Dwa bieguny/VI
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Dwa bieguny |
Wydawca | Księgarnia Br. Rynowicz |
Data wyd. | 1893 |
Druk | Drukarnia «Kraju» Trenke i Fusnot |
Miejsce wyd. | Petersburg |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz, o dość wczesnej godzinie — bo nerwy do najwyższego stopnia rozdrażnione, prawie zupełnie spać mi nie pozwoliły — stojąc znowu u okna swego pokoju, zobaczyłem ją zbiegającą z wielkich schodów ganku i dążącą w stronę jednego z domków, pomiędzy klombami i alejami rozrzuconych. Po śniegu szła jak po posadzce, równo i prędko. Była tak zgrabną, że nawet watowany kaftan dość okropny, który na sobie miała, nie zdołał zepsuć linji jej kształtów i ruchów. Twarzy jej nie widziałem; w zamian miałem przyjemność oglądania z góry grubego, długiego warkocza, który, nie zwinięty, jak zwykle bywało, u wierzchu głowy, na plecy jej opadał. Nie miała na głowie nic, oprócz tego ciemnego, gdzieniegdzie złotem pobłyskującego warkocza. Chciałbym aby tu był Leon ze swoim sceptycyzmem, co do prawdziwości pięknych włosów kobiecych! Tę pyszną ozdobę głowy i płeć liljowej białości bez żadnej ochrony wystawiała na powiewy zimowego ranka. Pod wpływem wyjątkowego u mnie rozmarzenia, z pełnej piersi zaśpiewałem: «Wiatr codzień czesał jej długie włosy!» I umilkłem natychmiast, przerażony nieprzyzwoitością głośnego śpiewania w czyimś domu, ale myślałem: szczęśliwy wiatr! i do dnia, który miał nastąpić, mocno uderzyło mi serce.
O sto kroków od domu spotkała się z panem Bohurskim; stanęli oboje i zaczęli z sobą rozmawiać. Z gestów wnieść mogłem, że czemuś, co mówiła, zaprzeczał, ona go przekonywała i nawet prosiła. Szło zapewne o jakiś szczegół jakiejś kultury, bo przecież oboje mieli głowy pełne kultur rozmaitego rodzaju. Nie widziałem końca tej małej sceny, bo ktoś do drzwi zapukał i odwróciwszy się twarzą do pokoju, zobaczyłem kochaną nianię, która przez drzwi szeroko otwarte wnosiła na tacy kawę i inne ingredjencje śniadaniowe. Tę staruszkę z czarnemi oczyma przy siwych włosach i z dobrodusznym uśmiechem przy rozumnem czole, lubić zaczynałem. Na powitanie kiwnęła mi głową tak poufale, jakbyśmy się znali od lat wielu.
— Dzień dobry kochanej niani? Jakże się spało?...
— Niebardzo dobrze — odpowiedziała — różne myśli przeszkadzały. A panu?
— Zupełnie źle!
— Jezus Marja, a to dlaczego?
— Wilki nie dawały — skarżącym się głosem objaśniłem.
— Wilki! prawda! dzisiejszej nocy bardzo wyły. To często się zdarza... wiadomo, takie lasy i taka wielka puszcza. Ale my czasem tego wycia wcale nawet nie słyszymy. Przyzwyczajenie!
Z zamyśleniem powtórzyłem:
— Przyzwyczajenie!...
Ona bystro na mnie spojrzała, zamyśliła się także i z policzkiem na dłoni stojąc nad umieszczonem na stole śniadaniem, mówiła:
— A jakże! przyzwyczajenie to bardzo ważna rzecz... ajej, jaka ważna! Czasem to i wszystko zależy od przyzwyczajenia...
Mówiąc to, patrzyła na mnie oczyma znowu trochę chmurnemi, a tak uporczywie i przenikliwie, jakby mię do dna przejrzeć chciała. Mądra baba! Ręczę, że odgadywała w tej chwili moje myśli. Do śniadania zasiadając, żartobliwie zacząłem:
— A jakże! przyzwyczajenie może nawet czasem z człowieka wcale dobrego zrobić miłego nicponia.
Aż wzdrygnęła się, tak ją ostatni wyraz przestraszył.
— Jezus Marja! nicponia! Niech Pan Bóg broni... ale ot, czasem to i robi takiego, który żyje nie tak jak Pan Bóg rozkazał i jak innym ludziom potrzeba...
O, mądra baba! Myślałem dotąd, że sztukę mówienia półsłówkami tylko szczupła elita pań naszych posiadać może! Usłyszałem szybkie męzkie kroki na korytarzu i po lekkiem zapukaniu do drzwi wbiegł pan Bohurski. W przechodzie przez pokój pocałował matkę w rękę i powiedział jej krótkie: dzień dobry! poczem przywitał się ze mną bez zbytecznej poufałości, ale bardzo grzecznie. Miał na sobie ten sam co wczoraj surdut z barankami i te same wysokie buty, ale w nieobecności dam strój ten nie był rażącym, owszem, silnej jego postawie dodawał pewnej dziarskości, dla takiego jak on człowieka bardzo właściwej.
— Panna Zdrojowska — zaczął — w tej chwili bardzo zajęta, prosiła mię, abym panu przez jakąś godzinę towarzystwa dotrzymał, co z największą przyjemnością spełnić jestem gotów. Jeżeli pan wolisz przepędzić ten czas samotnie, odchodzę natychmiast, ale jeżeli na cokolwiek przydać się mogę, służę najchętniej.
Było to zupełnie poprawnie powiedziane. Miał grube rysy i duże, opalone ręce, ale mowę i znalezienie się zupełnie poprawne.
Odpowiedziałem kilku grzecznemi słowy i zapytałem, czem właściwie kuzynka moja jest w tej chwili tak bardzo zajętą?
— Jest to dzień i godzina, w których przyjeżdżają do niej rozmaici ludzie — odpowiedział. Zazwyczaj przyjmujemy ich razem, ale w nieobecności mojej panna Zdrojowska wybornie sobie radzić umie, zastępować zaś siebie w tym wypadku nie pozwala nigdy nikomu.
— I te recepcje zdarzają się często?
— One się nie zdarzają — objaśnił — ale są prawidłem, niejako prawem, od lat przeszło dwóch przez pannę Zdrojowska ustanowionem. Jeden dzień w tygodniu wyznaczyła na widzenie się z każdym, kto tylko widzieć się z nią chce i potrzebuje.
— Ale jacyż to ludzie zgadzają się na przybywanie w ściśle oznaczonych terminach? Wyobrażam sobie, że najlepiej nawet usposobionych musiałyby one zrażać do odwiedzania Krasowiec.
Z krótkim uśmiechem, który o lat dziesięć go odmładzał, zawołał:
— Bo też tu nie o odwiedziny idzie, tylko o interesy!
Jakież znowu interesy tak liczne i widywania się z różnymi ludźmi wymagające, mieć ona może?...
Idalka utrzymywała i w Mirowie mówiono, że Krasowce nie mają żadnych długów, a trzeba mieć chyba mnóstwo długów, aby potrzebować widywania się w celach interesowych z mnóstwem ludzi!
Nie mogłem powściągnąć ciekawości i zapytałem jeszcze:
— Jacyż to ludzie bywają tu w tych dniach oznaczonych?
— To trudno powiedzieć. Różni. Zdaje się, że oprócz bogatych i szczęśliwych, wszyscy!
A! teraz dopiero zrozumiałem. Niebogaci i nieszczęśliwi przyjeżdżali tu, naturalnie, nie dla jej interesów, ale dla swoich. Pan Bohurski zresztą nie robił wcale tajemnicy z natury tych interesów. Były one istotnie najrozmaitsze. Potrzebowanie pracy i zarobku, gniotące długi, rodzicielskie troski, pogorzele, głody, mory i wszelkie inne klęski, dawały tu sobie co tydzień rendez-vous daleko więcej budujące niż pociągające. Agora! pomyślałem, i z tym wyrazem spoił się zaraz drugi. Agoromanja! Dowiedziałem się teraz, co było przedmiotem jej rozmowy z panem Bohurskim, którą tylko co przez okno widziałem. Prosiła go o przyjęcie na praktykanta, przy gospodarstwie krasowieckiem, młodego Zwirkiewicza.
— Wahałem się trochę, bo dwóch już mamy, ale wkrótce przyszedłem do przekonania, że w takim majątku jak Krasowce, pracy i nauki wystarczy i dla trzeciego. Panna Zdrojowska powiedziała mi, że pragnie koniecznie zastąpić w tym wypadku pana Donimirskiego. Ona pragnęłaby zastąpić wszystkich, we wszystkich podobnych wypadkach. Na nieszczęście, Krasowce, będąc fortuną znaczną, nie są przecież kopalnią złota.
— I tak dziwić się trzeba, że na tylu starczą — zauważyłem.
— Dochody są znaczne, a maksymalnej cyfry swojej jeszcze nie dosięgają — odpowiedział — właścicielka zaś ma wydatki osobiste tak małe, że można ich prawie nie brać w rachunek. Zresztą, jak pan wie, nie poczytuje się nawet za właścicielkę i to do tego stopnia, że wszystko się tu robi w imię jej zmarłego brata. On tu, za jej tylko pośrednictwem, daje, pożycza, uczy, leczy, doradza. Wprowadza to w błąd ludzi, mniej świadomych stosunków i wydarzeń, którzy mniemają, że Adaś Zdrojowski żyje, tylko kędyś daleko i dysponuje siostrze, to co ona czyni. Są tacy, którzy z płaczem i modlitwą błogosławią jego imię i sercem przyrastają do wszystkiego, do czego on był przywiązanym więcej niż do życia.
Mówiąc to, nagłym ruchem twarz spuścił, a ja swoją w podobnyż sposób ku oknu zwróciłem; ale manewr ten na nic się nam nie przydał, bo pomimo niego spostrzegliśmy dokładnie, że mamy obaj wilgotne oczy. Ale też przyznać trzeba, że był to oryginalny i wcale nie brzydki sposób budowania grobowca bratu, nad którego mogiłą wznosić się nie mógł żaden grobowiec.
Zresztą, rozporządzanie się środkami było dość rozumnem. Takie naprzykład pomoce jak ta, którą otrzymał Zwirkiewicz, nie były darowiznami, lecz pożyczkami, tylko w warunkach dla pożyczającego niezmiernie dogodnych i nad których uiszczaniem, jak nad wszystkiem, co tyczyło się stosunków prawnych i tym podobnych, czuwał pan Bohurski. Ta historja ze Zwirkiewiczem stanowiła tylko szczegół obszernego i niesłychanie naiwnego planu, który zapanował był w główce mojej kuzynki, ale, naturalnie, w praktyce upaść musiał. Rysunek planu był ni mniej ni więcej, tylko taki, aby własność wielka, do której w tych stronach Krasowce i Mirów należały, stanęła na straży interesów własności średniej, przez takich Zwirkiewiczów reprezentowanej, i za pomocą skierowywania w tę stronę swoich znacznych środków, dopomagała jej do przebycia momentu krytycznego nietylko w całości, ale jeszcze w stanie postępu i rozwoju. Tak na gruncie swojskim przytrzymywana i dźwigana własność średnia, miała z kolei w ten sam sposób oddziaływać na zupełnie małą, ażby wytworzył się z tego spójny łańcuch pomocy otrzymywanych i dawanych, snop ściśle spojonych z sobą ludzi i obywateli, pokojowa liga pracy i walki. Kiedy przed dwoma laty Donimirscy, po długiej nieobecności, powrócili do Mirowa, panna Zdrojowska ucieszyła się tem bardzo i zaraz pojechała do nich, w celu podzielenia się tym planem z tymi krewnymi i zaproponowania, aby wraz z nią przystąpili do jego wykonywania. Wróciła ztamtąd zadziwiona i smutna. Naturalnie. Dotychczas jeszcze zadziwiało ją, że są tacy, którzy inaczej myślą i czują niż ona. Wówczas mniemała, że to jest niepodobieństwem, że jednostajne losy jednostajnie rzeźbią wszystkie ludzkie mózgi i serca. Dziecko wspaniałomyślne i niedoświadczone! Donimirskim proponować, aby dla jakichkolwiek przyczyn i względów, odjęli sobie od ust piątą potrawę obiadu, albo jedną mniej parą białych rękawiczek okryli ręce swoich lokajów! Proponować żywienie ludzi i gleby tym, którzy sami jedni zjadając Mirów, czuli się jeszcze często głodnymi. Było to niepodobieństwem, o którem ja miałem przeświadczenie głębokie, ale którego ona zrozumieć nie mogła. Pomimo to przecież, że zrozumieć nie mogła, nigdy już odtąd do Mirowa nie wróciła. Przedstawiała myśl swoją, ale jej nie narzucała. Proponowała, ale nie nawracała. Była na to zbyt młodą i skromną. Przytem, działając daleko więcej pod wpływem uczucia niż teorji, nie miała głowy wypchanej perorami. Tylko może znowu to uczucie i szczerość wrodzona sprawiły, że oddaliła się od krewnych i sąsiadów, wyodrębniła się od rodzinnej sfery swojej i, co za tem idzie, ze zwiększoną szybkością przybliżyła się do innych.... Co za utopja! jakie nagromadzenie marzeń i pomysłów z innego świata! Agoromanja!
Im dalej, pod przewodnictwem pana Bohurskiego, postępowałem w głębie tej dziwnej, drogiej duszy, tem więcej śmiać mi się chciało i jednocześnie tem więcej drugi człowiek we mnie chciał upaść przed nią na klęczki. Przed duszą chciał upaść na klęczki; abstrahuję pyszny warkocz, liljową cerę, kibić mającą linję i mówię wyraźnie: przed duszą!
— Czy nie należy obawiać się — zauważyłem — aby wszystkie te trudy, prywacje i konieczne niezadowolenia, nie oddziałały w sposób szkodliwy na zdrowie mojej kuzynki?
Z wyrazu twarzy towarzysza mego poznałem, że to, o czem mówiłem, nigdy jeszcze na myśl mu nie przyszło.
— Wątpię — rzekł — dotychczas przynajmniej panna Zdrojowska ma się zupełnie dobrze... A zresztą...
Podniósł na mnie oczy, w których gorący płomień zamigotał.
— Czy nie myślisz pan — dokończył — że są rzeczy, dla których można bez żalu poświęcić nawet zdrowie?
Tak... zapewne... tylko, że... jakże? no!... co tam! Jednak, ce qui se ressemble, s’assemble. Dziwna rzecz, że... Z jej wyobrażeniami i różnemi tam wspólnościami, które pomiędzy nimi zachodziły, z pomocą kochanej niani, która była przecież i mamą, szanse były liczne, aby się tak stało. Jednak nie stało się... Kochana niania była widać kobietą zupełnie uczciwą, a jego serce, nie ulegało to dla mnie wątpliwości, podbiły wdzięki czy przymioty panny Zwirkiewiczówny. Amor flat ubi vult. O Sewerynie mówił z uwielbieniem i przywiązaniem bardzo naturalnem, ale nie więcej. Idee i uczucia jej podzielał zupełnie, tylko doświadczeńszy i oprócz puszczy kawał innego świata znający, mniej od niej łudził się i miał nawet w mózgu robaczki zwątpienia, których robocie przypisywać zapewne należało, że gdy nie uśmiechał się — a uśmiechał się rzadko i krótko — niktby przypuścić nawet nie mógł, że był niespełna trzydziestoletnim młodzieńcem. Kiedy potem dość długo mówiliśmy z sobą o rozmaitych rzeczach książkowych i światowych, ciągle mię w nim uderzało coś niezupełnie zwyczajnego, ale nie umiałem określić sobie jasno, co to było. Bo, że razem z Adasiem Zdrojowskim ukończył uniwersytet i że lat parę przewędrował po szerokim świecie w poszukiwaniu, jak się zdaje, kawałka chleba, nie było to niczem szczególnem. Wiele umiał i niemało widział, ale i to nie było jeszcze tem, co mi się w nim wydawało cechą nieułowioną, ale stanowczo czyniącą go wyższym nad jego położenie towarzyskie. Nic prawie o sobie nie mówił, więc trudno mi było dojść, co właściwie nadaje temu człowiekowi tę jakąś cechę wyższości...
Dowiedziałem się o tem wkrótce od Seweryny, którą spotkałem niespodzianie, kiedym po złożeniu wizyty państwu Zdrojowskim, schodził ze schodów. Pan Bohurski towarzyszył mi jeszcze i mieliśmy w oczekiwaniu na jej powrót zagrać partję bilardu, gdy zobaczyłem ją wbiegającą na schody, całą różową od mrozu i jakiejś radości, od której oczy jej niezwykle błyszczały. Myślała zapewne, że znajduję się jeszcze w swoim pokoju i niespodziewanie mię zobaczywszy, zmieszała się zrazu tak bardzo, że stanęła pośród schodów, o przywitaniu się zapominając. Pierwszy raz widziałem ją zmieszaną z powodu ubrania, które na sobie miała, bo biegnąc prosto z Agory, była jeszcze w watowanym kaftanie i z warkoczem na plecy opadającym. Niktby domyśleć się nie mógł, że kobieta, w której głowie powstawały zuchwałe aż do naiwności plany społeczne i mieściły się troski o wszelkie możliwe kultury, była tą dzieweczką, która karminowo zapłoniona, z ręką na poręczy schodów, stała w postawie zawstydzonej i niepewnej, czy witać się, albo odwracać, iść dalej, lub uciekać. Podając jej rękę na powitanie, powiedziałem, że widzę już ją dziś po raz drugi.
— Dom ten ma okna — rzekłem — a ja miałem oczy dla widzenia młodej gosposi, gdy zrana szła po śniegu i mroźnemu, brzydkiemu wiatrowi pozwalała, aby czesał jej cudne włosy...
Jeszcze głębiej zarumieniła się, ale prędko przezwyciężyła zmieszanie.
— To nie dla gospodarstwa... — zaczęła.
— Wiem, wiem — przerwałem — dla dobrych uczynków...
— I to nie! — zaprzeczyła z żywością.
— Może... dla przyjemności? — zapytałem.
— Żartujesz, kuzynie — odpowiedziała — a jednak, bliższym jesteś prawdy, niż przypuszczasz.
Biegła była do dziadostwa, ale wróciła i zstępowała z nami ze schodów, bardzo ożywiona, niby jakimś świeżo otrzymanym bodźcem do życia zagrzana. Prędko opowiedziała panu Bohurskiemu jakieś zajście, które pomimo ciekawego słuchania wydało mi się wcale nieciekawem i poprosiła go, aby poszedł je załatwić, bo ona sama poradzić mu nie może. Odszedł zaraz, mnie zaś zdawało się ciągle, że od ubrania jej zalatywał trochę zapach tych kożuchów, któremi przez cały ranek otoczoną być musiała. W bawialnym pokoju wskazała fortepian.
— Zagraj, kuzynie, coś pięknego i bardzo pięknie, a ja, niedaleko ztąd ubierając się, muzyki twojej słuchać będę.
Grałem i bezwątpienia pięknie, gdyż wiedząc, że ona słucha mojej muzyki, pragnąłem tonami powiedzieć jej mnóstwo rzeczy, na których wypowiedzenie słowami zdobyć się tu nie mogłem, tak zupełnie, jak gdybym był nowicjuszem w tym kierunku. Dość długo potem siedzieliśmy sam na sam w bibljotece, rozmawiając o rzeczach rozmaitych, ale zawsze nie o tych, o których rozmawiać z nią pragnąłem. Przeszkody do tego znajdowały się w sprzętach, w atmosferze domu, w niej, we mnie samym. W sobie samym czułem wahania się i niepewności, niby kropelki zimnej wody, kiedyniekiedy na żar padające; gdy przy wspólnem przeglądaniu ilustrowanych książek i dzienników głowy nasze pochylały się nieco ku sobie, wzrok mój, pomimo wiedzy i woli, biegł ku jej włosom, które już teraz tworzyły jak zwykle u wierzchu głowy koronę lśniącą połyskiem ciemnego bronzu. Prześliczne włosy i od dzisiejszego poranku przysięgą stwierdzić mógłbym, że, jak sama prawda, prawdziwe. Ale z pomiędzy tego bogactwa, wychylały się gdzieniegdzie spinające je śpilki wprost ohydne: takie proste, grube, pozginane druty. Przypomniałem sobie złoty sztylecik we włosach Idalki. Czegożbym nie dał za to, aby mi wolno było własnoręcznie przyozdobić takiem cackiem ten pyszny, choć sielankowo upięty warkocz! Pragnąłem wypowiedzieć jej przynajmniej to pragnienie i nie mogłem. Dokładniej, niż przedtem, wiedząc o pobudkach, dla których takie śpilki szpeciły jej włosy, miałem uczucie prawie instynktowe, że głośne ich krytykowanie byłoby bluźnieniem jakiejś rzeczy świętej. Pomimo to, krytykowałem je pocichu. Po obiedzie, który jedliśmy w kompanji o tyle mniej licznej, że panna Zwirkiewiczówna obecną przy nim nie była, siedzieliśmy w jednym z bawialnych pokojów, prowadząc rozmowę bardzo ożywioną i którą głównie ciocia Leontynka podtrzymywała. Była dziś w humorze prawdziwie różowym, może z powodu małych ustępstw, które, zapewne wskutek powtarzanych jej nalegań, Seweryna zgodziła się uczynić na rzecz gastronomicznej i estetycznej strony obiadu, może też dlatego, że przedłużający się mój pobyt w tym domu karmił ją różowemi, choć przyznać trzeba, że nieszczególnie uzasadnionemi nadziejami; bo gdyby nawet i stało się to, o czem nie bez słusznych podstaw przypuszczała, że stać się może, czyliżby szczątek pięknego niegdyś okrętu miał koniecznie wypływać znowu na morze szerokiego świata? Ale jej się zdawało, że musiałoby tak być koniecznie i ta pewność z jednej strony zbawiennie wpływała na jej humor, a z drugiej zachęcała do jak najgorliwszego bawienia mię, abym wypadkiem z nudy, przed czasem nie uciekł. Więc odzyskując cały swój takt, wdzięk, wprawę konwersacyjną, nawet blask oczu i grację ruchów, mówiła o swoich dawnych podróżach, stosunkach, wrażeniach, w sposób, który mnie także do mówienia o przedmiotach tej samej natury zachęcał. Zagranica, teatry, opery, koncerty, góry, morza, zatoki, magazyny, niektóre salony w niektórych stolicach, był to teren, któryśmy oboje, z pewną różnicą dat, lecz jednostajnie od brzega do brzega zdeptali i poznali. Pan Bohurski, który parę razy był zagranicą i znał parę stolic, mieszał się do rozmowy naszej, biorąc czasem rzeczy z innego punktu widzenia, co było bardzo naturalnem, bo oglądał je z innego wcale środowiska i w innych warunkach tak wewnętrznych, jak zewnętrznych. Seweryna odzywała się bardzo rzadko, ale wzajemnych naszych opowiadań i przypomnień słuchała z ciekawością żywą i wcale nie ukrywaną. Nieraz już spostrzegałem, że różne bożki tego świata, których nie znała, albo od których odwracała się wzgardliwie, obudzały w niej przecież uczucia ciekawości i pociągu. Wszak z prawdziwie kobiecem zajęciem przypatrywała się któregoś dnia pięknej toalecie Idalki! Obce zaś kraje, których nigdy nie widziała, to wszystko szczególniej, co w opowiadaniu o nich tyczyło się sztuk pięknych, albo natury, rozciekawiało ją namiętnie. Ztąd wnosiłem, że pod tym czarnym, wiecznie jednostajnym stanikiem kipi coś, co trzeba studzić, wyrywa się ku bożkom, coś, co w imię przysięgi złożonej jednemu trzeba powściągać...
Wtem, kędyś w domu, tam i owdzie, parę razy drzwi stuknęły tak mocno, że aż podskoczyłem na krześle, i do pokoju, w którym siedzieliśmy, jak wiatr w postaci dziewczyny zdyszanej, rozczerwienionej i od radości nieprzytomnej, wpadła panna Zwirkiewiczówna. Zaledwie ją poznać mogłem, tak była zmienioną w swojem rozpromienieniu i zapomnieniu o wszystkiem, cokolwiek mogło być dokoła. Wracała widać z jakiejś wycieczki, bo szalik do okręcania głowy zsunął się jej na plecy, odkrywając włosy, które wiatr przemienił w furkę złotego siana, a jakaś gałęź osypała śniegiem, topniejącym teraz w mnóstwo błyszczących kropel. Więc jak wiatr w postaci dziewczyny, ze złotą furką włosów, topniejącym śniegiem przysypanych, przeleciała przez pokój i przed Seweryną na ziemi przysiadając, mową przez przyspieszony oddech utrudnioną, ale nadzwyczaj prędko trzepać zaczęła:
— Tatko bardzo dziękuje... nie wie jakiemi słowami dziękować... łzami dziękuje, bo płacze z radości... za parę dni sam Bronka tu przywiezie... To dla Bronka takie szczęście! Tatko był o niego taki niespokojny, tak gryzł się, i jedną już tylko nadzieję pokładał w panu Donimirskim, ale pan Donimirski odmówił, aż tu ja przyjeżdżam i mówię niech tatko daje mi Bronka, to go do Krasowiec zawiozę! A kiedy tam już dwóch uczy się gospodarstwa! No, to on będzie jeszcze trzeci! Myślałam, że tatce nie wiem co się stanie z radości. I Bronek taki rad, rad! tylko powiedziałam mu, żeby nie myślał sobie, że będzie próżnował, bo ja go sama będę napędzała do wszystkiego i pana Władysława poproszę, aby napędzał. O rok młodszy odemnie, musi mię słuchać, musi wszystko robić, co tylko pan Władysław każe, uczyć się, czytać, ale on i sam zechce, przecież to jego cała przyszłość, za którą tatko już teraz pani dziękuje, ach, jak dziękuje!
I z wielkiej radości rozpłakała się. Śmiała się, płakała, czarne jej oczy, pod złotą furką włosów, płonęły z za łez jak żużle, Sewerynę całowała frenetycznie w twarz i w ręce. Spostrzegłem teraz, że była wcale nieszpetną i że z atakiem entuzjazmu było jej bardzo do twarzy. Mrugnąłem ku panu Bohurskiemu, który w milczeniu przypatrywał się tej scenie.
— Teraz niech pan o zielone zapyta! — szepnąłem.
— To prawda! — uśmiechnął się i głośno zagadnął:
— Panno Malwino, zielone?
Zmieszała się ogromnie, wstała z klęczek, drobnemi, czerwonemi rękoma prędko, prędko sięgać zaczęła za skórzany pasek, do kieszeni sukienki, do dwóch kieszeni fartuszka, aż opuszczając ręce i podnosząc na pytającego oczy mokre jeszcze od łez, zafrasowane, trochę też śmiejące się, szepnęła:
— Nie ma!
Naturalnie, gdzieżby mogła, lecąc do ojca z tak ważną nowiną, pamiętać o wsunięciu za pasek lub do kieszeni zielonego listka! Przegrała i może nawet coś ważnego, bo ponsowa jak piwonja, raz jeszcze Sewerynę ucałowawszy i szepnąwszy, że wielka już pora iść do zajęcia, jak spłoszona sarna wybiegła. Na tego, który tryumf nad nią odniósł, nie spojrzała ani razu, ale on poszedł za nią, wpierw oświadczywszy, że wróci wkrótce, aby grać ze mną w bilard. Ciocia Leontynka, oczyma wskazując na odchodzącą parę, trochę filuternie, a trochę złośliwie szepnęła:
— Couple d’amoureux...
— A ce qu’il parait — dodałem i pytająco spojrzałem na Sewerynę.
— Bardzo być może — odpowiedziała — i zdaje mi się, że tak jest, znał ją i lubił od dzieciństwa, a teraz...
— Polubił jeszcze więcej — dokończyłem.
— Pragnęłabym bardzo, aby to było dla niego nagrodą za ofiarę, którą czyni, zamieszkując Krasowce.
— Ofiarę? — zdziwiłem się.
— Egzagerujesz, Sewerko — zawołała pani Brożkowa; Ciekawam, do czego większego pan Bohurski pretendować miałby prawo.
— Miałby on prawo, moja ciociu — odpowiedziała żywo — pretendować do rzeczy, pod niektóremi względami, daleko większych. Człowiek z taką nauką i świeżą, ale już znaczną sławą pisarską, mógłby...
— Sławą pisarską! — powtórzyłem, ale gdy powiedziała, że on to właśnie był autorem całego szeregu rozpraw treści ekonomiczno-społecznej, które przed rokiem i jeszcze trochę później zrobiły w świecie wielką wrzawę, o mało z krzesła nie spadłem. Nie były to roboty byle jakie, ale jedne z tych tworów nauki i talentu, które jak tarany uderzają w umysły ludzkie i twórcom swoim drogi torują. Niektóre z nich sam czytałem lub przerzucałem, mając zwyczaj czytania lub przynajmniej przerzucania wszystkich rzeczy wybitnych, w jakimkolwiek kierunku byłyby napisane, i zapamiętałem, że uczyniły na mnie wrażenie myśli oryginalnych, z prawdziwym talentem wypowiadanych. Przez czas jakiś bardzo wiele mówiono o tych broszurach i artykułach, nad odgadnięciem pseudonymu, którym podpisane były, nadaremnie, lecz zawzięcie łamano sobie głowy. A! więc to stanowiło tę cechę wyższości, którą w nim spostrzegałem, a z której natury nie mogłem dotąd zdać sobie sprawy! Bo rzecz prosta kto miał nieszczęście źle się urodzić, musi przynajmniej napisać dobrą książkę, albo wymalować dobry obraz, aby wyróżnić się — z tłumu trawek[1] Jeżeli jednak to uczyni, zdobywa to wyróżnienie — najpewniej, w moich przynajmniej oczach. Talent jest także szlachectwem i człowiek, który sam nie należy do gminu, zawsze go w drugim człowieku odgadnie. To pachnie. Uczułem w panu Bohurskim zapach jakiejś wyższości i chociaż samoistnie nie odgadłem jej gatunku, winszowałem sobie przenikliwości i tego także, że losy zbliżyły mię — nie byle z kim. Ale istotnie, skoro tak jest, po cóż on tu siedzi? Człowiek takiej miary, może istotnie rościć prawo do rzeczy większych, niż zarządzanie Krasowcami. Jeżeli nie w kraju, to zagranicą, doszedłby niezawodnie do karjery, fortuny i — trochę milszego miejsca pobytu, niż ten kąt zapadły i smutny. Gdyby moje chwilowe przypuszczenie było trafnem, biorąc przytem w rachunek przyzwyczajenia, które mieć musi, rozumiałbym jeszcze to jego siedzenie w Krasowcach, ale ponieważ okazało się ono zupełnie mylnem, więc co go tu przytrzymywać może? Przecież nie panna Malwina, bo w ostateczności mógł ją z sobą zabrać w świat szeroki, i nie ta pensja, którą otrzymuje rządca Krasowiec. To, aby ktoś, mogąc spędzać życie na szerokim świecie, tu je spędzał i posiadając oręż do zdobywania złota i laurów, pozwalał mu tu rdzewieć, było dla mnie tak niepojętem, a człowiek, który to czynił, przedstawiał zagadkę psychologiczną tak ciekawą, że z najżywszą ochotą skorzystałem ze sposobności dłuższego z nim mówienia, którą mi gra w bilard nastręczyła.
Kiedyśmy przez bibljotekę przechodzili, jeden z praktykantów siedział przy stole i pilnie ze wzoru coś przerysowywał, a jedna z panienek (tamta druga), na wysokiej drabince zawieszona, zdejmowała jakieś książki z najwyższej półki szafy. W innym znowu pokoju, dwaj mali tokarze, pod przewodnictwem starego, zawzięcie toczyli. Przedtem jeszcze spostrzegłem był jakąś figurę rodzaju męzkiego, opuszczającą bibljotekę z książkami, zapewne od panienki, na drabince stojącej, otrzymanemi. Oto, co w znaczeniu pełnem nazywać się mogło napuszczaniem do domu ludzi obcych i dobrowolnem robieniem dokoła siebie rynku! Ogromnie tego nie lubiłem. Dom, podług mego zdania i gustu, to mała świątyńka, do której ołtarza zbliżać się ma prawo tylko ściśle określona garstka wybranych. Ale, w pokoju bilardowym nie znaleźliśmy nikogo i pomiędzy dwiema partjami mogłem swobodnie oświadczyć panu Bohurskiemu moje wielkie zadowolenie z poznania autora sławnych broszur i rozpraw, jako też zdziwienie nad tem, że tu go poznałem.
— Spodziewałbym się raczej — mówiłem — spotkać pana w wielkiem mieście, na stanowisku odpowiedniem dla człowieka z nauką tak gruntowną i talentem tak niezwykłym. Wyobrażam sobie, że musi tu panu ogromnie brakować odpowiedniej atmosfery umysłowej i towarzyskiej.
Oświadczenie moje przyjął uprzejmie, ale tak spokojnie, jak gdyby mógł codzień spotykać się z podobnemi, a na ostatnią uwagę bez namysłu odpowiedział:
— Ma pan słuszność. Uczuwam nieraz chęć odświeżenia umysłu u źródeł, które tu nie istnieją. Minąłem się też z najgłębszem powołaniem mojem, którem było nauczanie w zakresie wyższym. Kiedym był jeszcze prawie dzieckiem, już koledzy szkolni i inne blizkie mi osoby, z powodu tego wyraźnie objawiającego się powołania, nazywały mię panem profesorem.
Uśmiechnął się po swojemu: krótko i młodzieńczo. Nadaremnie też badałem wyraz jego twarzy, nie było w nim żalu, ani goryczy. Ta wczesna rezygnacja zaciekawiała mię ogromnie.
— Jak pan może tak spokojnie i nawet wesoło mówić o takich rzeczach! — zawołałem. Przecież, jeżeli nie mylę się, nazywa się to złamanem życiem, a złamane życia zawsze okropnie jęczą!
Tym razem nietylko uśmiechnął się, ale zaśmiał się głośno i serdecznie.
— Ależ ja wcale swego życia za złamane nie uważam! Owszem, odkąd jestem w Krasowcach, znajduje się ono w stadjum pełnego kwitnięcia!
— Przecież tylko co słyszałem, że uczuwasz pan pewne braki...
— Naturalnie; ale czy znasz pan człowieka w jakiemkolwiek położeniu, któremuby z żadnej strony niczego nie brakowało?
To pytanie zadając, bystro i uważnie na mnie popatrzył. Spojrzenie to uzupełniało słowa, zdawało się zapytywać: a ty? Czy ci niczego z żadnej strony nie brakuje?
Oj, oj! brakowało! i ze strony najważniejszej, bo tej, po której powinno znajdować się szczęście. Prawda, ale zkądinąd, jeżeli szczęście jest kwiatem mitycznym, lub napojem tylko bogów, to jeżeli można zdobyć sobie takie jego surogaty jak tryumfy miłości własnej, wesołe przepędzanie czasu, rozkosze zmysłów i umysłu, szalonym chyba być trzeba, aby zrzekać się ich zdobywania.
— Zawsze jednak — rzekłem — stokroć lepiej byłoby dla pana, gdybyś zajmował w świecie odpowiedniejsze dla siebie stanowisko.
— To, które zajmuję — odpowiedział — uważam nietylko za odpowiednie, ale niespodziewanie wysokie. Prawdą jest jednak, że przez lat parę pragnąłem i usiłowałem posiąść takie, do jakiego byłem podówczas najlepiej uzdolnionym i najskłonniejszym.
Zwięźle, ale szczegółowo opowiedział mi historję tych lat paru, w ciągu których, z młodzieńca zaledwie rozpoczynającego życie, przemienił się był na takiego dziadka kościelnego, który w każdej bramie i na wszystkich schodach wyciąga rękę po jałmużnę. We wszystkich bramach i na wszystkich schodach żebrał właśnie o to stanowisko, którego że nie zajął, pojąć nie mogłem. Teraz, zaczynałem rozumieć. Ach, tak! Przyczyny, dla których musiał żebrać i nic nie wyżebrał, znałem przecież dobrze, tylko że niepodobna zawsze o takich rzeczach myśleć i pamiętać. Tak, to prawda! Przepowiednie kolegów szkolnych i innych osób blizkich, nie mogły spełnić się dla niego. Teraz, kiedy sobie to przypomniałem, po czole przemknął mi płomień i w sercu uczułem coś niedobrego. Ale, cóż robić? Skoro się miało nieszczęście urodzić w dniu feralnym! Świat przecież jest rozległym, a człowiek, taki zwłaszcza jak on, nie jest grzybem, któryby musiał w jednej tylko kępce mchu wiecznie siedzieć. Przytoczyłem parę znanych mi wypadków, w których takie dziady kościelne, do jakich on przez lat parę należał, ulegali nowej metamorfozie, stając się ludźmi sławnymi i możnymi na dalekim wschodzie lub zachodzie.
— To prawda — rzekł — znam także podobne wypadki, ale ten sposób radzenia sobie był mi antypatycznym i nie wiedziałem już dobrze, ani co, ani jak czynić, gdy otrzymałem od panny Zdrojowskiej wezwanie, które stało się dla mnie światłem w ciemnościach, za które nigdy dość wdzięcznym jej być nie zdołam, które też i przyjąłem z większą radością, niż to kiedykolwiek wyrazić mógłbym.
Nie jestem pewny, czy nie miałem w tej chwili ust szeroko otwartych od zdziwienia. Wdzięczność! radość! Jezus Marja! Cóż to za osobliwa radość dla człowieka z nauką i talentem, zostać rządcą czyjegoś majątku i gnić w zapadłym kącie!
— Podziwiam skromność pańską — rzekłem — ale racz mię z łaski swojej oświecić, czem właściwie propozycja panny Zdrojowskiej mogła tak czarownie uśmiechnąć się do pana?
Pochmurne zazwyczaj rysy jego promieniały.
— Trafnie wyraziłeś się pan — odpowiedział — czarownie uśmiechnęła się do mnie: najprzód możność nieuczynienia tego, do czego czułem wstręt i czego nigdy potem nie przestałbym sobie wyrzucać!...
— To jest?
— To jest, korzystnego może sprzedania się za górami i morzami, zamiast wypłacenia długów naturalnych i świętych.
Aha! Zrozumiałem, i nie mogłem odmówić mu słuszności. To prawda, bywają długi naturalne i święte, które wypłacać koniecznie należy, tylko że znowu bywają i okoliczności, w szczególny sposób wypłaty te utrudniające, a wtedy możemy siebie z pewnych nieakuratności zlekka rozgrzeszać. I po co to zresztą rozciągać wszystko tak szeroko i daleko? Czy cokolwiek na świecie warte jest takich skrupulatnych ważeń i namysłów?
Ale on, zazwyczaj dość powściągliwy i chłodny, rozgrzał się teraz i na dobre rozgadał.
— A potem — mówił — warsztat do pracy. Panie! jaki to wspaniały warsztat i jakie mocne rzeczy wyrabiać na nim można!
— To jest... co takiego? Krasowce?
— Tak, Krasowce; ziemia i wszystko co na niej rośnie, żyje, czuje, myśli...
Boże kochany! przecież i ja miałem majątek, może nie mniejszy od Krasowiec, ale nie myślałem nigdy, aby to był warsztat; jeżelibym zaś kiedy i obdarzył go tą nazwą, to przecież nie w zastosowaniu do swojej osoby. Nie mogłem sobie nigdy wyobrazić warsztatów inaczej, jak w połączeniu z grubością skóry i ciemnotą mózgu; dlatego też nigdy nie zastanawiałem się nad żadnemi. Teraz jednak, nie bez zajęcia słuchałem ich pochwały. To można robić na tym warsztacie, tamto, trzecie, dziesiąte, tak, że zdawałoby się w nieskończoność wzrastały w liczbę, długość i szerokość, te roboty, z których jedne wydawały mi się rzeczywiście ważnemi, inne — błahemi, ale wszystkie razem nieskończenie trudnemi i nudnemi. Towarzysz mój także nie twierdził bynajmniej, aby one były łatwe, ale utrzymywał, że są nieskończenie zajmujące, przeciw czemu ja z całej siły protestowałem, lecz tylko w duchu, bo najprzód, mówił on bardzo ładnie, więc wolałem słuchać aniżeli mówić, a potem, coś takiego, jakieś nieokreślone uczucie wstydu, czy zażenowania, powstrzymywało mię od głośnego wypowiadania moich myśli o tych przedmiotach. Nic złego zresztą o nich nie myślałem, owszem, wszystko to było może bardzo dobre i ważne, tylko, że sam nie czułem się wcale do tego stworzonym. Nie wszyscy przecież są do jednych rzeczy stworzeni, a raczej urodzeni, no, i także przygotowani.
— Panna Zdrojowska — mówił — jedna w tych stronach... może w wielu stronach, zrozumiała, a raczej wybornie uczuła te zadania, które pełnić mogą i powinny wszelkie podobne warsztaty. Ale gdyby więcej było pełniących, gdyby tak wszystkie razem wzięły się do takiej roboty, coby z tego wyniknęło! Panie, coby wyniknęło z tego za parę, za kilka dziesiątków lat! Jakie ślady pokolenie dziś żyjące i, jak pan mówisz, w feralnym dniu urodzone, pozostawiłoby po sobie? Panie, jakie ślady pozostałyby na drodze, którą dziś idziemy? Za parę, za kilka dziesiątków lat, będą tacy, którzy zapytają: dlaczego ci, którzy szli przed nami, nie zostawili po sobie takich śladów?
Nie wiedziałem jak i kiedy w czasie tej rozmowy oddaliliśmy się od bilardu i prowadziliśmy ją dalej, siedząc u okna blizko i naprzeciw siebie. Zblizka więc widziałem oczy jego utkwione we mnie z płomieniem namiętnego żalu, pragnienia, wyrzutu i — spuściłem swoje,[2] Gdyby wszystkie takie warsztaty wzięły się do roboty! Jakże to być może! to niepodobna! Niepodobna wymagać od wszystkich ludzi, aby z zawiniętemi rękawami stawali do reperacji świata! Do tego trzeba się urodzić! I te ślady także... Jakie tam ślady zostawić może po sobie drobna jednostka, a choćby i jedno pokolenie, gdy od lat tysięcy cała ludzkość nieustannie ten swój świat reperuje i nie może tak zrobić, aby ranami nie świecił! Jednak, ten człowiek ma w sobie jakiś ogień święty... jednak piękną istotnie byłoby rzeczą zostawiać po sobie ślady inne, niż te, które kotyljon pozostawia na kurzu posadzki i które, gdy skończy się noc balowa, lokaje razem z kurzem wymiatają za drzwi! Jednak... w tym, który posiada taką otuchę i ambicję, może myt staje się prawdą i szczęście rozkwita!
Wstałem.
— Jeżeli pan nic przeciw temu nie ma, możebyśmy zagrali jeszcze jedną partję...
Czułem sam, że mówię ciszej jak zwykle i że głos mój wydobywa się z pod jakiegoś ciężaru, który mi legł na piersi. Grałem z takiem roztargnieniem, że aż towarzysz mój parę razy ze zdziwieniem na mnie spojrzał, a po skończonej partji, znowu przybliżyłem się do niego.
— Panie kochany — zacząłem — racz mi też z łaski swojej powiedzieć, do czego wszystko to, według zdania pańskiego, prowadzi?
— Jakto? zadziwił się, co?...
— A te wszystkie warsztaty, roboty, kultury, ofiary i różne inne mortyfikacje... Spodziewam się przecie, że pan nie wierzysz, tak jak stary pan Zdrojowski, w możność urzeczywistnienia raju na ziemi?
Zaśmiał się.
— Wątpię istotnie, aby ziemia mogła stać się kiedykolwiek rajem; ale pewny jestem, że stan ludzkości fizyczny i moralny ogromnie polepszyć się może...
— Ale tyczyć się to będzie zawsze tylko cząstki ludzkości, najwyższego jej wykwitu, tych, którzy dzięki urodzeniu albo wyjątkowym zdolnościom, zajmą miejsca naczelne i znajdą się u szczytu cywilizacji. Prawda?
— Nie — odpowiedział — myślę przedewszystkiem, że zajmować w ludzkości miejsce naczelne i znajdować się u szczytu cywilizacji, są to dwie rzeczy różne i które bardzo często połączone z sobą nie bywają.
— Jakto! przypuszczasz więc pan, że pastuch może być wyżej ucywilizowanym od księcia?
— Nietylko przypuszczam, ale wiem, że tak bywa...
— Nom du ciel! w jakichże to wypadkach?
— We wszystkich tych, w których pastuch jest więcej uspołecznionym od księcia?
— Ale cóż to takiego, według pana, być uspołecznionym?
— Żyć nietylko dla siebie, ale także i dla innych, krócej mówiąc: być dobrym i pożytecznym dla innych. Oto wszystko. W tem znaczeniu, pastuch, który zasadza drzewo, mające dawać cień i owoce wtedy, gdy jego na ziemi już nie będzie, jest wyżej ucywilizowanym od księcia, który dla zwiększenia sumy swoich przyjemności wycina lasy.
W milczeniu przez parę sekund na niego patrzyłem.
— Więc niby — rzekłem — moralne polepszenie się stanu ludzkości upatrujesz pan w jak największem możliwie rozmnożeniu się uspołecznionych pastuchów?
— Tak, panie.
— A fizyczne, w daniu tym pastuchom mięsa do zupy i butów na nogi?
— Wraz z niektóremi innemi rzeczami w tym rodzaju. Do tych też dwóch wyników prowadzą te, jak pan mówi, warsztaty, roboty, kultury, ofiary i różne inne mortyfikacje.
Przymrużył oko i zmierzył kijem do kuli.
— Jeżeli pan życzy sobie — zaproponował — możebyśmy jeszcze jedną partję zagrali!
Zgodziłem się prawie automatycznie, bo prawie nie wiedziałem sam co robię, ale po kwadransie, ze zniecierpliwieniem kij na bilard rzuciłem.
Byłem dziś stanowczo niezgrabnym niedźwiedziem i nieznośnym gapiem. Ale towarzysz mój był widać ogromnym tej gry amatorem, bo grać przestawszy jeszcze o niej mówił i właśnie wykładać mi zaczął jakiś jej odcień kunsztowny i zawikłany, kiedy przybliżyłem się do niego i zacząłem:
— Przepraszam pana, że mowę mu przerywam i ciągle pytaniami go atakuję. Ale ciekawość jest wybitną cechą mego charakteru. Mówiliśmy dotąd o ludzkości i wyraziłeś pan nadzieje, wierzenia, które dla niej żywisz. Bardzo dobrze, ale użyjmy teraz pojęcia i wyrazu mniejszego. Powiedzmy: społeczeństwo, to społeczeństwo, któremu pan, siedząc w Krasowcach, dług swój wypłacasz. Czy pan, tak jak względem ludzkości i względem niego masz pewność, że cokolwiek do czegokolwiek prowadzi?
Mówiąc to, przenikliwie w twarz mu patrzyłem i widziałem jak te grube, ale wysoką inteligencją oświecone rysy mętniały, zasępiały, aż z oczu trysnął błysk zupełnie ponury, powieki w dół opadły i wargi przybrały wyraz prawie bolesny.
— A, panie — zawołałem — chwytam pana na gorącym uczynku... a raczej, na robocie tych robaczków wątpliwości, którą już parę razy w panu spostrzegłem! Jesteś pan zbyt rozumnym, abyś nie był sceptykiem wogóle i w tym przedmiocie najszczególniej. A jeżeli tak jest, jeżeli robaczki wątpliwości mózg pana gryzą tak, że aż czoło pana robią o dziesięć lat starszem niż być powinno, po cóż samego siebie oszukiwać, po cóż wszystkie środki i korzyści życia rzucać pod nogi — temu w co się mało wierzy?
Słuchał ze spuszczonemi powiekami, ale gdy przy ostatnich wyrazach podniósł wzrok na mnie, ogromnie się zdziwiłem, bo wyraz jego był prawie groźnym; głos też jego miał głuche i przytłumione dźwięki, gdy odpowiadać zaczął:
— Mylisz się pan, że dla społeczeństwa nie mam tej samej wiary i nadziei, którą żywię dla całej ludzkości. Gdybym ich nie miał, czyżbym panu mówił, że życie moje znajduje się w stanie rozkwitu? Byłoby ono uschłem, jak uschłą jest roślina, z której gruntu skwary wypiły wszystkie soki. Ale co do robaczków wątpliwości, spostrzeżenie pana jest trafnem. Mam je w mózgu i mogę pana upewnić, że praca ich nie należy do najmniej dobrze obmyślanych i wykonywanych tortur. Lecz uprzedzić pana muszę, że daremniebyś pan mię pytał, z jakich przyczyn powstają te robaczki. Panu mniej, niż komukolwiek, i w tym domu mniej, niż gdziekolwiek, powiedzieć to mogę.
Zastanowiłem się chwilę i zrozumiałem dlaczego to mnie i w tym domu mniej, niż komukolwiek i gdziekolwiek mógł otwarcie mówić o przyczynach swoich wątpliwości. Ach, ja i mnie podobni... naturalnie! Cha, cha, cha! Więc niby ja i mnie podobni jesteśmy czemś, zachwiewającem wiarę i nadzieję! Pochlebnie! Zaszczytnie! Gniew oblał mię od stóp do głowy, ale powściągnąłem się.
W tym domu, mniej niż gdziekolwiek, wypadało mi puszczać wodze gniewowi. Nie mogłem przecież powstrzymać się od spojrzenia trochę zgóry na tego syna kochanej niani, który mi powiedział niedobrze nawet zamaskowaną impertynencję.
— Ponieważ jednak są tacy, którzy mają wątpliwości, i tacy, którzy je budzą... — powoli, cedząc wyrazy, zacząłem.
Ale on przerwał:
— Więc są i tacy, którzy usiłują tak czynić, aby, jeżeli przeznaczeniu podoba się kiedy nakreślić straszne słowa: tout est perdu! módz, jak ów król po bitwie przegranej, dodać: sauf l’honneur!
Francuzkie u wymawiał jak ju, ale miał rację. Jeżeli tout est perdu, niechże będzie sauf l’honneur! Przy końcu rozmowy zdradził się z tem, że był prostakiem, ale powiedział prawdę, którą miałem sam głęboko w sobie wyrytą. Honor, rzecz najważniejsza. Pytanie tylko: kto i na jakich drogach społeczeństwu swojemu honor przynosi? Już nie pierwszy raz dnia tego stanęło przedemną to pytanie, bo gdym pana Adama Zdrojowskiego odwiedzał, chciał on koniecznie dowiedzieć się, co właściwie robiłem, gdym po razy wiele znajdował się we Francji? Kiedy mię o to zapytał, uczułem się zakłopotanym i zręcznie sprawę zagadałem, bo wydało mi się trudnem opowiadać temu starcowi o rozmaitych sposobach, w jakie spędzałem czas we Francji, właściwie w Paryżu. Dla niego, który najszczerzej wyobraża sobie, że spełniał zamłodu apostolską misję, roznosząc po świecie idee, wzięte z Francji, opowiadanie to nie byłoby kroplą eliksiru przedłużającego życie. Ale potem namyśliłem się i powiedziałem, że ja i przyjaciele moi reprezentujemy przed Europą wogóle społeczeństwo nasze, utrzymujemy w niej przekonanie, że jest ono wysoce ucywilizowanem, jesteśmy niejako okazami, które mu dają pochlebne świadectwo.
— Oprócz tego, zadaniem naszem jest zawiązywać i utrwalać stosunki pomiędzy najbardziej ucywilizowaną sferą społeczeństwa naszego i takiemiż sferami krajów innych, zadanie, które spełniamy, zmuszając Europę do porzucenia tak często jeszcze względem nas stosowanej nazwy dzikich.
Zdaje się, że legendowy starzec niebardzo tę moją obszerną odpowiedź zrozumiał, albo może przez grzeczność nie okazał, że wcale innej się spodziewał, ale to już nie moja wina. Panuje przecież na świecie podział zadań i ja w wypadku, o którym była mowa, spełniałem swoje. Każdy na swojej drodze i według swoich środków przynosić może honor społeczeństwu, a kto go więcej przynosi? to już rzecz zdania i punktu widzenia. Tak jest, nawet niezawodnie, jednak po rozmowie z panem Bohurskim czułem się wprost zgnębionym. To branie wszystkiego ze strony rozległej, albo tragicznej, z którem tu spotykałem się ciągle, fatygowało mię i razem niepokoiło. Myśl moja, nieprzyzwyczajona do takiego orania, potrzebowała lotu, swobody, sfer promiennych i jak najbardziej oderwanych od tej ziemi, która tu dla wszystkich zdawała się być bożyszczem. Ta proza, jakkolwiek może i wzniosła, nużyła mię, ostudzała, ale zarazem, jak już wspomniałem, i niepokoiła także. Coś mi dolegało, coś mi takiego około serca chodziło, iż mógłbym myśleć, że się we mnie glisty zagnieździły. Sprawiało mi to taką przykrość, że pomyślałem sobie: trzeba to jednak raz skończyć! Czego ja tu właściwie siedzę? Tak, czy inaczej, trzeba to koniecznie i jak najprędzej skończyć! Takiemi myślami zajęty i nie wiedzieć dlaczego, ale formalnie zgryziony, zaledwie wiedziałem o czem i jak rozmawiam z panią Brożkową, która przyszła do bilardowego pokoju, aby, jak mówiła, porwać mię panu Bohurskiemu zupełnie dla siebie samej, bo Seweryna była jeszcze na chwilę czemś pilnem zajętą. Ona wiecznie musiała być zajętą. W dacie jej urodzenia zaszła omyłka, bo powinna była urodzić się w średnich wiekach i zostać benedyktynem. To powtórne już dnia tego opuszczenie gościa dla zajęć, było też dobrze skrzypiącemi wrotami! A ta znowu moja siostrzana dusza, po kilka razy na dzień, jak widzę, odmienia na twarzy warstwę pudru i wszystko co mówi wydaje mi się po rozmowie, którą przerwała, świegotaniem czeczotki po muzyce basowej i górą płynącej. Nie, stanowczo, nie mam tu żadnej pociechy i muszę raz z tem skończyć, aby więcej jeszcze glist do środka mi nie nalazło. Wtem, uwaga moja obudzoną została przez kilka słów przez towarzyszkę moją wypowiedzianych, a więcej jeszcze przez dający do myślenia sposób, w jaki je wypowiedziała. O czem innem myśląc i mechanicznie tylko czasem odpowiadając, piąte przez dziesiąte słyszałem, że mówiła przedtem o swojej przeszłości i wielkich stratach, które poniosła przez to, że była zawsze bardzo szczerą i sztuki udawania nie posiadała. Teraz jednak jest przekonaną, że nie należy wahać się przed włożeniem na chwilę maski dla dopięcia celu, szczególniej jeżeli cel jest wzniosłym. Powiedziała to w taki sposób i z takim wyrazem wpatrzonych we mnie oczu, że uczułem kamuszek do mego ogrodu rzucony. Zaciekawiło mię to trochę, ale nie byłem jeszcze pewnym trafności swego domysłu.
— Masz słuszność, kuzynko — odpowiedziałem. (Samoistnie i bez żadnego przyczynienia się mego zaczęła nazywać mię kuzynem). Nie jestem także absolutnym nieprzyjacielem maski i znajduję...
— Bywają wypadki — podchwyciła — w których ona być może narzędziem ratunkowem.
— To prawda — potwierdziłem — idzie tylko o dobre wybieranie pomiędzy wypadkami... Wynajdźmy naprędce taki, w którym godzi się działać z maską na twarzy.
— Patrzyłem na nią, tak jak i ona na mnie, przeciągle i znacząco.
— Nic łatwiejszego — odpowiedziała. Przypuśćmy naprzykład, że ktoś tonący nie zgadza się być wyratowanym przez... człowieka rasy białej.
— Trzeba w takim razie przebrać się co najprędzej za murzyna. Naturalnie. Ale przebierać się i ratować... to wielka fatyga i nie przychodzi mi na myśl przedmiot, dla którego zadać ją sobie chciałbym. Jeżeli ktoś jest tak kapryśnym, że woli utonąć niż być wyratowanym przez człowieka białego, niech sobie tonie.
— Tak, ale może pociągnąć za sobą w otchłań przedmiot niezmiernej ceny...
— Zanim zdecydowałbym się zamienić choćby na chwilę skórę swoją na cudzą, musiałbym wiedzieć jakim jest ten drogocenny przedmiot...
— A jeżeliby tym przedmiotem była — miłość?
— O, dla miłości bezwarunkowo przebrałbym się za murzyna i — wdzięczny byłbym temu, ktoby mi to przebranie pod rękę nasunął.
Tak ucieszyła się, że zaledwie radość swoją ukrywać umiała. Była przytem trochę wzruszoną, bo mowa o miłości choćby postronnej, zawsze trochę wzrusza.
— Bo przyznaj, kuzynie — rzekła — że życie tyle tylko ma wartości, ile w niem jest tego uczucia, że dla niego można nietylko włożyć maskę...
— Ale także i koturny! — przerwałem. Starożytność była mądrą. Aktorowie jej występowali na scenę w masce i z koturnami...
— I role swoje odegrywali z zadowoleniem, swojem i publiczności — z rozbłysłemi od radości oczyma dokończyła.
Oto, jak szczątki okrętów, które po szerokich morzach pływały, dają siebie ciągnąć za język! O, siostrzana duszo moja, jesteś — gąską!
— Jednak — po chwili niby namyślania się zacząłem — jednak proceder o którym mówimy, posiada swoją niebezpieczną stronę. Cóż nastąpić musi, gdy przed oczyma uratowanego i... oszukanego, z twarzy zbawcy zsunie się maska i od nóg odpadną mu koturny?
Zagadnienie to nie sprawiło jej kłopotu najmniejszego. Z lekkim gestem białej rączki i uśmiechem trochę filuternym, a trochę rzewnym odpowiedziała:
— O, wówczas wszystko będzie odkupione, uniewinnione, wynagrodzone przez miłość. Miłość wszystko uświęca i wynagradza.
Nawet oszustwo — pomyślałem. Fi, ciociu Leontynko, jesteś kobietą nieuczciwą!
To tylko tłómaczyło tę niesłychanie zuchwałą rozmowę, że niesłychanie pragnęła wraz z zamężną siostrzenicą wypłynąć znowu na szerokie morza. Jestem pewny że mniemała, iż byleby tylko wychyliła się z Krasowiec na świat Boży, ta miłość, dla której doradzała mi abym został histrjonem, sama wsunie się jej do ręki. Możeby nawet za mąż poszła i to za świetną partję. Sliczne marzenia, ale rada szpetna!
Za domem i w domu zbliżał się ku schyłkowi dzień nierównie od wczorajszego posępniejszy. Z drzew za oknami stojących wiatr strząsał od rana śniegi i szrony, krusząc tu i owdzie alabastrowe rzeźby, aż pod wieczór zniknęły one całkowicie, a zastąpiła je plątanina szarych i suchych gałęzi, przez które przeglądało niebo grubemi chmurami zawieszone i któremi co chwila, wiatr wstrząsał, jak piszczelami szkieletów.
Wstrząsane i na wszystkie strony rozmiotywane, wydawały też one suche klekoty i niekiedy z małem dzwonieniem bębniły w szyby okien: akompanjamentem zaś do tych przyjemnych instrumentów były basowe szumy wiatru, tak, że chwilami zdawać się mogło, że wszystko co istnieje na niebie i ziemi zanosi się od płaczu i lamentu. Jakie nerwy, jakie potężne nerwy mieć trzeba, aby módz przez całe szeregi lat żyć sam na sam z taką posępną naturą i — nie zwarjować! Dobrze to jeszcze żyć z naturą, kiedy słonko świeci, strumyki szemrzą i kwiatki kwitną, ale żeby mi jakieś suche palce grobowo bębniły w okna, a wiatr od rana do wieczora nad samemi uszami wzdychał i lamentował, niech mię Pan Bóg miłosierny od tego zawsze broni! Trzeba być, bądź co bądź, w znacznej mierze jeszcze dzikim, aby tę dziką surowość natury bezpiecznie znosić. Może dlatego są oni tutaj tak skłonnymi do brania wszystkiego ze strony tragicznej, że im ziemia, niebo i powietrze wiecznie nad uszami wzdychają i płaczą? Wtem, w domu i trochę zdaleka, bo w oddaleniu dwóch, czy trzech pokojów, coś westchnęło i zaśpiewało, lecz wcale inaczej niż wichry i piszczele, smętnie też wprawdzie, ale melodyjnie i dla mnie swojsko. Były to akordy brane na pianinie, znajdującem się w jej pokoju, powolne, przewlekłe, podobne do wołania, którego tęskna i trwożna namiętność drży w tonach, jak czasem łzy powściągane w głosie. Machinalnie wstałem z krzesła, zupełnie nie wiem jak i kiedy zgubiłem towarzyszkę, która mi przed chwilą zbawiennych rad swych udzielała, i na palcach wszedłszy do pokoju pachnącego miętą i żywicą, cicho obok grającej usiadłem.
— Czy wołałaś mię? — zapytałem prawie szeptem.
Ręce jej opadły z klawiszów i obróciła ku mnie twarz, która w zmroku wydała mi się bladą i znużoną.
— Tak — szepnęła bardzo cicho, po ustach jej przemknął uśmiech przemocą snadź wyzwany, bo zniknął natychmiast, chciała mówić dalej, lecz usta jej drgnęły i zdjęta jakby znużeniem, czy upojeniem nieprzezwyciężonem, plecami oparła się o poręcze krzesła.
Milcząc wziąłem jej rękę i nizko schylony do ust ją przycisnąłem. Lecz bardzo prędko ta szczupła, chłodna rączka wysunęła się z mojej dłoni i z drugą spleciona, spoczęła na czarnej sukni.
— Dlaczego? — szepnąłem — dlaczego?... i nic więcej mówić nie mogłem. Miałem w głowie mnóstwo słów, które wypowiedzieć jej pragnąłem, i tak jak ona mówić nie mogłem. Przeszkadzało mi silne wzruszenie i jeszcze jakaś nieśmiałość, której przedtem nigdy w podobnych wypadkach nie doświadczałem. Prawda, że ta kobieta nie była podobną do innych i, co najważniejsze, do mnie, że też słowa do niej wyrzeczone, musiały mieć wagę wcale inną... Po chwili, szepnąłem tylko:
— Moja ty droga!
Cichy ten wykrzyk sprawił na niej takie wrażenie, jakby był czemś, co przeszyło jej serce. Pochyliła głowę i oczy zakryła dłońmi.
— O, nie — zawołała — nie, nie!
Położyłem ramię na poręczy jej krzesła, tak, że prawie dotykało jej ramion.
— Co: nie? — zapytywałem — dlaczego: nie? Od jakich brzydkich myśli pochodzi to brzydkie słowo...
W tej chwili klamka u drzwi stuknęła i oblało nas nagle wielkie światło wnoszonej lampy. Niech djabli wezmą stare sługi, które wiecznie kręcą się po całym domu i wchodzą wszędzie bez wołania! To też są dzikie prawdziwie porządki, aby do każdego pokoju każdy kto chce i kiedy chce właził! Kochana niania szła powoli, w obu rękach niosąc lampę, w której obfitem świetle wszystkie zmarszczki jej wielkiego czoła nabierały wyrazistości najsubtelniejszej rzeźby, a czarne oczy, ku nam zwrócone, migotały rzewnym i razem trwożnym płomykiem. Postawiła na stole lampę i zaraz odeszła, ale myśmy już zeszli na grunt, że tak powiem, objektywny, którego potem Seweryna zdawała się trzymać umyślnie i uporczywie. Mówiliśmy o Idalce, małym Arturku, teatrze, książkach, graliśmy poosobno i na cztery ręce, przyczem ona była tak ożywioną, że aż małe rumieńce wybiły się na jej bielsze, niż kiedykolwiek, policzki, a ja tak usiłowałem ją zajmować, że czyniłem to gorączkowo. Wogóle, dla kogoś patrzącego ze strony, musieliśmy wyglądać na ludzi, którzy mają trochę gorączki; bo też i przenikała nas ta atmosfera dziwna, bolesna i razem rozkoszna, którą wytwarzają wzruszenia z wielką siłą wydzierające się na zewnątrz i z całej siły powściągane. Daremnie usiłowałem zapanować nad sytuacją, dokonać tego nie umiałem. Coś było w niej, a co dziwniejsza, że i we mnie samym, co przy każdem spojrzeniu wymowniejszem i słowie śmielszem zdawało się chwytać mię za ramiona, lub kłaść na piersi dłoń odporną i wołać: «nie pójdziesz dalej!» Spodem rozmowy nieustannej i ożywionej biegły mi w głowie myśli szydzące z jej niepojętej odporności i mego własnego niedołęztwa; na dnie wzruszeń miłosnych zapalał się głuchy gniew przeciw temu sprzeciwieństwu popędów i pragnień, które mię tu przywiodło i na żaden krok stanowczy dotąd ważyć się nie pozwoliło. Tak; zawstydzającem jest to wyznanie, ale odwagi brakowało mi co chwila i dla przyczyn różnych. Lękałem się usłyszenia z ust jej wyrazu: «nie!» ale głucho czułem, że w jej «tak!» mieściłoby się dla mnie jakieś utajone, dalekie nieszczęście. Zdaje się, że jej uczucia podobnemi do moich być musiały. Czasem wyglądała na istotę, która z uniesieniem wyciągnęłaby ku czemuś ramiona, gdyby ich nie cofała jakaś siła tajemna i można. Zkąd to wszystko? po co? dlaczego? Młodym, wolnym, równym sobie, po co ta walka, ten przymus? Coś tu było w szczególny sposób skomplikowanego i wysubtelizowanego; coś w niej i we mnie była potężniejszem, konieczniejszem nad samą miłość.
Chwilami, pomimo woli i nawet wbrew woli, wybuchał pomiędzy nami spór zawsze krótki, bo przecinany zniechęceniem obustronnem i obustronnem przekonaniem o jego zupełnej bezowocności. Były to jakieś siły nieprzyjacielskie, wydzierające się do boju z głębin dwu istot, potężnie przecież pociąganych ku sobie przez siłę inną. Raz, pod wpływem tej głuchej irytacji, tej goryczy nieokreślonej, lecz piekącej, która na dnie wszelkich innych wzruszeń i uczuć pracowała we mnie coraz głębiej i nieustannie, rzekłem tonem lżejszym może, lub bardziej gryzącym, niż chciałem i wiedziałem:
— Przyznaj jednak, kuzynko, że wcale dobrze bawiłaś się w naszem mieście i że jedną przynajmniej z przyczyn twego nagłego wyjazdu była obawa, aby nie przykuły cię do siebie uroki — porcelanowych bożków.
Podniosła na mnie swoje wielkie, szczere oczy i bez wahania, bez uśmiechu także, odpowiedziała:
— To prawda.
— A więc — uśmiechnąłem się — pozwól, abym cię przestrzegł, że to dobrowolne mortyfikowanie nie już ciała, lecz ducha, wydzierającego się do zjawisk naturze jego pokrewnych, temuż duchowi nie może wyjść na dobre. Trapizm prowadzi trapistów do zbawienia wiecznego, ale wysusza im wyobraźnię i — serce.
Teraz uśmiechnęła się.
— Jeżeli jednak źródło swoje ma w sercu...
— O? w sercu? jakim sposobem?
Pomyślała chwilę, a potem, ze zwiększonym na twarzy rumieńcem i ciszej jeszcze niż mówiła zwykle, zagadnęła:
— Gdyby ci, kuzynie, powiedziano, że muzyka, malarstwo, cóż więcej?... miłe towarzystwo... dowcip... cóż więcej?... cała... słowem, estetyka i cała wesołość świata znikną z jego powierzchni, czy dla wyratowania i zachowania ich na ziemi nie zgodziłbyś się zostać — trapistą?
Rozśmieszyło mię, ale i zastanowiło to pytanie.
— Tak, rzeczywiście — po chwili myślenia odpowiedziałem — dla wyratowania estetyki i wesołości mógłbym zostać, nawet z pewnością zostałbym trapistą.
— Bo je kochasz — zakończyła krótko i zmieniając natychmiast przedmiot rozmowy, zaczęła mi pokazywać nuty, które staroświecką serwantkę obciążały, i wzywać rad moich co do wykonywania niektórych kompozycyi, zarówno instrumentalnych, jak i wokalnych.
Trochę później mówiliśmy o Donimirskich. Irytowała mię obojętność, zlekka nawet wzgardliwa, z jaką mówiła o tych ludziach, którzy, bądź co bądź byli jej i moimi krewnymi, na których honorze nie było właściwie żadnej plamy, do których na koniec — i to może najgłębiej mię piekło — ja mnóstwem podobieństw zbliżony byłem. To też zauważyłem:
— Zdaje mi się, kuzynko, że nawet dla planów, celów, zadań i tym podobnych bożków swoich, uczyniłabyś lepiej, gdybyś tak całkowicie nie zrywała z Donimirskimi i do nich podobnymi ludźmi. Z czasem, powoli, mogłabyś może choć trochę ich przekonać.
Przecząco wstrząsnęła głową.
— Nie — rzekła — nie umiem przekonywać, nie wiem dlaczego, ale nie umiem...
A potem dodała:
— Zdaje mi się, że w tych rzeczach nikt nikogo przekonać nie może. Te rzeczy trzeba czuć!...
Tym razem ja zacząłem mówić o czem innem, bo prawdziwość słów jej ogromnie mię uderzyła i — zabolała. Te rzeczy trzeba czuć! tak, niezawodnie, trzeba je czuć i bez tego, czołem nawet przed niemi uderzając, na zawsze o sto mil od nich zostaniesz. A ja... Boże, Boże!... ja ich nie czułem! Doświadczyłem namiętnego porywu, aby upaść na klęczki, ukryć twarz w jej czarnej sukience i załkać: nie czuję! masz słuszność, nie czuję i na zawsze o sto mil pozostanę od tych rzeczy, których nie czuję i — od ciebie! Lecz ten poryw namiętny powściągnąłem. Po co? cóż z tego? skoro nie czuję! Zacząłem mówić o czem innem; spodem mózgu myślałem:
— Nie czuję — i nie skłamię! Nie powiem jej, ani okażę niczem, że jest we mnie cokolwiek z tego, czego nie ma. Oszukiwać wogóle — rzecz szpetna; oszukać tę kobietę — zbrodnia. Dla tych szczerych oczu wkładać maskę, dla tej szczytnej duszy przypinać do nóg koturny, byłoby brudem, którego nie mógłbym z siebie zmyć niczem i nigdy, jak lady Macbet krwi z morderczej ręki!
Tymczasem, godziny upływały i ogarniało mię coraz większe uczucie pewności, że są to właśnie godziny stanowcze, że tak powiem, wyrokowe, które zdarzają się w każdem życiu i o całem życiu rozstrzygają. Czułem coraz mocniej, że dziś, tego wieczora, zapaść musi wyrok na jej i moją przyszłość. Z nią lub bez niej; tak jak dotąd było, lub całkowicie inaczej. Trzeba wybierać, bo godziny upływają, wiem, że ostatnie, że to co one złamią, zerwą, jutro nie naprawi już, ani nawiąże. Ale, czyż sam jeden wybierać miałem? i czy mogłem wybierać? Ona tu jeszcze wybierała i — nie czułem, a kłamać, że czuję, nie chciałem nawet za cenę przyciśnięcia do piersi tej kibici harmonijnej jak akord, spokojnej jak linja, która jednak przy końcu wieczora gięła się i czasem chwiała, wzruszeniami i walką znużona nad siły. Zacząłem bardzo cierpieć. Opuściłem ją na chwilę i zbliżywszy się do okna, z czołem opartem o zimną szybę, patrzyłem czas jakiś na burzliwą noc zimową, której chmury zakryły księżyc, a wiatry ponure, pełne szumu, westchnień i pogwizdów, miotały gałęźmi drzew, jak ramionami szkieletów, od powszechnej ciemności czarniejszemi.
Wśród szumu, westchnień i pogwizdów, rozróżniałem jeszcze z oddali dochodzące niby jęki przewlekłe, niby lamenty zawodzące, i mniemałem chwilami, że wnet ujrzę w gęstwinie miotających się za oknami szkieletów, fosforycznie błyszczące pary punktów: oczy wilcze. Ach, gdyby kochała, czyżby tego królestwa smutku nie opuściła dla mnie, ze mną, z uniesieniem radości, w upojeniu rozkoszy. Gdyby kochała, czyżby mogła pomiędzy mną i sobą wznosić mur najosobliwszy ze wszystkich na świecie, bo zbudowany z abstrakcji? Gdyby kochała, czyżby jej zdania, gusty, dotychczasowe życie, nie pierzchły bez śladu, jak ciemność przed słońcem, albo mgła przed wichrem? Gdyby kochała, czyżby mogła mieć nad sobą takie panowanie straszne i czyżbyśmy, zgubieni w tej pustyni, we dwoje w tym pokoju dzikiemi woniami przejętym, w taki jak teraz sposób przepędzali te stanowcze, te wyrokowe godziny? Pomimo niejakich wzruszeń istotnych, nie kocha. Pomimo pozorów przeciwnych, jest naturą zimną. Nie chce miłości w złym gatunku! Ach, któż kochając, zdolnym jest ważyć, oceniać te materję z ognia i pajęczyny, którą jest szał serca? Jednak, jeszcze jedna próba, jeszcze jedno usiłowanie... Opuściłem okno i znowu obok niej usiadłem.
Siedzieliśmy blizko siebie, na kanapie, której dna, po kilkakrotnych próbach, nauczyłem się już szczęśliwie plecami dosięgać.
— Czy pozwolisz, kuzynko — rzekłem — abym ci wypowiedział myśl, może szaloną, która w tej chwili przyszła mi do głowy. Może to szalona myśl, ale twoje zdanie o niej, dla mnie będzie tak ważnem — jak życie.
Pod wpływem nie tyle tych słów, ile wyrazu twarzy mojej i zmienionego dźwięku głosu, pobladła i zwróciła na mnie oczy szerzej niż zwykle otwarte, przelękłe.
— Proszę cię, kuzynie... jaka to myśl — szepnęła.
Ogarnęło mię zuchwalstwo rozpaczy.
— Wiesz co? Krasowce i wszystko co w nich jest rozdaj... rozdaj wszystko Zwirkiewiczom, Apsikowskim i jakim tylko chcesz figurom... zrób z tem wszystkiem co tylko chcesz... zbuduj z tego fundamenty, filary, świątynie, jakie tylko na myśl ci przyjdą... nic nie posiadaj, nic zupełnie... ale wróć do posiadania samej siebie... opuść państwo tragedji, wejdź w świat powszedniejszy zapewne, ale ten, którego ja... opuścić... dla twego...
Nie mogłem mówić dalej, wyrazy więzły mi w gardle, drżałem. Ona milczała, aż drżąc także, z chwilowem wzniesieniem w górę twarzy pobladłej, cicho wymówiła:
— Nie...
A potem, z większą mocą powiedziała:
— Nigdy.
Przesunąłem chustkę po czole, które płonęło.
— O, proszę cię — rzekłem — nie bierz mię za idjotę. Rozumiem cię wybornie. Duszy swojej nie chcesz odebrać Zwirkiewiczom i Apsikowskim. Gdybyś oddała im Krasowce, ale nie oddała duszy, pracy, życia, nie mogłabyś zaznać szczęścia. Prawda?
W pół odwrócona odemnie, z rękoma kurczowo na sukni splecionemi, odpowiedziała:
— Nie mogłabym żyć...
Wstałem. Ależ ta kobieta ani pojęcia nie ma o miłości!
Wszystko czego się domyślałem, co zdawało mi się, że spostrzegam, było złudzeniem mojem, lub zresztą jej wzruszeniem, ale tak lekkiem, tak powierzchownem, jak zmarszczki na wodzie, gdy padnie w nią drobny kamyczek!
Na staroświeckim zegarze, którego, nie wiem dla jakich przyczyn, kochana niania dziś nakręcać nie przyszła, wybijała godzina jedenasta, gdy składając przed nią najgrzeczniejszy w świecie ukłon, powiedziałem, że jest to pora, w której spełnia ona zazwyczaj pewne obowiązki rodzinne, że zatem, przeszkadzać nie chcąc, składam jej życzenie dobrej nocy. Jak w przeddzień nagłego swego wyjazdu ze stolicy, kiedym przed odejściem żegnał ją w jadalnej sali Idalki, wstała zmieszana i powoli, nieśmiała, z zawieszonemi na ustach lecz niewymawianemi słowy, z taką prawdziwie kobiecą miękkością we wdzięcznej linji pochylonej głowy, jakby z czegoś uniewinniać się, a więcej jeszcze, jakby za coś o przebaczenie prosić chciała. Powolnym ruchem wyciągnęła ku mnie rękę. Z powtórnym ukłonem dotknąłem jej zlekka i odszedłem.
Trzeba raz z tem skończyć! W głębi korytarza, w kaplicy, zegar bijący nietylko godziny, ale i kwadranse wybijał pół do dwunastej, gdy przerywając gorączkową przechadzkę po pokoju, zbliżyłem się do drzwi, z zamiarem przywołania Wincentego, którego przed chwilą z gniewem prawie odprawiłem; czułem się tak zdenerwowanym, rozżalonym, nieszczęśliwym, że gdyby teraz ten człowiek we właściwy sobie sposób usta wykrzywił, powiedziałbym mu co niedobrego, albo rozpłakałbym się jak dziecko. Kazałem mu tedy iść sobie precz, ale teraz zapragnąłem gwałtownie powiedzieć, aby polecił stangretowi mieć jutro rano konie w pogotowiu i zakładać je zaraz gdy tylko wstanę i panie domu pożegnam. Wiedziałem, że znajduje się on w przyległym pokoju i w celu przywołania go drzwi otwierałem, gdy w same oczy rzucił mi się widok, który zmusił mię do takiego ich przymknięcia, abym niewidziany mógł patrzeć i widzieć. Przez drzwi, zlekka niedomknięte, zobaczyłem Sewerynę, która z kaplicy wyprowadzała babkę. Miała na sobie już nie swoją zwykłą czarną sukienkę, ale jakieś ranne może ubranie białe, bardzo proste, z wijącą się tu i owdzie pajęczyną wązkiej koronki. Warkocz, z pęt uwolniony, znowu swobodnie na plecy jej opadał. Pierwszy to raz widziałem ją w bieli. Jedną ręką otaczała kibić niższej od siebie starej kobiety, w drugiej trzymała coś, czego zrazu rozpoznać nie mogłem, ale w czem po chwili odgadłem więcej niż rozpoznałem czerwony stoczek, z wymalowaną na nim lilją. Światełko drobne, ale czyste, płonęło u końca świeczki z czerwonego wosku i oświetlając twarze obu kobiet, krzesało srebrne i złote połyski w ich białych i ciemnych włosach. Gdy tak wspierając chwiejące się kroki staruszki i do nich stosując swoje, szła powoli, w śnieżnej bieli, jak w snopie łagodnej światłości, wysmukła i wątła raczej niż silna, ze słodkim profilem w zamyśleniu pochylonym, z lilją zapaloną w ręku, obiegły mię tłumy jasnych, świętych, przeczystych przypomnień. Anioły pokoju i słodyczy, dziewice ewangeliczne z pochodniami schodzące w głębie ciemnych katakumb, ofiarnice wiary z palmami stąpające ku ukochanym ołtarzom, kasztelanki w cichej lecz niedostępnej dumie cierpiące na wyżynach swoich zamków... Pyszny motyw do obrazu religijnego, może też historycznego... Kiedy zniknęła mi z oczu, cicho drzwi zamknąłem i pośrodku pokoju, w kamiennem zamyśleniu stojąc, prawie głośno rzekłem:
— Pani! nie jestem godzien rozwiązać rzemyka i tam dalej!... Poczem wielki śmiech mię ogarnął. Jakim sposobem, zkąd ja się tu wziąłem, tu, gdzie po milczącym jak grób domu przesuwają się święte dziewice, gdzie jeszcze panuje zwyczaj palenia stoczków, obiady składają się z trzech zupełnie nieosobliwych potraw, za oknami wiatry gwiżdżą, wilki wyją?... Po co ja przyleciałem jak szalony, po co siedzę tu, gdzie bezpodzielnie panuje Agora, rzecz dla człowieka ucywilizowanego najprzykrzejsza, gdzie miłość jest tylko przelotnem wzruszeniem, niegodnem, aby złożyć mu w ofierze mały, malutki, maluteńki choćby dobry uczyneczek?... Ta zdolność życia ideą oderwaną, zdolność wiary w rzeczy napozór wątpliwe, zdolność kochania przedmiotów różnych z nami formą, zdolność identyfikowania się z przedmiotami postronnemi, aż do zatracania pamięci o sobie — z jednej strony, a z drugiej strony ja! ja! cha, cha, cha!
Ona jest wyznawczynią i gotowa zostać męczennicą religji, równie mocnej jak ta, która niegdyś skłaniała ludzi do zamykania się w murach klasztornych, religji — której nic z niej wydrzeć nie zdoła, bo ciecze wprost z serca, z takiego w dodatku serca, które zranione i przerażone, w niej znalazło ukojenie i bezpieczeństwo. A moja religja jaka? No, niech sobie będzie, że mam jakąś, ale inną... inną! Wszystko pomiędzy nami inne... więc nic naturalniejszego, że powiem jej jutro: dzień dobry i razem adieu! Niechże ją zimowe wiatry pieszczą i lamenty wilcze do snów o planach, celach, zadaniach, kołyszą! Myśląc tak śmiałem się, śmiałem się aż do łez, któremi zmoczyłem trzymaną przy oczach chustkę. Potem, o ile pamiętam, wcale prawie nie spałem, może godzinę, albo dwie zaledwie, wcale prawie, a po wstaniu z pościeli spojrzawszy w zwierciadło przeląkłem się samego siebie: bardzo źle wyglądałem, oczy miałem zapadłe, cerę pociemniałą[3] Nikt nie może bezkarnie wypadać ze środowiska swego i właściwych mu warunków życia. Odbija się to na powierzchowności i na zdrowiu. Nerwy moje były formalnie chore, ale usiłowałem w garść je wziąć i spokojnie, poprawnie z tem skończyć... Dnia tego już kochana niania nie przyniosła śniadania do mego pokoju, ale zostałem na nie zaproszony do sali jadalnej, gdzie znalazłem przy stole tylko pannę Zdrojowską i panią Brożkową. Powitaliśmy się z uśmiechem uprzejmem uściśnieniem ręki i, pijąc kawę, prowadziliśmy rozmowę o kwiatach cieplarnianych, ogrodowych i innych, której początek dała datura, pysznie pod oknem jadalnej sali rozkwitła. Panna Zdrojowska źle wyglądała, oczy miała podkrążone i nawet usta trochę blade, co z powodu ich zwykłej świetnej barwy, szczególniej uwagę moją zwróciło. Ale była tak jak i ja dość wesołą, bardzo uprzejmą i zupełnie, zupełnie poprawną. Zapewne oboje czuliśmy, że coś pomiędzy nami zerwało się i skończyło raz na zawsze. Byliśmy i na zawsze mieliśmy pozostać dla siebie obcymi, więc tem ściślej obowiązanymi do grzeczności wzajemnej i jak najściślejszej. Pomiędzy dwoma haustami kawy powiedziałem, że z żalem, ale muszę odjechać natychmiast, gdyż przyrzekłem Konradowi dzisiejszy wieczór w Mirowie przepędzić, a jutro, niezawodnie i dla przyczyn ważnych, udam się z powrotem do stolicy. Wysłuchała tego z oczyma utkwionemi w stojącą przed nią filiżankę i objawionego przezemnie zamiaru ani jednem słowem nie komentując, poprosiła abym zawiózł od niej Idalce i paru jeszcze innym osobom najprzyjaźniejsze pozdrowienia. Poczem, wstaliśmy od stołu i idąc obok siebie przez trzy duże bawialne pokoje, rozmawialiśmy o niezwykłej surowości tegorocznej zimy i wybornej konstrukcji starych domów wiejskich, które w zimy najtęższe bywają zupełnie ciepłe, aż przez okno jednego z pokojów zobaczyłem stojące w pobliżu ganku sanie, w dwa rosłe taranty zaprzężone — a przez otwarte drzwi tegoż pokoju zapuściłem wzrok w głąb innego, gdzie pod ścianą stało pianino, pośrodku był stół otoczony staremi fotelami o poręczach rzeźbionych w zwierzęce głowy, na ścianach wisiały złotawe, srebrnawe, rdzawo-czerwone snopy, i nie wiem jakim sposobem nerwy nagle wymknęły mi się z garści.
— Kuzynko — rzekłem — przed rozstaniem bądź raz jeszcze na mnie łaskawą... Zaśpiewaj... du-du!
Po jej czole, policzkach, ustach przebiegły szybkie, drobne drgnienia; ale uśmiechnęła się i swoim równym, cichym, prędkim chodem do pianina poszła. Ja rzuciłem się w róg kanapy i oczy ręką zakrywszy, słuchałem:
— Du-du,
Kozioł brodaty,
Du-du,
Sprzedał drzwi chaty,
Du-du...
Monotonna jak pustynia, w paru swych nutach bezdennym smutkiem nabrzmiała kołysanka wieśniacza, razem z zapachami ziół leśnych i żywicy, napełniła mi pierś taką falą, że dłoń na oczach miałem mokrą. Przy ostatnich akordach końcowej przygrywki wstałem. Trzeba raz skończyć! Zbliżyłem się do panny Zdrojowskiej, która zwolna podniosła się z krzesła i schylony w nizkim ukłonie, złożyłem na jej ręku pocałunek, najgłębszego uszanowania pełen.
— Kiedyż pozwolisz nam mieć nadzieję zobaczenia cię znowu pomiędzy nami? — zapytałem.
— Nie wiem — odpowiedziała z uśmiechem — może na przyszłą zimę.
I zaraz dodała:
— Życzę ci, kuzynie, abyś jak najweselej przepędził tę, która się kończy...
— Tak — potwierdziłem stojąc przed nią — już się kończy. Mamy jej przed sobą zaledwie kilka tygodni.
— Na wieś wyjedziesz, kuzynie, zapewne w maju zaledwie lub w czerwcu.
— Tak, w maju, albo w czerwcu... potem zagranicę...
— Dokąd? Czy do Szwajcarji, którą tak lubisz?
— Nie, sprzykrzyła mi się Szwajcarja... może wyjadę do Afryki... Australji... nie wiem gdzie... gdyby była możność dostania się na jakąkolwiek inną planetę...
— Na inną planetę?
— Tak; na taką planetę, gdzie ludzie mniej cierpią...
— Gdzie mniej cierpią... Czy jest taka...
— Mogłaby nią być ziemia, gdyby... Żegnam cię, kuzynko! Może mi polecisz załatwić cokolwiek w mieście... interes... sprawunek...
— Dziękuję... nie... Idalkę... Arturka...
— Tak, powiem im... Żegnam cię... Może też wystawę obrazów od ciebie pozdrowić...
— Tak... Czy będziesz dalej tłómaczył «Kaina»?
— Zapewne... może... pewno nie. Nic wcale już robić nie będę. Do siostry teraz wprost pojadę... Żegnam cię, kuzynko!
— Żegnam cię, mój kuzynie. Na długo do siostry pojedziesz?
— Na cały koniec zimy... A ty, kuzynko, czy wcale Krasowiec tej zimy nie opuścisz?...
— Nie... do kogoż, nie mam nikogo...
O, Boże! twarz jej zmąciła się, jak do dna wzburzona woda, usta zbladły jak umarły koral, podniosła obie dłonie do czoła i oczu i z wielkim płaczem osunęła się na krzesło. Ja u kolan jej klęczałem. Spełniło się niejednokrotne, namiętne pragnienie moje; klęczałem u jej kolan, całowałem jej ręce, twarz w czarną jej suknię tuliłem i błagałem aby moją na zawsze została, aby wzięła odemnie wszystko co mam, imię, życie, serce, aby powierzyła mi swoją przyszłość, abyśmy razem ulecieli ztąd daleko, na tę planetę ognistą i promienną, gdzie cierpień nie ma, w ten kraj zaczarowany, gdzie panuje wiosna i słońce, w śpiewy słowicze, pomiędzy róże szczęścia... Błagałem. Mówiłem wszystko, co tylko czułość i namiętność mówić mogą i tego tylko nie powiedziałem, że będę czuł i żył tak jak ona, że stanę się do niej podobnym, bo nawet w uniesieniu ogromnem wiedziałem, że to być nie może, a przed nią kłamać, ją oszukiwać, nawet za cenę jej samej, nie chciałem. A ona? kochała mię! kochała mię więcej, niż w najśmielszych marzeniach przypuszczać mogłem. Zdaje się, że przez chwilę trzymałem w ramionach tę wiotką, bólem zniemożoną kibić, że te usta niepokalane miłośnie, rozpacznie wymawiały moje imię... że do umarłego korala podobne zapaliły się znowu koralową purpurą pod mojemi bezpamiętnemi usty; zdaje się, że po raz drugi nikogo już i nigdy kochać nie miała tak, jak mnie kochała! Jednak, z niepojętem panowaniem nad sobą, z mocą taką, z jaką zapewne męczennice wiary stawały naprzeciw lwom rzymskiej areny, mówiła ciągle: nie! Żadnym wyrzutem ani zarzutem mię nie obarczyła, nie dała szerokich tłómaczeń i wyjaśnień, niczem nie wywyższyła siebie, ani mnie poniżyła, tylko blada jak najbledszy promień księżyca, albo cała we łzach i ogniach mówiła stanowcze i nieodwołalne: nigdy!.......
...........................
...........................
...........................
...Cóż dalej? A cóż? Bardzo zblizka przecież znasz, kochany synowcze, stryja swego i jego życie. Na majątku nie miałem nigdy długów, ani na honorze skazy żadnej. Dużo bawiłem się, jeździłem, widziałem; wrażeń i wzruszeń doznałem wielu najrozmaitszych, nie rozbiłem ani razu głowy i pomyślności o żaden mur.
Wszystko, mniej więcej, sprzyjało mi na ziemi. Utyłem. Najlepsza siostra moja, wpływami swemi połączyła mię dozgonnym związkiem z osobą ładną, majętną, bardzo dobrze wychowaną... Znasz zresztą wdzięki i przymioty swojej stryjenki... słowem, niczego nigdy mi nie brakowało — oprócz szczęścia. Ono nigdy we mnie nie rozkwitło i dotychczas mniemam, że jest albo mytem, albo napojem tylko bogów. Surogatów jego miałem i używałem bardzo wielu, ale czem jest ono samo? nie wiem i z tą niewiadomością już, naturalnie, położę się do grobu.
To jedno. A drugie, że ta dzika zajęła mi we wspomnieniach miejsce bardzo znaczne. Jakkolwiek bowiem od wczesnej młodości praktykowałem zasadę, że nic nie uwielbiać, jest to składać dowody wykwintności towarzyskiej i inteligencji wyższej; jakkolwiek uznaję prawdę, że w podróży życia najcenniejszym przedmiotem są łyżwy, sporządzone z dowcipu i żartu; jakkolwiek życie uprzednie i późniejsze wyśmienicie mię nauczyło, że każde złotogłowie ma swoje rdzawe plamki i każdy śpiew słowiczy swoje nutki ochrypłe, albo fałszywe: obraz tej kobiety staje często przedemną, odbity niby w kropli zupełnie od całego życia mego odosobnionej, dziwnie czystej, dziwnie podobnej do łzy i przed którą chce mi się zawsze uklęknąć i zapłakać.
Po widnokręgu pamięci ludzkiej błądzą czasem takie obrazy zaklęte we łzach. Myślę, że w wieniec połączone tworzą one żyrandol, który oświetla ciemną salę życia. To nic, jeżeli nawet odbywają się w niej częste bale; jest ona ciemną i tyle tylko w niej światła, ile go pada od tych łez, odbijających w sobie święte obrazy.
A ona? Co się z nią stało? W szczegóły zapuszczać się nie będę i tego tylko możesz być pewnym, że nic dobrego, nic wcale bardzo dobrego stać się z nią nie mogło. Śmiało zaprzeczaj tym, którzy utrzymują, że utopja jest wyrazem cudzoziemskim: wyraz to nasz, najzupełniej swojski i oznacza, że ktokolwiek nosi go w głowie i w sercu, topi w nim swoje osobiste szczęście. Była to, mój kochany, utopistka, kobieta z innego świata; cóż więc ją na tym świecie bardzo dobrego spotkać mogło?
Tylko, czy czujesz jak tu gdzieś blizko zapachniały zioła leśne i płuca rozszerzająca żywica? Czy spostrzegasz mleczną drogę, wysoko, daleko rozciągniętą na czarnem sklepieniu dlatego, aby pątnicy nie wierzyli w wieczne trwanie ciemności i mieli odwagę żyć do rana? Czy widzisz także, że mam oczy mokre tak samo jak wówczas, gdy przed tylu już laty po raz ostatni drogi jej głos, razem z woniami ziół leśnych napełniał mi pierś i pamięć?
Cóż więcej? aha, te ślady! Od czasu pewnego słyszę rozlegające się tu, tam, owdzie zapytania: dlaczego na drodze, którąście przeszli, pozostały takie nikłe, płytkie, prawie żadne ślady? A no, dlaczego? Był raz taki anioł, który mię zapytał: czy chcesz stać się do mnie podobnym? Uderzyłem przed nim czołem, ale rzekłem, że to, co mi wskazuje, przewyższa moje siły, chociaż nie przewyższa mojego pojęcia. Oto dlaczego. Nie byłem idjotą, ani nikczemnikiem, ale byłem pod niektóremi względami niemowlęciem, a pod niektóremi innemi, pomimo wysokiego ucywilizowania, dzikim, tak, mój kochany, c’est le mot, dzikim. Stało się. Po raz drugi żyć nie można...