmiernie łagodnym głosem odezwał się:
— Julciu!
— Jestem tu, Adasiu — cichuteńko ozwała się staruszka.
— Pójdziemy do siebie, Julciu.
— Dobrze, Adasiu.
I zaraz, z pomocą Seweryny z krzesła powstawszy, pod ramię go wzięła. On zaś, obracając twarz w stronę, w której głos mój słyszał, z uprzejmym uśmiechem mówił:
— Proszę, bardzo proszę, abyś pan łaskaw był mię odwiedzić... my tu rzadko przychodzimy, bo żonie nogi nie służą... po cóż zresztą? Najlepiej nam w pokoikach swoich... razem... czytujemy... to jest Julcia mi głośno czytuje... ona jest memi oczami, a ja jej kijem do podpierania się... cha, cha, cha! i niczego nam nie brakuje. Czytamy teraz szkic Macaulaya o podbiciu Indyj przez Anglję... Jaka przemoc, jakie okrucieństwa! Ale niedługo to już potrwa... Oho! Jest na ziemi idea, którąśmy... my roznieśli... i zasiali po całym świecie... jest Francja! Zobaczy pan, że cały świat wkrótce będzie taki...
— Chodźmy, Adasiu — szepnęła pani Adamowa.
— Chodźmy, Julciu! Proszę odwiedzić nas, panie Gronowski, bardzo proszę...
I odeszli jak przyszli, zwolna przesuwając się po wielkich pokojach, przed oknami, które im dawały tło z rzeźbionego alabastru. Adaś i Julcia! Zdawało mi się, że patrzę na wcieloną bajkę i nie ręczę, czy ścigając ją oczyma, nie miałem pozoru zadziwionego gapia.
Ale i obiad w tej porze był dla mnie niespodzianką; prędzej już, około 3 popołudniu spodziewać się mogłem spóźnionego śniadania. W sali obszernej, którą nazwałbym izbą, gdyby nie kredens dębowy, tak stary i wspaniale rzeźbiony, że przez chwilę oczu od niego oderwać nie mogłem, zasiedliśmy dokoła stołu w kompanji dość licznej i która odrazu wcale niekorzystnie na humor mój wpłynęła. Był tam najprzód ów pan Bohurski, dla którego na niewidziane i jakoś instynktowo uczuwałem był malutką antypatję. To też ogromnie mi się nie podobało, że przyszedł w wysokich butach i jakimś rodzaju surduta, barankami oszytego, i że dwaj młodzi chłopcy, o których zaraz dowiedziałem się, że byli sąsiadami, ćwiczącymi się tu w sztuce gospodarstwa rolnego, przyszli w strojach bardzo do tego podobnych. Nigdy ludzie dobrze wychowani nie odważają się stawać w tak zaniedbanem ubraniu wobec damy, dla której mają uszanowanie. Bo dobrze to mówić, że nie suknia zdobi człowieka, ale w świecie cywilizowanym każda forma towarzyska jest wyrazem jakiegoś uczucia, albo zasady. Wprawdzie, ubieramy się często we fraki na cześć osób, dla których nie mamy żadnej czci, niemniej frak jest wyrazem czci, a wysokie buty jej zupełnego braku. Ale w puszczy, jak w puszczy; mniej głębokie pojmowanie rzeczy wiele wytłómaczyć może i panowały tu widać takie zwyczaje, bo dwie panienki, którym miałem przyjemność być przedstawionym, mógłbym był poczytać za garderobiane, gdyby mi nie powiedziano, że jedna jest panną Zwirkiewiczówną i uczy w Krasowcach różnych rzeczy, a druga, nie pamiętam już jak nazywająca się, ale także córka sąsiada i ucząca w Krasowcach różnych innych rzeczy. Synowie sąsiadów i córki sąsiadów, zapewne takich jak Zwirkiewicz, na praktyce gospodarskiej albo edukacyjnej. Było jeszcze przy stole jedno miejsce dla kochanej niani, która jednak przysiadała na niem rzadko i na krótko, bo z pomocą jakiegoś dziewczątka, zaledwie obutego, jedzącym usługiwała. Ja siedziałem pomiędzy gospodynią domu a ciocią Leontynką. Lokaja nie było ani cienia, porcelan i sreber, o których mówiono w Mirowie, tylko trochę i najściślej potrzebnych. Przybycie moje nie zostało tu poczytanem za wypadek, godny jakichkolwiek ekstraordynaryjnych przygotowań. Wszystko to nie powinno było mię zadziwiać. O mieszkańcach Krasowiec słyszałem już przedtem od Seweryny, a z drugiej strony powinienem był wiedzieć, że antydyluwjalne suknie i sielankowe warkocze otoczone być mogą podobnemi sobie akcesorjami. Ale zapomniałem był o tem wszystkiem. Jadąc już wprawdzie myślałem z niepokojem o tle i o akcesorjach, ale gdym głos jej usłyszał, gdym ją zobaczył, zapomniałem. Teraz dopiero wrota skrzypnęły. Ostygłem i, co mi się nigdy nie zdarzało, uczułem się zażenowanym, bo też nic nie jest więcej żenującem nad zjawienie się pośród osób, żyjących w jednem kole pojęć i przyzwyczajeń, kogoś z innym wcale widnokręgiem i sposobem życia. W wypadkach podobnych gospodarze z udręczeniem łamią sobie głowy nad pytaniem: co z tym fantem zrobić? a fant rad byłby wypaść z koszyka, choćby pod stół. Trzeba było ratować sytuację. W tym celu chętnie i z niejaką nawet wdzięcznością podjąłem nić rozmowy, zawiązaną przez pana Bohurskiego, który w sposób zupełnie przyzwoity, bez zbytecznego impetu zapytywał mię o stan kultury rolnej, oświaty ludowej i położenia finansowego większych własności w stronach moich. Wszystko to wprawdzie nie stanowiło dla mnie najulubieńszych przedmiotów rozmowy, ale uczułem ambicję pokazania, że nic ludzkiego obcem mi nie jest, a więcej jeszcze chęć zwrócenia ku sobie pewnych oczu bardzo zamyślonych i zmuszenia do uśmiechu ust tak małomównych, jakiemi ich jeszcze nigdy nie widziałem. Coś jej było, nie mogłem odgadnąć co, ale na policzki jej wystąpiły małe plamki rumieńców i daremnie zmuszała się do jedzenia i do rozmowy; jedno i drugie zupełnie jej nie szło. Spadło na nią zamyślenie takie, że otrząść się z niego nie mogła; przyszło mi na myśl, że nie przywykła do przyjmowania gości, albo... do przenoszenia wzruszeń pewnej natury. Brzydząc się zresztą obskurantyzmem wszelkim, posiadałem wiadomości niejakie o płodozmianach, Maćkach, hypotekach, o których też przez czas jakiś z panem Bohurskim rozmawiając, spostrzegłem, że nie był on wcale antypatycznym. Typ uderzający niepospolitą siłą fizyczną i energją rysów zbyt grubych, trochę pochmurnych i czasem tylko rozświecanych uśmiechem świeżym, lecz krótkim, jakby go coś z wewnątrz hamowało; dużo godności w postawie, a w mowie jakaś iskra, która ją czyniła dość zajmującą wtedy nawet, gdy szło o przedmioty tak poziome, jak uprawa pewnego rodzaju rośliny pastewnej, zdaje się, łubinu, która posiada także przymiot znakomitego ulepszania gleby, na której jest uprawianą. Dowiedziałem się, że podówczas właśnie wprowadzano tę roślinę do gospodarstw pruskich, że wydaje tam ona rezultaty znakomite, że zatem wprowadzanie jej u nas także jest dla właścicieli ziemskich obowiązkiem najkonieczniejszym, ponieważ... Tu dopiero zaczęły się rzeczy prawdziwie interesujące. W okolicach posiadających glebę słabą, przez uprawę tej rośliny podnieść się mogą gospodarstwa mniejsze, czyli włościańskie, co sprowadzi polepszenie się bytu ekonomicznego, z którego wyniknie popęd do oświaty i wyższej obyczajowości, które z kolei wydadzą z siebie uczucie i pojęcie obowiązków ludzkich i obywatelskich, na których ostatecznie polegają najważniejsze w świecie rzeczy... Jest to tylko streszczenie wywodów, których słuchałem z zajęciem tem żywszem, że przedtem byłbym raczej śmierci spodziewał się, niż tego, aby uprawianie łubinu było moim obowiązkiem i aby od takiej rzeczy zależało — choćby w najdrobniejszej mierze — szczęście świata. Ale i w Sewerynie spostrzegłem był nieraz takie branie wszystkiego bardzo zdaleka i wyciąganie na bardzo znaczne odległości. Był to, widać, zwyczaj miejscowy, tak jak miejscową właściwością ludzi musiały być chmury w spojrzeniach i jakby przyćmione młodości. Tę właściwość zauważyłem nawet w córkach i synach sąsiadów, którzy nie przypominali mi wcale znanej gdzieindziej młodzieży, mogącej w lekkości i wesołości iść o lepsze z wietrzykami i szczygłami. Panienki miały nieszpetne buziaczki, chłopcy byli dość zgrabni i przyzwoici, ale nie wyglądali na rój motylów. Pomimo zdrowia, które im z cery i kształtów postaci tryskało, było w nich coś przygasłego, jakieś ślady troski, pracy, czy ja wiem czego? ale co tamowało w nich ruchliwość i szczebiot młodości. Przypomniałem sobie zresztą Zwirkiewicza i pomyślałem, że istotnie młodość jego córki mogła nie być «snem na kwiatach». Zapewne i tamci ród swój wiedli od figur przenikniętych do szpiku kości ciężkiemi czasami... Patrząc na nich, zaczynałem lepiej rozumieć Sewerynę. Ale bo i dlaczegoż dają się tak przenikać ciężkiemi czasami? Znam przecież takich współcześników ich, którzy są szczęśliwi. Czy naprawdę są szczęśliwi? Czy jestem szczęśliwy? zapytałem siebie i ogromnie śmiać mi się zechciało. Ja i szczęście!... Wszystko to myślałem nie przestając rozmawiać z panem Bohurskim, bo wieloletnia praktyka konwersacyjna dała mi umiejętność prowadzenia takich podwójnych rozmów: z kimś i z samym sobą. Wtem, interlokutor mój, pomiędzy dwoma zdaniami o skłonności objawianej przez własność mniejszą do naśladowania ekonomicznych i innych obyczajów własności większej, zwrócił się do jednej z panienek i bardzo niespodzianie zapytał:
— Panno Malwino! zielone?
Przytem na twarz jego, trochę zanadto surową, wytrysnął uśmiech tak świeży i prawie swawolny, że nagle odmłodził ją o lat dziesięć. Myślałem przedtem, że ma lat około czterdziestu, teraz spostrzegłem, że jest młodzieńcem, tylko z młodością przygaszoną przez jakąś troskę, pracę czy myśl tak uporczywie palącą się w mózgu, że czoło pod nią więdło. Dziewczyna we flanelowym kaftanie i czerwonej tasiemce na szyi bardzo białej, zarumieniła się aż po brzegi włosów, które w świetle padającem z okna tworzyły u wierzchu głowy delikatną złotawą szczoteczkę, sięgnęła za skórzany pasek i wyjąwszy z za niego listek pelargonji czy geranjum, gestem tryumfującym i nie pozbawionym wdzięku ukazała go pytającemu. On także pokazywał jej jakąś gałązkę z kieszonki surduta wyjętą i dość długo patrzył na nią w taki sposób, że każdy zgadłby odrazu, że był to flirt. Więc boski wynalazek ten i tu był znanym? Pan Bohurski flirtował z panną Zwirkiewiczówną za pośrednictwem gry w zielone, zupełnie już niemodnej, ale przekonywałem się coraz więcej, że pojęcie o tych ludziach koniecznie trzeba oddzielić od pojęcia mody. Mniejsza o modę! Uczyniło to na mnie dobre wrażenie, bo w gruncie rzeczy moja antypatja dla pana Bohurskiego miała źródło w jego zbliżonym i zapewne poufałym stosunku do Seweryny. Nie podejrzewałem ją o nic, niepodobna było podejrzewać ją o cokolwiek w tym kierunku, ale ten przyjaciel brata, ten wspólnik zajęć i dążeń, którego nawet nazwiska nie można było przekręcić bez obudzenia w niej gniewu lub żalu, instynktowo mię irytował. Z przyjemnością więc spostrzegłem, że chmurne jego oczy rozjaśniły się, gdy patrzył na pannę Zwirkiewiczównę, że grał z nią w zielone i że widocznie wzruszały go wdzięki czy przymioty panienki z czerwoną tasiemką na szyi i złotawą szczoteczką niezupełnie starannie uczesanych włosów u wierzchu głowy. Szczęść Boże! Takie umieszczenie sentymentów, gdy mógł doświadczać silnej pokusy umieszczenia ich gdzieindziej, było zupełnie odpowiedniem jego pochodzeniu i stanowisku w świecie. Pomimo pewnej egzaltacji w myślach i niekiedy w mowie, musiał być bardzo rozsądnym skoro zrozumiał, że, bądź co bądź, zbyt wielka odległość dzieliła syna kochanej niani z krasowiecką kasztelanką. Ale moda jest rzeczą równie względną jak wszystkie inne. Tu «zielone» było widać modnem, bo jakby na dane hasło, druga panienka i obaj praktykanci zaczęli też pokazywać sobie nawzajem listki i gałązki, przyczem zapanowało trochę rozmów i śmiechów, przez moją obecność zapewne krępowanych i przyciszonych. Kochana niania poweselała także i do małych sprzeczek młodzieży mieszać się zaczęła w sposób niezmiernie poufały i dobroduszny. Z szerokim uśmiechem na wielkiej twarzy zwróciła się też ku mnie i z tak silnym akcentem prowincjonalnym, że trudno było zdecydować odrazu czy mówi albo śpiewa, zaczęła opowiadać, że znała mego ojca, kiedy raz, przed niewiadomo ilu już laty odwiedzał w Krasowcach pana Romualda Zdrojowskiego.
— Sewerki jeszcze wtedy na świecie nie było, a ja nieboszczyka Adasia karmiłam, bo on i Władek byli mlecznymi braćmi, dlatego może i kochali się potem jak bracia. Pan Romuald Władka razem z Adasiem do szkół i do uniwersytetu posyłał i ot, niech mu światłość wiekuista świeci, wykierował go na człowieka, który może i przyda się na co dobrego na świecie!
Z pustym półmiskiem około syna przechodząc, pogłaskała go po włosach, a on jej rękę z ciemnej czupryny zdjął i pocałował. Czy istotnie nie zażenowała go wzmianka o tem, że życie zawdzięczał mamce Zdrojowskiego, a wychowanie łasce jego ojca, czy tylko tak dobrze nad sobą panował, że tego niczem nie okazał. Bo można mieć wyobrażenia demokratyczne, poniekąd nawet bardzo słuszne, o równości ludzkiej, zawsze jednak z trudnością wierzyłem, aby wytykanie takich rzeczy przez dobroduszne mamy, w przytomności szczególniej osób obcych, mogło nie sprawiać komukolwiek grubej nawet nieprzyjemności.
Wogóle, nie byłem zupełnie pewnym czy śnię czy czuwam i ogarniało mię coraz więcej to uczucie obcości, prawie niezgody głębokiej z otoczeniem, którego już wobec surowej i melancholijnej natury stron tych doświadczyłem. Wszystkiemu, co widziałem i słyszałem, nie potrafiłbym uczynić żadnego poważnego zarzutu. Nakrycie stołu i menu obiadowe były bardzo skromne, ale nie raziły niczem wzroku ani smaku i nie byłem takim ale nie raziły niczem wzroku ani smaku aż takim gastronomem, aby mię trzy dania, zupełnie zresztą przyzwoite, jakiekolwiek niezadowolenie sprawiać mogły. Twarze, stół otaczające, mógłbym nazwać prędzej ładnemi niż szpetnemi, a niektóre z nich, jak np. kochanej niani i p. Bohurskiego, niezwykłością wyrazu interesowały nawet mój zmysł obserwacyjny w rozmowach, których byłem uczestnikiem lub słuchaczem, nie było także najmniejszych złych uczuć, ani rażących pojęć, ani nawet wyrażeń przeciwnych gramatyce, albo dobremu smakowi. Żadnego więc poważnego zarzutu nie mogłem tu uczynić rzeczom, ani ludziom, owszem, znalazłbym raczej pośród nich kilka rysów sympatycznych — tylko wszystko to było dla mnie takie obce, tak od całokształtu życia mego oddalone, że wpadałem z kolei w stany zadziwienia, zażenowania i poczucia swojej całkowitej od tego otoczenia odrębności. Gdybym zaś chciał znaleźć dla tego otoczenia wyraz najlepiej je określający, nie powiedziałbym, że jest ono szpetnem albo złem, albo głupiem, tylko powiedziałbym, że — jest dzikiem. Jeden wszakże w niem szczegół wydawał się podobnym do mnie przybyszem z dalekiego świata, mianowicie: zalatująca mię niekiedy od samego początku obiadu leciuchna woń heljotropu. Byłem niezmiernie wrażliwym na zapachy, a ten więcej od wielu innych lubiłem, więc ilekroć go tu uczułem, doświadczałem wrażenia powiewu ze stron rodzinnych. Nie zdawałem zrazu sobie sprawy, zkąd ten zapach pochodzi, aż spostrzegłem, że wydawała go gałązka z nikłym kwiatkiem, z wazonu zapewne zerwana i przypięta do stanika pani Brożkowej. Przedtem nie było jej tam najpewniej, została więc przypiętą z mego powodu i była to, zdaje się, jedyna fatyga, którą przybycie moje tutaj sprowadziło. Gałązkę tę można byłoby zadedykować: wygnanka wygnańcowi! Ach, tak! Było nas tu tylko dwoje! Z sympatją spojrzałem na swoją sąsiadkę przy stole i zaraz spostrzegłem, że spojrzenie moje trafiło nie w porę, to jest w chwili, kiedy twarz ta, niegdyś niewątpliwie piękna, zapomniała o robieniu swojej toalety. Nie biorąc, naturalnie udziału, w mojej rozmowie z panem Bohurskim o rozmaitych moralnych i materjalnych kulturach, ani tem bardziej w tych, które wznieciła gra w zielone, pani Leontyna wpadła w zamyślenie tak głębokie, że rysy jej ułożyły się nie według jej, ale według własnej woli. Wyglądała teraz tak kwaśno i gorzko, jakby tylko co cytrynę ze skórą połknęła; piękne jeszcze usta zakreśliły linję zupełnie krzywą i na podbródku pogłębiły się dołki palcem czasu wydrążone. Była w tej chwili doskonałem upostaciowaniem goryczy i kwasu, co tworzyło z gałązką heljotropu sprzeczność prawdziwie bolesną.

Kiedy u końca obiadu nalewałem wodę do szklanki drugiej mojej sąsiadki, z pod zwolna podnoszących się powiek i długich rzęs utkwiło we mnie jej spojrzenie tak długie i pełne zapytań, takim blaskiem przeniknięte i razem takie strwożone i do dna smutne, że uczułem zawrót głowy i w serce mi uderzyła taka fala czułości, która przez oczy wytrysnąć i ją całą oblać musiała. Rozkwitła też w niej małem ożywieniem i właściwą sobie cichą wesołością, z którą zaproponowała mi obejrzenie obrazów, staroświeckich sprzętów i wogóle całego domu.
— Nic tu nie ma bardzo szczególnego, ale wiem, że jesteś, kuzynie, amatorem rzeczy dawnych, a tu wszystko jest dawne...
Miała słuszność; aż nadto wszystko było tu dawne. Od samego przybycia wahałem się, czy te trzy pokoje, które odgrywały rolę bawialnych, nazywać wypada salonami albo izbami. Posadzki piękne, obicia niegdyś kosztowne, ramy u obrazów z grubem, pobladłem złoceniem, tu i owdzie jakiś świecznik, ekran, serwantka, posiadające wysoką cenę starożytniczą i artystyczną z jednej strony, a z drugiej kanapy jak pół świata szerokie, krzesła z takiemi poręczami, które gwałtem robią z ludzi wyprostowane tyki, nawet firanki u okien z grubego muślinu, obicie na meblach wypłowiałe, całe, słowem, umeblowanie z epoki wniknięcia do Polski pierwszych brzasków cywilizacji. Nic miękkiego, ani wypieszczonego, nic coby świadczyło o guście wybrednym, albo zamiłowaniu w wygodzie i wesołości. Całość nie była brzydką, owszem, miała charakter bogactwa przyćmionego smutkiem i powagą, w które grupy roślin u okien ustawione rzucały jedyne nuty świeżości i ozdobności. Byłem istotnie amatorem takich zbiorów i umeblowań, ale tylko w muzeach, lub w domach zakonserwowanych na pamiątkę wielkich ludzi, którzy mieszkali w nich przed wiekami. Ale dla życia codziennego i towarzyskiego miałem pod tym względem wymagania wcale inne i zupełnie absolutne. Bo trzeba to sobie powiedzieć, że sprzęt jest bagatelą tylko napozór, a w gruncie rzeczy odgrywa rolę nader ważną, mniejsza już, że w fizycznem, ale w psychicznem życiu naszem. Poprostu nie pojmuję, jakim sposobem przodkowie nasi mogli marzyć i kochać się na takich krzesłach i kanapach.
Ich rozmiary i kształty nie pozwalają fizycznej istocie człowieka wiernie wtórować poruszeniom ducha; mnie zaś niepodobna było czuć się zupełnie samym sobą, jeżeli każdemu odcieniowi mojego psychicznego usposobienia towarzyszyć nie mogła odpowiednia pozycja ciała: zamyślona, rozmarzona, leniwa, niedbała i t. p. I nie dlatego wcale, abym te pozycje przybierał umyślnie, ale razem z odpowiedniemi usposobieniami psychicznemi czyniły się one same, znakomicie dopomagając rozwijaniu się tych usposobień. Zupełnie pewny jestem, że gdyby Herkules, zamiast siadywać u nóg Omfalji, musiał obok niej sterczeć na staroświeckiem krześle, historja nie posiadałaby olbrzyma przędzącego kądziel.
Jednak Seweryna nie miała na tych krzesłach pozoru sterczącego, owszem, był to zapewne skutek harmonji jej usposobień ze wszystkiem co ją otaczało, ale ta delikatna kibić, w fałdach czarnej sukni, na tle wysokiej i prostej poręczy, z małą jej rzeźbą nad wysoką koroną warkocza, przypominała coś z poetycznych podań o kasztelankach dawnych, cichych i słodkich, a przecież tak niedostępnych jak wszystko, co jaśnieje na wysokościach. Była to ta sama historja, co z ubraniem, w którem Idalka wyglądała na zmokłą kurę, a ona na zajmujący portret damy z innej epoki. Cała zagadka podobnych różnic w tem zapewne, aby akcesorja na obrazie były zgodne z jego treścią i postacie z tłem. Ona tutaj była więcej jeszcze malowniczą i zajmującą, niż na tle naszego wielkomiejskiego życia. Przez czas rozłączenia naszego zaszły w niej zmiany drobne, lecz które natychmiast spostrzegłem: trochę przychudła i cera jej stała się jeszcze bielszą. Była teraz, bez żadnej poetycznej przenośni, ale ściśle mówiąc, tak białą jak płatek lilji, co przy owalnym zarysie twarzy i oczach, od przychudnięcia powiększonych, nadawało jej cechę wielkiej delikatności. Miała przytem w sposobie mówienia i patrzenia urok nowy, właściwy istotom, które znajdują się pod wpływem wzruszenia zwalczanego, lecz nieprzepartego. Coś w niej było chwiejnego i zamyślonego, coś, co przez uśmiech, spojrzenie, rumieniec wybuchało zatrwożeniem dla mnie niepojętem, albo uszczęśliwieniem, które na czas jakiś obojgu nam przywracało dawną poufałość przyjacielską i wesołą. Poufale i wesoło obejrzeliśmy kilka obrazów dość godnych uwagi, parę prześlicznych świeczników, serwantkę okrytą bronzami, któreby mogły sprawić rozkosz najwybredniejszemu starożytnikowi, aż stanęliśmy w sali jadalnej przed najpiękniejszym bufetem, jaki kiedykolwiek widzieć mi się zdarzyło. Kiedy strukturę i rzeźby jego z wielką przyjemnością oglądałem, pomiędzy Seweryną a panią Brożkową, która nam w tej przechadzce po domu towarzyszyła, zawiązała się znowu mała sprzeczka, zrazu tylko mimiczna. Humor cioci Leontynki po obiedzie poprawił się znacznie i dopomagała siostrzenicy w poznajomianiu gościa z osobliwościami domu, czyniąc nad niemi obserwacje bardzo przyjemne, chociaż płytkie. Zauważyłem w myśli, że szczegóły jej toalety duchowej musiały być niegdyś wcale ładnie dobrane, lecz w samotności przywiędły tak jak i wdzięki. Teraz przed bufetem oczyma wskazywała Sewerynie jego zamek przepysznie oprawny w bronz i rzeźby, na co Seweryna odpowiedziała przeczącem wstrząśnieniem głowy. Więc zaczęła szeptać jej coś do ucha, wywołując przez to tylko powtórzone zaprzeczenia i kilka cichych słów z żartobliwym uśmiechem wyszeptanych. Uczyniwszy na palcach kroków parę, stanąłem za temi paniami w pozie podsłuchującej, z przychylnem ku nich uchem, a kiedy obejrzały się i zaśmiały, z powagą rzekłem:
— Drugi to już raz spostrzegam wśród rodziny mojej różnicę zdań czy chęci i w interesie zgody familijnej żądam wtajemniczenia mię w treść tych sporów...
— Owszem — zawołała Seweryna — bądź sędzią naszym, kuzynie! Ciocia doradzała mi, abym z powodu twego przybycia urządziła wielką wystawę...
Domyśliłem się odrazu o co chodzi.
— Tych wspaniałych zastaw stołowych, których sława uszu moich doszła — dokończyłem.
— Tak, i jeszcze starego lokaja-emeryta.
Mówiła to w sposób tak zabawny, że nie mogłem powstrzymać się od śmiechu i ciocia Leontynka zaśmiała się także.
— Tak się robi wszędzie — broniła się jeszcze zażenowana.
Myślałem, że doskonale rozumiem dlaczego ona zrobić tak, jak się robi wszędzie, nie chciała. Duma, nie pozwalająca na zachwycanie konkurentów blaskiem metalów i malowanej gliny, szczerość, nie chcąca pokazywać lokaja-emeryta, tam, gdzie zazwyczaj żadnego nie bywało. Ale przekonałem się zaraz, że nie były to jedyne jej pobudki, bo prowadząc mię do bocznego pokoju, w którym zobaczyć miałem jakieś ciekawe biórko, powiedziała, że cenne przedmioty, znajdujące się w Krasowcach i przeważnie przez ojca jej, namiętnego ich lubownika, zgromadzone, sprawiają jej duży kłopot. Wartość ich jest znaczną i może należałoby ją wydobyć ze stanu siły zaklętej do bezczynności w metalu, drzewie i tym podobnych rzeczach martwych. Ale z drugiej strony, do sprzedania tych pamiątek rodzinnych i rozproszenia ich po świecie miała odrazę instynktową i nie była pewną, czy nie przyniosą one ujmy jakiejś pamięci, albo jakiemuś ważnemu interesowi. Zdecydowała się więc, aby tymczasem wszystko to pozostało u niej.
— Może kiedykolwiek zapotrzebuje ich jakie muzeum... — dokończyła.
— Ależ na miłość Boską — ostatecznie, jakby z cierpliwości wyprowadzona, zawołała pani Brożkowa — dlaczegożbyś tych rzeczy nie miała używać sama?
— Bo nie należą do mnie — odpowiedziała zcicha, ale z taką stanowczością, która w charakterze jej zdradzała domieszkę wcale ładnego uporku.
Ale i ciocia Leontynka nie była, snadź, bardzo giętką.
— Do kogoż więc należą? — zawołała rumieniąc się — na litość Boga, Sewerko, do kogoż należą one, jeżeli nie do ciebie?
Pochyliłem się trochę nad Seweryną i pieszczotliwie szepnąłem:
— Do Adasia? prawda?
— Tak — potwierdziła, a po krótkiem wahaniu, nieśmiało dodała:
— I do ludzi.
Wtedy łagodnie, ale z powagą, zapytałem:
— Dlaczegoż nie do ciebie, kuzynko?
Zwolna podniosła na mnie oczy i zapytała wzajemnie:
— A dlaczegoż należećby miały do mnie?
— Dla przyczyny niezmiernie prostej, tej, że jesteś córką swojego ojca.
— To prawo pisane, a jest inne...
Zawahała się. Trudno jej było mówić ze mną o takich rzeczach i cofała się przed wzniecaniem pomiędzy mną a sobą zgrzytów niezgodnych myśli. Ale jednocześnie, w naturze swojej miała mus szczerości.
— To prawo — dokończyła — które serce i obowiązek ustanawia...
— Co do mnie — rzekłem z ukłonem — mogę tylko podziękować ci, kuzynko, że z przybycia mego nie robiąc katastrofy, dałaś mi dowód przyjaźni i familijnej poufałości.
Mówiłem szczerze, bo wolałem nieskończenie jej przyjaźń i poufałość nad wystawę krasowieckich drogocenności, ale zarazem uczułem się w przykry sposób podrażnionym. Przypomniałem sobie zdania, słyszane w Mrowie, o Zdrojowskich. Ród manjaków. Raj ziemski u dziada, depozyt u wnuczki. Prawa odziedziczenia i wpływów od dzieciństwa działających.
Weszliśmy do pokoju, w którym, przy pięknym warsztacie tokarskim, pracował jakiś stary człowiek, wyglądający na miasteczkowego rzemieślnika, wespół z dwoma chłopakami, wyglądającymi na wyrostków wiejskich. Seweryna objaśniła mię, że dziadunio był niegdyś zapalonym tokarzem, ale odkąd wzrok utracił, warsztat ten stał bezużyteczny i teraz dopiero dwaj chłopcy kształcą się na nim w rzemiośle, które może znaleźć w tych stronach dość szerokie i zyskowne zastosowanie. Bardzo praktyczny i dobroczynny sposób używania dziaduniowego warsztatu, ale daleko więcej zainteresował mię pokój inny, z czterech stron ostawiony szafami pełnemi książek. Były to zbiory dziadka i ojca, przez nią powiększane, bibljoteczka wcale duża i pięknie urządzona. Pośrodku znajdował się stół z przyrządami do pisania i rysowania, z mnóstwem ilustracyj, rysunków, z wzorowo sporządzonemi katalogami. Przypomniało mi to urządzenie dworów wiejskich na zachodzie, we Francji, szczególniej w Anglji i zrobiło na mnie wrażenie bardzo dobre. Wogóle Donimirscy mieli słuszność, mówiąc, że Krasowce miały rezydencję starą, ale obszerną i dla szerokiej skali życia urządzoną. Dom był bardzo rozległy i niegdyś nie o same tylko dobre uczynki dbać w nim musiano. Oglądając bibljotekę, nie bez zadziwienia usłyszałem w sąsiednim pokoju stuk kul bilardowych. Tak, był tam stary wprawdzie, ale prawdziwy bilard, przy którym pan Bohurski z jednym z praktykantów ćwiczył się w tej grze zupełnie światowej, z żywem nawet, jak mogłem zauważyć, upodobaniem. Zapytał mię też, czy jestem zwolennikiem gry w bilard, a ponieważ nim byłem, bardzo uprzejmie zaofiarował mi się na partnera, jeżelibym tego żądał; z podziękowaniem odłożyłem to na później. Seweryna proponowała mi obejrzenie paru niezwykłych rzeźb i obrazów, znajdujących się w kaplicy na wyższem piętrze domu. Było to właściwie pół piętra, na które wstępowaliśmy po jesionowych schodach, z bardzo dobrym smakiem urządzonych i przyozdobionych. Myślałem, że ten wielki dom, z jego staroświeckiemi urządzeniami, możnaby przemienić na prawdziwe cacko, pod względem komfortu i estetyki. Myślałem także, że pani tego domu, oprowadzając po nim gościa, ma niezawodnie pozór dawnej kasztelanki. Ta linja spokojna i od wszelkiej krzywizny lub kantowatości wolna, którą miała w kibici, chodzie, ruchach, twarz liljowo-biała i nawet ubiór, prawie zakonny i razem prawie klasyczny, tworzyły harmonję doskonałą ze staremi, grubemi ścianami tego domu, z głęboko w nich osadzonemi oknami, z gotyckim kształtem szaf, zawierających książki, z temi nawet schodami. Wśród poręczy tych schodów lekko rzeźbionych i spłowiałą czerwienią sukna, którem u góry były obite, czarną jej suknię przerzynających, wstępowała przedemną prosta, lekka, co chwilę odwracająca ku mnie twarz rozjaśnioną prawdziwie promiennym uśmiechem. Bo chociaż zapierała się i zrzekała materjalnych praw własności do tego domu i wszystkiego co w nim było, moralnie czuć się musiała jego panią i oprócz tego, może bardzo kochała i ten dom i wszystko, co w nim było, chociaż nie swoje, przecież rodzone. Dlatego uśmiech, z jakim obracała się ku mnie wstępując po schodach, był prawdziwie promiennym. Czy ona kiedykolwiek zgodzi się opuścić ten dom — nie swój jednak?

Z kaplicy, która była dużym pokojem, na kaplicę urządzonym, a w której miałem przyjemność oglądać najpiękniejszą jaką kiedykolwiek widziałem kopję Madonny rafaelowskiej i oryginalną figurynkę Celliniego, wróciliśmy do bawialnych pokojów, które właśnie zgrabna rączka cioci Leontynki oświetlać kończyła. Opuściła nas ona była w połowie naszej podróży po domu, chcąc zapewne, aby to przynajmniej zrobionem było jak się robi wszędzie. W świetle lampy, przy której stała, spostrzegłem, że przed paru minutami odnowiła na twarzy warstwę pudru. Masa tam była tej mąki. Zwróciłem się do niej z wyrażeniem myśli, upornie kręcącej mi się po głowie:
— Jakież cacko komfortu i estetyki możnaby zrobić z tego domu i wszystkiego, co w nim się znajduje!
Mówiłem to do pani Brożkowej, bo czułem, że ona tu jedna jest w stanie zrozumieć myśl i uczucia, które ją zrodziły. Dwoje nas tu było tylko takich, którzy wiele widzieli i smak swój kształcili w różnych szkołach i okazjach. Nie omyliłem się, oczy jej zaświeciły.
— O, tak! — zawołała — coby to można zrobić w tych Krasowcach! coby można zrobić! Gdyby Sewerka chciała, miałaby tu i pole, i materjały do rozwinięcia wszystkich zasobów gustu. Ale...
Nie dokończyła i rzuciwszy na mnie żałosne spojrzenie odeszła do drugiego pokoju, gdzie widziałem ją jak lekka i zgrabna, okrywała lampy abażurami i poprawiała u okien symetrję wazonowych roślin. O, ta z rozkoszą rozwijałaby tu zasoby gustu, gdyby tylko mogła!
Zwolna przechadzając się z Seweryną po dużym pokoju, zapytałem ją, czy nigdy nie doświadcza chęci przyozdobienia swego istotnie pięknego domu temi pomysłami i przedmiotami różnej natury, które przyniosła światu sztuka stosowana do przemysłu i wiele innych ingredjencyj, wchodzących w skład cywilizacji? Nie odpowiedziała zaraz i pilnie twarz jej śledząc widziałem, że zapytanie moje sprawiło jej przykrość. Były przedmioty, o których wolała nie mówić ze mną wcale. Po chwili przecież zcicha i jakby nieśmiało odpowiedziała:
— Potrzebaby na to znacznych środków.
— A ty, kuzynko, posiadasz je wtedy tylko, gdy trzeba małe folwarki małych sąsiadów od zguby ratować?
Spojrzała na mnie z wielkiem zdziwieniem, ja zaś opowiedziałem jej historję Zwirkiewicza w Mirowie, opuszczając, naturalnie, całą rozmowę poprzedzającą toast i moją nań odpowiedź. Słuchała zrazu ze zdziwieniem, ale kiedym jej przemówienie «figury», z wyjątkiem tylko aluzji do poprzedzającej rozmowy, dosłownie powtórzył, ucieszyła się tak ogromnie, żem mimowoli tę radość porównał do tej, którą jej przybycie moje sprawiło. Niestety, dotąd jeszcze zdecydować nie mogłem, czego było więcej w uczuciach, których na widok mój doznała: radości albo zatrwożenia i tajemnego bólu? To porównanie weszło we mnie żądełkiem, które kłuło i kłuć pragnęło. Więc możliwie najdowcipniej i z jak najmniejszem oszczędzaniem samego siebie opowiedziałem jeszcze, jak nie mogłem zrazu dopytać się o nazwisko Zwirkiewicza, jak o niem nie wiedziały, czy zapomniały, moje dwie sąsiadki u stołu i jak w tym kłopocie poradziliśmy sobie wszyscy troje — nazywając go — figurą. Wiedziałem, że to się jej nie podoba, ale żądełko moje chciało kłuć i przytem takie przekorne sprzeciwiania się przywykłem był uważać za dużą i nie najmniej przyjemną cząstkę flirtażu. Ona chciała widocznie opowiadanie moje puścić mimo uszu, ale nie mogła. Coś w niej zakipiało, co umiałem już odgadywać z błysku oczu i takiego podniesienia głowy, jakby chciała na coś lub na kogoś spojrzeć z góry.
— Czy nie wiesz, kuzynie — zapytała — dlaczego Zwirkiewicz przyjeżdżał do Mirowa?
I dodała zaraz:
— Jest przecież zbyt rozsądnym, aby nie wiedzieć, że tam ludzie, jak na sądzie ostatecznym, podzieleni są na kozłów i baranów, a kto nie ma runa, zbawionym być nie może.
— Złośliwą jesteś, kuzynko, o czem zresztą dowiaduję się nie po raz pierwszy, więc powinnaś i innym przebaczać trochę złośliwości.
— Kiedy tam nie przez złośliwość tak dzielą ludzi — z żywością zarzuciła — tylko przez dzikość!
— Boże, jakim sposobem?
— U czerwonoskórych i innych dzikich, stopień poważania zależy od ilości posiadanych bawołów i piękności tatuażu pokrywającego skórę.
Wypowiedziała to tonem takiej pewności, jak gdyby było rzeczą powszechnie wiadomą i dowiedzioną, że Mirów jest osadą dzikich; ja zaś z takiem zdumieniem i razem zachwyceniem zapatrzyłem się na nią, że o odpowiadaniu nie myślałem. W tej istocie, cichej i skromnej, zachwycała mię niekiedy śmiałość i oryginalność zdań. Ale ona zdumienia ani zachwycenia mego nie spostrzegając, czy spostrzegać nie chcąc, spojrzała mi w twarz prosto, uważnie i zapytała:
— Jakiemiż były pobudki, dla których biednego Zwirkiewicza uczyniliście przedmiotem swoich żartów?
Uczułem się zakłopotanym. Pobudki? Jakież mogliśmy mieć pobudki? Z pokorą, szczerszą może niż sam mniemałem, szepnąłem:
— Niestety, kuzynko, masz słuszność. Pobudką naszą była kamizelka atłasowa, w kolorowe kwiatki... tatuaż!
Zaśmiała się serdecznie.
— Mój kuzynie — rzekła — przed poznaniem się z tobą nie wiedziałam, że ze szpetnych garbusków można urządzać takie zabawne arlekiny.
— Domyślam się, że tytułem arlekina obdarzać raczysz mój mały dowcip, ale cóż, czy któż jest tu garbuskiem?
— Właściwie nie garbuskiem, ale garbem społecznym są takie pojęcia i zwyczaje, jakie panują w Mirowie...
— Ach, społeczeństwo! — wymówiłem tonem nagłego przypomnienia sobie o czemś.
Nie odpowiedziała nic.
Umilkliśmy na chwilę. Wrota skrzypiały, ale tylko dla mnie, bo ją pochłaniała myśl — o Zwirkiewiczu.
— Czy nie wiesz, kuzynie, czego Zwirkiewicz przyjeżdżał do Mirowa? — po chwilowem milczeniu zapytała.
Opowiedziałem, co wiedziałem: prośbę figury i odmowę Konrada. Ściągnęła brwi. Nigdy jeszcze nie widziałem, aby brwi tak delikatnie zarysowane i tak ładnie złotawe ściągały się w sposób tak pochmurny, aby też na czole tak liljowo białem powstawała taka zmarszczka, nietrwała wprawdzie, lecz głęboka.
— Konrad odmówił — powtórzyła — naturalnie, co go może obchodzić...
— Ależ naturalnie — podchwyciłem — bądź sprawiedliwą, kuzynko, co Konrada obchodzić może młody pan Zwirkiewicz, człowiek obcy...
— Zupełnie obcy — przerwała z kolei — i przytem syn... kamizelki w kolorowe kwiatki.
— Przepraszam cię, kuzynko, syn człowieka, który ma odwagę nosić taką kamizelkę.
— Nie; tylko kamizelki. Bo pod brzydkim tatuażem, nic wcale istnieć nie może.
— Niech i tak będzie, ale pozwól, abym był trochę rycerzem Konrada. Niepodobna mu jest poświęcać się kształceniu młodych panów Zwirkiewiczów, ponieważ musi na wiosnę wyjechać zagranicę.
— Musi — powtórzyła — naturalnie. Tylko uczyniłby dobrze, gdyby przed wyjazdem zapytał jakiej wróżki, czy mu Mirów przez Paryż nie ucieknie tak, że schwytać go napowrót nie będzie mógł nietylko on sam, ale nikt z Donimirskich, ani ze Zwirkiewiczów.
— Ani z Gronowskich... Zdrojowskich... — ciągnąłem.
— Tak — dokończyła — nikt!
Patrzyła przed siebie oczyma rozpalonemi jak szafiry, na blask ognia wystawione, usta jej więcej jeszcze spąsowiały i parę razy drgnęły; było jej z tem ślicznie. Sliczną jest namiętność, buchająca z takich oczu i z takich ust! Nie mogłem też powiedzieć, że wybuchała dla przedmiotu niegodnego. Nie byłem idjotą, ani nawet takim absenteistą, abym nie rozumiał i nie czuł wagi przedmiotu, który tym razem obudził jej egzaltowane, niemniej słuszne uniesienie. Na chwilę też zamyśliłem się sam nad przyszłym losem Mirowa i nietylko Mirowa... To branie wszystkiego ze strony tragicznej, albo nieskończenie długiej i szerokiej, chwytało za włosy mego ducha i trzęsąc go nad przepaściami, wołało: «patrz! patrz!» Była to egzercycja szlachetna i poniekąd może użyteczna, ale nie bez goryczy myślałem, że jest kroplą trucizny, dobrowolnie i bez potrzeby sączoną w chwile, które dla niej i dla mnie mogłyby być najpiękniejszemi w życiu. Sposępniałem, a ona, spostrzegłszy to natychmiast, z wielką uprzejmością zmieniła przedmiot rozmowy i mówiliśmy potem dość długo o nowych książkach, o wspólnie nam znanych ludziach, stosunkach i tym podobnych przedmiotach obojętnych, ale mających przynajmniej tę zaletę, że nie psuły humoru i nie posiadały, tak jak przedmioty inne, tajemniczej siły roztrącania dwu istot, które przez inną siłę czuły się ku sobie pociąganemi. Pani Brożkowa, przychodząc i odchodząc, brała udział w tej rozmowie o wszystkiem i o niczem, herbatę wraz z kolacją tu nam przyniesiono, parę godzin zeszło mi dość przyjemnie, wcale przecież nie tak, jak pragnąłem i marzyłem. Może marzenia moje były zbyt zuchwałe, może tutaj trzeba było więcej czasu, albo wyjątkowo pomyślnych sposobności, ażeby spełnić się mogły, ale gdy się jest w pewnym kierunku przyzwyczajonym do zuchwalstwa i powodzeń, nie bez trudności i pewnej nawet urazy godzi się z tem, że może być inaczej.
To też, pomimo rzetelnego zadowolenia, jakie sprawiała mi jej obecność, czułem, że stygnę i na zwykłą nawet werwę w rozmowie zdobywać się muszę, bo sama odstępować mię zaczyna. Co więcej, czułem i widziałem, że ona także ostyga, smutnieje i rozmowę o wszystkiem i niczem podtrzymuje tylko przez uprzejmość, ale bez zadowolenia najmniejszego, że gdyby nie dobroczynne na ten raz wdawanie się w tę sprawę cioci Leontynki, ta nić rwałaby się może co moment i może co moment siedzielibyśmy naprzeciw siebie pogrążeni w daleko więcej kłopotliwem niż błogiem milczeniu. To bardzo wyraźne ostyganie i niezadowolenie jej i moje sprawiało mi uczucie dolegliwej przykrości i zarazem budziło wewnętrzny uśmiech. Stało pomiędzy nami coś przegradzającego, czy brakowało czegoś łączącego i to mię kłuło w serce. Z drugiej przecież strony śmiać mi się chciało. Powinienem był przecież wiedzieć, że w puszczy rozkwitają czasem dzikie kwiaty z upajającą wonią, ale sztuka konwersacyjna nie kwitnie. Żeby zaśpiewała tę «Kalinę», którą tak przepysznie śpiewa, toby mię może znowu rozgrzało. Poprosiłem ją o to; przystała chętnie, mówiąc, że ma zwyczaj śpiewać tylko przy pianinie, które znajduje się w jej pokoju, więc może tam przejdziemy. Ucieszyłem się bardzo. Jej pokój! Zamigotały mi przed oczyma ściany znanych buduarów... Ciocia Leontynka opuściła nas była przed chwilą; poszliśmy tam we dwoje.
Nie był to wcale buduar, jednak doświadczyłem w pierwszej chwili wrażenia bardzo oryginalnego i miłego. Gdybym miał zawiązane oczy, mógłbym myśleć, że wprowadzono mię na świeżo skoszoną łąkę, tak w tym pokoju powietrze było przeniknięte zapachami dzikich ziół i kwiatów. Wrażliwem powonieniem odróżniłem tu leciuchną woń miodową od mocniejszych, chociaż stępionych aromatów mięty, macierzanki i innych jeszcze nieznanych mi zapewne ozdób pola i lasów; przebijał się nawet przez to wszystko malutki zapaszek żywicy. Nie umiałem zdać sobie sprawy, zkąd to szczególne zaprawienie atmosfery pochodzić może, wiedziałem tylko, że nie od perfumy, bo takiej na świecie nie było. Może w części pochodziło ono od więzi i wiązek suchych traw, zbóż i kwiatów, które wznosiły się pod ścianami, wisiały na ścianach, duże i małe stały w wazonach, flakonach, kieliszkach. Nie były to kunsztowne, lecz sztywne makarty, których nie lubiłem, ale poprostu takie więzie i wiązki, które pełną garścią zrywa się na przechadzkach, a potem niedbale rzuca się gdziekolwiek. Niedbałość, z jaką je tu ułożono i rozrzucono, musiała być tylko pozorną, bo całość miała wdzięk, który bez symetrji i harmonji w szczegółach istnieć nie może. Uderzyła mię nawet niezmierna delikatność i rozmaitość tych zdziebeł i puchów, kieliszków drobnych, żyrandolików, wielkich gwiazd kolczastych, które w blasku dwu dużych lamp, świeciły czystem złotem, srebrem, przygasłym fioletem, rdzawą purpurą. Że też to rzecz tak prosta, może być tak ładną! Co prawda, zapewne tu tylko, w tem otoczeniu, mogła ona być ładną. Jedna z lamp paliła się na stole umieszczonym przed kanapą, równie jak tamte staroświecką i tylko nieco mniejszą, druga na biórku z trochą papierów i książek. Piękne pianino stało u jednej ze ścian, na których wisiało kilka sztychów i kilka portretów, zapewne rodzinnych. Duża grupa roślin wazonowych u jednego z okien, stół jakiemiś grubemi tekami obciążony, kilka fotelów dokoła stołu, było to całe urządzenie tego pokoju, bardzo skromne i prawie surowe. Jednak, dzięki może sposobowi rozstawienia sprzętów, albo tu i owdzie rozrzuconym drobiazgom kobiecym, od pierwszej chwili wejścia uczułem w tym pokoju pewną miękkość, kobiecość, jakieś zacisze poufne i błogie, które w innych częściach domu wcale uczuwać się nie dawały. Unoszące się tu zapachy lekkie i zarazem silne wprawiać mogły, mnie szczególniej, w marzenia sielankowe może, ale upajające. Był to, bądź co bądź, przybytek niewieścich zajęć i dumań, inny niż te, które widywałem dotąd, ale umiałem poznawać się na wszystkich formach i odcieniach wdzięku, więc lód, który zaczął był ścinać się dokoła mego serca i humoru, prędko stopniał. Zrobiło mi się weselej i zarazem rzewniej.
— Wonie, które napełniają twój pokój, kuzynko — rzekłem — mają do ciebie wielkie podobieństwo...
— Jakim sposobem? — ze zdziwieniem zapytała.
— Są świeże, oryginalne i zachwycają wprzód, nim się odgadnie zkąd pochodzą.
Nie tyle od tych słów, ile od sposobu, w jaki je wypowiedziałem, przez mgnienie oka zmieszana, żywo przecież postąpiła ku stolikowi, grubemi tekami obciążonemu.
— Pokażę ci zaraz, kuzynie, tajemnicze ich źródło.
Otworzone teki wybuchnęły falami woni i zagrały wszystkiemi kolorami, wszystką fantazją i plątaniną linij, na jakie tylko w siedliskach swoich rozległych a samotnych zdobywa się natura. Były to zbiory, które mogłyby nie zawstydzić jakiego niedużego botanika z profesji, a po które ona, w odpowiednich porach roku, zapuszczała się w głębie lasów i przebywała prawdziwe morza łąk i pól. Ze śmiechem opowiadała zabawne przygody, które ją w tych odległych wycieczkach niekiedy spotykały, ale gdy jedne arkusze przerzucając szybko, a nad innemi zatrzymując się nieco dłużej, zaczęła wskazywać mi niektóre z pomiędzy najwięcej fantastycznych, albo wytwornych barw i kształtów, i opowiadać o miejscach, w których się znajdowały, zasłuchałem się jak w kawałek poematu, mogę nawet powiedzieć, że zapatrzyłem się jak w szereg obrazków, malowanych ręką lekką i wierną prawdzie. W mowie jej była prawda uczucia natury i wierność odtwarzającej ją wyobraźni. Światła pełne i przyćmione, takie, które ukośnemi smugami pozłacają pnie drzew, gdy wierzchołki ich topią się w zmroku, i takie, które prostopadłemi deszczami leją się przez gałęzie na faliste puchy mchów i koronkowe zwoje paproci; tajemniczość nieprzejrzanych głębin pod czarnemi parasolami odwiecznych jodeł i promienność płaszczyzny dla wzroku bezgranicznej, kiedy złote morza kołyszą na niej tumany szafirów i ametystów; niespodziany wdzięk kwiatu, który koronę purpurową lub ognistą wychyla z ciemnego jałowca, tego smętnego cyprysu naszej strefy; drżąca radość traw wysokich, gdy pióropusze ich chwieją się w różanem świetle jutrzenki; oddalone połyski wód obrzeżonych niebem niezapominajek i stojące nad niemi kalje w sukienkach z niepokalanie białego atłasu; ciche sny na kwiatach motyli ze stulonemi skrzydły i smętne przygrywanie do snu naturze surm pasterskich, pod niebem jesiennem, ubranem w kwiaty iskrzących się obłoków, gdy te, które ozdabiały ziemię, mdleją i konają; wszystko to zobaczyłem jak żywe, chociaż od niej jednej oczu nie odwracałem i w tej chwili za nic odwrócićbym nie mógł. Przed chwilą ostygła i znużona, teraz przypominała natchnioną Safonę i zarazem dziewczę wiejskie, naiwnie rozkochane w słonku, strumyku i kwiatkach. Była w tem głębia i zarazem świeżość uczuć, które podziwiałem, bom się z niemi dotąd nie spotykał nigdy. W jej wieku i położeniu, kocha się zazwyczaj kwiaty, pochodzące z fabryk paryzkich, ale nie te, które rosną w ciemnych jałowcach, i szafiry na wystawach jubilerskich, ale nie te, których tumany kołyszą się na złotem zbożu. Było może w tem przywiązaniu do rzeczy dzikich i w tem ryciu ich na pamięci i sercu jakieś źdźbło dzikości, jednak znajdowałem się pod wpływem wielkiego uroku i stałem z głową pochyloną, nie wiem czy przed świątynią natury, albo przed tą, która w niej tak gorąco i naiwnie modlić się umiała. Powiedziałem jej, że ja także kocham naturę, tylko, że dla obudzenia we mnie tego uczucia, natura musi być wielką panią. Umiem podziwiać wschód słońca ze sławnych szczytów gór, ale nie przypuszczam, aby można było coś pięknego w nim dopatrzeć byle gdzie i byle z jakiego punktu; korzę się przed hałasem i gwałtem wielkich wodospadów, albo przed olbrzymiem przestworzem morza, zachwycają mię malownicze skały i tym podobne zjawiska wielkie, na które się codzień nie patrzy; ale trawki, strumyczki, pagórki, nie pociągają wcale mego wzroku, nie dlatego nawet, abym niemi gardził, ale poprostu dlatego, że ich nie spostrzegam, że wzrok mój szuka tylko szczytów, pomijając płaszczyzny, i ogarnia, całość, nie znając jej szczegółów. Odrazu i z wielką bystrością zrozumiała gatunek mojej miłości dla natury.
— Jest to raczej zamiłowanie do osobliwości i silnych wrażeń — rzekła z uśmiechem, poczem zaraz dodała:
— Z tym zielonym tłumem jest tak samo, jak z szarym: dopóki nie znamy żadnej z pojedyńczych jego twarzy, wydaje się on nam nieznanym i zarazem tak znanym i ciągle widywanym, że aż stał się nudnym. Lecz im więcej rozpoznajemy w nim postaci pojedyńczych, tem więcej spostrzegamy, że całość składa się ze szczegółów bardzo zajmujących i że monotonję płaszczyzny sprawiały tylko wady naszego własnego wzroku.
— Masz słuszność, kuzynko — odpowiedziałem — moja miłość dla natury jest niczem innem, jak tylko zamiłowaniem w osobliwościach i silnych wrażeniach, czyli jedną z babek z piasku, któremi zatyka się próżnie duszy, aby nie gwizdały w nich wiatry nudy i melancholji. Ale, co się tyczy tłumów, to jakkolwiek nie znam w szczegółach jednych ani drugich, wolę o wiele tłum trawek niż ludzi.
— Wada wzroku — szepnęła.
— Zapewne nawet nieuleczalna — dodałem — którą ja przecież poczytuję przeciwnie, za wysoki stopień jego wykształcenia.
— W jakim kierunku? — zapytała.
— W kierunku piękna.
— Ograniczonego do zjawisk tylko zmysłowych i powierzchownych — z kolei dokończyła i zaraz, chcąc widocznie uniknąć sprzeczki, zapytała mię o szczegóły jednego z dalekich i wspaniałych krajobrazów, o których przed chwilą jej wspominałem. Ale uwaga jej dała mi do myślenia. Czyżby istotnie kraina piękna była rozleglejszą niż mniemałem i czyliżby wzrok mój nie sięgał do ostatecznych jej krańców i najdalszych głębin? Może. Może ona zjawiska piękne znajduje i w tłumie ludzi, tak jak w tłumie trawek. Lecz dla dokazania tego trzeba zżyć się z trawkami i takimi ludźmi, którzy formują tłumy, ażeby zaś z nimi zżyć się, trzeba żyć o sto mil od cywilizacji. Myślałem o tem krótko, bo spostrzegając jej żywe zajęcie tem, o czem opowiadałem, a czego ona nie widziała nigdy, wpadłem w werwę i wyobrażałem sobie, że za szereg wdzięcznych obrazków, któremi mię obdarzyła, odpłaciłem jej szeregiem wspaniałych obrazów. Czas schodził przyjemnie, ale zawsze nie tak jak pragnąłem i marzyłem. Odzyskałem ciepło w sercu i werwę w rozmowie, jednak zupełnie samym sobą być nie mogłem. Czy to te fotele wysokie i głębokie, których poręcze przegradzały nas rzeźbionemi łbami jakichś zwierząt? Czy doskonała dziewiczość postaci, spokojnemi zarysy odbijającej się na czerwonem tle starego tyftyku? Ale czułem ciągle, że do czegoś, co mię jednak mocno pociąga nie zbliżam się wcale, że mi czegoś tutaj nie wolno, i że oprócz poręczy fotelów z rzeźbionemi łbami zwierząt, coś jeszcze nas przegradza. Nie był to jednak konwenans. Ona zuchwale i często łamała konwenanse. Ja, owszem, zachowywałem je ściśle i zawsze, lecz nie w okolicznościach, nad któremi panować powinna siła wyższa. Znałem się na takich okolicznościach i wiedziałem, że wśród nich wszystko i zawsze ustępuje przed siłą wyższą. Tu przeciwnie, ta siła cofała się przed czemś tajemniczem i nieuchwytnem, czego nie mogłem ani jasno przed sobą określić, ani przezwyciężyć.
Nagle, gdy z największem możliwie ożywieniem opowiadałem jej o zatoce Neapolitańskiej, a ona z największą możliwie ciekawością słuchała, o uszy moje uderzyło jakieś krzyczenie, wycie, śpiewanie, nie wiedziałem dobrze co, ale coś zupełnie okropnego. Było to zbiorowe, z wielu głosów naraz złożone i pochodziło z przeciwległego końca domu, zdaleka, jednak dość zblizka, aby sto pił naraz przesunęło się po moich nerwach. Instynktowo wyprostowałem się i zawołałem:
— Co to?
Jednocześnie zrozumiałem, że był to[1] śpiew chóralny, z którego doszło mię nawet parę nut znajomej jakiejś pieśni, ale niesforny, gruby, pierwotny, ohydny. Nie mogłem poprostu pojąć, zkąd to pochodzić mogło, od jakich zulusów czy niam-niamów ten chór śpiewacki wtargnąć mógł do tego domu i musiałem mieć minę bardzo przestraszoną i oburzoną, bo po jej ustach przeleciało takie drgnienie, jakby przemocą wstrzymała się od wybuchnięcia śmiechem. Poczem rzekła:
— To nic strasznego, kuzynie, to ludzie śpiewają...
Jeżeli w słowach jej była ironja, tak byłem zdumiony i przerażony, że tego nie spostrzegłem.
— Jacy ludzie? — zapytałem.
Najspokojniej w świecie, jakby w tem nic wcale osobliwego nie było, objaśniała:
— Mieszkańcy Krasowiec: oficjaliści, ogrodnicy i inni.
Nie mogąc jeszcze przyjść do siebie, zapytałem znowu:
— Czegoż oni wrzeszczą? tu? tak blizko ciebie, kuzynko? Czy to dziś «Dziady», «Sobótki», lub inny jaki obchód...
Teraz nie mogła już powściągnąć się i parsknęła śmiechem.
— Ależ nie, nie! — wołała śmiejąc się — bądź spokojnym, kuzynie! Widma z mogił dziś tu nie przylecą, ani przez ogień nikt skakać nie będzie!...
Potem znowu najspokojniej w świecie objaśniła mię, że w Krasowcach panuje dawny zwyczaj zgromadzania się w zimowe wieczory oficjalistów i służby do znajdującej się u końca domu wielkiej izby, w której jadają wieczerzę, czytają, śpiewają, gawędzą.
— Słyszałem o podobnych zwyczajach dawnych, ale nie pojmuję, dlaczego nie zniosłaś go tutaj, kuzynko, gdy tylko uczynić to mogłaś?
— Ależ przeciwnie, mój kuzynie, ja go jak najstaranniej podtrzymuję, bo ma on swoje bardzo dobre strony. Te chwile gromadnego zbierania się i odpoczynku z łatwością zużytkować można...
Przerwała, umilkła i spuściła powieki. Na twarz jej padł wyraz przymusu i smutku.
— Zużytkować? na miłość boską, kuzynko, na co takie rzeczy zużytkować można?
Z przymusem, ale bardzo łagodnie odpowiedziała:
— Pod tym względem jesteśmy, kuzynie, o sto mil od siebie i daremnie którekolwiek z nas... Ale ponieważ zapytujesz, chcesz wiedzieć... więc dla celów wzajemnego zbliżania się i dzielenia się z nimi tem, na co mię stać. Nie są to wielkie rzeczy, ale zawsze... im z tem dobrze i... mnie, a może też to jest także kropelką, malutką kropelką, dolaną do morza...
— Szczęśliwości publicznej... — dokończyłem i głowa na dłoń mi opadła, tak głębokie chwyciło mię zamyślenie. Dziwna, dziwna istota! Pozwalać sobie rozdzierać uszy, szarpać nerwy dla czegoś tak nadzwyczajnie bogatelnego, abstrakcyjnego! Ależ jabym za królestwo niebieskie nie zgodził się słuchać takiego wycia, choćby tylko raz na miesiąc! Z drugiej strony, to jej ciągłe powściąganie, przez wzgląd na mnie, własnych zdań i myśli, łagodność i smutek, z jakiemi je czasem tylko wypowiadała, ujmowały mię i rozrzewniały. Po głowie kręciły mi się słowa: «Jestem z rodu aniołów, czy chcesz stać się do mnie podobnym?» Była z rodu aniołów, ale nie zapytywała mię nawet, czy chcę być do niej podobnym? «Pod tym względem jesteśmy o sto mil od siebie!» Nie, ja nie chcę o sto mil znajdować się od ciebie! Przeciwnie... pochyliłem się ku niej tak, jak to czyniłem u Idalki, ale rzeźbione zwierzę na poręczy okropnie mi przeszkadzało. Ach, gdyby tu był ten puf z salonu Idalki, na którym siadywałem prawie u jej stóp! Jednak, pomimo nieznośnej poręczy staroświeckiego fotela, zatopiłem wzrok w jej twarzy dość zblizka, aby dostrzedz, że spuszczone jej rzęsy były trochę wilgotne... Więc tak, więc «sto mil» aż taki ból ci sprawiają, o, moja ty droga! Już chciałem śmiałym ruchem przybliżyć do siebie dwoje rzeźbionych zwierząt, tak, aby zetknęły się twardemi łbami, już śmiałe i nigdy jeszcze pomiędzy nami nie wymówione słowa drżały mi na wargach, gdy mały szelest w sąsiednim pokoju zwrócił moją uwagę i przez drzwi, naoścież otwarte, zobaczyłem coś bardzo pociesznego, czemu, dla lepszego widzenia, przez binokle przypatrywać się zacząłem. Była to kochana niania Bohusia, która i przedtem, w ciągu wieczora, często kręciła się po pokojach bliższych i dalszych, to z kluczami, to z zapaloną lampką, to z niczem. Przechodziła, znikała, wracała znowu, może gospodarząc, może tak sobie, z upodobania w chodzeniu i spoglądaniu zdaleka na nas. Teraz, weszła do sąsiedniego pokoju i pomimo, że duża lampa dobrze go oświetlała, z zapaloną świecą wspiąwszy się na wysokie krzesło, z niezmierną powolnością i uwagą zaczęła nakręcać wiszący na ścianie staroświecki i piękny zegar. Widziałem ją z profilu i jeżeli kwadratowa jej postać w wielkiej chustce, o łokieć nad ziemię podniesiona i z wyciągniętemi w górę rękoma wyglądała komicznie, to znowu twarz, cała w świetle zblizka trzymanej świecy, w oprawie białego czepka, z wyrazem takiego natężenia wzroku i uwagi, że całe czoło zebrało się w jedną kupę zmarszczek, wydęły się zwiędłe wargi i znieruchomiały ciemne, zapadłe oczy, miała dużo charakteru i malowniczości. Ten motyw do rodzajowego obrazka staruszki, nakręcającej zegar, zajął mię i zabawił. C’était grotesque, ale była w tem także charakterystyka i poufałość starej sługi, dość sympatyczna. Oprócz tego, w kropelce wilgoci, dostrzeżonej na pewnej spuszczonej rzęsie, roztopiło mi się serce. Więc wstałem, i cichutko zbliżywszy się, gdy ciężka postać ze swego wysokiego stanowiska zstępować już miała, oba ramiona wyciągnąłem w górę. Zdziwiła się ogromnie.
— Co to jest? — zapytała.
— Pomogę z krzesła zejść...
I dłużej nie czekając, objąłem ją w pół i na ziemi postawiłem. Stuknęła jak dobra kłoda drzewa, ale twarz jej zajaśniała jak słońce.
— Dziękuję — rzekła i także nie czekając dłużej, za szyję mię objąwszy, w czoło pocałowała. Było to niespodziane, ale zabawne i wcale nie przykre.
— Czy kochana niania codzień sama wszystkie zegarki w domu nakręca?
Rozpromieniła się jeszcze słoneczniej, od nazwy, którą jej dałem.
— A jakże! zegarki w domu potrzebne... to grunt... bez tego porządku żadnego nie ma...
I rozumnemi swemi oczyma bystro na mnie patrząc, zapytała:
— A na wielkim świecie, czy zegarki zawsze dobrze idą?
— A jakże — odpowiedziałem — trzebaż wiedzieć kiedy iść na bal, kiedy z wizytą...
— Kiedy do roboty... — żartowała.
— To... to prawie nigdy się nie zdarza...
Kiedy obejrzałem się, zobaczyłem dwie szafirowe gwiazdy, patrzące na mnie tak promiennie i z taką wdzięcznością, że byłbym za sprawienie tego po raz wtóry schwycił w objęcia kochaną nianię, gdyby w tejże chwili z drugiego końca domu nie ozwało się znowu chóralne wycie, które przez czas jakiś było umilkło. Ozwało się ono z większą jeszcze niż przedtem siłą, na nutę krakowiaka, przeraźliwie... Jak wyżeł przed chłostą pana, którego kocha i którego się boi, skurczyłem się cały, zmalałem i z błagalnem na Sewerynę wejrzeniem, z dłońmi przy uszach zajęczałem zcicha:
— Oj, oj, oj!
Oczy jej tryskały ciągle radością, sprawioną życzliwem zbliżeniem się mojem do kochanej niani; śmiała się.
— Moja Bohusiu — rzekła — poproś ich, aby dziś nie śpiewali... niech sobie cokolwiek poczytają...
— Otóż to, niech sobie poczytają! — z westchnieniem ulgi potwierdziłem, a ona, jakby mi doznaną przykrość wynagrodzić chciała, natychmiast usiadła przed pianinem. Po paru minutach ohydny wrzask ucichł, a milczący, wielki dom napełnił się cały pięknym sopranem kobiecym, przepysznie śpiewającym pieśń swojską i napozór prostą, lecz kunsztowną i prześliczną.

«Rosła kalina z liściem szerokim,
Nad modrym w gaju rosła potokiem».


W godzinę potem byłem już sam na sam ze swoim Wincentym, w pokoju dla mnie przeznaczonym, a umieszczonym na wyższem piętrze domu, w korytarzu, którego drugą stronę zamieszkiwali, jak o tem wiedziałem, starzy państwo Zdrojowscy, a w którego głębi znajdowała się kaplica. Z przerażeniem myślałem, że jest dopiero godzina jedenasta przed północą. W niemowlęctwie tylko układano mię do snu o tej porze. Czułem trochę urazy do Seweryny, że tak wcześnie mię pożegnała, bo pomimo regularności, z którą kochana niania nakręcała domowe zegary, ona o ich istnieniu zapomnieć była powinna. Przecież w raju zegarków nie ma; ale czy dla tej kobiety, pomimo wielu przeciwnych pozorów chłodnej i niektórych stron życia nie zdającej się nawet domyślać, może gdziekolwiek i kiedykolwiek istnieć raj ziemski? Zaczynałem o tem wątpić. Powiedziała poprostu, że musi mię pożegnać, bo codziennie o tej porze udaje się do kaplicy, aby przerwać zbyt długie modlitwy babki i odprowadzić ją do jej pokojów. Dowiedziałem się przytem kilku ciekawych szczegółów o legendowej parze; tego pomiędzy innemi, że pan Adam Zdrojowski, wnet po utracie wzroku, zrzekł się formalnie na syna praw własności nad Krasowcami i że od tego czasu żona stała się dla niego nierozłączną towarzyszką, piastunką, prawie sługą. W życiu odosobnionem i pełnem różnorodnych smutków, które od lat przeszło dwudziestu prowadzi, utraciła siły fizyczne, a nabyła religijności tak żarliwej, że szybko zaprowadziłaby ją do grobu, gdyby nie wpływ wnuczki, któremu jest uległą. Ona jedna posiada władzę przerywania jej nocnych modłów i czyni to codziennie. Idee i cnoty! Dom ten był pełen cnót i idei różnorodnych. To bardzo wzniosłe, ale, swoją drogą, kładzenie się spać o godzinie jedenastej w zimie, jest barbarzyństwem nigdzie niepraktykowanem. Na szczęście, panował tu widać zwyczaj dawania gościom na noc książek. Spodziewam się! bo i cóż nieszczęśni robiliby w długie, zimowe wieczory? Z pociechą zobaczyłem na stole kilkanaście większych i mniejszych tomów. Miałem nawet pomiędzy czem wybierać.
W czasie, kiedy Wincenty porządkował i ustawiał moje toaletowe drobiazgi i przybory, stanąłem u okna i patrzyłem na cudną noc księżycową, która dom ten i wszystko dokoła niego objęła ciszą wielką i światłem srebrzystem. Liczne i rozmaite klomby drzew i krzewów zgóry widziane, przybrały pozór czarodziejskiego ogrodu, którym duch północy swój pałac z lodu i śniegu otoczył. Wszystko tam stało białe, nieruchome, tu i owdzie połyskujące srebrem i przez filigranowe rzeźby przepuszczające do miejsc cienistych smugi srebrzystych świateł. Po blado-błękitnem sklepieniu płynął księżyc w pełni, zimny, czysty i tułały się gdzieniegdzie opary białe, poszarpane. Pod tem niebem i pośród tego ogrodu, ten duży dom wznosił się biały także, milczący, oknami już pozbawionemi świateł, jak nieskończenie smutnemi oczyma, zdający się spoglądać na świat nieskończenie smutny. Wyobraziłem sobie, że gdybym wzniósłszy się nad ziemię i mnóstwo już miejsc na niej zobaczywszy, à vol d’oiseau na to miejsce spojrzał, musiałbym zawołać: «ach, jak tu smutno!» i coprędzej, jak najdalej od niego odlecieć. Był w niem majestat, któremu można było przypatrywać się z rozkoszą jakiś kwadrans, w drugim już uczuwając chęć — odlecenia. Oprócz tego, odkąd stanąłem u tego okna, słuch mój niepokoiły jakieś dźwięki, dochodzące z oddali, które same jedne mąciły panującą naokół niepokalaną ciszę. Były to jakby niezmiernie przewlekłe nawoływania, jakby jęki basowe ogromnie przedłużane, z nieskończoności zda się i w nieskończoność płynące: płacz ziemi marznącej, czy uwięzionych żywiołów. Czasem słychać było głos jeden tylko, czasem wiele naraz głosów i wtedy możnaby mniemać, że gdzieś niedaleko ztąd znajduje się piekło, przynajmniej czyściec, w którym lamentują srodze dręczone duchy. Z początku, zatopiony w myślach, na ten szczególny, w oddali kędyś wydawany koncert nie zwracałem uwagi i tylko mechanicznie go czułem. Ale potem, zaczął mię bardzo niepokoić i drażnić. Zwróciłem się do Wincentego:
— Co to? — wskazując na okno, zapytałem.
Z takiem wykrzywieniem wargi, że zaostrzony koniec jednej połowy wąsów znalazł mu się prawie pod okiem, odpowiedział:
— Wilki, jaśnie panie!
I pomagając mi rozbierać się, sam już mówił dalej:
— Tutejsi ludzie opowiadają, że czasem, obudziwszy się zrana, widują wilka siedzącego pod samemi oknami domu, pośrodku którego z klombów...
Teraz już wykrzywił się tak potężnie, że byłem w obawie, aby sobie wąsem nie wykłuł oka. Ale i ja dotknąłem swojego, aby przekonać się, czy znajduje się na przyrodzonem swojem miejscu. Po chwili milczenia, zapytałem:
— Cóż, wesoło ci tu, Wincenty?
Znowu rudy wąs dosięgnął na policzku wysokości zupełnie nienormalnej.
— Dom aktualnie pański... ale... — z pełną uszanowania ostrożnością wyszeptał.
— Jakież tam: ale?
— Ludzie tutejsi, jaśnie panie, jacyś tacy...
Zawahał się nad ścisłem określeniem tutejszych ludzi, ale po chwili dokończył:
— Jacyś... dzicy!
Brawo! oto co znaczy nosić na sercu obraz cywilizacji, chociażby na ścierce do wycierania talerzy wyryty! Niezmiernie pochlebiła mi ta zgodność zdań moich ze zdaniami mojego lokaja! Jednak, kiedy przed odejściem, w postawie pełnej uszanowania, ale z dziwnie błagającem mruganiem oczu zapytał, czy odjedziemy ztąd jutro, odpowiedziałem przecząco i popędliwie, jakby mię myśl odjechania ztąd jutro przeraziła. Jutro? już jutro rozstać się z nią, może na zawsze? Za nic! I z czemżebym odjechał? Jednego nawet dobrego słowa jeszczem od niej nie otrzymał. Odjechać już jutro! A ją może na zawsze pozostawić w puszczy, na usypianie przy wyciu wilków i otwieranie ze snu oczów na wilki pośrodku klombów siedzące! Za nic! Trochę czasu, trochę przecież czasu potrzeba, aby królewicz zbudzić mógł ze snu zaklętego królewnę, z takim zwłaszcza uporkiem w ślicznej główce!





  1. Przypis własny Wikiźródeł Brak części tekstu. Treść (zaznaczoną kolorem szarym) uzupełniono z innego wydania.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.