<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Dwa bieguny
Wydawca Księgarnia Br. Rynowicz
Data wyd. 1893
Druk Drukarnia «Kraju» Trenke i Fusnot
Miejsce wyd. Petersburg
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

III.

W salonie pani Oktawji (piętnaście kroków wzdłuż, trzynaście wszerz, meble kryte utrechtem, mebelki fantazyjne, żardinjery z kwiatami, zwierciadła, fortepian, wazy japońskie, albumy etc. etc. Wszystko w wielkiem świetle, rozlewanem przez lampy i świeczniki.) raut od godziny był rozpoczęty, a Idalka jeszcze nie przybywała, co mię zresztą ani niepokoiło, ani nadzwyczajnie zasmucało, kiedy nagle, z zadziwienia, o mało z krzesła nie spadłem. Idalka przybyła i ze zwykłym sobie wdziękiem wchodziła do salonu, kilkudziesięciu osobami napełnionego, a tuż za nią ukazała się ta dzika. Dzięki wprawie w ekwilibrystyce, przez pilne gimnastykowanie się nabytej, nie spadłem z krzesła, ale zerwałem się z niego ruchem może nieco naglejszym, niż wypadało, poczem ukłonem, powitawszy przechodzące panie, począłem jednej z nich przypatrywać się może nieco baczniej, niż wypadało. Przybyła na raut, to prawda, ale że nie robiła z tego katastrofy, ani nawet ważnego wypadku życia, to było równie widocznem, jak dla znakomitej wagi podobnych zebrań upokarzającem. W zwykłej toalecie swej nie zmieniła ani jednego szczegółu; tylko rękawy sukni zamknęła w długich do łokci rękawiczkach i — koniec! Wchodząc, uczuła się trochę zmieszaną i tak jak w przedsionku wystawowego gmachu, rzuciła dokoła parę zupełnie niepotrzebnych i niespokojnych spojrzeń, lecz wkrótce odzyskała pewność siebie i gdy z Idalką, ze wszystkich stron witaną, powoli przechodziła salon, wysmukła i prosta, oryginalna, spokojna, z przyjemnością przyznawałem w myśli, że nie mając go wcale na ulicy, w salonie miała — szyk, coś nawet lepszego niż szyk, bo to, co francuzi nazywają linją, a co jest właściwie brakiem wszelkiej krzywizny i kantowatości w kształtach i ruchach. Może dlatego, może w znacznej części z innych przyczyn, w kilka minut po przybyciu, znalazła się otoczoną przez liczne kółko osób, pań i panów, szczególniej panów. Józio, Leon, Staś, którzy już parę razy w mojej nieobecności widzieli ją u Idalki, robili przed nią salamaleki, świadczące, że dla tych, albo innych powodów, rozpoczynali zapisywanie się w poczet jej admiratorów. Nawet pesymista Stefan uśmiechał się do niej tak, jak gdyby widział w niej błąkający się jeszcze po świecie promyk nadziei, z którą mniemał, że rozstał się na zawsze. Dwie młode panie, które w tej chwili nie miały na widoku żadnego meksykanina, ani rumuna, ujrzały w niej zjawisko mniej więcej egzotyczne i zaczynały osypywać ją grzecznościami; jedna młoda panna, znana entuzjastka, to i owo już o niej wiedząca, wprost przyklejała się do niej, zapewne jako do wzoru, czy okazu tryumfującej emancypacji kobiet. Ją to wszystko widocznie bawiło, albo cieszyło, bo zdaleka widziałem, że ożywiała się coraz więcej, rozmawiała z coraz większem zajęciem i stopniowo nabierała pozoru osoby bawiącej się doskonale. Jednak i to zauważyłem, że parę razy myśl jej oderwała się od prowadzonej rozmowy, a oczy szukały czegoś po salonie dopóty, dopóki nie spotkały się z moją skromną i na uboczu trzymającą się figurą. Trzymałem się na uboczu, bo uczuwałem instynktową niechęć mieszania się pomiędzy tych, którzy ją otaczali, wiedząc dobrze, iż był tam amalgamat pobudek, z których nie wszystkie były mi sympatycznemi. Tytuł łowcy posagu poczytywałem zawsze za jeden z najohydniejszych tytułów, któremi człowieka obdarzyć może bezcześć, i jak do czegoś brudnego i szpetnego, czułem wstręt do ocierania się choćby o odzież tych, którzy, w mniemaniu mojem, potrochu w tej chwili na ten tytuł zasługiwali. Dlatego, przez dobrą godzinę nie zbliżałem się do panny Zdrojowskiej wcale, trochę tu, trochę owdzie rozmawiając lub milcząc, a pomiędzy coraz liczniejszem zebraniem lawirując w ten sposób, aby dostać się w bezpośrednie sąsiedztwo Idalki, której chciałem zadać pytanie, mające w tej chwili dla mnie wagę do przedmiotu swego nieproporcjonalną. Bo właściwie zapytać miałem o rzecz drobną; a liczne przeszkody przezwyciężałem z wytrwałością wielką, aż przezwyciężywszy je, stanąłem za krzesłem Idalki i pochylony nad nią, zapytałem:
— Jakim sposobem to się stało? Musiałaś napracować się potężnie!
Odrazu zrozumiała, o co ją pytam.
— Wcale nie — odpowiedziała śmiejąc się — jestem pracownicą bardzo mierną, ale ty jesteś cudotwórcą!
— Doprawdy? Czy wróciłem kogo do życia?
— Metamorfoza jest życiem w formie odmiennej i — lepszej.
— Nie zawsze lepszej, bo jeżeli gąsienica przemienia się w motyla, to lepiej, ale jeżeli człowiek staje się po śmierci pocztowym koniem, to gorzej. Czy tym razem gąsienica zaczyna dostawać skrzydeł?
— Być może. Byłam zdziwioną. Na parę godzin przed wyjazdem moim z domu, stała się zamyśloną, niespokojną, aż przyszła do mnie i powiedziała, że chce ze mną jechać...
— Sama przez się? Bez namowy?
— Bez namowy, ale nie sama przez się.
— Komuż lub czemuż przypisać należy wpływ czarodziejski?...
— Możesz być dumnym; tobie...
— Jestem skromnym i nie wierzę.
— Trzeba znajdować się na ostatnim krańcu sceptycyzmu, aby nie wierzyć przenikliwości kobiecej...
— Dla pewnej serji zjawisk może ona istotnie być wyrocznią, ale w tym wypadku znajduję się na ostatnim krańcu sceptycyzmu.
Kłamałem. Przypuszczenie Idalki wydało mi się prawdopodobnem i uczułem w sobie bardzo przyjemną mieszaninę tryumfu i radości. Wyprostowałem się, a nie spostrzegłszy panny Zdrojowskiej na uprzedniem miejscu, zacząłem oczyma szukać jej po salonie, aż znalazłem, ale w innem niż poprzednio otoczeniu. Siedziała blizko okna, pod aksamitną draperją firanek, pomiędzy dwoma niemłodymi i nadzwyczaj poważnymi mężami, całkowicie pogrążona w rozmowie z nimi nadzwyczaj poważnej, jak wnosić mogłem z wyrazu twarzy rozmawiających. Nie wiem jakim sposobem, znakomity lekarz-profesor i znakomity prawnik-ekonomista zawiązali z nią znajomość. Zapewne sława tej kobiety majętnej i pełnej najlepszych chęci dojść ich musiała, przedstawili się jej i naprędce złożyli z jej udziałem malutkie posiedzenie Sanhedrynu. Ona zaś, widziałem to z gry jej rysów, czuła się ich towarzystwem daleko więcej jeszcze ucieszoną, niż towarzystwem moich przyjaciół, a raczej doświadczała innego gatunku uciechy. Wtedy była rozweseloną i zabawioną, teraz szczęśliwą i pełną niemal uroczystego uszanowania dla mężów, z którymi zamieniała myśli i którzy zapewne udzielali jej światła. Czy ja wiem? Może ona i na ten raut przybyła, tak jak i do wielkiego miasta, umyślnie i wyłącznie po — światło? Stałem za krzesłem Idalki ze sceptycznym uśmiechem, który jak śpilka kłuł mi usta — i może nietylko usta, gdy spostrzegłem, że uwaga jej odrywa się od nadzwyczaj poważnej rozmowy i spojrzenie zaczyna z niepokojem szukać czegoś po salonie... Czego? ach, oczy nasze spotkały się na mgnienie oka i pociągnęło mię to ku niej z siłą, której opierać się ani mogłem, ani chciałem. Wziąłem krzesło, umieściłem je pomiędzy tymi, na których zasiadali znakomici mężowie i usiadłem z postanowieniem wzięcia czynnego udziału w naradach małego Sanhedrynu. Łatwiej jednak było postanowić to, niż wykonać.
Rozmowa toczyła się ni mniej, ni więcej tylko o wstręcie i nieufności, okazywanych przez lud nasz z różnych okolic, względem medycyny i jej kapłanów. Prawnik-ekonomista utrzymywał, że jest w tem dużo winy lekarzy prowincjonalnych, nie dość wzniośle i szeroko pojmujących swoje zadanie; lekarz-profesor, ujmując się za kolegami, zasmucające zjawisko przypisywał tylko brakowi oświaty; panna Zdrojowska, przyznając obu część słuszności, wzbogacała serję przyczyn względem czysto materjalnej natury, to jest wielkiem ubóstwem ludu. Gdzież mnie biednemu było brać udział w rozmowie z tak nieskończenie odległej i obcej dziedziny! Mogłem tylko, ze względu na miejsce i chwile, podziwiać jej osobliwość, słuchać i milczeć. Słuchałem jednak chętnie i nawet nie bez przyjemności, bo lekarz-profesor, człowiek nietylko uczony, ale światowy i przyjemny, bardzo ładnie i zabawnie opowiedział parę zdarzeń ze swojej praktyki ludowej, a panna Zdrojowska wywdzięczyła się mu wzajemnem opowiedzeniem jakiegoś podania ze swoich okolic, które w formie naiwnej zawierało żywioł wcale zajmującej poezji i malowniczości. O czemkolwiek zresztą mówiła, miała w głosie i sposobie wymawiania wyrazów tę miękkość i słodycz, które mię zachwycały, a teraz od ulubionego przedmiotu rozmowy, może od radości, którą sprawiało jej rozmawianie z mężami znakomitymi, dostała trochę rumieńców i wielkiego blasku oczu, co rzucało na nią urok, towarzyszący zwykle niezwykłemu podnieceniu, czy natchnieniu. Zauważyłem, że obaj mężowie przypatrywali się jej z zajęciem i przychylnością, widoczną.
— Jakim sposobem zdołała pani poznać lud tak dobrze i zblizka? — zapytał ekonomista.
— Wśród niego wzrosłam i żyję — odpowiedziała, a po krótkiej chwili dodała jeszcze: Uczyłam się go poznawać razem z moim bratem...
Umilkła i zamyśliła się. Myśl i wzrok jej uciekły daleko od salonu pani Oktawji, od znakomitych mężów i odemnie, może ku szarzejącym w cichem przestworzu wioskom, których wspomnienie wniosła w ten wielkomiejski gwar i wykwint, albo ku mogile tego brata niezapomnianego, który po części uczynił ją taką, jaką była. Siedzącym obok niej mężom historja tego brata nie była widać zupełnie nieznaną, bo pochylili głowy i zamyślili się smutnie; ja za to doświadczyłem nagłego przypływu werwy, której dla podobnego przedmiotu nie byłbym nigdy spodziewał się po sobie. Ale z przysłuchiwania się miękkim dźwiękom jej mowy, ze sposobu, w jaki czasem spotykały się nasze spojrzenia, najwięcej może z chwilowej jej ucieczki, jak domyślałem się, na ciche, rozległe pola, lub na mogiłę oddaloną i najdroższą, powstała we mnie taka potrzeba lecenia, że nawet tak poziomy przedmiot podniósł mię w górę. Skrzydeł zaś, na których podlecieć mogłem, dostarczyła mi folklorystyka, gałęź etnograficznej, czy etnologicznej wiedzy, która w nauce zaczęła podówczas wchodzić w modę, a dla mnie całkiem obcą nie była. Wcale niedawno owszem, przeglądałem gruby zbiór pieśni ludowych różnych krajów, wybornemi ilustracjami ozdobiony, i piękność niektórych z pomiędzy nich, poparta pięknością ilustracji, utkwiła mi w pamięci. Błysnąłem tedy swoją folklorystyczną wiedzą tak, jak może nigdy jeszcze, wtedy nawet, kiedym o najukochańszej ze sztuk pięknych mówił, nie błyszczałem; w pamięci mojej, która wogóle była wyborną, zjawiły się dosłownie wiersze, strofy, całe teksty, całe dość skomplikowane wykłady podobieństw i pochodzeń, szczególniej jednak tła krajobrazowe i obyczajowe, na których rozwijała się ta poezja pierwotna, jednak ani głębokości uczucia, ani górności fantazji nie pozbawiona. Czułem sam, że byłem świetny, że zaciekawiam, zajmuję nawet znakomitych mężów, że przedewszystkiem pewne szafirowe, srebrnym blaskiem nalane oczy przykuwam do siebie tak, jak już raz dzisiaj przed obrazami przykuwałem.
Wtem, instynktowo prawie uczułem, że w salonie dzieje się coś nowego i obejrzawszy się, rozpoznałem odrazu, że pani Oktawja urządziła dla swoich gości une petite sauterie. Nie dla wszystkich przecież; w przyległym salonie widać było przez drzwi otwarte rozstawione i obficie oświetlone stoliki do kart, a gospodarz domu właśnie w tej chwili zbliżył się do znakomitych mężów, z którymi ja i panna Zdrojowska mieliśmy zaszczyt tak długo rozmawiać, proponując im partję nie pamiętam już czego. Prawnik przyjął, lekarz odmówił, tłómacząc się absolutnem niedołęztwem swem w tym kierunku, ale obaj z gospodarzem domu odeszli, pożegnawszy przedtem pannę Zdrojowską ukłonami, w których głębokości malowała się głębokość powziętego dla niej szacunku. Ona im odpłaciła zgrabnemi, nizkiemi dygami i najpiękniejszemi ze spojrzeń, jakie spłynąć mogły kiedykolwiek z bardzo pięknych oczu kobiecych na niezmiernie zasłużone, lecz dobrze siwiejące i łysiejące głowy. Jednocześnie, pod silnemi uderzeniami któregoś z gości, fortepian rozbrzmiał muzyką walca i dokoła panny Zdrojowskiej sformował się mały tłumik młodych panów, z pomiędzy których najśmielszy, czy umyślnie przez innych wysadzony, pierwszy Bronek Widzki zaprosił ją do tańca. Niezawodnie był wysadzonym; wielka waga, którą ona do jego osoby na wieczorze Idalki tak widocznie przywiązywała, czyniła go najsposobniejszym do pomyślnego zrobienia początku, o którym przypuszczano, że może być trudnym. Był takim rzeczywiście. Bardzo grzecznie odmówiła, mówiąc, że wcale nie tańczy. Rozległy się protesty, z których odgadłem, że Idalka, dla usprawiedliwienia i toalety i innych może niezwykłości swojej krewnej, uwiadomiła wszystkich, że nosi ona jeszcze żałobę po ojcu i bracie. Nikt o tem nie mówił wyraźnie, ale z łatwością można było się domyślać, że takiem było mniemanie powszechne i że ten rygoryzm przełamać w niej usiłowano.
Ona jednak, nie tłómacząc się z przyczyn, odmawiała uprzejmie, potem coraz chłodniej i manewrowała tak, żeby dostać się do niedalekich drzwi samotnego, jedną lampą z góry oświetlonego gabineciku. Dopomogłem jej w tem, usuwając na stronę parę krzeseł i pod pierwszym lepszym pretekstem odciągając na stronę Józia, który napastował ją najwięcej, poczem zrobiłem zręczny zwrot pomiędzy tańczącemi już parami i do gabineciku za nią wpadłem. Tu, w przyćmionem świetle owiniętej bluszczem lampy, przy stole piętrzącym się albumami, stanąłem przed nią.
— Dlaczego nie chcesz tańczyć, kuzynko?
Patrzyłem na nią oczyma, które płonąć musiały, bo pragnąłem bardzo, aby tańczyła wogóle, aby szczególniej tańczyła ze mną. Zmieszana, nawet spłoszona, spuszczała przed wzrokiem moim powieki i z twarzą nawpół odemnie odwróconą, tłómaczyła się zcicha:
— Odwykłam... nigdy zresztą przyzwyczajoną nie byłam... tak dawno, tak wcześnie ogarnęła mię smutna powaga życia...
— Więc ją z siebie zdejm i odrzuć, jak odrzucać trzeba cierń, gdy się zrywa różę!... Niech groby śpią spokojne i święte w swej nieprzerwanej ciszy! Żywi powinni żyć i poić się czarem życia, który niekiedy bywa wielkim...
Po nawpół odwróconej odemnie i trochę pochylonej nad albumami twarzy, przepłynęła różowa łuna.
— Nie mogę... przebacz mi, kuzynie... doprawdy nie mogę!...
Ale i we mnie zbudził się upór prawie namiętny; dźwięki walca, które zawsze miały właściwość rozbudzania we mnie erotycznych wzruszeń, czyniły mię zuchwałym i zarazem rzewnym.
— Wsłuchaj się w dźwięki tego walca, kuzynko, wsłuchaj się... chwileczkę... czy samą tylko pustotę i swawolę w nich słyszysz? Czy nie słyszysz także tęsknoty za czemś niedościgłem, a wiecznie ściganem? Czy nie słyszysz liryzmu śpiewającego wieczną jak świat, a zawsze młodą pieśń miłości? Mnie się zdaje, kuzynko, że jeżeli raj był naprawdę rajem, Adam i Ewa musieli już na jego murawie tańczyć walca! Zatańcz go i ty ze mną, tylko raz i tylko ze mną! Dobrze? moja drogo kuzynko! moja śliczna! moja... najmilsza!
Ostatnie wyrazy prawie do ucha jej wyszeptałem. Podniosła nakoniec głowę i spojrzała na mnie wzrokiem, w którym znać było wahanie i wzruszenie, ale który po krótkiej chwili odzyskał swą przezroczystość, i powiedziała zcicha:
— Dobrze.
Ze sposobu, w jaki to powiedziała, i z uśmiechu, który na usta jej wybiegł, poznałem naturę prawdziwie kobiecą, umiejącą poddawać się woli innej i czynić to z prostym wdziękiem dobroci.
Tańczyła dobrze, ale istotnie czuć było, że do tańczenia przyzwyczajoną nie była; przytem, utrudnienie i przeszkodę w tańcu stanowiły dla niej: suknia ciężka i niestosowne obuwie. Po parokrotnem okrążeniu z nią salonu i po umieszczeniu jej na ustronnem nieco krześle, przez dość długą chwilę przypatrywałem się jej zdaleka, z uczuciem bardzo podobnem do litości. Myślałem, że z największą rozkoszą ukląkłbym przed nią i własnoręcznie zamieniłbym skórzane jej buciki na leciuchne, ozdobne trzewiczki; potem, choćby czarem jakim, surową suknię przemieniłbym w ubiór jasny i świetny. Nakoniec, ciemne włosy rozsypałbym na głowie puszczą loczków i — stałaby się taką, jak wszystkie kobiety jej wieku i położenia w świecie. Byłoby to podobnem do historji o królewiczach, którzy budzili księżniczki ze snu zaklętego. Biedna! jakiż zły czarownik zaklął jej młodość w żałobę, w powagę, w surowość, które nie pozwalają przyozdabiać tego marnego życia takiemi nawet kwiatami, na jakie marność jego zdobyć się może! Tu przewinęło mi się po głowie pytanie: czy rzeczywiście chciałbym, aby ona stała się inną niż była? Czy zajmowałaby mię tak, jak zajmuje teraz, gdyby stała się taką jak wszystkie? Po przetańczeniu ze mną tego ubłaganego walca, posmutniała znacznie i na chwilę osamotniona siedziała z rękoma na sukni splecionemi, cicha, jakby obca wszystkiemu, co się dokoła niej działo, nakształt ciemnej linji odrzynająca się od wirujących po salonie postaci w jasnych strojach. W powodzi muzycznych tonów, zmieszanych z szelestem walcujących kroków i szmerem wielu naraz przytłumionych rozmów, wydawała się nutą wyosobnioną i smętną, z jakiejś pieśni melancholijnej wypadkiem tu zabłąkaną. Nie, stanowczo zmartwiłbym się bardzo, gdyby nagle stała się taką jak wszystkie!
Przetańczyłem z gospodynią domu lansjera, z paru najładniejszemi w tem zebraniu pannami polkę i uczułem, że oddaję się dziś miłym płochościom świata nieszczerze i niezupełnie. Pannę Zdrojowską zabawiał teraz rozmową pewien eksurzędnik wysokiego stopnia, mający w kółku naszem niezaprzeczone prawa obywatelstwa, bo był człowiekiem majętnym, wykształconym, a w dodatku gorliwym organizatorem zabaw filantropijnych i zbieraczem bardzo ciekawych starych gratów i skorup. Ja przynajmniej ceniłem go wysoko i lubiłem bywać w jego domu, bo mieściło się w nim prawdziwe i niemałe nawet muzeum. Wysoki, niegdyś niepospolicie piękny, z siwiejącą brodą i wspaniałą postawą, ten mój dobry znajomy zabawiał pannę Zdrojowską w sposób zapewne bardzo przyjemny, więc też zdziwiło mię, gdy spostrzegłem, że była już nie smutną trochę, jak przed lansjerem i polką, ale znudzoną, tak ciężko znudzoną, że aż oczy jej przygasły, policzki wydłużyły się nieco i szczęki drgały czasem od tłumionego i z całej siły ukrywanego poziewania. Rozśmieszyło mię to spostrzeżenie. O czemże takiem nudnem prawił jej ten zupełnie światły i przyjemny człowiek? Ale tego wieczora nie mogła ona być długo ani osamotnioną, ani na łaskę i niełaskę jednego człowieka pozostawioną. Pomimo, że po wielokroć odmówiła wszystkim, którzy do tańca ją zapraszali i że, co gorsza, mnie jednego szczęśliwym wyjątkiem raz uczyniła, młodzi panowie otaczali ją i emablowali, o ile tylko pozwalały na to przerwy w tańcach, dość zresztą częste i długie. Teraz także, poważny i wykształcony filantrop i zbieracz ustąpił przed Bronkiem Widzkim, Stasiem i innymi, którzy otoczyli ją kółkiem siedzącem i stojącem, ale z pomiędzy których najchętniej i najżywiej rozmawiała ona z Widzkim, choć już bez uprzedniego i, w stosunku do Bronka, zabawnego uszanowania. Przekonała się już widać, że nie był arcykapłanem, niemniej dla tej duszy, wierzącej w posłannictwa i mającej je w cenie wysokiej, pozostał zawsze poetą i redaktorem dziennika wpływowego. Po dość długim dopiero czasie, pochwyciłem sposobność zamienienia z nią kilku słów sam na sam i zapytałem:
— Czem, kuzynko, ten piękny, poważny pan znudził cię tak potężnie?
Z figlarnym ognikiem, który czasem przez źrenice jej przelatywał, odpowiedziała:
— Porcelaną.
Aha! Wiedziałem, że ten światły i przyjemny człowiek, gdy weźmie kogo na porcelanę, może czasem doprowadzić do znienawidzenia świata. Z drugiej strony jednak, przedmiot ten był dla mnie samego, nie w tym aż stopniu, ale bardzo interesującym.
— To wcale nie nudna rzecz — porcelana! gdybyś, kuzynko, zapoznała się bliżej z odcieniami...
Podniosła na mnie przerażone oczy i zcicha, monotonnie zarecytowała:
— Saska, francuzka, hiszpańska, szwajcarska.... saska, sewrska stara, sewrska nowa...
Nagle splotła na piersi ręce i z tłumionym śmiechem wymówiła:
— Kuzynie, czy podobna, aby człowiek mógł sobie stwarzać bożka z porcelany?
— Kuzynko — odpowiedziałem z powagą — uczyń pilny rachunek sumienia: czy wypadkiem sama nie stworzyłaś sobie bożka — z gliny?
Zaciekawiło ją to.
— Owszem — rzekła — ale dopomóż mi, kuzynie, bo nie mogę sobie przypomnieć... Jakże się nazywa... ten mój bożek?
— Ma kilka imion: społeczeństwo, ogół...
— Dlaczegoż mówisz, że jest — z gliny?
— Bo pierwszego człowieka Pan Bóg ulepił z gliny, więc i zbiór wszystkich jego potomków jest niczem innem, tylko gliną. Czyń co chcesz, miłuj jak tylko możesz, spłoń choćby na jego ołtarzu z duszą i ciałem, a nie dokonasz, aby stała się bóstwem doskonale pięknem, szczęśliwem i — nieśmiertelnem.
Spoważniała, ściągnięte brwi utworzyły na czole jej małą zmarszczkę.
— To prawda, kuzynie — po chwili rzekła zwolna — to prawda, że niepodobna uczynić mego bożka ani doskonale pięknym i szczęśliwym, ani nieśmiertelnym, ale myślę, że kto bez takich bożków żyje, żyje — bez Boga!
Podrażniony, odpowiedziałem:
— W takim razie, jedną istotę ogromną i doskonałą, ale bardzo surową, zamienia sobie na wiele drobnych i niedoskonałych, ale milutkich, powabnych, przystępnych...
— Zawsze to samo! — szepnęła.
— Co? — z przekorą zapytałem.
— To, za co przed paru dniami prosiłeś o absolucję.
W tej chwili zaproszono nas do wieczerzy. Pod wpływem niemiłego uczucia, ociągałem się z podaniem jej ramienia i uprzedził mię w tem Bronek, którego kilku innych uprzedzić chciało i tylko nie zdołało. Zły i chmurny zasiadłem do wieczerzy i nie mogłem tego usposobienia pozbyć się nawet wtedy, gdy najuprzejmiej i najnieustanniej prowadziłem z dwiema sąsiadkami memi najprzyjemniejszą pod słońcem konwersację. Więc, według jej zdania, żyjemy bez Boga! Cóż tak złego czynimy? Czy to, że lepimy sobie bożków z porcelany i innych, równie nadobnych a kruchych materjałów? Cóż to komu szkodzi? Jeżeli rozsypują się nam w rękach, albo i nudzą czasem śmiertelnie, nasza tylko bieda! Gdy zaś kto inny chce owijać się żałobnemi krepami, a młodość i życie poświęca najprozaiczniejszym w świecie rzeczom, nie przeszkadzamy! Jest przecież na świecie wolność wyboru, rozmaitość gustów i podział pracy!... A ona? czy jej nasze bożki nie zaczynają pociągać ku sobie? Porcelanowy znudził ją, to prawda, ale inne zdają się występować do walki z bóstwem ogromnem i surowem.
Już jej dowcipy Bronka nie sprawiają, tak jak przed dwoma dniami, bolesnego zawodu; bawi się, owszem, niemi wybornie przez połowę trwania wieczerzy, a przez drugą połowę z uwagą słucha tego, co on mówi, nie wiem o czem: może o teatrze, którego jest dobrym znawcą. Do ich rozmowy mieszają się często ci, co siedzą obok, i ci, co siedzą z przeciwnej strony; jest ona punktem, na którym skupia się uwaga pewnej części towarzystwa, spostrzega to i uczuwa — nie bez uciechy... Jeszcze dni i wieczorów kilka, a zaklęta księżniczka obudzi się i uderzy czołem przed — bożkami, którym dotąd okazuje wspaniałą wzgardę!
Po wieczerzy, gdy tylko zobaczyłem, że Idalka i jej towarzyszka gospodynie domu żegnać zaczynają, wyszedłem do przedpokoju, aby pomódz tym paniom włożyć futra i wsiąść do powozu. Jakże! były to przecież moje krewne, z których u jednej bywałem prawie codziennym gościem! Na widok futerka panny Zdrojowskiej, doświadczyłem znowu czegoś nakształt litości. Idalkę, w pyszne tumaki owiniętą, ktoś inny sprowadzał ze schodów, ja mizernemu futerku i zarumienionej twarzy, ślicznie ze zwojów ciemnego szalika wyglądającej, ramię podałem.
— Nie potrzebuję cię zapytywać, kuzynko, czy jesteś zadowoloną z dzisiejszego wieczoru... widać to dobrze...
— Ach, tak! — zawołała; wszyscy byli dla mnie tak dobrzy i uprzejmi...
A po chwili zniżonym trochę głosem i z przejęciem się dodała:
— Z odległych stron przybyła, nieznajoma i obca, znalazłam tu jednak prawdziwie braterską życzliwość... i to mię tak cieszy!
Ciekawie na nią spojrzałem. Tak, cieszyła się z okazywanej jej braterskiej życzliwości! Tym bożkiem, którego urok działał na nią tak widocznie, nie była żadna z miłych płochości tego świata — ale braterska życzliwość! Przed drzwiczkami powozu zdjąłem rękę jej ze swego ramienia i do ust ją podniosłem. Tak, niekiedy, po wyjściu z cieplarni, napełnionej świetnemi barwami i odurzającą wonią wspaniałych roślin, rozczulamy się na widok polnego kwiatu, który w blasku słońca świeci kroplą rosy...
Braterska życzliwość! O, duszo, świeża jak kwiat polny, świecący kroplą rosy! Gdybyś spróbowała przybyć tu w postaci kopciuszka, z nazwiskiem nieznanem i bez majątku!
Zwłaszcza bez majątku! Nawet nie dla tego, abyśmy wszyscy stanowili bandę łowców posagu. Wcale nie; są pomiędzy nami tacy, którzy z powodu posiadanej niezależności majątkowej, zarówno jak charakteru, nie mają skłonności do takich rzeczy i nie mogą być o nie posądzani. Zresztą, ludzie żonaci i kobiety okazują ci także braterską życzliwość. Tych niepodobna już nawet posądzać o interesowność. Ale poprostu, ponieważ życie nasze może być przyjemnem tylko przez bogactwo, więc z wyrozumowaniem lub instynktowo oddajemy cześć temu, co sprawia, że nie jesteśmy nędzarzami. To jedno; a drugie: estetyka. Prawie niepodobna, aby biedak był doskonale estetycznym. Więc bogactwu zawdzięczamy, oprócz przyjemnej i wygodnej, jeszcze wzniosłą stronę życia. Bożek ze złota — nic więcej! dla jego ulubieńców w znacznej części wypadków instynktowo i bezinteresownie uczuwamy — braterską życzliwość i nikt, przypuszczam, o niewdzięczność względem niego, albo o brak loiki oskarżać nas nie może! Tylko — ja, z temi myślami wchodząc do swego mieszkania, czułem się smutnym; nie w złym humorze, ani pod wpływem nieokreślonej tęsknoty, ale poprostu i szczerze smutnym. Z zapalonem cygarem siadając na otomanie myślałem, że błogą jednak dla tego, kto ją posiada, musi być wiara w ludzi, w powołanie, w cele życia i tym podobne idylle i archaizmy! Ale cóż robić, skoro właśnie cechą człowieka wyższego czasów naszych jest skłonność do analizy i rozczarowań, które tę wiarę niszczą! Wieczny dysonans, ścigający natury subtelne i zdolne do podnoszenia się na wyżyny myśli choćby trujących!
Nazajutrz, nieco później, niż zamierzałem — bo opóźniło mię oddanie paru niezbędnie obowiązkowych wizyt — wchodząc do przedpokoju Idalki, zobaczyłem futro męzkie i zapytawszy lokaja do kogo należy, z niejakiem zdziwieniem usłyszałem nazwisko znakomitego lekarza-profesora. U Idalki nie bywał wcale, przyszedł tedy do panny Zdrojowskiej. Pomyślałem, że jest to ze strony człowieka sławnego i niezmiernie zajętego, dowód wysokiej czci i łaski; nie wiedziałem jeszcze, że był to także interes, ale z dziedziny — wzniosłych. Siedzieli naprzeciw siebie, oboje bardzo poważni, i po przywitaniu, wtajemniczywszy mię pokrótce w treść rozmowy, kończyli ją w obecności mojej, a w nieobecności Idalki, która zapewne zajętą była zmienianiem toalety rannej na obiadową. Rzecz szła o osiedlenie się w okolicy panny Zdrojowskiej młodego lekarza, czującego powołanie do przyjemności i zajęć wiejskich. Na wczorajszym raucie panna Zdrojowska zapytywała profesora, czy podobne indywiduum możliwem jest do znalezienia, a on, zapewne po namyśle, przybył dziś do niej, w celu przedstawienia jej jednego z uczniów swoich, jemu najmilszych, a pod tym względem najwięcej obiecujących. Jako człowiek praktyczny, rozpytywał się pilnie o warunki moralne i materjalne przyszłej egzystencji protegowanego młodzieńca, a ona tłómaczyła i opowiadała mu te warunki obszernie i także praktycznie. Było tam pewne miasteczko, o kilka wiorst od Krasowiec (tak nazywały się jej dobra) położone, w którem młody lekarz mógłby zamieszkać i znaleźć praktykę, wprawdzie niewielką; były takie i takie dwory, o tyle i tyle wiorst czy mil od tego miasteczka odległe etc. etc. Słuchałem z zajęciem wcale miernem i już dla rozrywki, zarówno jak dla kontenansu zaczynałem przerzucać wzięte ze stołu album, gdy zajęcie się moje wzrosło. Usłyszałem, że miasteczko i nieliczne dwory mogłyby młodemu lekarzowi dostarczyć środków egzystowania tak skąpych i niepewnych, że odstraszyćby nawet musiały dość surowego anachoretę, lecz, że panna Zdrojowska ma zamiar temu niedostatkowi zaradzić, przez ofiarowanie przyszłemu zbawcy zdrowia jej bliźnich, corocznie wypłacanej sumy... Suma była, jak dla osoby pojedyńczej, znaczną i wszelkie przeszkody do egzystowania w tej okolicy tego lekarza stanowczo usuwała. Będzie to zawsze egzystencja mniej więcej anachoretyczna, ale bądź co bądź, dla młodzieńca czującego powołanie odpowiednie — możliwa. Do ofiary swojej przywiązywała, naturalnie, warunek, aby młody lekarz, stale i na wezwanie odwiedzał zarówno dwór w Krasowcach, jak sąsiadujące z nim wioski, których liczbę i odległość od miasteczka z akuratnością wzorową wymieniła. Pomimo akuratności i praktyczności, które w całem traktowaniu sprawy tej okazywała, rumieniła się chwilami onieśmielona czy zmieszana, aż zapragnęła snadź, uniewinnić się z postępku swego i cały ciężar jego na czyjeś barki zrzucić, bo zcicha tłómaczyć się zaczęła:
— Spełniam wolę brata mego, który mówił nieraz, że jest to...
Ale profesor, którego rysy w zawodowej pracy zastygłe, tajały i promieniały, skończyć jej nie pozwolił. Wstał, z głębokim ukłonem rękę jej pocałował i w sposób bardzo ładny powiedział kilka słów zupełnie stosownych, a jak mi się zdawało, nawet rozrzewnionych. Interes był skończony i po chwili zostalibyśmy już we dwoje, gdyby, jednocześnie z wyjściem profesora, do salonu nie weszła Idalka. Weszła w toalecie domowej, niby szarej, niby błękitnej, pełnej opięć, podpięć, przypięć, jak zwykle świetna, ale niezwykle wesoła i zaraz zaczęła, że książę Karaorgesku był już dziś u niej, że wybornie mówi po francuzku, jest bardzo interesującym, cerę ma śniadą, oczy i włosy jak noc czarne, głos tylko za gruby i wzrost za nizki. Wolałaby, aby był wyższym i mówił melodyjniej, ale trzeba wiele przebaczyć synowi kraju mało znanego. Za to pod względem układu i znalezienia się nietylko nic mu zarzucić nie może, ale dziwi się, że syn kraju mało znanego jest pod tym względem tak bez zarzutu dobrze. Ma nawet w sobie coś poetycznego, w tem co mówi pobrzękuje struna liryczna, powstała zapewne wśród nieszczęść. Jutro spotka się z nim w teatrze i wyobraża już sobie wrażenie, jakie zrobi, gdy książę Karaorgesku do jej loży wejdzie. Wtedy i nam go pokaże, to jest mnie i Sewerce, która, na nieszczęście, w czasie interesującej wizyty w domu nie była i ze sposobności poznania księcia Karaorgesku nie skorzystała. Potem znowu tak się złożyło, że Idalka nie mogła być obecną przy wizycie Sewerce oddawanej, czego bardzo żałuje, bo profesor jest człowiekiem nadzwyczajnie szanownym i zasłużonym, ale kiedy przychodził, zaczynała właśnie zmieniać toaletę.
— A twoje marzenie, Sewerko, czy będzie urzeczywistnionem? Bo wiesz, Zdzisiu, ona o takich rzeczach marzy. Ona jest zdolną przy świetle księżyca, albo na raucie marzyć o wiejskim lekarzu! Słyszałam dziś jak przez sen, głosem rozmarzonym wołała: «Przybądź, o przybądź, wiejski lekarzu!» Trzeba, Zdzisławie, abyś jej przyniósł do przeczytania powieść Balzac’a: «Le medecin de campagne». Czytałam ją, bardzo ładna! Cóż, Sewerko, czy będziesz miała swego wiejskiego lekarza?
Panna Zdrojowska nie gniewała się wcale za żarty Idalki i z uśmiechem odpowiedziała:
— Ty, Idalko, nie masz takich marzeń, bo mieszkasz w mieście, albo zagranicą. Gdybyś mieszkała na wsi...
— Nie chcę w zimie mieszkać na wsi! Och, zima na wsi! Próbując tej sielanki, doświadczyłam paru ataków czarnej melancholji i to mię od niej na zawsze odstręczyło. Książę Karaorgesku mówił, że zima w Rumunji...
Tak były zajęte i ucieszone każda swojem, że ja zdawałem się dla nich nie istnieć, co mię ubodło, bo wcale nie przywykłem do odgrywania pomiędzy paniami roli zaniedbanego kołka w płocie. Że Idalkę nic już w świecie, oprócz księcia Karaorgesku, nie obchodziło, to mi było dość obojętnem; ale zamyślenie, w które popadła panna Zdrojowska i którego przedmiotem była, naturalnie, umowa z profesorem, przed chwilą zawarta, drażniło mię i gniewało. Nie miała dziś dla mnie ani jednego dobrego spojrzenia, albo słowa. Machinalnie przerzucając kartki albumu, uśmiechała się do swoich myśli, z których, naturalnie, moją marną osobę wygnać musiał bez śladu — lekarz wiejski! Gdy więc Idalka, dla wydania jakiejś dyspozycji, wybiegła z salonu, odezwałem się trochę porywczo:
— To co robisz, kuzynko, dla świata i ludzi jest bardzo pięknem, ale czy nie mogłabyś ograniczyć się na poświęcaniu swoich pieniędzy, a poświęcanie duszy i życia takim rzeczom polecić — panu Bosackiemu...
— Komu? — zapytała, podnosząc z nad albumu oczy, które błysnęły.
— Przepraszam... pamięć nie dopisuje mi czasem... Panu Bandurskiemu.
— Komu? — powtórzyła.
— Boże! więc panu Apsikowskiemu... słowem, swojemu rządcy...
Trochę gwałtownym ruchem zamknęła album i wyprostowała się.
— Mój rządca jest synem kobiety, którą kocham, był przyjacielem mego brata, uważam go też za swego przyjaciela i proszę cię, kuzynie, abyś nie czynił z niego ofiary swoich złych przyzwyczajeń.
Mówiła, jak zwykle, zcicha, ale prędzej niż zwykle i mówiąc patrzyła na mnie zgóry. Tak, patrzyła na mnie zgóry, jak podówczas na Bronka, kiedy spostrzegła, że z niej żartuje. Po raz drugi widziałem ją obrażoną, tylko że podówczas zemściła się za żarty — żartem, a teraz łzy zakręciły się w jej oczach, spuściła głowę i wpatrzyła się w otwarte album. Mnie ogarnął żal i wstyd, szczególniej żal, ale taki, że pierwszą moją chęcią było upaść przed nią na kolana i przepraszać, ale nie wypadało, więc powstrzymałem się, tylko nie mogłem powstrzymać żywego ruchu, jakim przysunąłem się do niej, mówiąc:
— Przepraszam cię, kuzynko, serdecznie przepraszam... jestem zły, płochy, marny i wszystko w tym rodzaju, tylko nie bierz mię za idjotę i nikczemnika! Kiedy rozmawiałaś z profesorem, byłem wzruszony i twoje uczucia, dążenia — obudziły w głębiach mojej istoty, w takich głębiach, o których sam może nie wiedziałem, albo ich w sobie nie czułem, echo jak najsympatyczniejsze. Wiem, że sercem i umysłem zamieszkujesz sferę szlachetną i wzniosłą, żałuję czasem, że sam przebywać w niej nie mogę...
— Dlaczego nie możesz? — przerwała, nie podnosząc z nad albumu oczu jeszcze wilgotnych.
Ogarnęło mię zamyślenie, wśród którego zapytywałem siebie: dlaczego? dlaczego? aż wydało mi się, że znalazłem odpowiedź.
— Moja droga kuzynko — zacząłem — dlaczego jedna róża jest białą, a druga różową? Dlaczego skowronek śpiewa inaczej, a słowik inaczej? Dlaczego ryba może żyć tylko w wodzie, a wszelkie inne stworzenie w niej umiera? Prawa natury, kuzynko, różnice indywiduów i gatunków...
Teraz podniosła twarz z nad albumu i patrzyła na mnie po swojemu, przenikliwie i uważnie.
— Ależ nie — odpowiedziała po chwili — róża, skowronek i ryba muszą być takiemi, jakiemi są, a człowiek ma wolę i może...
— Kiedyż-bo — przerwałem zcicha — niektórzy utrzymują, że on nie ma woli i tak jak róża, skowronek, ryba, podlega prawom natury i działającym na niego wpływom.
Zamyśliła się.
— Tak — odpowiedziała — wpływy są rzeczą bardzo ważną, wiem o tem z doświadczenia... ale... ale... zdaje mi się, kuzynie, że jest na świecie taka moc cudowna, która może dać człowiekowi wolę wielką...
Piękne oczy swoje wzniosła w górę i z rozkoszą patrzyłem na srebrne światła, które im nadawały blask czysty i zachwycony.
— Jakaż to jest ta moc cudowna, kuzynko? — pochylony ku niej zapytywałem — powiedz mi, jak się ta moc nazywa?
Z bladą falą rumieńca na twarzy i czole, ale bez wahania odpowiedziała:
— Miłość, kuzynie.
— Miłość! — powtórzyłem — łatwo to powiedzieć, ale tyle jest na świecie miłości, ile serc! Kogoż ty kochasz, kuzynko? Co ty kochasz? Domyślam się tego mniej więcej, ale nazwij mi po imieniu przedmioty tej miłości, która daje ci wolę... Dla pożytku biednego grzesznika, który w tej chwili myślą u stóp twoich klęczy, powiedz...
— To są rzeczy bardzo proste — zcicha mówić zaczęła. Kocham nadewszystko pamięć mego dobrego, szlachetnego, biednego brata, i to, jak mi się zdaje, było pierwszym powodem, że mocno i na zawsze pokochałam wszystko, co dla niego było drogiem i świętem; kocham ludzi, każdą robotę dla ich korzyści i przyszłości. Kocham jeszcze dom mój rodzinny, stary, samotny, i naturę, która go otacza, a w każdej porze roku i dnia jest dla mnie pełną piękności... Kocham jeszcze... Tu przez rzewność, jak przez mgłę promień słońca, przebijać się zaczął na jej twarzy uśmiech.
— Kocham jeszcze bohaterskie wspomnienia, które pogodą napełniają duszę mego ślepego dziadunia, moją kochaną nianię Bohusię, taką sobie prostą kobietę, która przecież, gdy byłam okropnie zrozpaczoną i nieszczęśliwą...
Tu z łoskotem otworzyły się drzwi od dalszych pokojów, do salonu jak bomba wpadł Arturek i bez najmniejszych ceremonij wskakując na kolana cioci Sewelki, w niebogłosy wrzeszczał:
— Książę Katakesek byl u mamy, a ciocia Sewelka nie widziala księcia Katakeska, a ja widzialem, bo my z panną Klalą trośkę drzwi otwozili i patsiali na księcia Katakieska... taki gluby, gluby i taki cialny...
— Czy uwierzysz, Zdzisiu — zawołała wchodząca Idalka — że nawet ten malec zainteresował się księciem Karaorgesku! Nie daje mi spokojności, tak ciągle rozpytuje się o niego...
I biorąc z kolan panny Zdrojowskiej malca, a sadzając go na swoich, z tryumfem dodała:
— Prawda, że roztropny? nad wiek!...
— W takim razie — uśmiechnęła się panna Zdrojowska — Arturek roztropniejszym jest odemnie, bo mnie książę Karaorgesku zaciekawia bardzo średnio...
— I mnie także — odezwałem się.
— Rzadki i osobliwy wypadek! — zauważyła panna Zdrojowska.
— Jaki? — zapytałem.
— Że nasze usposobienia, moje i twoje, kuzynie, są zgodnemi...
Ukłuło mię to powiedzenie. Czy ona myśli, że ja i ona znajdujemy się na tak już zupełnie przeciwnych biegunach ziemi? Idalka zaś odezwała się najniewłaściwiej:
— Nie wierz mu wcale, Sewerko, gdyby to była księżniczka, albo jeszcze lepiej księżna Karaorgesku, przepadałby z ciekawości...
Byłem wściekły na Arturka, że wpadł nie w porę, i na Idalkę, za żart, który w tej chwili sprawił mi przykrość. Z przerwanej przez nich obojga rozmowy, pozostało mi w duszy echo jakby pieśni pięknej, której umilknięcie budziło we mnie żal.
Ochłonąłem przecież wkrótce: panna Zdrojowska z prawdziwą dobrocią przebaczywszy mi moje... złe przyzwyczajenia, odzyskała swoją żywość i wesołość.
Bo była żywą i wesołą, tylko że wszystko, od cichego, równego chodu, do sposobu mówienia, śmiania się i poruszania, było w niej cichem i równem, zupełnie pozbawionem tego frou-frou słów i sukien, które czyni kobietę podobną do świetnego motyla albo ptaka. Ona nigdy nie bywała świetną. Nikomu też nie mogło przyjść do głowy nazwać ją motylem albo ptakiem. Przyćmiewało ją i wszystkie jej poruszenia powściągało coś wewnątrz niej istniejącego: może ta wola i miłość, o których mówiła, że wyrosły — z grobu, może cisza i samotność, których zapewne w swoim rodzinnym domu napiła się tak do dna, że świat gwarny i błyszczący mógł rozigrać i roziskrzyć tylko ich powierzchnię? Przy obiedzie zrobiłem spostrzeżenie dość ciekawe. Po raz pierwszy mała szwajcarka zwróciła moją uwagę i po chwilowej obserwacji przekonałem się, że nie była takiem zupełnem rien du tout, za jakie ją dotąd miałem. Zazwyczaj, nikt przy stole nie zwracał do niej nietylko mowy, ale nawet oczu, tak zupełnie, jak gdyby była pustą karafką. Postępowanie to nie pochodziło ze złego serca, albo umyślnego lekceważenia, owszem, Idalka była nawet dla niej dobrą, dawała jej częste podarunki i w zaciszu domowem gawędziła z nią niekiedy, tylko, że nie czuliśmy ani potrzeby, ani ochoty robienia z nią jakichkolwiek ceremonij. Nie pociągała, ani zaciekawiała nas niczem, rola jej w świecie była niezmiernie skromną; więc też, nie budząc najmniejszych złych uczuć, nie budziła także najmniejszej braterskiej życzliwości. Zresztą, z rzadkiemi wyjątkami, spotykałem ją u Idalki tylko przy stole, gdzie też milczała zawsze jak karafka i miała wogóle minę schwytanej, zbiedzonej i głupiej. Tego dnia usłyszałem ją po raz pierwszy mieszającą się do rozmowy i zobaczyłem śmiejącą się i ożywioną. Nie była wcale ani tak brzydką, ani tak głupią, jak mniemałem. Powiedziała nawet parę rzeczy wcale rozsądnych i mała, szczupła, z różowym owalem twarzy, w szarej sukience, na którą opadały błyszczące loki, przypominała wdzięczne figurki kobiece na górsko-pasterskich obrazkach. Zkąd pochodziła ta metamorfoza i to także, że córka szwajcarskiego oberżysty często i na długo wznosiła swoje błękitne, sentymentalne oczy ku wyższej od niej wzrostem dziedziczce Krasowiec? Widać było, że jej to właśnie obecność obdarzała ją śmiałością, rozsądkiem i wcale ładnym wdziękiem górsko-pasterskim. Przypominałem sobie chwilę, w której, przez drzwi niedomknięte, widziałem dziedziczkę Krasowiec, siedzącą na kanapce obok córki oberżysty i przyjaźnie rozmawiającą z nią wtedy, gdy w salonie gwarzyło i błyszczało zajmujące i błyszczące towarzystwo. Więc ty, o idealistko, swoją miłość rozciągasz aż na córy Helwecji, które na zimnej obczyźnie piastują nasze filarki, a twoja wola biegnie wszędzie, gdziekolwiek dostrzeże jakąkolwiek figurkę niepozorną i zbiedzoną! Przy tym wykrzykniku jeden człowiek we mnie trochę drwił, a drugi, do ust koralowych, które w tej chwili cicho lecz serdecznie śmiały się z dwudziestego najmniej zjawienia się przy stole księcia Karageorgesku, mówił z rozrzewnieniem: «dobra! dobra!» Wtedy też przysłuchałem się francuzczyźnie panny Zdrojowskiej, bo dość dużo rozmawiała przy stole ze szwajcarką. Cóż? znać było, że języka tego uczyła się i znała go nawet dobrze, bo mówiła nim poprawnie, ale, jak bywa zwykle z tymi, którzy mowy jakiejś rzadko używają, brakowało jej czasem wyrazów i akcentowi można było coś zarzucić. Spostrzeżenie to znowu mi ją trochę zepsuło, ale na krótko, bo pomyślałem, że jest to jednak felerek łatwy do poprawienia. Pewien dłuższy czas przebywania w świecie, kilkadziesiąt lekcyj konwersacji, usunęłyby go bez śladu. Nie mogłem jednak obronić się od chwilowego zastanowienia nad tem: jakim sposobem osoba tak urodzona i majętna, może mówić po francuzku niewprawnie i z akcentem niezupełnie doskonałym?
Po obiedzie Idalka poszła pisać listy. Wogóle dnia tego miała ciągle przyczyny do wydalania się z salonu, a ze spojrzeń jej i całego zachowywania się odgadywałem w niej myśl tak zajmującą, że nawet z księciem Karageorgesku o pierwszeństwo walczyć zaczynała. Domyśliłem się odrazu, co to było. Ogromnie lubiła widok zbliżania się dwojga serc, łączenia się w jeden dwu losów, a cóż dopiero, gdy to zbliżanie się i łączenie mogło być po części dokonywanem jej własnemi, białemi łapkami! Widywałem już ją w podobnych wypadkach, wzruszoną jak przy czytaniu ładnego romansu i promieniejącą zadowoleniem z dokonanego dobrego czynu. Poszła tedy i teraz pisać listy; ja zaś rozmawiałem z panną Zdrojowską. Mówiliśmy zrazu o tem i owem, aż nieznacznie skierowałem rozmowę ku rzeczom osobistym i wkrótce dowiedziałem się o swojej towarzyszce kilku szczegółów bliższych. Dowiedziałem się teraz napewno, że ma skończonych lat dwadzieścia trzy i że w jej samotnym domu mieszka, oprócz niej, spora gromadka osób, które gdy wymieniła, pomyślałem, że samotność domu jej wydaje mi się nieosobliwą i zamieszkująca go kompanja takąż. Nie powiedziałem jej tego, naturalnie, i nie wiem już pod jakim wpływem, zacząłem wzajemnie opowiadać o swoich stosunkach rodzinnych, szczególniej o siostrze dużo odemnie starszej, która, w braku matki wcześnie zmarłej, prawie mię wychowała i do której byłem rzetelnie przywiązanym. Ojca straciłem był niezbyt dawno, ale pomimo względnej świeżości wspomnienia, długo mówić o nim nie miałem ochoty, przez wzgląd w mojem pojęciu słuszny, że o umarłych, zwłaszca[1] ojcach, mówić należy aut bene, aut nihil... Spieszę przecież dodać, że nie miałem do zarzucenia ojcu memu nic poważnego, ani, broń Boże, hańbiącego; owszem, mógłbym nawet szczycić się i cieszyć wielu jego zaletami, jako to: wykształceniem umysłowem, które posiadał, prawdziwie dżentlemeńską ogładą, umiejętnością zachowania w całości majątku, pomimo trudnych warunków czasu i miejsca. Tylko przy wszystkich tych niezaprzeczonych zaletach, był on doskonałym egoistą i to właśnie, zatruwszy mi nieco wiośnianą porę życia, a może i co innego jeszcze, zniechęcało mię do szerokiego i czułego o nim mówienia. Co innego wcale siostra, kobieta prawdziwie dobra i miła, która, doznawszy nieszczęść domowych, na mnie przelała całą czułość swego tkliwego i wybrednego serca. Gdy byłem dzieckiem, pieściła mię i prawie sama kierowała mojem wychowaniem; dorósłszy, stałem się jej ideałem, nie przestając być pieszczochem, tak jak ona, z posiwiałemi włosy i więdnącą twarzą, nie straciła dla mnie uroku najpoufalszej i pełnej najmilszego wdzięku przyjaciółki. Mieszkając w sąsiedztwie mego majątku, strzeże ona domu mego jak oka w głowie, porządkuje go i przyozdabia na każde moje przybycie, poczem znaczną część czasu słodzi w nim moją samotność, co prawda, nigdy długo nie trwającą. Bez tej kochanej siostry czułbym się był nieraz w dzieciństwie nieszczęśliwym, a potem samotnym. Ona to przyczyniła się do wyrobienia tego co jest we mnie dobrem i światłem i, jakiekolwiek zresztą strony złe czy dobre przeważają we mnie, w znacznej części jestem jej dziełem. Do wielu rzeczy potem świat mógł mię rozczarować, ale nigdy do niej, wiele w mojem sercu zgasić lub nadwerężyć, ale nigdy przywiązania i wdzięczności, które mam dla niej. Tak mówiłem, sam nie wiedząc dlaczego zebrało mi się na tę spowiedź z uczuć bardzo prawdziwych, ale których wywozić na rynek nie miałem zwyczaju. Teraz, ten dźwięk duszy dlatego może wydobywał się na zewnątrz, że miał najlepszą i najczulszą pod słońcem słuchaczkę. Naturalnie, jakżeby historja brata i siostry mogła nie wywołać w jej sercu sympatycznego echa? Gdy umilkłem, z zamyśleniem zapytała:
— Dlaczego, kuzynie, nie mieszkasz stale na wsi?
— A dlaczegoż, kuzynko, miałbym tam mieszkać?
Lubiłem niezmiernie budzić w niej zdziwienie takie, z jakiem teraz na mnie spojrzała.
— Ależ — zaczęła po krótkim namyśle — dlatego, że tam jest naturalne twoje zadanie, że tam mógłbyś wywierać mnóstwo najlepszych wpływów, że tam mógłbyś skupić siły i użyć czasu dla jakiegoś określonego...
— Oj, oj, oj, kuzynko — przerwałem — bądź miłościwą grzesznej duszy mojej! Wszystkiego tego jest dla mnie stanowczo zawiele! Nie podźwignę! Ach, nie gniewaj się tylko! Będę już mówił serjo. Otóż, moja droga kuzynko, mówiąc serjo, jestem dzieckiem cywilizacji, tak nawykłem do pieszczot i uroków swojej matki, że niepodobna mi obchodzić się bez nich. Potrzebuję wrażeń, które wprawiają w ruch myśl i uczucie, a także tych przyjemnostek drobnych zapewne, jeżeli chcesz, przelotnych i marnych, ale których suma znakomicie dopomaga do cierpliwego znoszenia marnego życia. Tego wszystkiego pozbawiony a zatopiony w stojącej wodzie, stałbym się prędko zgniłą rybą.
Nie odpowiadała, a ja zacząłem obszernie jej tłómaczyć, że są na świecie usposobienia, przyzwyczajenia, gusta, których ona nie miała jeszcze czasu i sposobności obserwować, a które jednak posiadają prawo bytu i rządzą ludźmi z wielkim niekiedy despotyzmem. Jest to historja róży już nie białej i różowej, ale polnej i szczepionej, albo także zwykłej krajowej śliwy i brzoskwini. Pierwsze wzrastają wszędzie i zwycięzko opierają się mrozom i słotom, drugie są produktami klimatów gorących i kultury wyższej, a przesadzone na pole samotne lub w ustronia leśne, ginąć muszą albo dziczeć, więc tracić całą nadwyżkę swojej wartości nad dzikiemi płodami natury. Społeczeństwa ludzkie są jak rośliny, których korzeń ciemny i szorstki tkwi w ziemi, a korona buja w powietrzu barwna i świetna. Tak jest wszędzie, tak musi być i u nas. Nierozsądnym zapewne jest ten, kto zaprzecza użyteczności korzenia i nie udziela mu odpowiednich starań, ale niesprawiedliwym ten, kto koronie odmawia nietylko prawa bytu, ale wysokiego, w ogólnej ekonomice życia, znaczenia. Sprowadzenie wszystkiego do użyteczności jest pojęciem ciasnem i poziomem. Jeżeli użyteczność przedstawia w całokształcie bytu żywioł najcenniejszy, powinniśmy wszyscy powrócić do czasów pasterskich i zająć się hodowaniem i dojeniem kóz. Wieki przecież pracowały na wytworzenie takiego kapitału nagromadzonej już pracy, który pewnej przynajmniej garści ludzi udziela istnienia jak najbardziej od grubej materji, a jak najmniej od ideału swobody i piękności oddalonego. Na tem też zależy cały dorobek cywilizacji i to jest najwidoczniejszym jej wyrazem.
Tak mówiłem i czułem sam, że słowa miodem z ust mi płynęły. Widziałem dobrze, że sprawiam jej przykrość, ale to mię do wypowiadania przekonań swoich nie zrażało. Odgrywanie przed nią fałszywej roli po prostu nie przychodziło mi do głowy, a gdyby przyszło, odrzuciłbym je jako rzecz szpetną i przeciwną mojemu pojęciu o honorze; lecz oprócz tego, porywał mię duch prozelityzmu, czułem ogromną chęć nawracania tej duszy, dobrowolnie odszczepiającej się od cywilizacji. Czułem też i widziałem, że to, co mówię, posiada dla niej wagę daleko większą nad pogadankę zwykłą, wzrusza ją, nawet boli, i miałem takie wrażenie, jakbym trzymał rękę na najtajniejszym pulsie jej istoty i do pewnego stopnia rządził jego uderzeniami. Cierpi? dobrze; ale dlaczego? Więc spostrzeżenie Idalki było słusznem. Mam nad nią istotnie władzę cudotwórczą. Pod tym czarnym, surowym stanikiem bije serce prawdziwie kobiece, wzruszające się łatwo; w tej główce zwieńczonej sielskim warkoczem żyje mózg kobiecy, poddający się łatwo wpływom wyższym... może dlatego najwięcej, że są mojemi. Przy ostatniej myśli trochę mi się w głowie zakręciło... Jakież więc było moje zdziwienie, gdy spostrzegłem błądzący po jej ustach uśmiech żartobliwy, i gdy korzystając z pauzy w mojem mówieniu, najspokojniej w świecie rzekła:
— Ale gdzież tam, kuzynie. We wszystkiem, co powiedziałeś, nie ma wcale prawdy. Ani życie nie jest marnem, ani życie na wsi stojącą wodą, ani cywilizacja wiecznem używaniem szczęścia i piękności. Oprócz szczęścia i piękności, jest w cywilizacji wiele innych rzeczy...
— Zapewne — odparłem z przekąsem, bo miałem takie uczucie, jakby mi wylano na głowę dzbanek zimnej wody — jest w niej jeszcze społeczeństwo, ogół, cel życia...
— Współczucie, obowiązek — wtrąciła.
— Praca — przerwałem — cnota, ofiara... i różne inne mortyfikacje...
Wyprostowałem się i zesztywniałem, a ona ze spuszczonemi oczyma, bawiąc się fałdą swojej sukni, zapytała jeszcze:
— Jeżeli o tem wiesz, kuzynie, dlaczegoż wszystko to wyrzucasz ze swego pojęcia o cywilizacji?
Byłem zrażony i rozgniewany.
— Dlaczego? — z niedbałością w głosie i postawie powtórzyłem — poprostu: parceque cela me deplâit.
— Co? — zapytała, nie mogąc odrazu mię zrozumieć.
— Widzisz, kuzynko, prawo, któremu najchętniej i najpospoliciej ulegam, zawiera się w dwu formułach: cela me plaît et cela me déplaît![2]Poważam je bardzo, bo jest rękojmią swobodnego i bujnego rozwijania się indywidualizmu.
— Cieszę się — z żywym błyskiem oczu odparła — że głosisz je po francuzku, bo zapobiegnie to może szerokiemu jego rozpowszechnieniu...
Umilkliśmy i siedzieliśmy obok siebie blizcy materją, lecz pokłóceni i roztrąceni duchem, gdy do salonu wróciła Idalka, we drzwiach już mówiąc:
— Zdzisławie, wstań, włóż futro, zejdź ze schodów, wyjdź na ulicę, siądź do dorożki i jedź do swego mieszkania, z którego tu przywieziesz swego «Kaina». Zostaniesz u nas na cały wieczór i będziesz nas bawił czytaniem swoich wierszy. Bo wiesz, Sewerko, on jest kawałkiem poety, tłómaczy Byrona... Czy słyszysz, Zdzisiu? Co mu się stało? Co ty mu zrobiłaś, Sewerko?
Siedziałem głuchy, niemy, pewno trochę blady, i ze spuszczoną głową bawiłem się brelokami od zegarka. Propozycja Idalki przyszła bardzo nie w porę. Ani myślałem popisywać się ze swoją poetycznością przed tą wcieloną prozą, która obok mnie siedziała także głucha, niema i trochę pobladła. Ale Idalka, kiedy sobie raz cokolwiek w głowę wbiła, nie łatwo ustępowała. Wiedziałem zresztą bardzo dobrze, dlaczego zachciało się jej nagle mego «Kaina», i że gdy szło o takie rzeczy, była jak mur. Wciąż jednak milczałem i bawiłem się brelokami.
— Cóż będzie, Zdzisiu? Czy wstaniesz kiedykolwiek z tego krzesła? Sewerko, rozkażże mu... zobaczysz, jak on ładnie tłómaczy Byrona, bo jest to, moja droga, bardzo zdolny chłopak i ze wzniosłemi popędami, tylko wielki próżniak. Cóż, Sewerko, nie rozkażesz? bo ja postradałam już widać nad nim wszelką władzę... Skończona i pogrzebiona moja władza nad nim! Rozkazuj, Sewerko, albo proś...
Siedziałem wciąż nieporuszony i myślałem: poprosi, czy nie poprosi? Obchodzą ją moje wyższe zdolności, czy nie obchodzą? Myśląc tak, pomimowoli na nią spojrzałem, a w tej samej chwili ona także wzrok na mnie podniosła i z najpiękniejszem wejrzeniem, swoim przyciszonym, miękkim głosem wymówiła:
Si cela vous plaît...
Wstałem z krzesła jak sprężyną podrzucony i w mgnieniu oka byłem już w przedpokoju, przy którego drzwiach Idalka ze śmiechem rzuciła mi w ucho:
La reine est morte, vive la reine![3]
Ale był to śmiech bynajmniej nie złośliwy, owszem, pochodzący z serca uradowanego spełnionym dobrym czynem, a po stracie królestwa najzupełniej pocieszonego myślą o księciu Karageorgesku.
Wróciłem wkrótce, poważny jak mag, w gruncie bardzo zadowolony. Przenieśliśmy się na czytanie z salonu do buduaru i tam jak w zacisznem gniazdku, przy świetle wielkiej lampy, której światło padało na mój rękopis i na robótki tych pań, twarze nasze w półcieniu pozostawiając, ukazałem jej najpiękniejszy klejnot ze skarbnicy mojej duszy. Z za paru drzwi zamkniętych dochodził tu niekiedy szczebiot Arturka, z za okien głuchy turkot powozów, ale nie przeszkadzało to wcale głosowi memu rozchodzić się po buduarze dźwiękami jak najbardziej wymodulowanemi i melodyjnemi. Bez samochwalstwa przyznać sobie muszę, że w stopniu niezwykłym posiadałem sztukę dobrego czytania. Miałem do niej dar wrodzony i brałem u paru prawdziwych mistrzów lekcje deklamacji, które były jedną z tych babek z piasku, o których wspominałem, i mogły być przytem z wielu względów użytecznemi: naprzykład w takiej jak dzisiejsza okazji, albo dla odgrywania teatrów amatorskich. Czytałem tedy, jak mi się zdaje, bardzo kunsztownie, w głos giętki i dźwięczny z natury wkładając całe skarby różnorodnych uczuć tkliwości, smutku, przerażenia, grozy, a od czasu do czasu, na mgnienie oka przenosząc wzrok z rękopisu na twarze słuchaczek, szczególniej jednej z nich, której usposobienia w tej chwili budziły we mnie prawie palącą ciekawość. Czy wzruszy ją głęboka tkliwość Ady i smętna słodycz Abla? Czy nie przestraszą zuchwałe bunty Kaina i Lucyfera? może podniesie rękę do czoła i żegnając się ucieknie od nich i odemnie! Można było spodziewać się tego po dzikiej! Ale nie; nie żegnała się, nie uciekała, była zrazu bardzo uważną, potem coraz więcej skupioną, chwilami rozrzewnioną; w ruchliwych jej rysach każdy odcień uczucia i myśli, których byłem tłómaczem, odbijały się jak w zwierciadle. Spostrzeżenie to napełniło mię uczuciem bardzo słodkiem, podobnem do tego, którego już raz doświadczyłem, gdy wspólnie oglądaliśmy obrazy. Im dłużej czytałem, tem silniej czułem nić tajemniczą, zadzierzgającą się pomiędzy nami i łączącą nasze dusze. Idalka, która dość dobrze znała się na takich rzeczach, lecz dla której «Kain» był trochę zanadto głębokim, z poważną minką na różowym buziaku pilnie białemi paluszkami robiła pajęczą robótkę; z rąk panny Zdrojowskiej bardzo prędko wypadły jakieś nici i jakieś szydełko, siedziała plecami o poręcz kanapki oparta, a twarz jej w półcieniu płonęła koralem ust zamyślonych i szafirem oczu chwilami w zadumie przygasających, a chwilami jaśniejących światłem wielkich, drżących gwiazd. Ale, niestety, przekład mój sięgał zaledwie początku drugiego aktu dramatu; nigdy tak jak wtedy nie żałowałem, żem zajmował się nim tak mało i że dłużej czytać nie miałem już czego. Skończyłem na słowach następujących:
— Jestem z rodu aniołów... Czy chciałbyś stać się do mnie podobnym?
— Nie wiem kim jesteś.. Widzę twoją moc i piękność, ale ukazujesz mi rzeczy przewyższające moje siły, chociaż nie przewyższające mojego pojęcia...

I umilkłem. Milczenie, przerywane tylko dalekim szczebiotem dziecka za paru zamkniętemi drzwiami i głuchym turkotem powozów za oknami, panowało przez parę minut w miękko usłanem i lekko wonnem gniazdku buduaru. Wtem głos przyciszony, z otaczającem nas przyćmionem światłem doskonale harmonizujący, zwolna przemówił:
— Czy nie zdaje ci się, Idalko, że nagle ucichła muzyka?
— Tak — zupełnie serjo odpowiedziała Idalka — kiedy Zdzisław czyta, robi to wrażenie dwu sztuk połączonych razem: poezji i muzyki.
Vous me comblez, mesdames — powiedziałem z nizkim ukłonem i wolałem przez czas jakiś nic więcej nie mówić. Czytanie płodu swego pióra przed dwoma kobietami, do których można zastosować hasło: «la reine est morte, vive la reine!» byłoby w każdym razie rzeczą drażniącą nerwy. Ale tu zachodził jeszcze wypadek osobliwy: czułem się pomimowoli zaplątanym w walkę, która, jak to już czułem, musiała być zawziętą. Po doświadczonem przed paru godzinami fiasco, odniesione zwycięztwo było słodkiem i słodycz jego rozlała mi się już na cały wieczór, z wyjątkiem dwóch krótkich epizodów, które ją nieco zmąciły. Po herbacie, którą piliśmy w buduarze, wraz z panną Klarą i Arturkiem, Idalka wyszła dla wydania na jutro dyspozycyj gospodarskich (nigdy tylu ile dnia tego nie wydawała dyspozycyj), panna Klara wysunęła się za nią i tylko Arturek został przy cioci Sewelce, bawiąc się jej zegarkiem, aż z rąk go wypuścił i z głową, na kolana jej opadłą, z połową niedojedzonego makaronika w buzi, zasnął, czy zadrzemał. Pozostaliśmy zupełnie we dwoje, w przyjemnem świetle miękkiego od kobierca, portjer i firanek, cichego, lekko wonnego buduaru. Ach, te półświatła i półwonie buduarów, co za tło i jaka atmosfera dla odegrania boskiej gamy miłości! Tyle razy tę gamę w takiej atmosferze odgrywałem, że ilekroć znalazłem się wśród atmosfery, dźwięki gamy odzywały się we mnie bez żadnego udziału mojej woli, wprost dlatego, że płynęły już we krwi i nerwach. Siedzieć w takim buduarze i nie zwierzać się zcicha małemu uszku, nie trzymać w dłoni atłasowej rączki, nie wyciągać ramienia dla objęcia gnącej się w upojeniu kibici, nie przechodzić całej skali wrażeń od pianissima do fortissima, od andante do furioso, wydawało mi się prawie niepodobieństwem. Jednak, w tej chwili, czułem niepodobieństwo. Nie szukałem przyczyn tego niepodobieństwa, ale je czułem. Spoczywało ono głównie w tem, że postać panny Zdrojowskiej tak dalece z tłem i atmosferą buduaru nie harmonizowała, jak gdyby tu była przywianą z błękitów, lub mogił. Był w niej ton czystości i ton smutku, o które buduarowej gamy zaczepić nie sposób. Najspokojniej w świecie głaskała dłonią złote włosy dziecka, wzrok jej spoczywał na jego głowie i był to może na tle amarantowego obicia ścian i kanapy obrazek ładny, ale usposobieniu memu w tej chwili tak nie odpowiadający, że do śpiącego Arturka uczułem złość i patrząc na malca, w sposób jak najbardziej drwiący, wymówiłem:
— Filarek!
— Dlaczego filarek? — zapytała.
— Jakże?... nie domyślasz się kuzynko... przyszły filar społeczeństwa!...
Ale ona, czy nie poznała się na żarcie, czy podzielić go nie chciała.
— Daj Boże, aby tak było! — szepnęła i pochyliwszy się pocałowała złote włosy dziecka tak, jak zapewne pobożni całować muszą filary cudami słynącej świątyni. Wstałem i ku oknu odszedłem, silnie zirytowany.
Jak żyję, pierwszy raz słyszałem w takim buduarze składane takie życzenia!
Ale potem graliśmy, śpiewali i nawet trochę dokazywali, bo przy mojej muzyce Idalka ze swoim rozbudzonym filarkiem kręciła się po salonie, ucząc go tańczyć polkę, czy walca, a panna Zdrojowska, po prześpiewaniu paru aryj obcych i paru piosenek swojskich, na usilne prośby moje, zaśpiewała jeszcze du-du, które tym razem nie wydało mi się pozbawionem pierwotnej wprawdzie, ale smętnej i zadumanej melodji. Tylko Idalka znowu na chwilę zepsuła mi humor, bo gdy odegrałem moją najpiękniejszą popisową sztukę, zawołała:
— A co? Sewerko? Prawda, że on gra jak anioł? Ogromnie zdolny chłopiec, tylko próżniak... oj, oj, oj! Zapytaj go, moja droga, ile lat zajęło mu tłómaczenie pierwszego aktu «Kaina»?
— Idalko, odrzuciłem z niezadowoleniem, ile lat zajęło ci robienie niczego?
Ale panna Zdrojowska zaraz powtórzyła za Idalką:
— Kuzynie, ile lat zajęło ci tłómaczenie pierwszego aktu «Kaina»?
— Dwa lata, kuzynko — z niewzruszonym spokojem odpowiedziałem.
Uśmiechnęła się i zauważyła:
— Gdybyś, kuzynie, żył w stojącej wodzie, możeby ta praca twoja i jaka inna jeszcze — płynęła!
— To mię wcale nie obchodzi — odpowiedziałem — uważam siebie za wyłączonego z pod przekleństwa, które spadło w raju na Adama i jego potomstwo...
— Jakiem prawem? — zapytała ze swojem zwykłem w podobnych razach błyśnięciem oczu.
— Prawem cywilizacji, podniesionej do nec plus ultra...
— To jest korony kwiatu, bez korzenia i łodygi w powietrzu wiszącej...
— Co wy takiego wygadujecie? — zapytała Idalka; jakie prawo i jaka korona? Ja o koronie żadnej nie wiem, a prawa żadnego nie uznaję. Chcę, to robię cokolwiek; nie chcę, to nie robię. I Zdzisław tak samo... Posłuchajcie teraz tej etiudy Szumana! — pyszna!
Po tej rozmowie byłem nadęty, etiudy nie chwaliłem i do panny Zdrojowskiej wcale się nie zbliżałem, dopiero około północy, gdy z kapeluszem w ręku zbliżyłem się, aby ją pożegnać, ogarnęło mię uczucie niby żalu, że na godzin kilkanaście z nią się rozstaję, niby skruchy za jakieś przewinienie względem niej popełnione, lub wogóle przewinienie. Całując ją w rękę, głęboko spojrzałem w jej oczy, a jakiś drugi, siedzący we mnie człowiek, pomimo woli mojej wymówił cicho słowa Byrona:
— «Widzę twoją moc i piękność; ale ukazujesz mi rzeczy, przewyższające moje siły, chociaż nie przewyższające mojego pojęcia».
Idąc do domu, myślałem, że panna Zdrojowska gra wcale dobrze i śpiewa wcale ładnie, tylko muzyce jej brakuje bardzo techniki, a pięknemu, rozległemu głosowi dostatecznego wyrobienia. Wszystko w niej takie niedokształcone: francuzczyzna, muzyka, głos i filozofja, biedna filozofja; niezdolna wzbić się do tego wspaniałego rozczarowania i zniechęcenia, a zarazem do tej najwyższej wytworności form życia, które są znamionami epok i osobników wyższych. Że istniały w niej materjały na istotę wyższą, nawet bogate, wydawało mi się to niewątpliwem. Jaki wrodzony instynkt piękna i jaka na nie wrażliwość! jaka też głęboka i żywa uczuciowość, przebijająca się w grze rysów, w brzmieniu głosu, szczególniej w śpiewie! Zkądinąd przecież i w innych momentach, bywa poziomą i zimną. Naturalnie. Ażeby oszlifować i usubtelnić swoje wewnętrzne bogactwa, trzeba żyć w świecie — nie na puszczy! Gdyby chociaż tę zimę zgodziła się przepędzić pomiędzy nami! Ależ naturalnie, że tak będzie! Musi pozostać. Namówię ją, aby brała lekcje śpiewu. Trzeba jej tylko trochę wyrobienia głosu, lepszej metody, bogatszego repertuaru, a będzie miała śliczną, prawdziwie brylantową broszę. Myśl ta rozśmieszyła mię. Alboż ona dba o jakiekolwiek brosze? I tak jej z tem ładnie, że nie dba! I dlatego może, nietylko dla ust koralowych i gwiazd szafirowych, myślę o niej ciągle, nie mogę nie myśleć o niej, pomimo, że zacząłem książkę czytać, a potem po klawiszach pianina puściłem palce. Czytając książkę myślę o niej, grając przerywam fantastyczne akordy i pasaże, a zaczynam przebierać klawisze i szukać po nich pierwotnej, smętnej melodji chłopskiej: «du-du!» Nie mogę też nie widzieć jej, pomimo, że zgasiłem świecę i ciemność panuje w pokoju; w ciemności widzę ją jak żywą, rozmawiającą przy stole ze szwajcarką w szarej sukni, która z górsko-pasterskim wdziękiem wznosi ku niej prawie rozkochane oczy, albo uśmiechającą się trochę ironicznie, trochę smutnie i mówiącą: «Gdybyś, kuzynie, żył w stojącej wodzie, możeby ta praca twoja i jaka inna jeszcze — płynęła». Słowa te pobudzają mię do śmiechu, ale drugi jakiś człowiek we mnie siedzący, niespokojnie przewraca się na łóżku, głucho dręczony skruchą za przewinienie, którego jasno sobie nie określa, bo nie chce, bo jest tchórzem, który wie, że gdy raz określi, będzie niepokojonym myślą o zaprzęgnięciu się do woza...
Umówiliśmy się z Idalką, że pojadę z nią i z panną Zdrojowską do teatru. Przez cały dzień ani na moment do tych pań zajrzeć nie mogłem, tak mię oskoczyły i obarczyły towarzyskie obowiązki i zajęcia. Oddałem kilka najkonieczniejszych wizyt, parę godzin strawiłem wspólnie z Józiem i Leonem na bieganinie w interesach mającego odbyć się wkrótce teatru amatorskiego, jedną jeszcze na rozprawie z krawcem, jedną w restauracji, aż nadszedł zmrok. Na godzinę zaledwie przed porą udania się do teatru, znalazłem się w salonie Idalki, która wkrótce po mojem przyjściu zasiadła do fortepianu i grać zaczęła. Grała na pamięć, bo salon oświetlonym był jedną tylko, przez zasłonę przyćmioną lampą, tak, że ja i panna Zdrojowska siedzieliśmy prawie w zmroku, trochę tylko przez światło lampy pozłoconym, ona na kanapce, ja na swoim ulubionym pufie, prawie u jej stóp. Nie unikała mię, o, wcale mię nie unikała, tylko zdawało mi się, że była nieco bledszą, smutniejszą i więcej milczącą niż wczoraj. Ale niekiedy to tak być musi; ja również mniej niż zwykle miałem ochoty do mówienia i zrazu przebąkiwałem jej tylko to i owo o sposobie, w jaki spędziłem dzień dzisiejszy.
— Pusto, marnie i męcząco — rzekłem ze smutkiem.
Długą chwilę, z oczami utkwionemi w przyćmioną lampę, milczała, aż tonem zapytania przemówiła:
— Dlaczegoż nie przepędzać dni inaczej?
— Nie umiem inaczej — odpowiedziałem — i — nie chcę. Życie, które mię czasem nuży, a nigdy nie zadawalnia zupełnie, wiąże mię przecież do siebie tysiącem nici przyzwyczajeń, upodobań i stosunków. Czy perła w swojej błyszczącej muszli jest szczęśliwą? niewiadomo, ale jest w niej zamkniętą i czytałem gdzieś legendę, że wydzierana z tęczowego swego pałacu, wydaje łkanie, którego utrwalone echo napełnia muszlę wiecznym szmerem. Są na ziemi, kuzynko, fatalizmy i konieczności, którym my biedni ulegać musimy.
Nie odpowiadała; a z moim elegijnym tonem muzyka Idalki harmonizowała coraz lepiej, coraz cichsza i smętniejsza. Pobudzany przez tę muzykę, z wyrzutem żałośniejszym może niż chciałem, rzekłem:
— Dlaczego nie odpowiadasz mi, kuzynko?
— Po co? — szepnęła tak cicho, że ledwie dosłyszałem.
— Po to, chociażby, aby pocieszyć smutnego, albo zbłąkanemu drogę wskazać!
Pochyliła głowę, ręka jej parę razy przesunęła się po fałdach sukni. Parę minut upłynęło zanim odpowiedziała, znowu bardzo cicho:
— Dla takich smutków jak twoje, kuzynie, pociechy znaleźć nie potrafię, bo dobrze ich nie rozumiem, a co do dróg, moją i twoją rozdzielają światy...
Uczułem głęboki, dna istoty sięgający smutek.
— O, przepraszam cię, kuzynko — zawołałem — światy je także łączą, te światy, wobec których nieraz już staliśmy oboje w jednostajnem zachwyceniu!
Promień lampy zabłądził na jej czarną suknię i zamigotał po twarzy, która na chwilę wydała mi się znowu promienną i zachwyconą.
— Tak! — szepnęła.
Byłbym za to: tak! ręce jej ucałował, ale pochyliłem tylko przed nią głowę i prosiłem:
— Więc nie zamykaj przedemną swoich myśli, jak świątyni przed grzesznikiem! Mów mi o tych ustroniach dalekich i dla mnie nieznanych, któremi bieży droga twoja!
Przecząco wstrząsnęła głową.
— Dlaczego? dlaczego? — pytałem.
Znowu nie odpowiadała długo, aż utkwiła we mnie swoje wielkie, śmiałe, błyszczące oczy i z uśmiechem zaczęła:
— Dlatego, że...
Uśmiech jej stał się wyraźniejszym i trochę ironiczny, a trochę smutny ognik przeleciał przez źrenice, gdy dokończyła.
Parceque cela me deplaît!
W tejże chwili lokaj, zjawiający się we drzwiach, oznajmił, że kareta gotowa i Idalka zerwała się od fortepianu, wołając:
— Jedźmy!
Przez całą drogę do teatru milczałem, lecz w samym sobie byłem gorzki jak piołun; w teatrze przecież, już od połowy pierwszego aktu zająłem się sztuką i sposobem jej wykonania, a piołun mój znikł zupełnie gdy spostrzegłem, że panna Zdrojowska zajęcie to podziela i bawi się w teatrze bardzo dobrze. Wielkie rzeczy! kiedy walczyć, to walczyć! Zobaczymy, kto zwycięży! Posiadam cały arsenał broni, z których to naprzykład przedstawienie teatralne musi być nie najmniej skuteczne, skoro bez śladu wygnało smutek z oczu jej zaciekawionych teraz, uważnych, rozbłysłych radością szczerego używania. Zresztą, świetność sali teatralnej, z powodzią świateł, barwnością ubrań, z iskrzącemi się gdzieniegdzie błyskami drogich kamieni i pięknych oczu, wywierała zawsze na mnie wpływ podniecający. Prawdę mówiąc, kaprysiłem trochę, kiedym przed godziną skarżył się na życie. Ma ono cudowne, albo przynajmniej miłe przymioty, i nawet — ta dzika, której czarna suknia i sielskie uczesanie przedziwnie odbijają na tle świetnych toalet i koafiur, uczuła to i najpewniej przyznaje. Jasno, tłumnie, barwnie, gorąco jak pod równikiem, aktorowie grają wybornie dramat z prawdziwym talentem napisany, tłumy wydają z siebie wstrząsającą nerwami elektryczność gromadnie uczuwanych wzruszeń.. Mein Liebchen, was willst du noch mehr? W czasie antraktów loża Idalki napełnia się tłumem odwiedzających; książę Karageorgesku nie przybył wprawdzie do teatru, ale zawód ten staje się dla Idalki mniej dotkliwym przez to, że jest także zajęta sztuką, że ma w głowie myśl, która z zachwycającym rumunem walczy o pierwszeństwo, i że otacza ją liczny poczet niewolników. Ją i pannę Zdrojowską. Może oryginalny kontrast, który z otoczeniem stanowiła, w połączenia z kilku pięknemi szczegółami jej powierzchowności uderzył i zaciekawił, może fama rozniosła o jej majątku przesadzone wieści, ale przedstawiano się jej i emablowano ją z gorliwością, która zakrawała już na modę. Jeszcze trochę, a stanie się porywaną, rozrywaną, uwielbianą, t. j. modną. Ale ona, nic wcale o modzie nie wiedziała i nurzała się cała w braterskiej życzliwości, którą Leon wyrażał obszernem mówieniem jej w antrakcie o swoich marzeniach, tyczących się świątyni sztuk, a Józio powierzaniem jej swoich marzeń o dzienniku politycznym. Ją dwie te rozmowy najwięcej ze wszystkich zajęły, a ja w myśli zrobiłem uwagę, że przyjaciele moi wpadli na trop osobliwego flirtażu — przez pośrednictwo architektury i publicystyki. Stefan wolał pośrednictwo bukietu z róż cielistych, który wręczył pannie Zdrojowskiej, a z którego Idalka wyjęła zaraz dwie róże i prawie w mgnieniu oka bardzo zręcznie przyozdobiła niemi zwinięty u wierzchu głowy jej warkocz. Jeżeli tym razem nie miała dosyć życzliwości braterskiej, to już chyba była nienasyconą; ale zdawało mi się, że z za uciechy serca wyglądała tam także mała, malutka próżnostka kobieca i cieszyła się nieco składanemi jej hołdami, Najwięcej przecież pochłaniała ją sztuka; w czasie niektórych jej ustępów stawała się tak bladą, jak róże kwitnące w jej warkoczu, a ilekroć w sali wybuchał grzmot oklasków, po ramionach jej, jak od uderzenia elektryczności przebiegało drżenie. Kiedy zaś po skończonym ostatnim akcie, we wrzawie prawie piekielnej, w upale, w oklaskach ogromnych i nieskończonych raz jeszcze podniesiono zasłonę, stała wychylona z loży i tak we wchodzącego na scenę autora zapatrzona, iż mogło się zdawać, że zaraz dusza z niej wyleci i temu kłaniającemu się, niepozornemu człowiekowi do stóp upadnie. Dla niej był to mistrz, przewodnik społeczeństwa, arcykapłan.
Drogę do domu przebywaliśmy milcząc. Siedziałem w karecie naprzeciw panny Zdrojowskiej, nie widząc wcale twarzy jej, tonącej w zupełnym zmroku. Dopiero, gdy przy skręcaniu karety na inną ulicę padł na nią błysk mijanej latarni, zobaczyłem, że siedziała z głową opartą o poduszki powozu, różowa jeszcze od upału, który panował w teatrze, z mgłą ciemnego szalika nad czołem i ze spuszczonemi powiekami. Uśmiechnąłem się z tryumfem i zacząłem pilnie upatrywać tych błysków, które, od czasu do czasu wpadając do ciemnego powozu, ukazywały mi ją na sekundę, poczem znowu znikała w ciemności. Zajmowało mię to ukazywanie się i znikanie twarzy kobiecej, w upojeniu pochylonej na kołyszące ją zlekka poduszki powozu, rozmarzonej i szczęśliwej. Ze wzruszeniem myślałem, że przyjmuje ona w tej chwili chrzest różnorodnych ponęt i radości życia i że wielką rozkoszą musiałoby być wprowadzanie tej świeżej duszy w upalne głębie tej krainy. Jeszcze jeden błysk latarni, już przed samem mieszkaniem Idalki, i jeszcze jedno objawienie twarzy, otoczonej mgłą szalika i po której zaróżowionym policzku spływała teraz łza. Dokładnie i napewno zobaczyłem tę, w przelotnym błysku świecącą kroplę i zadziwiłem się bardzo. Byłem pewny, że cała jej istota nurza się w radościach dotąd nieznanych i myślałem o niewymownem szczęściu tego, kto w szeregu takich kąpieli będzie jej baigneur’em! Zkądże znowu ta łza? Moja ty droga! po co ta łza?
W kwadrans potem wszyscy troje piliśmy herbatę przy stole, oświetlonym wiszącą nad nim lampą, a dlatego w kwadrans dopiero, że Idalka musiała przedtem swoją świetną toaletę zmienić na domowy negliż, podobny do muślinowej chmury, spuszczającej na świat deszcze koronek. Lubiłem bardzo takie herbaty, po powrocie z teatru, pijane w szczupłych i wybranych kółkach. Nerwy podniecone uspakajają się przy nich stopniowo i przyjemnie, myśl, ożywiona doznanemi wrażeniami, przędzie nić pogadanki z wątku sztuki i uczucia, napój słodki i wonny zwilża spieczone w upale gardło. Zazwyczaj Idalka zapraszała z teatru do siebie kilka osób; dziś nikogo, oprócz mnie, nie zaprosiła i byłem jej za to wdzięczny. W czasie, gdy zmieniała ubiór, panna Zdrojowska zajęła się nalaniem z szumiącego samowara trzech filiżanek herbaty, a gdy wróciła, pogadanka nasza zaczepiła się zaraz o sztukę, której przed chwilą byliśmy widzami i zaczęła nabierać w siebie żywiołu uczuciowości, przez odegrany na scenie dramat w nas rozbudzonej. Trochę rozmarzona, z twarzą trochę smutnie na śliczną łapkę opuszczoną, Idalka wyraziła zdanie, że jednak nie ma na świecie nic takiego, jak miłość dwojga ludzi, pociąganych ku sobie siłą namiętności jak śmierć niezłomnej, jak wulkan płomiennej i nie wiem już, co tam więcej w tym rodzaju; że taka tylko miłość, która z dwojga ludzi robi dwie strzały, razem lecące w górę, dwie gwiazdy, razem świecące w zmrokach, może zapełnić życie i uszczęśliwić szczególniej, szczególniej kobietę, bo mężczyzna, to co innego, ale dla kobiety taka miłość...
— Przepraszam cię, Idalko — przerwałem — kiedy idzie o szczęście, nie trzeba robić różnicy pomiędzy ludźmi. Miłość jak, śmierć niezłomna i jak wulkan płomienna, jest na tym biednym świecie, zarówno dla mężczyzn jak dla kobiet, jedynem szczęściem, wolnem od przymieszki ślamazarności i oszustwa. Wszystko na świecie jest mniej więcej nudnem i wszystko nas, mniej więcej, okłamuje i zawodzi — oprócz tylko takiej miłości.
— To zależy... — z nad próżnych filiżanek, które tylko co z rąk Idalki i moich przyjęła ozwała się panna Zdrojowska:
— Od czego? — zapytałem.
— Od tego, kuzynie, kto kogo kocha.
Stałem się cały jedną parą uszu.
— Domyślam się, kuzynko, że masz na myśli godność przedmiotu miłości...
— Nie tyle jeszcze, kuzynie, godność jednego przedmiotu, ile zgodność obu przedmiotów.
— Co znaczy, jeżeli dobrze zrozumiałem, że przedmioty mają być podobnemi do siebie, jak dwie krople wody. To jest niemożliwe...
— To jest niemożliwe — powtórzyła — ale być dwiema strzałami, razem lecącemi w górę, jak mówiła Idalka, i zarazem znajdować się o sto mil od siebie, jest także niemożliwością.
— Miłość prawdziwa — odpowiedziałem — ma ten przymiot cudotwórczy, że zasłania widok rozdzielających przestrzeni, czarne robi białem, białe czarnem i na samą zbrodnię nawet zarzuca osłony tak różowe, że z za nich przybiera ona pozory bohaterstwa...
— Nigdy! — z błyskiem oczu zaprzeczyła panna Zdrojowska.
— Zdzisław ma słuszność! — zawołała Idalka — miłość usprawiedliwia, uniewinnia i nawet uświęca wszystko! Nie ma takiego błędu, takiej nawet zbrodni, którejby kobieta nie przebaczyła mężczyźnie, którego kocha.
— A stokroć więcej — ozwałem się — którejby mężczyzna nie przebaczył kobiecie, którą kocha...
— Kiedy się już kocha... — z namysłem zaczęła panna Zdrojowska — tak... zdaje mi się, że wtedy przebacza się wszystko i...
— Kocha się w dalszym ciągu — rzuciłem.
— Tak; ale można pokochać, albo nie pokochać...
— To jest, w razie stu mil rozdzielających, oprzeć się uczuciu?
— Tak; ażeby się nie znaleźć w niezgodzie...
Zawahała się.
— Z czem?
— Ze wszystkiem innem...
— Ależ w tem właśnie cały urok i cała moc miłości, że jak wiatr świecę, gasi w nas ona i pamięć i uczucie wszystkiego, co nie jest nią...
— W takim razie — uśmiechnęła się — jest to trucicielka i powinna ulegać karze śmierci.
— Skoro jednak istnieje i niekiedy z potęgą wielką, musi mieć prawo i przyczyny bytu...
— Ma je zapewne — zaczęła i zarumieniła się — ale...
Urwała i pochyliła twarz zarumienioną nad niedopitą jeszcze i do połowy filiżanką.
— Ale...
Namyślała się co, czy jak powiedzieć, aż dokończyła:
— Ale jest w złym gatunku...
A, brawo! było to śmiałe! było to nawet, jak na młodą pannę, bardzo śmiałe.
Ale Idalka z oburzeniem zawołała:
— Więc, według twego zdania, Sewerko, ażeby miłość była w dobrym gatunku, trzeba kochać świętego?...
— Nie; świętych nie ma. Jest ona tylko złą, jeżeli się kocha bez uwielbienia, a co najmniej bez szacunku, i jeżeli ci, którzy się kochają — dokończyła z uśmiechem, pod którym, niewiadomo dlaczego, usta jej trochę drżały — jeżeli ci, którzy się kochają, nie mogą być jak dwie strzały, o których mówiłaś, Idalko.
— Razem lecące w górę — uzupełniłem — a także jak dwie gwiazdy, razem świecące w zmroku...
— Tak — z przejęciem się potwierdziła, a ja, tonem wydawanej lekcji, mówiłem dalej:
— Serce — rzeczownik pospolity, rodzaju nijakiego, liczby pojedyńczej, w przypadku pierwszym; zimne — przymiotnik tegoż rodzaju, tejże liczby i tegoż przypadku, ale dla rzeczownika, któremu towarzyszy niewłaściwy... Rozbiór gramatyczny, dla uczących się języka bardzo pożyteczny, ale w kwestjach uczuć o nieistnieniu ich świadczący...
— Ale gdzież tam, Zdzisiu — zaśmiała się Idalka — wiesz sam, że tak nie jest i że w tych kwestjach często głowa mówi swoje, a serce swoje... głowa rozbiera, a serce kocha!
— I to prawda — zgodziłem się, a przyjmując z rąk panny Zdrojowskiej trzecią już filiżankę herbaty, zauważyłem, że wywiezione z teatru rumieńce zupełnie znikły z jej twarzy i że była w tej chwili bledszą nawet niż zwykle.
W atmosferze rozbudzającej i podniecającej uczucia, mieniła się jak barwa w słonecznem świetle, a hełmem i pancerzem osłaniała się przed miłością — w złym gatunku! Jeszcze chwilę gawędziliśmy, ale już tylko z Idalką, bo panna Zdrojowska milczała, z coraz większym wyrazem znużenia w postawie i na twarzy. Przez zegar, pierwszą po północy godzinę wybijający, do porządku przywołany, wstałem i gdy wzrokiem szukałem kapelusza, Idalka, zaszczebiotawszy coś o Arturku i dyspozycji jutrzejszego obiadu, z sali wybiegła. Z kapeluszem w ręku zbliżyłem się do wysmukłej postaci w czarnej sukni, światłem lampy oblanej i w skamieniałej jakby postawie siedzącej nad tacą z pustemi filiżankami, z twarzą na dłoń spuszczoną. Zdawało się, że nic dokoła siebie nie widzi i nie słyszy. Wziąłem drugą jej, leżącą na sukni rękę i z namiętnością, której powściągnąć nie mogłem i nie chciałem, usta do niej przyłożyłem. Podniosła twarz, oczy nasze spotkały się i przez chwilę w sobie utonęły. Sala była od końca do końca jasną i pustą, w głębokiej ciszy jej było tylko nas dwoje.
— Kuzynko — szepnąłem — daj mi jedną z tych róż, które zwiędły w twych włosach...
Powolnym, sennym jakby ruchem z krzesła powstała, podniosła ku głowie rękę i podała mi kwiat, którego delikatne listki były już pokurczone, ale z którego ulatywała jeszcze woń nikła i łagodna. Wziąłem w obie dłonie kwiat razem z ręką i znowu patrzyliśmy na siebie chwilę... aż usta jej otworzyły się, zadrżały czemś, co powiedzieć chciała, lecz nie powiedziała, tylko stała przedemną cicha, jakby strwożona, postawą i wdzięczną linją pochylonej głowy mówiąca: przebacz!
We drzwiach rozległ się głos Idalki:
— Co będziemy robili jutro?
Kilka minut debatowaliśmy nad tą sprawą, aż postanowioną została przejażdżka — w aleje. To nasz lasek buloński, nasz Prater, nasze Corso. Sewerka nie widziała jeszcze świetnych w pogodne dni zimowe przejażdżek w aleje. Pokażemy ci jutro, Sewerko, aleje, wille, zimowe stroje, pyszne zaprzęgi etc. etc. Żeby tylko śnieg nie padał! Ty, Zdzisiu, przyjdziesz do nas na śniadanie i zaraz po śniadaniu pojedziemy. Pytanie tylko, czy wziąć Arturka na tę przejażdżkę, czy nie wziąć? Może dzieciak zaziębić się, ale znowu, w białych barankach wygląda pociesznie, jak malutki niedźwiadek syberyjski i wszyscy aż oglądają się za nim...
— I za matką — dodałem.
— Naturalnie — potwierdziła Idalka.
Stawiłem się nazajutrz w porze oznaczonej, którą była godzina pierwsza popołudniu i w salonie znalazłem tylko szwajcarkę, która siedząc na ziemi, coś około jakiegoś sprzętu naprawiała. Obróciła ku mnie twarz poprostu spuchniętą od płaczu i bez powitania zawołała:
Vous savez, Monsieur, la grande nouvelle? Mademoiselle Drojoska est partie!
Zachlipnęła się od płaczu, zrobiła taki gest jakby ukazać chciała nieskończone odległości i przestrzenie, zerwała się i wybiegła, a w pół minuty potem przez buduar do salonu wbiegła Idalka, z rozpuszczonemi do połowy włosami, w peniuarze, z jakąś szczoteczką w ręku, również bez powitania, w buduarze już wołając:
— Pojechała! Zupełnie, na wieś, do siebie pojechała! Czy ty to rozumiesz, Zdzisławie? Czy to nie warjatka? Czego nie mówiłam, czego nie robiłam, prosiłam, gniewałam się, błagałam, nic nie pomogło! Była jak mur, jak kamień, jak żelazo, a wyglądała jak widmo...
Byłem także jak mur, jak kamień i zapewne wyglądałem jak widmo. Niepodobna mi było zrazu głosu wydobyć z siebie i zaledwie zdołałem wybąknąć:
— Ale co? jakże? dlaczego?
— Dlaczego? — zamyślając się zaczęła Idalka; czy ja wiem? łamię sobie nad tem głowę, domyślam się różnych rzeczy, ale napewno nie wiem. Wczoraj jeszcze nie miała zamiaru odjeżdżać tak rychło, przynajmniej wcale o nim nie mówiła. Po twojem odejściu siedziała długo w salonie, tak zamyślona, że nie słyszała co do niej mówiłam i słowa jednego wyciągnąć z niej nie mogłam. Poszłam spać i tak ją zostawiłam. W nocy obudziłam się i słyszę: ktoś płacze, cicho, ale bardzo płacze. Usiadłam na łóżku, zaczęłam słuchać, myślałam, że to panna Klara, ale nie... zrozumiałam wkrótce, że to ona płacze... sypiała w gabinecie Ludka, obok mego pokoju... drzwi były otwarte... Pomyślałam, że pewno przypomniał się jej brat, ojciec, czy ja wiem co tam więcej przypomnieć się jej mogło, pożałowałam jej trochę, ale do niej nie poszłam... cóż? iść, pytać się, narzucać się, zwierzenia wywoływać... nie wypadało, położyłam się więc znowu i prędko zasnęłam. Dziś budzę się, widzę, że siedzi w gabinecie, w podróżnej sukni, na zamkniętym kufrze. I drugi kufer, w którym składała sprawunki, zamknięty, widocznie do drogi przygotowany. Sewerko — zawołałam — co to? dlaczego tak ubrałaś się i zapakowałaś rzeczy? Zerwała się z kufra, przybiegła, rzuciła mi się na szyję i powiedziała, że dziś, zaraz, pierwszym odchodzącym pociągiem odjeżdża. Jakie potem sceny były pomiędzy nami, jak dopytywałam się o przyczyny, jak ona żadnej nie chciała mi powiedzieć, tylko ściskała mię, przepraszała, dziękowała, a przy swojem upierała się jak mur, jak żelazo, tego ci opowiadać nie będę, dość, że nie zwalczyłam jej uporu. Cóż miałam robić? Na klucz zamknąć? Związać? Odwiozłam ją na dworzec i kiedy na peronie żegnałyśmy się ostatecznie, świat dziwić się musiał przyjaźni tak gorącej i rozstawaniu się tak czułemu. Do ostatniej chwili stała w oknie wagonu, mówię ci, jak widmo... blada i z oczami zapadłemi... Że bez ochoty odjeżdżała, to pewno, mówię ci, Zdzisławie, że śmierć w duszy miała odjeżdżając, już ja się na tem znam! Ale dlaczego?... co jej do głowy przyszło? Za nic zgadnąć nie mogłam. Miałam zrazu myśl oznajmić ci o tem nagłem postanowieniu, ale najprzód, czasuby już może nie wystarczyło, a potem uniosłam się ambicją za ciebie, Zdzisławie; kiedy tak, to tak! Nie chciałam żebyś jej cokolwiek okazał... Lubię ją bardzo, ale ciebie więcej, jestem jej przyjaciółką, ale twoją więcej... Cóż robić? Wszakże to nie koniec świata? Siadaj i posiedź trochę, ja zaraz ubiorę się, zjemy śniadanie i pojedziemy w aleje... weźmiemy z sobą Arturka... zajadę po Oktawję, pewno pojedzie z nami... nie siadasz? Może ci Arturka tu przysłać, dla zabawy, nim ja się ubiorę?
— Na miłość Boską, nie przysyłaj — odpowiedziałem — czuję się zdenerwowanym i potrzebuję chwili ciszy.
Rzecz była w tem, że sam nie wiedziałem ani co mówię, ani co będę robił, ani czy jestem zdenerwowany; czułem tylko, że przez ostatnie parę minut zaszło coś takiego, co uczyniło mię bardzo nieszczęśliwym, że czegoś bardzo żałuję i że oprócz tego dręczy mię niepokój, domagający się wyjaśnienia: czego ona płakała? dlaczego odjeżdżając wyglądała jak widmo? od czego uciekła? Zdawało mi się, że gdybym na te pytania otrzymał odpowiedź, byłbym zupełnie uspokojonym i pocieszonym. Ale ba! zkądże tu ją wziąć, tę odpowiedź? Pociąg kolei bieży kędyś, hen, po dalekich, pustych przestrzeniach... goń wiatr w polu! Stanąłem przy oknie i zamiast kamienic po drugiej stronie ulicy stojących, widziałem pola dalekie, puste, a na nich, wśród białych od śniegu rozłogów, czarną i węzłowatą nić biegnącego pociągu... Jednak pojechałem w alee z Idalką i panią Oktawją, w czasie przejażdżki byłem dla tych pań bardzo uprzejmym i rozmawiałem z niemi w sposób zupełnie zwyczajny, po powrocie do domu znalazłem tam oczekujących na mnie przyjaciół, z którymi dużo mówiłem o projektowanym teatrze amatorskim i z którymi także poszedłem na obiad do restauracji, gdzie jadłem, rozmawiałem, śmiałem się zupełnie normalnie. Tak wypadało. Takiemi są męczarnie, które znosić musimy nieraz, my biedni, przez resztę świata za szczęśliwych poczytywani. Bo czuć na sercu kilka pudów ołowiu, a w niem dużą, ostrą śpilkę, myśleć o jednym wyłącznym przedmiocie z gryzącym żalem i gorączkowym niepokojem, a zarazem witać się, kłaniać, uśmiechać, jeść, rozmawiać, emablować damy, żartować z przyjaciółmi, to jest naprawdę jedną z najsroższych tortur, przez które ktokolwiek ustrzedz może od skazy swoją sławę człowieka zupełnie przyzwoitego.
Wieczorem dopiero, w domu, odetchnąłem, w samotności, prędzej nawet niż spodziewałem się, przyszedłem do ładu z uczuciami i myślami swemi. Co do pierwszych, teraz dopiero jasno je określiłem. Kochałem się w Sewerynie tak, jak myślałem, że już nie będę kochał się nigdy, i w taki sposób, w jaki nigdy dotąd się nie kochałem. W miłość moją dla niej wchodziły składniki, których we wszystkich poprzedzających nie było. Zdawać się mogło, że urzeczywistniała ona pragnienia, które głucho pracując we mnie, czyniły mię nieraz, wśród najpomyślniejszych zkądinąd warunków, pastwą nieokreślonych tęsknot. To, co mię od niej odtrącało, co mi ją psuło, kiedym był przy niej: niedoskonała francuzczyzna, brak szyku na ulicy, ręka nie dość delikatna, sposób rozmawiania i znajdowania się dla naszej sfery towarzyskiej nie zawsze stosowny, bez śladu znikło mi z pamięci. Czułem tylko, że ją uwielbiam i że za te łzy, które przed odjazdem wylewała, za samą tę jej ucieczkę pragnąłem na klęczki przed nią upaść i stopy jej całować. Bo Idalka mogła nie wiedzieć dlaczego ona płakała i od czego uciekła; ja wiedziałem i napełniało to mię z kolei rozrzewnieniem niewymownem, to znowu uczuciem tryumfu prawie upajającego. Poczytywałem nawet tę ucieczkę za największy tryumf, jaki kiedykolwiek odniosłem w dziedzinie tych walk, które toczą się na całej przestrzeni świata i wieków, pomiędzy dwiema połowami rodu ludzkiego. Nie chcesz, ale musisz, powiada strona jedna; druga broni się łzami, zasadami, postanowieniami, ucieczką i... i cóż? czegoż właściwie chciałem? co było dla mnie przedmiotem walki? Poczynające się w niej uczucie doprowadzić do zenitu? A potem? Złamać tę zaporę, którą ona między mną a sobą nie wiedzieć z czego zbudowała, skruszyć te drobiazgi, które, gdy byliśmy razem, roztrącały nas co chwilę, a nieśmiertelnemi uczynić łączniki, które także, gdy byliśmy razem, co chwilę nas ku sobie z wielką mocą pociągały? A potem? Pytania te snuły mi się po głowie, ale tylko spodem mózgu niejako i świadomie omijałem je myślą, mając umysł zbyt dobrze wygimnastykowany, aby nie umiał przeskakiwać tego, na czem zatrzymywanie się nudziło go lub dręczyło. Nie jestem prorokiem, abym przewidywać mógł przyszłość choćby swoją i choćby blizką; ani filistrem, który garści mąki nie wsypuje do garnka życia, zanim skrupulatnie jej nie odmierzy i nie odważy. Dla mnie, owszem, puszczenie się na burzliwą i gorącą falę bez świadomości tego dokąd mię ona zaniesie, było niespodzianką przyjemną, przygodą zajmującą, czemś nakształt strofy, rozpoczynającej poemat nieznany i ciekawy. To tylko wiedziałem napewno, że chwilami cierpię jak utrapieniec; chwilami cieszę się jak szalony i że, gdybym nie miał możności ścigania jej i doścignięcia, gdybym nie miał pewności zobaczenia jej wkrótce, nie zastrzeliłbym się pewno, ale czułbym do tego ochotę wielką. Posiadałem tę możność i pewność. Położenie moje towarzyskie i majątkowe było tak pomyślnem, że posiadałem różne możności i pewności, którychby wielu innym, w rozmaitych wypadkach zabraknąć mogło.
Brat Idalki, Konrad Donimirski, mój szkolny kolega i blizki krewny, mieszkał o kilka mil od Krasowiec i u niego to właśnie mąż Idalki oddawał się w tej porze uciechom i trudom łowieckim. Na to polowanie długie i podobno świetne ja wprawdzie zaproszony nie zostałem, ale jedynie dlatego, że powszechnie znanym był mój brak upodobania we wszelkich sielankach, z myśliwskiemi włącznie, w porze mianowicie puchów śnieżnych i szronów brylantowych. Jeżeli przyjadę, choć nieproszony, z radością będę przyjęty i wiem nawet, że komuś tam, komuś mającemu bardzo ładną figurkę i wyjątkowo zgrabny nosek, przyjazd mój sprawi trochę więcej niż przyjemność...
Część nocy we wzburzeniu przechodziłem po saloniku, część przesiedziałem w zamyśleniu nad powstającemi w głowie planami, część przespałem, a obudziwszy się daleko wcześniej niż zwykle, napisałem do Idalki bilecik, w którym zapytywałem ją, czy nie ma jakich poleceń do brata i męża, gdyż ja natychmiast, pierwszym pociągiem wyjeżdżam do Mirowa. Pół godziny od wysłania tego bileciku nie upłynęło, gdy w przedpokoju rozległ się dzwonek i zaraz potem w drzwiach saloniku stanęła Idalka.
— Łamię wszystkie prawa Boskie i ludzkie, sama jedna do ciebie przychodząc — w drzwiach już mówiła; ale panna Klara to wszystko jedno co nic, na inną towarzyszkę czasu nie miałam i moja nieskazitelna przeszłość jest mi puklerzem. Jedziesz więc! Ależ zadziwiłeś mię swoim bilecikiem! Więc to aż tak... aż tak! A ja wczoraj myślałam, że tylko troszkę, odrobineczkę jesteś zmartwionym! Nie darmo w teatrach amatorskich grywasz tak znakomicie! Mój biedny Zdzisiu, jakże ty wyglądasz! Boże, jak ty wyglądasz! Spójrz w zwierciadło! Jak widmo! Ona i ty, jesteście dwoma widmami... ale utyjecie znowu wkrótce, bo przecież il n’y a pas d’obstacles... je ne vois pas d’obstacles d’aucune éspèce... Szczęśliwi!
Pogawędziliśmy trochę o jej bracie i mężu, którym kazała naopowiadać mnóstwo rzeczy, z księciem Karageorgesku na czele, o Mirowie, drodze do niego, odległości dzielącej je od Krasowiec, dość poważnej, bo przeszło trzymilowej, poczem spojrzałem na zegarek, a ona powstała i z wielką dobrocią ujmując mię za obie ręce, wyraziła gorące życzenie, aby wszystko stało się tak, jak pragnę...
— Ztąd prosto pojadę do kościoła i szczerze pomodlę się za ciebie, mój drogi Zdzisławie, za powodzenie twoich zamiarów.
A gdym ją w rękę na pożegnanie całował, drugą zakreśliła w powietrzu nad moją głową krzyżyk, taki malutki, zgrabniutki krzyżyczek. Dobra, kochana Idalka, naprawdę sprzyjała mi jak bratu, może nawet cokolwieczek więcej, bo zawsze cokolwieczek więcej sprzyja się ciotecznemu, niż rodzonemu bratu. Musiała być przytem niezmiernie przenikliwą, skoro wiedziała, jakiemi są te zamiary, za których spełnienie obiecywała modlić się w kościele. Bo ja miałem tylko pragnienia, nie zamiary; wiedziałem to tylko, że pragnę zobaczyć Sewerynę, że to pragnienie jest palącem i niepokonanem, że pojechałbym w tej chwili za nią na kraniec ziemi, tak jak jechałem do Mirowa i Krasowiec. Zacząłem teraz w myśli nazywać ją nie panną Zdrojowską, ale Seweryną, a czasem i jeszcze inaczej, bo kiedy wśród ścian mieszkania, a potem wagonu, jak żywa stawała mi przed wyobraźnią, nieświadomym ruchem splatałem ręce, w myśli mówiąc: moja ty droga!





  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zwłaszcza.
  2. Przypis własny Wikiźródeł (franc). to mi się podoba (to lubię) i to mi się nie podoba (tego nie lubię)!
  3. Przypis własny Wikiźródeł (franc.) Królowa nie żyje, niech żyje królowa!





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.