Dziewica z Jeziora/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Walter Scott
Tytuł Dziewica z Jeziora
Pochodzenie Tłómaczenia
Wydawca Gebethner i Wolff
Wydanie drugie
Data wyd. 1874
Druk Czcionkami Gazety Lekarskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Antoni Edward Odyniec
Tytuł orygin. The Lady of the Lake
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Okładka lub karta tytułowa
Indeks stron
TŁÓMACZENIA
ANTONIEGO EDWARDA
ODYŃCA.
wydanie drugie.
TOM I.
DZIEWICA Z JEZIORA.

WARSZAWA.
Nakładem księgarni Gebethnera i Wolffa.
1874.



Дозволено Цензурою.
Варшава, 3 Сентября 1872 г.
Czcionkami Gazety Lekarskiéj.






SALOMEI DOBRZYCKIÉJ.
Damie Dworu Królewsko-Saskiego
w dowód
wysokiego szacunku i wdzięcznéj
przyjaźni
poświęca
A. E. O.
DO CZYTELNIKA.[1]

Tłómacząc i wydając razem obok siebie wybrane dzieła trzech największych współczesnych poetów angielskich, główném usiłowaniem mojém było, aby oprócz wierności w oddaniu myśli, zachować w przekładzie charakterystyczne zwróty i odcienia stylu każdego z nich; i przez to, gdybym mój zamiar podług chęci wykonać zdołał: dać uczuć czytającym rozmaitość albo różnicę ogólnéj barwy i tonu ich poezyi: na czém właśnie cały zewnętrzny jéj urok i wartość tłómaczenia zawisły. — Ton bowiem w poezyi, jest to samo co ton głosu ludzkiego w mowie. Sam dźwięk jego mocniéj nieraz mówi do serca, niżeli najdobrańsze, najsztuczniéj ułożone wyrazy. Samo najwierniejsze powtórzenie słów czyich, nie da nam jeszcze odgadnąć uczucia, z jakiego poszły, jeśli zarazem nie



DZIEWICA Z JEZIORA.
POEMA
WALTERA SKOTTA.
W SZEŚCIU PIEŚNIACH.
PIEŚŃ PIERWSZA.

ŁOWY.

Arfo północna! długo w mroku zapomnienia
Nad źródłem San-Fillanu zwieszona z gałęzi!
Wiatr chyba z gór rodzinnych zbudzi twoje brzmienia,
Nim bluszcz zawistny pnąc się po strón twych nawięzi
Ujmie każdą, i w pętach milczenia uwięzi.
Arfo bardów! czyż głos twój nie zasłynie szerzéj,
Jak cichy szelest liści albo szmer strumienia?
Nigdyż mistrz biegłą dłonią strón twych nie uderzy,
Budząc westchnienia dziewic i uśmiech rycerzy?

Nie tak było za dawnych czasów Kaledonu,
Gdy Minstrel z tobą w ręku na ucztach przewodził;
Gdy nucąc bój lub miłość rycerskiemu gronu,
Ośmielał bojaźliwych, lub dumnych łagodził.
Za każdą przerwą pieśni, grzmotem się rozchodził
Zmieszany z strón twych brzmieniem głośny poklask gości;
Wszystkie ich czucia tchnęły echem twego tonu:

Bo treścią każdéj pieśni był tryumf miłości,
Wielkie dzieła rycerzy, lub chwała piękności.

O! obudź się raz jeszcze! — lubo dłoń niewprawna,
Którą cie z grobu mistrzów ima wieszcz zuchwały;
Obudź się! choć w niéj może twa potęga dawna
Ozwie się ledwo echem swojéj dawnéj chwały.
Niech jedną pierś rycerskie przenikną zapały.
Jedno serce poczuje wieszczych natchnień dreszcze,
Przed jedném okiem z grobu wstanie przeszłość sławna:
Nie daremnie już będą brzmieć twe stróny wieszcze,
Sam tu więc, czarodziejko! obudź się raz jeszcze!


I.

Jeleń wieczorem napił się do sytu.
Gdy księżyc wschodząc drżał w nurtach Teitu;
I w głębi mrocznéj Glenartnu doliny,
Usnął na wrzosach, pod cieniem leszczyny.
Lecz ledwo blaskiem słonecznéj purpury
Szczyt Benworlichu zapalił się góry,
Śród przepaścistych wąwozów i jarów
Zabrzmiało gęste szczekanie ogarów,
I tuż za niemi, zwiastujące łowy,
Trąbki myśliwców i jeźdźców podkowy.

II.

Jak wódz, gdy leżąc w bezpiecznéj ustroni
Usłyszy nagle krzyk straży: „do broni!“

Z łoża miękkiego spoczynku i wczasu,
Porwał się mocarz pustyni i lasu.
Lecz nim bieg chyży rozpuścił przez wrzosy,
Trzykroć wprzód z rannéj otrząsnął się rosy,
I jakby oręż gotując na wrogów,
Potrząsł ku niebu koroną swych rogów.
Przez chwilę bystro przeglądał gąszcz krzewów,
Przez chwilę wietrzył woń rannych powiewów,
Przez chwilę słuchał hałasów straszliwych
Coraz to bliższych i psów i myśliwych;
Aż najpierwszego ogara gdy zoczył,
Porwał się, pomknął, przez wierzchy drzew skoczył,
I z ścieśnionego wyrwawszy się jaru,
Pędził na dziki szczyt gór Uam-waru[2].

III.

Jękły psy, zwierza porwawszy na oko.
Wrzaskliwą wrzawą wre parów głęboko;
Tysiącem dzikich, zmieszanych hałasów,
Zabrzmiały echa gór, dolin i lasów.
Tysiąc psów razem ujada i goni,
Tętni po skalach tysiącznych czwał koni:
Wrzask trąb, trzask biczów, i szczwaczów odgłosy
Brzmią po przepaściach i biją w niebiosy.
Pierzchliwa sarna uciekła przed wrzawą,
Łani w gęstwinie przypadła z obawą;
Spłoszył się sokół, i wzbiwszy się w chmury,
Kracząc, w dolinę wpatruje się z góry;
Aż cały łowów huragan przeminął,
I pędząc daléj, z przed oczu mu zginął.

Ciszéj, i coraz to ciszéj wiatr niesie
Echo po skalach, dolinach i lesie,
Aż znów jak przedtém milczenie ponure
Osiadło wąwóz, i lasy, i górę.

IV.

Mniéj głośne echa myśliwskiego gwaru
Zmąciły cisze szczytów Uam-waru,
I owych pieczar, gdzie miedzy opoki
Żył niegdyś olbrzym jak skała wysoki.
Bo już w pół góry, wprost wisząc nad głowy,
Ciskało słońce swój żar południowy.
Niejeden jeździec, złorzecząc skwarowi,
Musiał rad nie rad dać wytchnąć koniowi,
I z psiarni, spiekłém zziajanéj pragnieniem,
Połowa ledwo szła wciąż za jeleniem.
Tak skwar i zapęd podgórnéj pogoni
Znużył wytrwałość psów, ludzi, i koni.

V.

Zwierz nieprzyjaciół zostawiwszy w tyle,
Zdyszany biegiem, zatrzymał się chwilę,
I z południowéj pochyłości szczytu
Ku różnobarwnym polom Menteitu,
Obłędném okiem, ważąc się w nadziejach,
Wodził po wzgórzach, bagniskach i kniejach,
Gdzieby ujść pewniéj niebezpieczeństw tylu,
W lasach Lochardu, czy Aberfoilu? —
Lecz czyż nie bliższy przytułek ma w gaju,
Ocieniającym brzeg wód Loch-Achraju?

Czyż nie pewniejsze rokują schronienie,
Zamierzchłe bory na skalnym Benwenie? —
Z nadzieją w sercu, i rzezkość wracała,
Pomknął na zachód, i leciał jak strzała,
Im bliżéj celu, tém śmieléj i żywiéj,
Tém daléj za nim i psy, i myśliwi.

VI.

Długoby mówić, jak, albo kto z łowców,
Wśród Kambus-moru zabłądził manowców;
Kto wstrzymał konia, lub czyj koń padł wtedy,
Gdy przyszło piąć się na górę Benledy;
Kto próżno pieszo chciał dobiedz do szczytu,
Kto nie śmiał przebrnąć strumienia Teitu: —
Bo go dziś jeleń, by zatrzeć ślad biegu,
Dwakroć przepływał od brzegu do brzegu.
Nie wielu było tych, co już wieczorem
Nad Wennacharu ustali jeziorem:
I gdy zwierz daléj szedł wciąż skroś parowów,
Ścigał go tylko sam jeden — wódz łowów.

VII.

Sam, w obcém miéjscu, bez śladu i drogi,
Pędził, nie szczędząc bicza i ostrogi.
Bo już tuż przed nim, zziajany, podbity,
Zgarbiony znojem i kurzem okryty,
Robiąc bokami białemi od piany,
Wlókł się zaledwo jeleń spracowany.
Tuż dwa psy czarne, wytrwałe na skwary,
Z gniazda świętego Huberta ogary[3],

Ślad w ślad za zwierzem, w ciasnocie parowu.
Wróżą kres bliski i zdobycz połowu.
O krok już ledwo za sobą śród ciszy
Z rozpaczą jeleń szczekanie ich słyszy,
Lecz ni sam od nich odsadzić się chyżéj,
Ni psy nie mogą doścignąć go bliżéj.
I tak ku brzegom Achraju, przez jary,
Między zarosłe i dzikie pieczary,
Pędził myśliwiec, i zwierz, i ogary.

VIII.

W poprzek przed niemi, nad brzegiem jeziora.
Stroma, skalista wznosiła się góra:
Tam jeleń dalszéj nie mając już drogi,
Musi się zwrócić i bić się na rogi.
Z dumą myśliwiec, rad pewnéj zdobyczy,
Sęki ich okiem rozmierza i liczy,
Na hymn tryumfu i na cios zbójecki
Gotując trąbkę i nóż swój strzelecki.
Lecz gdy z wzniesioném nad głową ramieniem,
Przypuścił konia, by starć się z jeleniem[4],
Chytry zwierz w porę grożący cios zoczył,
Zwrócił się nagle, i w stronę uskoczył,
I w ciasny wąwóz śród skał na uboczu,
Runął przed psami, i znikł im z przed oczu,
Aż resztę siły wzmagając z przestrachu,
Zapadł w najdzikszych zakątach Trosachu[5].

Tam już na wonne rzuciwszy się wrzosy,
Rzeźwiąc się chłodem wilgoci i rosy,
Słuchał bez trwogi, jak w głębiach parowu
Psy rozjuszone szukały go znowu,
Skowycząc z gniewu i wyjąc na skały,
Co ich szczekaniem nawzajem szczekały.

IX.

Tuż po za psami, przez głazy i krzewy
Drąc się myśliwiec, poduszczał ich gniewy;
W tém koń — nim pośpiał zawściągnąć mu wodze,
Drgnął, zarył nozdrzem, i runął na drodze.
Próżno go jeździec, by podnieść na nogi,
Targa munsztukiem, nie szczędząc ostrogi:
Wysilon znojem pogoni i spieki,
Legł dzielny rumak, by spocząć na wieki.
Wtedy zbyt późną zgryzotą ruszony,
Zsiadł, i tak nad nim rzekł pan zasmucony:
„Mógłżem ja myśleć, mój koniu kochany!
„Gdym cię dosiadał na brzegach Sekwany,
„Że nad twém ciałem, wśród dzikich wandołów,
„Pastwić się będzie dziób szkockich sokołów?
„Przeklęte łowy! przeklęta pogoni!
„Coś mię zbawiła najlepszego z koni!“

X.

Rzekł i zatrąbił, by z błędnego lasu
Psy swe przynajmniéj odwołać zawczasu.
Kulejąc, zwolna, i z okiem spuszczoném,
Wyszły, z podgiętym pod siebie ogonem,

I jakby pana sromały się wzroku,
Nie śmiąc się głaskać, stanęły przy boku.
On trąbił jeszcze; dźwięk rogu chrapliwy
Napełnił wąwóz, i lasy, i niwy.
Zbudzone w lochach krzyknęły puszczyki,
Orzeł w powietrzu powtórzył ich krzyki.
Dźwięk coraz daléj szedł z wiatru oddechem,
Aż jak sto rogów ozwało się echem.
Z westchnieniem jeździec z tych miejsc nieszczęśliwych
Odszedł, by szukać orszaku myśliwych,
Lecz idąc, często wstrzymywał swe kroki:
Tak trudna droga, tak piękne widoki.

XI.

Już blaski dzienne, jak odpływne wały,
Z całego nieba na zachód spływały;
Nagie skał szczyty i lesiste góry
Tlą jeszcze resztą słonecznéj purpury,
Kiedy już z głębi zapadłéj doliny,
Jak mgła nad wodą, powstawał mrok siny.
Ćmiąc wązką ścieżkę, co brzegiem strumienia,
Wijąc się różnie i ginąc śród cienia,
Wiodła po sękach i odłamach skalnych,
U stóp tysiąca skał piramidalnych,
Co ostrym szczytem wybiegłszy nad chmury,
Jak ostrza wieżyc gotyckiéj struktury,
Sterczą po rogach, jakby twierdz wysokich,
Mass granitowych, olbrzymich, szerokich,

Jako ów pomnik grzesznego zamiaru,
Czyn dumy ludzkiéj, w dolinach Szinaru[6].
Czoła i boki tych dzikich ogromów,
Rozpadłe wiekiem, strzaskane od gromów,
Noszą kształt dziwny miast, świątyń, lub domów.
Ówdzie się zdają, wypukłe u grzbietów,
Wierzchołkiem kopuł lub wschodnich meczetów;
Tam nastrzępione, jak chińskie pagody;
To znów jak baszty, lub wałów obwody,
Lub w fantastyczne połamane łuki —
Dzikość natury, wzór arcy-dzieł sztuki!
Ani tym zamkom zbywa na sztandarach:
Tu bluszcz swe sploty rozwiesił po szparach,
Tam bujne krzewy, tam zielone drzewa,
Lub chwast wysoki z wiatrami powiewa.

XII.

Z dziką hojnością natura wesoła
Rozsiała spodem i kwiaty i zioła.
Tu polna róża szkarłatem rumieńca
Płonie w objęciach głogu oblubieńca;
Tam przy fijołku konwalja dzika
Śnieżystém czołem nad mchy się wymyka.
Bluszcze, powoje, wrzos, cząbry i ślazy,
Ścieląc się, wisząc, lub pnąc się na głazy,
Mieszają różnie swe barwy i wonność,
Barwiąc skał nagość, lub darni zieloność.

Z wierzbami brzoza płacząca pospołu
Liśćmi z traw rosę zamiata u dołu;
Wyżéj dąb, wiatrów wojownik wysoki,
Krętym korzeniem rozsadza opoki;
A wyżéj jeszcze, piętrzące się jodły
Szczyt swój posępny ku niebu wywiodły,
Lub zgięte burzą od skały do skały,
Nad przepaściami jak mosty wisiały.
Aż gdzie najwyżéj wierzchołki skał wzbite,
Tlące się słońcem, lub śniegiem okryte,
Podróżny ledwo mógł dojrzeć u szczytów
Tło zwierciadlane niebieskich błękitów.
Wszystko tak dzikie, tak cudne zarazem,
Ze snów czarownych być zda się obrazem.

XIII.

Środkiem wąwozu, wązki, zabrzeżysty,
Sączył się strumień, spokojny i czysty.
Głąb jego z razu i płytka, i kręta,
Ledwoby dzikie uniosła kaczęta;
Ale wnet ginąc pod niskich wierzb szczytem,
Zasilon źródłem w ich gęstwie ukrytém,
Szerszém już z cienia wychodzi korytem,
W ciemno-przejrzystych malując kryształach
Skały, i drzewa rosnące po skałach.
I coraz szerszy, im coraz szedł daléj.
Ryjąc się głębiéj, i błyszcząc wspanialéj,
Wzbiera nad brzegi, i wkoło oblewa
Nadbrzeżne skały, pagórki i drzewa,

Tak, że zdaleka wydają się z wody
Jak gruzy zamków, lub wysep ogrody.
Strumień grunt coraz bystrzejszym rwąc prądem,
Co krok to daléj rozłącza je z lądem,
Aż wszystkie strugi złączywszy znów w biegu,
Zalewa wąwóz od brzegu do brzegu,
I połyskując wód gładkich przestworem,
Małém Trosachu staje się jeziorem.

XIV.

By wyjść z wąwozu, strzelec pełen trwogi
Nie widzi żadnéj ni ścieżki, ni drogi,
Chyba się musi, z potrzeby zuchwały,
Piąć po urwiskach przepaścistéj skały.
Po drzew korzeniach, jak szczeblach drabiny,
Chwytając ręką gałęzie jedliny,
Wdarł się nakoniec na szczyt — zkąd u spodu,
Tuż pod nim, w blasku jaskrawym zachodu,
Jakby ze stali zwierciadło ogniste,
Widać Katrinu jezioro przejrzyste:
Pomiędzy wzgórza, rosnące po bokach,
W kształtnie kręconych rozlane zatokach,
Pocieniowane cieniem wysp kwitnących,
Na tle błękitu wód zieleniejących,
I gór, co jakby olbrzymy-strażnicy,
Z dwóch stron zaklętéj strzegą okolicy.
Z południa Benwen, zamglony u szczytów,
Piętrząc się w massy skruszonych granitów,
Zwala na brzegi swe gruzy i głazy,
Istne zniszczenia i ruin obrazy,

I czarnym borem nawisły po wierzchu,
Mroczy się cieniem przedwczesnego zmierzchu;
Gdy od północy, nad białe obłoki
Wzbity Benanu wierzchołek wysoki,
Nagi, lecz kształtem powabny dla oczu,
Kąpie się w jasném powietrza przezroczu.

XV.

Długo podróżny, wzruszony, zdumiały,
Patrzał na wszystko z wierzchołka swéj skały.
„O! co za cuda w tych miejscach — zawołał —
„Kunszt albo przepych potworzyćby zdołał!
„Na téjby górze stanął zamek zbrojny,
„W tym dole niewiast pałacyk spokojny;
„Z owéj dąbrowy, z za drzew tego boru,
„Błysłyby wieże białego klasztoru!
„O! jak wesoło dźwięk trąby myśliwéj
„Budziłby z rana te lasy i niwy;
„Jak wdzięcznie piosnka miłosna wieczorem
„Brzmiałaby z arfą nad cichém jeziorem!
„Lub gdy śród nocy, w swéj pełnéj pogodzie,
„Księżyc w zamglonéj przegląda się wodzie,
„Jak uroczyście, z za mrocznych drzew boru,
„Płynąłby z echem daleki śpiew chóru,
„Gdy dzwon posępny, brzmiąc głucho w dąbrowach,
„W tychby gdzieś górach, lub na tych ostrowach,
„Budził świętego pustyni mieszkańca,
„Do rozmyślania i modłów różańca! —
„Wtedyby trąba, i arfa, i dzwony,
„Wtedy uprzejma gościnność w te strony

„O każdéj porze nęciłyby co dnia,
„Obłąkanego, jak dziś ja, przychodnia!…

XVI.

„Ha! wtedy mógłbym cieszyć się z obłędu.
„Lecz dziś! — przeklęta porywczość zapędu! —
„Jak ów pustelnik, com roił w marzeniu,
„Muszę pomyśleć o nocném schronieniu,
„I wodę suchym zakąsiwszy chlebem,
„Spać gdzieś na ziemi pod gwiaździstém niebem.
„Ale to mniejsza! na łowach i wojnie,
„Fraszka o miękkość, byle spać spokojnie!
„Noc letnia w świeżym przepędzona lesie
„Rzeźwość i ciału i myślom przyniesie.
„Lecz wiem, że w dzikich tych górach i kniejach,
„Nie brak na zbójcach i śmiałych złodziejach[7];
„Spotkać ich nocą wśród tego ustronia,
„Gorsza, niż stracić jelenia lub konia! —
„Zatrąbię! — może kto z mych towarzyszy —
„Lecz jeśli horda trąbienie posłyszy?…
„Ha! darmo!… ufam w ostatecznéj toni
„Że mię odwaga i miecz mój obroni!“

XVII.

Ujął więc trąbkę, i zagrał w nią znowu.
Wtém patrz! — wprost z wyspy naprzeciw parowu,
Cichéj i pustéj; z za nagich skał zrębu,
Z pod cienia liści zielonego dębu,
Wybiegła łódka, polotna i szparka.
W niéj jedna tylko dziewica-żeglarka,

Zręczném się wiosłem sterując w swéj drodze,
Gnała ją szybko ku bliskiéj odnodze,
Gdzie wierzb zielonych rozwisłe warkocze
Fala w swém łonie odbija i płócze,
I z cichym szmerem pluskając o brzegi,
Kona na piaskach, błyszczących jak śniegi.
Właśnie pod łodzią zaskrzypiał żwir biały,
Gdy strzelec szybko zstąpiwszy ze skały,
Stanął zakryty pomrokiem wieczora,
By się przypatrzyć téj Nimfie jeziora.
Dziewica zda się czekała śród ciszy,
Aż znów powtórny dźwięk trąbki usłyszy.
Z wzniesioném czołem, z wytężonym wzrokiem.
Jakby coś słysząc w milczeniu głębokiém,
Z powiewnym włosem, rozwianym w pośpiechu,
Z otworzonemi usty — bez oddechu.
Stała jak posąg; — z postawy, z oblicza,
Rzekłbyś, że grecka bogini dziewicza,
Czarownych brzegów Najada strażnicza.

XVIII.

Lecz nigdy nawet dłót greckich rzeźbiarzy,
W Gracyach, w Nimfach, w boginiach ołtarzy,
Nie stworzył cudniéj kibici ni twarzy!
Cóż ztąd, że słońca gorące pogody
Tłem jakby cienia powlokły jagody?
Trud co jéj lica zapalał płomieniem,
Sprawiał zarazem, że z prędkiém westchnieniem,
Nad rąbek szaty, jak fala z za brzegu,
Błyskała coraz pierś bielsza od śniegu.

Cóż, że uczony mistrz sztucznych poskoków
W muzyczne miary nie wkładał jéj kroków?
Nigdy krok szybszy migając przez wrzosy,
Lżéj porankowéj nie otrząsł z nich rosy;
Najmniéjszy kwiatek, jak wiatru tchem zgięty,
Z pod stóp jéj znowu powstawał niezmięty.
Cóż, że z ust czasem, z wdziecznemi ich słowy,
Zabrzmi ton prosty góralskiéj wymowy?
Głos jéj tak słodki, tak miły dla ucha,
Że słuchacz nie śmie odetchnąć, gdy słucha.

XIX.

Wodza być córką zdaje się dziewica.
Lśniąca przepaska, co skroń jéj oświéca,
I pled jedwabny płynący z jéj ramion,
I złota klamra, należą do znamion.
I rzadko wstążka wiła się śród cieniów
Tylu i takich warkocza pierścieniów,
Jak te, z pod których łabędzia jéj szyja,
Jak śnieg z pomiędzy piór kruczych przebija.
Rzadko pled w swoje fałdy tajemnicze
Tulił cudniejsze powaby dziewicze;
A nigdy klamra, swym blaskiem gwiaździstym,
Nie połyskała nad sercem tak czystém.
By zgadnąć w głębi skarb uczuć bez ceny,
Dość jest raz spojrzeć w źrenice Heleny.
Nie tak Katrinu zwierciadło przejrzyste
Odbija jasno swe brzegi kwieciste,
Jak się w tych źrenic swobodzie dziecinnéj,
Maluje każda myśl duszy niewinnéj:

Czy się w niéj radość zaśmieje wesoła,
Czy żal lub litość łzę z oka wywoła,
Czy prędka wdzięczność doznanéj dobroci
Myśl rozrzewnioną ku niebu obróci;
Czy powieść krzywdy, lub widok przemocy,
Oburzy wolny duch córek północy.
Jedno jest tylko czucie, co trwożliwa,
Z dziewiczą dumą, dziewica ukrywa,
Choć nie mniéj czysty blask jego płomienia —
Trzebaż to czucie nazywać z imienia?

XX.

Zniecierpliwionéj okolném milczeniem,
Z ust koralowych głos zabrzmiał ze drżeniem:
„Ojcze!“ krzyknęła; a wiatry na skały
Harmonijnemi dźwiękami powiały.
Słucha — nic wzajem nie mąci milczenia.
„Tyżeś Malkolmie?“ — dźwięk tego imienia
Z tak niewyraźnym z ust wypadł pośpiechem,
Że skały złowić nie mogły go echem.
— „Jestem podróżny;“ rzekł strzelec nieśmiało,
Wychodząc z miejsca gdzie krył się za skałą.
Szybko dziewica, za wiosła zamachem,
Na głąb w swéj łódce odbiegła z przestrachem,
I zapłoniona, na piersi wzburzonéj
Stuliła rąbek rozwianéj zasłony;
Tak pierzcha łabędź spłoszony od brzegu,
Tak gładząc pióra wstrzymuje się w biegu.
Bezpieczna wtedy, choć jeszcze nieśmiała,
Wsparłszy się wiosłem, na gościa patrzała.

Nie taką postać, nie takie miał lice,
By się go długo lękały dziewice.

XXI.

Na wzniosłe czoło i na twarz namiętną,
Wiek męzki włożył rozmyślania piętno,
Nie starł z nich jednak swobodnéj szczerości,
Ani zapału i ognia młodości.
W rysach tchnie trefność i wesołość pusta,
Dumę zdradzają śmiejące się usta,
I widać z oka, co błyska i gore,
Serce do gniewu i miłości skore.
Wzrost kształtny, w miarach zarówno stosownych
Do zręcznych igrzysk i trudów gwałtownych.
I chociaż strzelcem jest tylko z ubioru,
Choć nie ma broni, prócz strzelca klajmoru[8]:
Wyniosłość oczu i wzrok ich płomienny,
Tak znaczą męztwo i zapał wojenny,
Że rzekłbyś w mitrze lub zbroi rycerza,
Na polu bitew być wodzem zamierza.
Krótko swe dzienne wspomniawszy przygody,
Mówił o braku gościnnéj gospody.
W łagodnym głosie i mowie dobornéj
Tchnął wdzięk i gładkość zalotności dwornéj,
Lecz z tonu, z giestów — choć to chciał pokrywać,
Znać, że nie prosić zwykł — lecz rozkazywać.

XXII.

Dziewica grzecznéj wysłuchawszy mowy,
Wdzięcznemi wzajem ozwała się słowy,
Że dla zbłąkanych śród gór tych wieczorem,
Domy góralów są zawsze otworem.
„Ani sądź, gościu, że niespodziewanie
„Nasze samotne nawiedzisz mieszkanie.
„Od rana dzisiaj, nim wiatr obwiał rosy,
„Łoże miękkiemi nasłano ci wrzosy:
„Na twoję ucztę, liść owych modrzewi
„Zlała krew głuszców i dzikich cietrzewi,
„I nasze sieci szerokie o wschodzie
„Nie nadaremnie brodziły po wodzie.“ —
— „Z żalem,“ rzekł strzelec, „lecz czuję powinność,
„Bym twoję w błędzie oświecił gościnność.
„Obcy, nie roszczę praw do uprzejmości,
„Z jaką znać czekasz zaproszonych gości.
„Rzucony trafem śród tego ustronia,
„Straciwszy drogę, przyjaciół, i konia,
„W górach tu waszych nieznany nikomu,
„Nie miałem wstąpić do żadnego domu,
„Ażem obaczył ze skał tych wyżyny,
„Czarowną Wróżkę téj czarów krainy.“ —

XXIII.

— „Wierzę,“ odparła dziewica z uśmiechem,
Łódź swą do brzegu zbliżając z pośpiechem:

„Wierzę, żeś z rana nie myślał wieczorem
„Nad Loch-Katrinu nocować jeziorem.
„Ale jest człowiek, co przyjście twe wiedział.
„Allan-Ban wczora już je przepowiedział;
„Bard białowłosy, któremu widzenia
„Zwiastują przyszłość i bliskie zdarzenia[9].
„Wczoraj on widział zły koniec twych łowów,
„Śmierć twego konia śród dzikich parowów;
„Opisał, mówiąc że zbłądzisz w te strony,
„Rysy twe, postać, i strój twój zielony,
„I złotą trąbkę z jedwabnym kutasem,
„I nóż myśliwski, co nosisz za pasem,
„I tę twą czapkę z piór czaplich ozdobą,
„I dwa psy czarne, co idą za tobą.
„W domu téż kazał nie szczędzić zachodu,
„By uczcić gościa z wysokiego rodu.
„Ja, wyznać muszę, nieskora do wiary,
„Choć nieraz jego sprawdziły się mary,
„Słysząc dźwięk trąbki, myślałam wesoła,
„Że to mój ojciec, jak zwykle, mię woła.“ —

XXIV.

Gość się uśmiéchnął. —„Jeżeli wiedziony
„Wyższym wyrokiem, przychodzę w te strony,
„Ufam, że prorok zapytać pozwoli,
„W czém mam dopełnić przeznaczenia woli?
„Na tysiąc przygód ważę się ochoczy,
„Skoro twe piękne zachęcą mię oczy.
„Tymczasem, pozwól jeżeli się godzi,
„Bym cię wyręczył w sterowaniu łodzi!“ —

Z przekąsem Nimfa — gdy wziąwszy jéj wiosło,
Znać że mu nowe rozpoczął rzemiosło —
Śmiała się patrząc, jak ramię wysilał,
I jak się wstydził, że czółnem przechylał.
Lecz męzka siła brak wprawy zmniejszała:
Łódź, choć się chwiejąc, leciała jak strzała,
A w ślad jéj, skomląc, nie rade z ochłody,
Szły wpław ogary, pysk wznosząc nad wody.
Nie wiele razy dłoń w pracy swej skora,
Rozbiła wiosłem zwierciadło jeziora,
Gdy łódź, przemknąwszy około skał zrębu,
Wbiegła w cień liści zielonego dębu.

XXV.

Gość szybko wyspę obejrzał tymczasem.
Brzeg był zarosły murawą i lasem,
Lecz nigdzie domu, ni ścieżki, ni drogi,
Żadnego śladu rąk ludzkich, ni nogi.
Aż mu dziewica wskazała tór mały.
Przez las w głąb wyspy wiodący na skały,
I z skał w zieloną schodzący dąbrowę,
Pomiędzy wierzby i gaje brzozowe.
Tam pod ich cieniem, ktoś, znać niespodzianie,
Na prędce wiejskie zbudował mieszkanie[10].

XXVI.

Dom był przestronny, lecz dziwny z pozoru,
Prosta struktura, bez sztuki, ni wzoru.

Stawiony z drzewa, jakie w okolicy
Najłatwiéj mieli spieszni budownicy.
Pnie smolnych sosen i surowych dębów,
Sklutem zaledwo ściosane u zrębów,
Ocięte z sęków, lecz korą odziane,
Na wzrost wysoką tworzyły w krąg ścianę,
Któréj szerokie czeluście i szpary,
Zmieszany z gliną zatykał mech szary.
Z drzew cieńszych sosen, odartych z swéj kory
Belki i krokwie, spojone u góry,
Dzierżą nad domem dach jego poziomy,
Wiązany z snopków gałęzi i słomy.
Obok drzwi domu, dwa z darni siedzenia
Wiejski nad gankiem przysionek ocienia,
Pokryty korą z gładkich lip surowych.
Wsparty na białych kolumnach brzozowych,
Po których dłonie Heleny pieszczone
Puściły wiankiem powoje zielone,
I girlandami osnuły w około
Bluszcz i barwinek kwitnący wesoło,
Co się tak wdzięcznie swym kwiatem rumieni,
Że go lud prosty zwie: Panną w zieleni;
I inne ziela, co liśćmi wiotkiemi
Pną się do góry, lub pełzną po ziemi.
Pod tym przysionkiem stanąwszy dziewica,
Rzekła, z uśmiechem odwracając lica:
„Wzywaj, rycerzu, swéj Damy i Świętych,
I wstępuj śmiało do progów zaklętych!“ —

XXVII.

— „Idąc za tobą, innego Anioła,
„Ni innéj Damy nikt wzywać nie zdoła!“ —
Rzekł, i wszedł za nią: — wtém głośny brzęk stali,
Jakby szczek miecza rozległ się po sali.
Warem krwi serce przychodnia nabiegło;
Lecz wnet ze wstydem omyłkę spostrzegło,
Gdy tuż u wnijścia, na cegłach podłogi,
Ujrzał miecz nagi, przyczynę swéj trwogi,
Wypadły z pochwy, zwieszonéj z niechcenia
Na sękowatych rosochach jelenia.
Bo w krąg po ścianach, za gmachu sprzęt cały,
Wojny i łowów trofea wisiały:
Tu hełm, tam puklerz, tam oszczep strzelecki,
Ówdzie łuk, kołczan, lub miecz staroświecki.
Tu dzik kłem błyska z pod zbroi rycerza,
Daléj wilk białe swe zęby wyszczerza;
Po nad pstrym rysiem rozpiętym na dole,
Sterczą łby łosie lub rogi bawole;
Obok wojenne chorągwie podarte,
Z których znać jeszcze krwi ślady niestarte,
I skóry różnych barw, kształtów, i cieniów,
Sarn, żubrów, lisów, niedźwiedzi, jeleniów,
Porozwieszane dziwnie, rozmaicie,
Tworzyły dzikie ścian szorstkich obicie.

XXVIII.

Gość rzucił wkoło oczyma bystremi,
Gdy się schylając podnosił miecz z ziemi;

I musiał dobrze natężyć moc dłoni,
By dźwignąć ciężar i długość téj broni.
Ważąc ją w ręku i mierząc oczyma:
„Jednego tylko, rzekł, znałem olbrzyma,
„Coby bez czarów, ramieniem człowieczém,
„Mógł w pośród bitwy wywijać tym mieczem!“ —
Twarz się dziewicy rumieńcem powlekła,
I wpół z westchnieniem, wpół z uśmiechem rzekła:
„Widzisz, rycerzu, miecz czarnoksiężnika,
„Co mię w tym zamku zaklętym zamyka;
„A tak nim łatwo wywija nad głową,
„Jak ja wachlarzem, lub rószczką wierzbową.
„Postać też jego równaćby się warta
„Z wzrostem Ferraga, albo Askabarta[11].
„Ale się nie bój! — w jaskini olbrzyma,
„Prócz sług i niewiast, nikogo dziś nié ma.“ —

XXIX.

I w téjże chwili weszła do komnaty
Znać pani domu: poważna już laty,
Lecz któréj postać i wdzięk snać za młodu,
Mogłyby zdobić sam dwór Holyrodu [12].
Helena ciotkę, z czcią matce powinną,
I z wesołością ściskała dziecinną,
Gdy ta, spokojnie, bez dumy ni sromu,
Uprzejmie gościa witała w swym domu.

Nie szczędząc względów należnych dowodu.
Ani śmiąc badać imienia lub rodu[13].
Bo taką wówczas cześć wzbudzał przychodzień,
Że choćby nawet zabójca lub zbrodzień
Przyszedł na ucztę do domu swych wrogów,
Niezapytany wyjść mógłby z ich progów.
Lecz z własnéj woli gość odkrył swe miano:
Jakób Fitz-Jakób z Snowdunu go zwano;
Dziedzic skał nagich i pastwisk obfitych,
Krwią przodków jego i mieczem nabytych.
Broniąc ich właści, ojciec poległ w boju;
On sam — Bóg widział, jak pragnął pokoju —
Za młodu jednak był nieraz zmuszony
Użyć oręża dla praw swych obrony.
Dziś z rana, w Lorda Moraja orszaku,
Goniąc za zwierzem, na rączym rumaku,
Prześcignął strzelców, i trudem znużony,
Stracił tór, konia, i zbłądził w te strony.

XXX.

Mówiąc to, wzajem myślał pokryjomu
Wybadać imię i stan panów domu.
Starsza matrona, ze słów i z pozoru,
Widać że znała ton miasta i dworu;
Helena, chociaż w wesołéj źrenicy
Jaśniał swobodny wdzięk wiejskiéj dziewicy,
Z rysów jéj, z mowy, z postaci, z ruszenia,
Znać było cechę wyższego plemienia;
Bo gdzieżby w gminie znaleźć w owym czasie,
Umysł i duszę, jaka w niéj być zda się?

Lecz ile razy gość zręcznemi słowy
Zwracał ku temu tok zwykłéj rozmowy:
Wnet pani domu, twarzą obojętną
Zdała się karcić ciekawość natrętną,
Lub ją Helena, z przekornym uśmiechem,
W żart obracając, przerwała z pośpiechem:
„Jesteśmy wróżki! w tych górach i borach
„Żyjem nie wiedząc o miastach i dworach.
„Latamy z wiatrem, po wodzie żeglujem,
„Błędnych rycerzy spojrzeniem czarujem,
„Lub im przy dźwięku arf ręką nietkniętych,
„Nócim, by uśpić, rym pieśni zaklętych“! —
Rzekła, wtém arfa w niewidoméj ręce,
Zabrzmiała, wtórząc góralskiéj piosence[14].

XXXI.
Pieśń.

„Śpij, żołnierzu! śpij po znojach!
Pod urokiem snów łagodnych,
Przestań marzyć o krwi, bojach,
Dniach gorących, nocach chłodnych!
Tu rój Sylfów nam znajomych
Rozpromieni myśl twą senną;
Tu dźwięk arf ich niewidomych
Uśpi w sercu troskę dzienną.
Śpij, żołnierzu! śpij po znojach,
Przestań marzyć o krwi, bojach;
Śpij, zapomnij w snach pogodnych,
Dni nużących, nocy chłodnych!
 

Nie usłyszysz w téj ustroni,
Śród samotnych gór i lasów,
Szczęku broni, rżenia koni,
Huku bębnów, trąb hałasów.
Chyba słowik lub skowronki
Zabrzmią z rana i wieczorem;
Chyba z bagien między łąki
Bąk zabębni nad jeziorem.
Innych dźwięków, trąb ni broni,
Nie zna echo téj ustroni;
Nic nie przerwie lubych wczasów,
Śród samotnych gór i lasów.“

XXXII.

Umilkła chwilkę — i dając znak ręką,
Że gościa dalszą chce uczcić piosenką,
Wzrok wzniosła w górę, i płonąc jak róża,
Z brzmieniem stron arfy ton śpiewu przedłuża,
Aż wnet myśl wiążąc z poprzednią osnową,
Z natchnienia śpiewać zaczęła na nowo.

„Śpij, myśliwcze! śpij po łowach!
Sen ci zwabi piosnka nasza.
Śpij nie marząc, że w dąbrowach
Już ci trąbka dzień ogłasza.
Jeleń skrył się gdzieś w ustroniu,
Psy twe wierne śpią przy nodze.
Przestań tęsknić po swym koniu,
Po obłędnéj spocznij drodze!

Śpij, zapomnij o złych łowach,
O przepaściach, o parowach,
Niech nagrodzi wdzięk marzenia
Stratę konia i jelenia.“

XXXIII.

Ledwie się skromna skończyła wieczerza,
Obiedwie damy żegnały rycerza.
W sali mu łoże usłano z nawięzi
Wonnego wrzosu i młodych gałęzi,
Gdzie nieraz przed nim gość równie zbłąkany
Znajdował spokój i wczas pożądany.
Lecz próżno świeżość gałęzi i wonie
Kwitnących wrzosów chłodziły mu skronie;
Próżno Heleny głos grał w jego uchu:
Nie uśpił burzy ni w myśli, ni w duchu.
Coraz je dziksze trapiły marzenia,
Obrazy trudów, przygód, udręczenia.
To raz koń pod nim upada gdzieś w borze,
To się łódź jego pogrąża w jeziorze,
A on ni stąpić, ni pływać nie może.
To z wrogiem niby tocząc bój uparty,
Widzi swą klęskę, i sztandar wydarty.
To znów — o! niechby na wieki przepadło
To najstraszniéjsze ze wszystkich widziadło! —
Stają mu w oczach dni pierwszéj młodości,
Dni szczeréj wiary i ufnéj miłości;
Znowu się duszą podziela na poły
Z rozpierzchnionemi dawno przyjacioły.

Wszyscy wkrąg niego gromadą się zbiegli,
Zmienni, zdradzieccy, lub w grobach polegli;
Wzrok ich tak tkliwy, dłoń ściskać tak skora,
Jakby z nim ledwo rozstali się wczora.
Z trwogą sam przez sen zapytał się nieraz:
Co sen, co prawda? czy dawniéj, czy teraz?
Czy widmem była ich śmierć lub niewiara?
Czy to, co widzi, jest tylko snu mara?

XXXIV.

W końcu, z Heleną błądząc między gajem,
Miłośnie, zda się, rozmawiał z nią wzajem.
Lica jéj płoną, lecz usta się śmieją;
Słucha z westchnieniem, on błaga z nadzieją.
Wtém, gdy chce ścisnąć miękką dłoń dziewicy,
Uczuł żelaznéj zimno rękawicy.
W miejscu jéj, męzkie stanęło widziadło,
W błyszczącym hełmie, z przyłbicą zapadłą;
Zmienia się, rośnie w postawę olbrzyma:
Olbrzym hełm podniósł i błysnął oczyma;
Twarz jego groźna, ponure wejrzenie,
Straszny, a jednak podobny Helenie. —
Zbudził się rycerz, i z dreszczem przestrachu,
Sny wspominając, spozierał po gmachu.
Czerwone głównie w przygasłém ognisku
Pełgały łuną krwawego połysku,
Wpół ukazując, wpół kryjąc śród cienia,
Dzikie ozdoby i ścian i sklepienia.

Wpośród nich rycerz napotkał oczyma
Ów miecz, jak gdyby swych marzeń olbrzyma;
I tysiąc myśli, tysiąc mar trwożących
Powstało w duszy i w oczach iskrzących,
Aż, by rozproszyć widma gorączkowe,
Powstał, i z domu wyszedł na dąbrowę.

XXV.

Gwiazdami ciche pałały niebiosa,
Po łąkach lśniąca srebrzyła się rosa;
Nocna woń kwiatów i rozkwitłych krzewów,
Tchnęła w oddechu rzeźwiących powiewów;
Wkrąg dolin, w mroczne ściskając się massy,
Słały cień drzewa i milczące lasy,
Gdy pełne światło miesięcznéj pogody
Lało się z niebios na góry i wody. —
Dzikichby nieszczęść potrzeba lub duszy,
By jéj ten widok nie ulżył katuszy!
On uczuł spokój — i patrząc po niebie,
Wpół myślał w sobie, wpół mówił do siebie:
„Cóż to? czyż nigdy, pomimo méj chęci,
„Rodu wygnańców nie zbędę z pamięci?
„Nie mogęż spotkać dziewczyny śród lasów,
„By się nie zdała mieć wzroku Duglasów?
„Nie mogęż ujrzeć starożytnéj broni,
„By wnet nie wspomnieć o Duglasa dłoni?
„Nie mogęż marzyć, by zaraz sen krwawy
„Nie przybrał groźnéj Duglasa postawy? —
„Nie! nie chcę marzyć! — mocna wola męża,
„Doznam, czy nawet i we śnie zwycięża?

„Zmówiwszy pacierz, muszę wczasu zażyć,
„Wrócić na łoże, i spać, a nie marzyć!“ —
Zmówił pacierze, stanąwszy na łące,
Znacząc ich liczbę na złotéj koronce;
I z niebem myśli i duszę kojarząc,
Wrócił na łoże, i zasnął nie marząc,
Aż rannych ptasząt zbudziło go pienie,
Gdy już blask słońca błyszczał na Benwenie.

KONIEC PIEŚNI PIERWSZÉJ.
PIEŚŃ DRUGA.

WYSPA.
I.

Wschód jutrzenki, jest wschodem życia i wesela;
Wszystko co kwitnie, wonią tchnie z kwiatów kielicha;
Wszystko co żyje, radość czuje i podziela:
Ptak śpiewa, zwierze pląsa, człowiek się uśmiécha.
I gdy po wód zwierciadle mknęła łódka cicha,
Z gościem, co jeszcze ręką dawał pożegnanie:
Ożywczy wpływ poranku natchnął pierś Minstrela[15].
I z brzmieniem arfy, słodkie wzniosło się śpiewanie,
Twoje, o! białowłosy wieszczu Allan-Banie!

II.
Pieśń.

„Nie prędzéj z wioseł żeglarzy dłonie
Strząsają pianę u brzegu;
Nie prędzéj w wodzie znika i tonie
Ślad, co na gładkiém jeziora łonie
Łódź chyża ryje w swym biegu:

Jak człowiek w szczęściu, z myśli swéj ściera
Pamięć dobrodziejstw, które odbiera
W nieszczęścia chwili przelotnéj.
Bądź więc zdrów, gościu! bądź zdrów na wieki!
Żyjąc szczęśliwy, błądząc daleki,
Zapomnij wyspy samotnéj!

„Pierwsze ci miéjsce przy królów tronie,
Pierwsze niech będzie na bitwach;
Pierwsze na łowach charty i konie,
Najpierwszym wieńcem twoje niech skronie
Piękność uwieńcza w gonitwach.
Niech miecz w twéj dłoni, towarzysz w rzędzie,
Przyjaciel sercu wierny niech będzie,
W chwili pogodnéj czy słotnéj;
Przy tkliwéj, pięknéj, cnotliwéj żonie,
Kochany wzajem, w kochanych gronie,
Zapomnij wyspy samotnéj!

III.

„Lecz jeśli kiedy pledem odziany,
Stanie u wrót twych gościnnych,
Pielgrzym ubogi, błędny, wygnany,
I tęsknić będzie łzami zalany,
Do gór, do progów rodzinnych:
Wtenczas, o! gościu! niech mu z twéj duszy
Błyśnie pociecha, która osuszy
Łzy z jego twarzy wilgotnéj;
Wtenczas przypomnij własne przygody,
Gdyś sam błądzący szukał gospody
Na naszéj wyspie samotnéj.
 

„Lub gdy na morzu życia o skały
Wichry twą nawę rozkruszą;
Gdy próżno mądry, cnotliwy, śmiały —
Nędza, wygnanie, potwarzy strzały
Zachwieją sercem i duszą:
Nie roń łez męzkich na próżną żałość,
Niewdzięczność dworów, losów niestałość,
Na zmienność zgrai przewrotnéj;
Lecz wracaj, gościu, wracaj z pośpiechem,
Gdzie cię uprzéjmość z łzą i uśmiechem
Spotka na wyspie samotnéj!“ —

IV.

Ostatnie dźwięki konały w powiewach,
Gdy łódź u lądu stanęła przy drzewach.
Lecz długo jeszcze, nim zniknął w ich cieniu,
Gość w stronę wyspy poglądał w milczeniu,
Gdzie jeszcze śpiewak z ubielonym włosem,
Wysilon pieśni uczuciem i głosem,
Stał nad jeziorem, pod drzewem strzaskaném,
Jak on, burzami i wiekiem złamaném.
Pogrążon w wieszcza dumy tajemnicze,
Podniósł ku niebu szlachetne oblicze,
Jakby w ognisku wschodniego płomienia
Duch szukał iskry nowego natchnienia;
Jakby dłoń jego oparta o stróny,
Czekała siły by zabrzmieć w ich tony.
Stał tak poważny z postawy i wzroku,
Jak ów, co słucha czytania wyroku;

Tak nieruchomy, że szemrząc po drzewie
Wietrzyk mu włosa nie zachwiał w powiewie,
Że zda się usta nie tchnęły oddechem,
Że duch uleciał z ostatniém strón echem.

V.

Tuż na murawie, przy stopach Minstrela,
Siedzi Helena z uśmiechem wesela.
Cóż ja cieszyło? czy zwinność pławaczek,
Dzikich w jeziorze kąpiących się kaczek,
Na których stado płynące szeregiem,
Mały jéj piesek wył skacząc nad brzegiem?
Lecz gdy to tylko cieszyło dziewicę,
Powiédz, kto mniemasz znać serce kobiéce,
Czemu rumieniec wystąpił na lice? —
Przebacz, ach! przebacz, Aniele wierności!
Jeśli powodem uśmiechów radości
Był gość, co dotąd, jakby na coś czekał.
Stojąc nad brzegiem, odejście swe zwlekał,
I już chcąc odejść, zwracał się i stawał,
I ręką znaki pożegnania dawał.
Lecz wy, dziewice! — nim w méj bohaterce
Winić zechcecie lekką myśl lub serce —
Wskażcie mi jedną z was, która nie życzy,
Co by w swém sercu nie czuła słodyczy,
Z podobnych zwycięztw, i z takiéj zdobyczy!

VI.

Póki stał w miejscu, Helena udała
Że go nie widzi, lub widzieć nie chciała;

Lecz gdy odchodząc już znikał za gajem,
Ręką ku niemu skinęła nawzajem.
I nigdy jemu, jak potém wyznawał,
Żaden się tryumf tak chlubnym nie zdawał,
Choć go najpierwsze bogactwy i rodem,
Uprzejmych względów darzyły dowodem.
Nawet gdy schodząc zwycięzcą ze szranek,
Z rąk najpiękniejszéj zwycięzki brał wianek,
Nie doznał w duszy takiego wzruszenia,
Jak na te proste i nieme skinienia. —
Naówczas z danym przewódzcą góralem,
Z psami przy boku, oddalił się z żalem.
Ona patrzała jeszcze, jak pod górą,
Z po za drzew czaple migało się pióro;
Aż gdy już więcéj wzrok dojrzeć nie zdołał,
Anioł-stróż gromiąc w jéj sercu zawołał:
„Toż jest twa wierność? — o! dziewczyno płocha! —
„Z takąż to wzajem twój Malkolm cię kocha?
„Malkolm swéj duszy nie łechtałby słowy
„Gładkiéj, pochlebnéj, lecz nie twéj rozmowy;
„Malkolm ciekawym nie goniłby wzrokiem
„Za lekkim, zręcznym, lecz nie twoim krokiem!…“
— „Dość, dość tych dumań, wieszczu Allan-Banie!“
Krzyknęła, własne by przerwać dumanie.
„Gdy ci duch jeszcze nie gore natchnieniem,
„Ja go szlachetném zapalę imieniem;
„I jeśli zechcesz usłuchać mych namów,
„Śpiewaj, o! mistrzu! cześć rodu Grahamów[16]!“ —
Ledwo Helena to imię wyrzekła,
Twarz się jéj nagłym rumieńcem powlekła.

Bo każdy wiedział, że z męztwa, z urody,
Pierwszym w tym rodzie, był Malkolm jéj młody.

VII.

Po trzykroć Minstrel, ze wzrokiem płomiennym,
W stróny swe taktem uderzył wojennym,
I trzykroć, pełen wesela i pychy
Dźwięk, skonał mdlejąc, jak smutku jęk cichy.
„Próżno, dziewico!“ — strwożony tém brzmieniem
Rzekł Bard, i ręce opuścił z westchnieniem.
„Próżno wesołéj chcesz pieśni odemnie,
„Ty, co mię o nic nie prosisz daremnie!
„Możniejsza ręka snać arfy méj stróny
„Na insze dzisiaj nastroiła tony.
„Nótę wesela brać chciałem bez skutku,
„Sam, niebudzony, brzmi cichy jęk smutku;
„Hymny tryumfu wznieść chciałem ku niebu,
„Słyszałaś sama ton pieśni pogrzebu.
„Obyż przynajmniéj mnie tylko, nie komu,
„Dźwięk ten złowrogi zagrażał w tym domu!
„Jeśli, jak głosi wieść u bardów znana,
„Arfa ta, niegdyś świętego Modana[17],
„Brzmiąc tak, śmierć tylko panu swemu wróży:
„Ja dość już żyłem, bym pragnął żyć dłużéj! —

VIII.

„Lecz ach! Heleno! — tak właśnie zabrzmiała
„W dzień, gdy twa święta matka umierała;
„To był ton, pomnę, który, gdym wśród gości
„Chciał nócić pieśni chwały i miłości,

„Ze strón jéj echem zabrzmiawszy złowieszczém,
„I mnie i wszystkich zimnym przejął dreszczem,
„I urągając biesiady weselu,
„Jęczał żałośnie po salach Botwelu [18],
„Przedtém, nim Duglas śród nieszczęść pogromu,
„Tułacz, ujść musiał z przodków swoich domu[19]. —
„Ach! jeśli jeszcze w burzy przyszłych czasów,
„Nowy grom grozi rodzinie Duglasów:
„Jeśli raz jeszcze ponure to brzmienie
„Żal lub nieszczęście wy wróży Helenie: —
„Złowroga arfo! w niczyjéj już dłoni,
„W niczyjém uchu twój głos nie zadzwoni!
„Raz tylko jeszcze, przed własnym swym zgonem,
„Krótkim, płaczliwym odezwiesz się tonem,
„I legniesz w prochu, na szmaty skruszona,
„I mistrz twój na nie upadnie, i skona!“ —

IX.

Ciesząc go rzekła Helena: „Uspokój,
„Mój przyjacielu, czczy myśli niepokój!
„Wszak wiém, że nié ma muzyki na świecie,
„Słynącéj kiedy na arfie lub flecie:
„Nié ma piosenki od Twidu do Spei,
„Którejbyś nie znał, nie śpiewał z kolei!
„Cóż za dziw, jeśli niekiedy wbrew chęci,
„Z tysiąca tonów zmąconych w pamięci,

„Wypadnie sprzeczny z twa myślą lub słowy,
„W środku weselnéj, ton pieśni grobowéj? —
„Ojciec mój, duszą wyższy nad cierpienie,
„Choć stracił wielkość, potęgę i mienie,
„Zniósł mężnie burzę zawziętéj fortuny,
„Jak ów dąb wichry i niebios pioruny:
„Koronę liści wiatr rozmiótł dokoła,
„Lecz pnia nic ugiąć, ni zachwiać nie zdoła.
„Ja zaś“ — umilkła, i dłońmi drżącemi
Polny fijołek uszczknęła na ziemi; —
„Ja, któréj świetne dzieciństwa wspomnienia
„Tkwią ledwo w myśli jak senne marzenia,
„Chętnie ten kwiatek, co rośnie w ukryciu,
„Za wzór i godło obieram w mém życiu!
„Tak żyje rosą i blaskiem niebieskim,
„Jak dumna róża w ogrodzie królewskim;
„Ci, co go znajdą, lubią jego wonie;
„A gdy go w wieniec uplotę na skronie,
„Nie prawdaż? każdy bard przysiądzby gotów,
„Że od koronnych piękniejszy kléjnotów?“ —
Rzekła, i sama śmiejąc się wesoło,
Kwiat między włosy włożyła na czoło.

X.

Jéj wzrok, jéj słowa, jéj uśmiech wesela,
Rozpogodziły ponurość Minstrela.
Z uśmiechem, z jakim pokutnik za grzechy
Wita w widzeniu Anioła pociechy,
Spoglądał na nią — aż cicha i miła
Łza rozrzewnienia wzrok jego zaćmiła.

Wtedy — bo długo słów znaleźć nie zdołał: —
„O! najpiękniéjsza! najlepsza!“ — zawołał.
„Nie znasz, nie czułaś w dziecinnych twych latach,
„Strat swych wielkości, ni żalu po stratach.
„Lecz ja, niestety! — o! gdyby me oczy
„Mogły raz jeszcze, nim je śmierć zamroczy,
„Ujrzeć cię w blasku należnym ci z rodu,
„Na dworze królów, śród uczt Holyrodu,
„Lecącą w tańcu za muzyki dźwiękiem,
„Zachwycającą pięknością i wdziękiem,
„Gwiazdę serc wszystkich i oczu młodzieży,
„Przedmiot uwielbień i westchnień rycerzy,
„Cel pieśni bardów, i wieszczych zapasów,
„Na cześć twych wdzięków, i rodu Duglasów!“ —

XI.

— „Sny to są piękne,“ — dziewica zaczęła
Mówić z uśmiechem, lecz mówiąc, westchnęła; —
„Ale darń świeża i cień drzew tych wonnych,
„Zastąpią miejsce tych komnat koronnych;
„Anibym mogła na dworskiéj zabawie
„Pląsać weseléj, jak teraz po trawie;
„Ani tam bardów królewskich śpiewanie,
„Może być milsze, jak twoje, Allanie!
„Co do rycerzy, którzy by z westchnieniem,
„Przed mém, jak rzekłeś, klękali spojrzeniem,
„Wyznaj, pochlebco! czy próżna ma pycha,
„Czyż do mnie Rodryk i tutaj nie wzdycha?
„Rycerz tak straszny, tak głośny z swych czynów,
„Ów bicz Saxonów, wódz klanu Alpinów,

„Czyżby, sam powiédz, nie wstrzymał się dla mnie
Od swych łupieży. — dzień jeden przynamnie.“ —

XII.

Bard zwrócił na nią spojrzenie surowe.
— „Złą do twych żartów wybrałaś osnowę;
„Bo któż w tym kraju, na sto mil w około,
„Wspomniał Rodryka, i śmiał się wesoło?
„Pomnę, jak w gniewie z błahego powodu,
„Zabił rycerza w progach Holyrodu[20].
„Widziałem, z trupa gdy miecz swój wyciągał,
„Z jak dumną wzgardą obecnym urągał;
„Widziałem, jak go dworacy struchleli,
„Czyniąc mu przejście, zatrzymać nie śmieli.
„Odtąd w tych górach zawarłszy się zbrojnie,
„Trwa w ciągłéj z królem i z prawami wojnie.
„I gdyby nie to — gniew pali mą duszę,
„Gdy tę sromotną prawdę wyznać muszę; —
„Któżby śród nawet tych pustyń i lasów,
„Śmiał był przytulić rodzinę Duglasów?
„Gdy jak zwierz dziki od kniei do kniei,
„Ojciec twój błądził bez wsparcia nadziei[21];
„Gdy się go dawni znajomi wyparli,
„Gdy przyjaciele drzwi przed nim zawarli;
„On jeden, klanu łupieżców wódz krwawy,
„Ujął się waszéj niedoli i sprawy.
„I dziś mu za to, jak kwiat w jego rękach,
„Słodka nagroda rozkwitła w twych wdziękach.
„Co chwila z Rzymu spodziewany goniec,
„Przeszkodom ślubów przynieść może koniec.

„Duglas naówczas, przy zięciu swym mężnym,
„Może znów stać się strasznym i potężnym.
„Lecz ty, dziewico! — jeśli się twéj woli
„Rodryk dziś czasem ugłaskać pozwoli,
„Niech się tém nazbyt twa duma nie szczyci: —
„Pomnij, dzikiego lwa wiedziesz na nici!“ —

XIII.

— „Minstrelu!“ rzekła Helena, a z oka
Zabłysła z dumą jéj dusza wysoka.
„Wiém ja, com winna domowi Rodryka.
„I słuszna wdzięczność me serce przenika.
„Wszystko, co córka mieć może od matki,
„Radę, opiekę, czułości zadatki,
„Wszystko to miałam w Lady Małgorzacie;
„Gdy po nieszczęsnéj matki méj utracie,
„Ona po siostrze sierotę na świecie
„Wzięła mię, płacząc, za własne swe dziecię.
„Syn jéj, co kryjąc Duglasa w swym domu,
„Gniewów królewskich nie uląkł się gromu,
„Większą, gdy można, wdzięczność znajdzie we mnie.
„Niech wskaże porę, niech żąda wzajemnie
„Ofiar, poświęceń: — nie słowa, nie dzięki,
„Krew, życie oddam — wszystko, prócz méj ręki. —
„Córka Duglasów, w zakonnéj komorze
„Wprzód w Maronańskim zamknie się klasztorze:
„Wprzód jak tułaczka, pod obce gdzieś nieba,
„Pójdzie żebrając o suchy kęs chleba,
„Gdzie nikt nie pojmie jéj szkockich słów brzmienia,
„Gdzie nikt nie słyszał Duglasów imienia,

„Pójdzie z ojczyzny, za góry i morze,
Nim odda rękę — gdy serca nie może.“

XIV.

Ty wstrząsasz głową, i wzrok twój przygania
„Zbytniéj ostrości słów moich i zdania.
„Lecz cóż innego sam powiész? Niestety!
„Umiem ja cenić Rodryka zalety.
„Mężny jest, skory do wielkiego czynu,
„Ale gwałtowny, jak fala Braklinu[22];
„Szlachetny — prawda — nim gniew go nie wzruszy,
„Albo nim zawiść nie zatli się w duszy.
„Dla swych przyjaciół, w złéj czy dobréj toni,
„Wiém, że jest wierny, jak miecz jego dłoni,
„Ale ach! pierwéj ów miecz z twardéj stali,
„Niż się pan jego nad wrogiem użali.
„Znam jego hojność — z jak chętną, szczodrotą
„Rozrzuca drugim bogactwa i złoto,
„Gdy z krwawych wypraw, do dzikich swych leży
„Powrócą z łupem zbójeckiéj łupieży,
„I gdzie po drodze kraj kwitnął wesoły,
„Zostawią gruzy i krwawe popioły.
„Dłoń uzbrojoną w ojca mego sprawie,
„Z wdzięcznością córki czczę i błogosławię,
„Lecz czyżbym mogła ścisnąć, będąc żoną,
„Dłoń, krwią bezbronnych wieśniaków zbroczoną? —
„Nie! — same nawet Rodryka przymioty,
„Jak błyskawice śród nocnéj ciemnoty,
„Lśnią wprawdzie jasno, lecz tém bardziéj trwożą:
„Rokują burze, i piorunem grożą!

„Dzieckiem ja jeszcze — a Bóg w dzieciach budzi
„Dziwna przenikłość złych i dobrych ludzi: —
„Płakałam, widząc twarz jego ponurą,
„Czarny pled jego, i czapkę, i pióro.
„Gdym wzrosła, ścierpieć nie mogłam widoku
„Wzgardy w uśmiechu, i dumy we wzroku.
„Lecz gdy ty dzisiaj, z obrazem Rodryka
„Łączysz nie żartem imię zalotnika,
„Czuję wstręt w sercu, a nawet — gdy mogę,
„Córka Duglasa, rzec to słowo: — trwogę.
— „Lecz po co wcześnie przyszłością się straszym? —
„Co myślisz, raczéj, o tym gościu naszym?“ —

XV.

— „Co myślę o nim? — bodaj był daleki
„Od wyspy naszéj pozostał na wieki! —
„Miecz twego ojca, co z dawnych go czasów,
„Dla Archibalda, trzeciego z Duglasów,
„Sławnego równie zwycięztwy jak klęski,
„Ukuł mistrz, biegły w sztuce czarnoksięzkiéj,
„Wypadłszy z pochwy, gdy on stał u progu,
„Czyż nie dość ostrzegł o bliskim nas wrogu[23]? —
„Jeśli szpieg dworski przejrzał to ukrycie,
„Czyż drżeć nie mamy o Duglasa życie,
„Lub o tę wyspę, co zdawna w Alpinie
„Za najpewniejszą twierdzę jego słynie?
„Jeśli nas nawet nie zdradzi przed nikiém,
„Co przed zawistnym powiemy Rodrykiem? —
„Nie, nie! nie śmiéj się tym śmiechem szyderczym!
„Przypomnij raczéj o boju morderczym,

„Co się już wszczynał na miejscu tém samém,
„Gdzieś wiodła taniec z Malkolmem Grahamem.
„Dotąd, choć Duglas waśń pierwszą umorzył,
„Rodryk swéj z serca zawiści nie złożył.
„Strzeż się! — Lecz cóż to? — słyszałaś te głosy? —
„Żaden wiatr nigdzie nie powiał na wrzosy,
„Żaden nie zachwiał jeziora kryształem,
„Nie wzruszył listka — a jednak słyszałem. —
„Ha! słyszę znowu! — głośnieje po trochu —
„To dźwięk kobz naszych, i nóta Pibrochu.“[24]

XVI.

W końcu jeziora, postrzegli w oddali,
Coś nakształt czterech czarnych plam na fali,
Co się zbliżając i rosnąc na wodzie,
Wnet w cztery zbrojne zmieniły się łodzie,
I choć bez wiatru, pod wiosłem rąk tylu,
Szły pędem strzały od strony Glengylu.
Lecz ominąwszy Briankoil, nagle
Wiatr dmąc z wąwozów uderzył w ich żagle,
I rozwiał z masztów, szeleszczący głośno,
Sztandar Alpina, z malowaną sosną. —
Coraz im bliżéj, tém jaśniéj od słońca,
Błyska stal siekier i włóczni tysiąca;
Widać, puszczone na wiatry niepewne,
Wiéją tartany i pióra powiewne;
Czapki wioślarzy, siedzących po brzegach,
To się schylają, to wznoszą w szeregach,

Gdy z pod ich wioseł, spieniona i wrząca
Woda się we mgłę iskr srebrnych roztrąca.
U sztaby [25] stoją grajkowie z kobzami,
Strojnemi w wieńce z długiemi wstęgami,
Co jak chorągwie wiewając na przodzie,
Końcami pianę zmiatają po wodzie,
Gdy ci bez przerwy ruszając ramiony,
Grają góralom ich śpiew ulubiony.

XVII.

Im bliżéj coraz, tém głośniéj wzdłuż brzega
Dźwięk się Pibrochu po skałach rozlega[26].
Z początku, zdala tchnąć z wiatru oddechem,
Cichém w powietrzu rozpływał się echem,
I mięknąc zwolna w przelocie nadwodnym
Zdawał się uchu być śpiewem łagodnym.
Ale co chwila, im głośniéj, tém bardziéj
Brzmi pełniéj, mocniéj, przeraźliwiéj, twardziéj;
Znać hasło, które Alpinów klan zbrojny
Gromadzi w hufce i wiedzie do wojny.
Bije takt gęsty, że rzekłbyś po ziemi
Tysiąc stóp tętni krokami prędkiemi,
Że już szeregi stąpają z pośpiechem,
A ziemia głuchém ożywa się echem.
Takt zwolniał nieco; brzmią tony wesela,
Marsz! — znać że idą na nieprzyjaciela.
Wtém wszystkie dźwięki zmieszały się razem,
Jakby mąż z mężem, żelazo z żelazem.

Słychać szczek mieczów, i chrzęsty pancerzów,
Świst strzał, zgrzyt włóczni, i trzaski puklerzów. —
Ucichły nagle — wrzask tłumi się, głuchnie;
Przeszła utarczka, nim bitwa wybuchnie.
Brzmi znak, znów zbrojnych szeregów znać starcie,
Uparty odpór, i szybkie natarcie;
Wzmaga się hałas wrzaskliwy i dziki,
Jęki boleści, tryumfu okrzyki;
Pierzchają tony, jak wrogi śród klęski —
Alpinów tylko brzmi już hymn zwycięzki.
Ani tu koniec; lecz coraz koleją
Wyniosłe tony zniżają się, mdleją,
Aż w cichych jękach powiały ku niebu,
Na cześć poległych smutną pieśń pogrzebu.

XVIII.

Ucichły kobzy; nad wody i góry
Brzmi tylko echem dźwięk długi, ponury.
Umilkł zaledwo, gdy znów nad jeziorem
Nowym powietrze zatrzęsło się chórem.
Z ust żeglujących pieśń głośna i dzika,
Wzniosła się na cześć ich wodza Rodryka. —
Wioślarze wiosły w takt bijąc po fali,
Szybkim ich szumem wtór pieśni trzymali,
Tak zmiennéj w spadkach, tak dzikiéj w swych chórach,
Jak w Listopadzie szum wichru po borach.
Próżno Bard z razu, nie śmiejąc oddychać,
Słuchał słów pieśni — ton tylko był słychać;

Lecz gdy ku brzegom zbliżyły się łodzie,
Wiatr takie słowa rozwiewał po wodzie.

XIX.
Pieśń w łodziach,

„Cześć, chwała wodzowi zwycięzkich Alpinów!
Cześć drzewu naszemu, cześć sośnie!
Niech zdobna wieńcami nabytych wawrzynów
Zieloni się, krzewi i rośnie!
Ziemia ja łonem swém,
Niebo niech poi dżdżem,
A wiatry jéj wonią dokoła niech tchną!
Niech na cześć jéj śród gór,
Brzmi nasz zwycięzki chór:
Rodryk Vich Alpin Dhu, hoho, hoho, hoho[27]!“

„Nie wiotka latorośl, nie szczep to poziomy,
Co lada wiatr kruszy lub zgina;
Nie zlęknie się burzy, przed wichry ni gromy
Nie ugnie się sosna Alpina!
Choćby w nią piorun grzmiał,
Klan pod nią będzie stał,
Nie zadrży, nie pierzchnie, lecz zginie wraz z nią;
Lub urągając z chmur,
Zwycięzki wzniesie chór:
Rodryk Vich Alpin Dhu, hoho, hoho, hoho!“ —

XX.

„Gdy miecz nasz zwycięzki grzmiał wczoraj w dolinach
Lud pierzchał przed echem Pibrochu;
Glen-Fruin i Ross-dhu dziś dymią w ruinach,
Loch-Lomond krwią spłynął w popłochu[28]
W Glen-Luss brzmieć muszą znów,
Płacz sierot, jęki wdów:
Bannochar nas przyjął z bojaźnią i czcią;
Lenox i Lewen-glen,
Zbudził się na głos ten:
Rodryk Vich Alpin Dhu! hoho, hoho, hoho!“

„Cześć, chwała wodzowi zwycięzkich Alpinów?
Cześć drzewu naszemu, cześć sośnie!
O! gdyby do wieńca nabytych wawrzynów
Wpleść różę, co w cieniu jéj rośnie!
Oby szczep przyszłych drzew,
Młody z niéj wykwitł krzew,
I wzrastał szczęśliwie, i zrównał się z nią!
Jak słodko na ich cześć
Byłoby głos nasz wznieść:
Rodryk Vich Alpin Dhu! hoho, hoho, hoho!“

XXI.

Z orszakiem niewiast, gdy syna postrzegła,
Nad brzeg wnet Lady Małgorzata zbiegła.
Na wiatr puszczone pływały ich włosy,
Gdy wszystkie razem giestami i głosy,

Witały wodza, i ręce do góry
Podnosząc, pieśni powtarzały chóry.
Ona tymczasem, jako matka tkliwa,
Co naprzód każdą chęć syna zgadywa,
Woła Helenę, aby gdy wysiądzie,
Mógł ją najpierwszą powitać na lądzie.
„Pójdź, krwi Duglasa! pójdź! twoje niech dłonie
„Zwycięzcy wieniec położą na skronie!“ —
Z drżeniem Helena, niechętnie i zwolna,
Szła, niemiłemu wezwaniu powolna;
Gdy w sam czas właśnie, z wierzbowéj zatoki,
Nagły dźwięk trąbki zatrzymał jéj kroki.
„Słyszysz Allanie! to ojciec mój wraca!
„Śpieszmy po niego! wszak nasza to praca.
„Rodryk wybaczy; wié, że mię nikt inny
„W téj powinności nie ubiegł dziecinnéj!“ —
I jak błysk słońca śmignęła i wkrótce
Na głąb ze starcem wybiegła w swéj łódce.
I kiedy Rodryk, stanąwszy na brzegu,
Szukał jéj wzrokiem po niewiast szeregu,
Ona już zbytnim znużona pośpiechem,
W objęciach ojca spoczęła z uśmiechem.

XXII.

Są czucia w ludziach, z któremi wspólniczy
Więcéj niebieskiéj niż ziemskiéj słodyczy;
Są łzy tak słodkie, tak czyste w swéj treści
Od ziemskich mętów i ziemskiéj boleści,
Że niemi nawet z rozkoszą weseli
Płakaćby mogli niebiescy Anieli.

Jestto ta radość, ta łza, którą tkliwy
Ojciec oblewa skroń córki cnotliwéj.
Takie — gdy Duglas objąwszy w ramiona
Lube swe dziécię przytulał do łona —
Z ócz bohatera łzy, jak krople rosy,
Na jéj rozwiane stoczyły się włosy.
Niemniéj nawzajem wzruszona dziewica,
Na piersiach ojca ukrywszy swe lica,
Próżno coś chciała przemówić wesoło.
I gdyby Duglas, podnosząc jéj czoło,
I twarz zroszoną i pełną rumieńca,
Nie wskazał obok obcego młodzieńca,
Długoby może nie dostrzegła sama,
Miłego gościa: Malkolma Grahama.

XXIII.

Allan tymczasem oparty o wiosło,
Zważał Rodryka, jak z dumą wyniosłą
Wstępował na brzeg — i starca oblicze
Zdradzało myśli tajemnych gorycze,
Gdy na krzyk każdy zwyciężkiego klanu,
Z żalem ku swemu wzrok obracał Panu,
I znów, jak gdyby znieść nie mógł widoku,
Spozierał w niebo, by łzę wstrzymać w oku. —
Widział to Duglas stojąc przy Grahamie,
I rzekł doń zcicha, dłoń kładąc na ramię:
„Ciekawyś pewnie, młody przyjacielu,
„Co budzi smutek w mym wiernym Minstrelu?
„Ja ci to powiém: — wspomina dzień chwały,
„W którym najświetniéj pieśni jego brzmiały;

„Gdy mię na czele współbraci swych wielu,
„Witał zwycięzcą u bramy Botwelu;
„Gdy przed mym koniem powiewał niesiony
„Sztandar normandzki, krwią Percych zbroczony,
„A w mym orszaku z szlachetnéj młodzieży,
„W pełnym rynsztunku, dwudziestu rycerzy,
„Z których najniższy i rodem i chwałą,
„Z wodzem Alpinów mógł mierzyć sie śmiało,
„Za mną, jak wodzem i panem jechało!…
„Lecz wierz, Malkolmie, nie tylem był dumny,
„Kiedy mi drogę zabiegał lud tłumny;
„Gdy się półksiężyc przede mną ukorzył;
„Gdy lord i rycerz rad orszak mój tworzył;
„Gdy lutnie bardów mojemi pochwały,
„A hymny za mnie po kościołach brzmiały;
„Mniéj czułem w sercu wesela i pychy,
„Jak gdy ten starca wiernego żal cichy,
„Jak gdy téj biednéj dziewczyny uśmiéchy,
„Wróżą mnie miłość serc szczerszych i tkliwszych,
„Niż co mieć mogłem w mych dniach najszczęśliwszych.
„Helena moja — przebacz ojca dumie! —
„Jedna mi wszystko wynagrodzić umie.“ —

XXIV.

Słodka pochwało! Jak zorza rumiana,
Gdy na pogodę zaiskrzą się z rana,
Na twarz dziewicy rumieniec wybuchał:
Ojciec ją chwalił, a kochanek słuchał! —
Kryjąc wzruszenie, zaczęła wesoła
Głaskać ojcowskie to psy, to sokoła.

Skomląc ogary i liżąc jéj rękę,
Zdały się pieszczot oznaczać podziękę.
Trzykroć wzleciawszy około jéj skroni,
Bijąc skrzydłami, siadł sokół na dłoni,
Wyciągnął szyje, i patrzał w jéj oczy,
Znać że łaskawy, i słuchać ochoczy.
I gdy tak, sokół na ręku, psy przy niéj,
Stała jak grecka Dyanna łowczyni,
Kształtem i licem podobna bogini:
Chociażby nawet ojcowska pochwała
Nieco jéj zalet i wdzięków przydała,
Czyżby kochanek, w uniesień zapale,
Kładł je oziębléj na rozwagi szalę,
Gdy za jéj każdém tajemném wéjrzeniem,
Twarz mu i oczy gorzały płomieniem?

XXV.

Kształtnéj postaci i smukłéj urody
Był Malkolm Graham, nadobny i młody.
Pled krótki, pasem ściągnięty u stanu,
Rozkrywał spodem obuwie z tartanu.
Włos jego jasny, drobnemi kręgami
Wił się w krąg czapki błękitnéj z piórami.
Wprawny do łowów wzrok jego sokoli,
Mógłby skowronka dośledzić na roli;
Przez wszystkie góry, wąwozy i wody,
Znał wszystkie ścieżki, przesmyki i brody;
Próżny lot ptaka, lub sarny skok śmiały,
Gdy na nie Malkolm wypuścił swe strzały;

A ledwo sama pierzchając przed chartem,
Mogła go ubiedz na polu otwartém.
Twarz jego, z duszą podobna i zgodna,
Wesoła, żywa, otwarta, łagodna;
Uśmiech w niéj tylko swe ślady wytłoczył,
Bo nigdy — póki Heleny nie zoczył,
Weselsze serce nie biło w góralu;
Nie znając westchnień miłości, ni żalu,
Tak lekko w piersiach igrało z myślami.
Jak jego pióro powiewne z wiatrami.
Lecz przyjaciele, z powierzeń braterskich.
Znając w nim głębiéj chęć czynów rycerskich,
I miłość cnoty, i prawdy gorliwość,
I gniew na przemoc i niesprawiedliwość;
Ale bardowie, z ócz jego płomiennych,
Gdy słuchał dziejów lub pieśni wojennych,
Przepowiadali, że skoro dorośnie
Dorówna męztwem Alpinowéj sośnie,
I że jéj sława, dziś jak słońce sama,
Zgaśnie przed wschodem Malkolma Grahama.

XXVI.

Już łódz wracając pruła wód zwierciadła,
Gdy — „O! mój ojcze!“ — Helena zagadła,
„Gdzie? że tak długo bawiłeś na łowach?
„Czyś się gdzie w dzikich nie zbłąkał dąbrowach?
„Gdzie?“ — wzrok domówił, co nieśmiała w słowach.
— „Córko! rzekł Duglas, nawykłem do znojów,
„I lubię łowy, jako obraz bojów.

„Jedyne dzisiaj Duglasa wyprawy,
„Jedyne pole do zwycieztw i sławy.
„Malkolma trafem spotkałem śród lasu,
„Gdym się kryć musiał w kniejach Glenfinlasu.
„Słysząc że wszędzie królewscy leśnicy,
„Tropiąc zwierzynę, krążą w okolicy.
„Zacny ten młodzian, choć w króla opiece
„Zostaje dotąd; choć wié, jak dalece
„Gniewby i zemstę na siebie obraził:
„Gwałtem się dla mnie na wszystko naraził,
„I choć ścigany, przez góry i brody,
„Sam tu, jak widzisz, przywiódł mię bez szkody.
„Rodryk dziś z serca dawną niechęć zdejmie,
„I musi dla mnie przyjąć go uprzejmie;
„A jutro, skoro dzień błyśnie na niebie,
„Malkolm znów skrycie powróci do siebie.“

XXVII.

Rodryk spotkawszy, na widok młodzieńca
Nie mógł powściągnąć nagłego rumieńca,
Lecz żadném słowem, wzrokiem, ni obliczem,
Praw gościnności nie obraził w niczém.
W miłych rozmowach, zasiadłszy na ganku,
Spędzili resztę letniego poranku.
Lecz o południu, stróż z nad kresów klanu
Przybiegł, i długo zdawał sprawę panu.
Znać było z oczu Rodryka i z miny,
Że niepocieszne usłyszał nowiny;
Znać było z dumań, nawet wśród biesiady,
Że jakieś ważne snuł w myśli układy.

I gdy wieczorem, powstawszy od stołu,
Wkrąg przed ogniskiem zasiedli pospołu,
Obok Heleny pani domu sama,
I Duglas obok Malkolma Grahama:
Rodryk stał w środku, i wzrok swój ponury
To spuszczał w ziemię, to wznosił do góry,
To w rozżarzone wpatrując się głownie,
Zdał się namyślać, jak zacząć stosownie,
Aby niemiłą nie razić zbyt wieścią.
Długo wprzód igrał z miecza rękojeścią,
Aż w końcu, z dumą wzniósłszy wzrok surowy,
Spójrzał w przytomnych, i rzekł temi słowy.

XXVIII.

„Krótko mam mówić — bo i chwile drogie,
„I nie mój zwyczaj plątać słowa mnogie.
„Matko i ojcze! jeżeli to imię
„Duglas uprzejmie z ust Rodryka przyjmie:
„I ty, o! siostro! co nie wiém dla czego
„Zdajesz się wzroku obawiać mojego;
„I ty, Malkolmie! w którym, czas odsłoni
„Czy walecznego towarzysza broni,
„Czy wroga znajdę, gdy twe męzkie ramię
„Dźwignie miecz wodza w szlachetnym Grahamie;
„Słuchajcie wszyscy! — Nie tajno nikomu,
„Jak się król dumnie przechwala z pogromu
„I z mordów — jakby ze zwycięztw swych licznych —
„Zwiedzionych zdradą klanów nadgranicznych [29] [30].

„Wiecie, jak wodze ich, słodkiemi słowy
„Sproszeni dzielić z monarchą swym łowy,
„Przybyli śmiało w ufności i wierze,
„Z psy i sokoły polować na zwierze,
„I jak zwierz sami w sieć wpadłszy zwodniczą,
„Krwawą tyrana stali się zdobyczą.
„Lub gdy go przodków zwyczajem wspaniali,
„W otwartych zamkach z ucztami czekali,
„Wiecie, jak zdrajca swą wdzięczność okazał:
„Na własnych bramach powieszać ich kazał! —
„Krew ich szlachetna, wylana bez wstydu,
„Z lasów Jarrowu, i z nadbrzeży Twidu,
„I z łąk Megatu, i z Tewiotu fali,
„Woła o pomstę do braci górali:
„Gdy na ich grobach, śród ich bujnych łanów,
„Gdzie niegdyś jazda wojowniczych klanów
„Grzmiała w przelocie, urągając zda się,
„Morderca pasterz stada owiec pasie! —
„Lecz to rzecz dawna: — teraz przeniewierca,
„Nie wart szkockiego ni tronu, ni serca,
„Do nas przybywa z wojskami i dworem,
„Z tymże zamiarem, pod łowów pozorem.
„Chce, by się także wodzowie górali
„W moc wiarołomcy na ślepo oddali,
„A on się chełpił, że jak Pogranicze,
„I Góry ujął w karby niewolnicze!
„Co więcéj — słychać, że zawczoraj rano
„Ciebie, Duglasie, w Glenfinlas widziano;
„Wiém to od szpiegów posłanych na wzwiady.
„Co czynić na dal, twojéj czekam rady.“

XXIX.

Helena blada jak rąbek jéj szaty,
Spójrzała w oczy Lady Małgorzaty,
I obie szukać zdały się wyroku,
Każda — ta w ojca, a ta w syna wzroku.
Malkolm sprzecznemi myślami miotany,
To się czerwienił, to bladł naprzemiany:
Znać było trwogę: lecz wzrok dość objawiał,
Że nie o siebie Graham się obawiał.
Naówczas Duglas, przerwawszy milczenie,
Wstał, i rzekł smutnie, lecz nieustraszenie:
„Mężny Rodryku! choć niebo się chmurzy,
„Bywa, że chmury mijają bez burzy;
„Lecz ja nie mogę pozostać w tym domu,
„Abym zgubnego nie ściągnął nań gromu.
„Bo wiész sam dobrze, że na ten włos biały
„Król rzuci pierwsze gniewu swego strzały.
„Lecz ty, co jako wódz możnego klanu,
„Z użytkiem w wojnach możesz zdać się panu,
„Rozbroisz łatwo przez hołd i pokorę,
„Gniewy, mniéj może zawzięte, niż skore.
„Ja z moją biedną Heleną tymczasem,
„Pójdę gdzie między górami i lasem
„Kryć się jak zwierze, lub żebrać gościny,
„Widokiem starca i łzami dziewczyny,
„Póki w tych stronach król z dworem popasa,
„Polując w górach na starca Duglasa.“

XXX.

„Nie!“ krzyknął Rodryk, „nie! to być nie może!
„Tak mi dopomóż mój mieczu, i Boże!
„Nie! choćby gromy po gromach trzaskały
„W sosnę Alpina, to godło méj chwały,
„Nigdy wśród burzy nie dam wyjść z jéj cienia
„Ostatnim szczątkom Duglasów plemienia!
„Słuchaj, co powiém: — daj mi tę dziewicę
„Za żonę; radą wesprzyj mą prawicę;
„A wtenczas Duglas złączony z Rodrykiem,
„Ani się ugną, ni zadrżą przed nikiém.
„Wtenczas nas obu ujrzawszy na czele,
„Z ziemi nam nowi powstaną mściciele;
„A naprzód, z królem już dawno niezgodni,
„Wybuchną klanów wodzowie zachodni.
„Hymn mój weselny po kraju Saxonów[31]
„Jękiem pogrzebnych odezwie się dzwonów,
„Aż trząść się będą Holyrodu sale;
„A gdy weselną pochodnię zapalę,
„Sto łun czerwonych na sklepie niebieskim
„Zaświeci wkoło przed oknem królewskiém!…
„Lecz nie! Heleno! nie! wyjdź z przerażenia! —
„Proszę cię, matko! porzuć te skinienia!
„Nie wszystko myślę, com rzekł z uniesienia. —
„Na co nam wojna, mord, albo pożoga,
„Gdy inny sposób mieć możem na wroga.
„Niech tylko Duglas, z mądrości swéj znany,
„Pojedna wodzów góralskich i klany,

„Aby zgodnemi wzmocnili zastępy.
„Każdy swe zamki i gór niedostępy,
„Dość będzie na tém, by ów tyran krwawy,
„Z niczém z swéj na nas powrócił wyprawy.“

XXXI.

Są, którzy we śnie, o nadludzkiéj mocy,
Na sam szczyt wieży wdzierają się w nocy,
Lub na wierzchołku skał, u których stopy
Bycząc bez przerwy wrą morskie zatopy,
Stoją i marzą: dopóki blask zorzy,
Padając na twarz, ich ócz nie otworzy.
Wtenczas, gdy spojrzą na siebie, zalśnieni
Ognistym blaskiem słonecznych promieni:
Widząc dokoła przepaście bez końca,
Słysząc huk ciągły, jak gromów tysiąca,
Czując jak śliski głaz, na którym stali,
Drży pod ich stopą od uderzeń fali: —
Śród tego blasku, widoku, łoskotu,
Śród wszystkich zmysłów i myśli zawrótu,
Cóż za dziw, jeśli rozpaczą przejęci,
Uczują w sercu pęd rozpacznéj chęci,
Zasłonić oczy i w przepaść się rzucić,
I śmierć przyśpieszyć, by trwogę jéj skrócić. —
Tak i Helena, na poły umarła,
Jakby się otchłań w koło niéj otwarła,
Niebezpieczeństwem Duglasa przejęta,
Widząc dlań zewsząd śmierć, nędzę, lub pęta,
Uczuła w sercu rozpaczne natchnienie,
Szczęściem swém ojca okupić zbawienie.

XXXII.

Zamiar ten, Malkolm odgadnął w dziewicy,
Z drgania ust sinych i błędnéj źrenicy,
I powstał prędko by mówić; — lecz wprzódy,
Nim umyślone mógł wtrącić przeszkody,
Duglas już poznał, jak w sercu jéj skrycie
Ze śmiercią zda się łamało się życie:
Bo na jéj twarzy, to widać raz cała
Krew gorączkowém płomieniem buchała,
To się cofając, jak fala wezbrana,
Znów zostawiała ją bladą jak ściana.
„Dość, dość, Rodryku!“ rzekł, „wszystko skończono!
„Helena twoją nie może być żoną.
„Nie to rumieniec lic oblubienicy,
„Nie to jest bladość trwożliwéj dziewicy.
„Przebacz jéj, wodzu, że nie jest dla ciebie!
„Ani chciéj dla nas narażać sam siebie.
„Nigdy ja, choćbym miał wyjść ze złéj toni,
„Przeciw królowi nie wzniosę méj broni:
„Ja, com go uczył jak w boju być mężem,
„Jak toczyć koniem i władać orężem;
„Com go jak ojciec wychował z chłopięcia,
„Ani mniéj kochał od swego dziecięcia!
„Kocham go dotąd, choć podli oszczerce
„Goryczą ku mnie zatruli w nim serce,
„Choć mu zbyt skory gniew prawdę zamącił,
„Choć wziął mi wszystko, i w przepaść potrącił:
„Nie mogę mścić się; — i ty przyjm me rady:
„Złóż gniewy z serca, zgładź dawnych win ślady,

„Zrób krok do zgody, i żądaj przebaczeń,
„Z losem mym swoich nie wiążąc przeznaczeń.“ —

XXXIII.

Dwakroć w krąg gmachu obchodził wódz gniewny.
Wiejący za nim pled czarny, powiewny,
Nad czapką czarne chwiejące się pióra,
I pod ich cieniem twarz groźna, ponura;
Gniew po nad brwiami, i w oku blask pychy,
W ustach śmiech wzgardy, i razem jęk cichy,
Wszystko to, w świetle czerwoném ogniska,
Raziło widmem nocnego zjawiska.
Rzekłbyś, widomie zły Gieniusz nocy,
Niepewny jeszcze swych celów i mocy,
Próbując siły swych zaklęć i rymów,
Krąży przy ogniu nocleżnych pielgrzymów. —
Lecz, niewzajemna miłości! twe strzały
Głębszy, niż duma, ból sercu zadały!
Wódz dłużéj ukryć nie mogąc go w sobie,
Porwał Duglasa dłoń w ręce swe obie,
I z ócz, przed chwilą iskrzących tak gniewnie,
Dwa łez strumienie puściły się rzewnie.
Wybuch gwałtownéj, tłumionéj boleści,
Znać, że się w piersiach wzburzonych nie mieści,
Nie śmiąc się jednak ulżyć narzekaniem,
Wewnętrzném tylko ozywał się łkaniem,
A każde łkanie, śród wszystkich milczenia,
Szło dzikiém echem wzdłuż ścian i sklepienia.
Litość niewieścia w Helenie przemogła.
Widząc łzy wodza, swych wstrzymać nie mogła;

Wstała, by odejść, a bliskiéj omdlenia
Graham chciał swego użyczyć ramienia.

XXXIV.

Ujrzał to Rodryk: — jak wybuch ogniska,
Długo w mgłach dymu to ćmi się, to błyska,
Wijąc kłębami swe tęcze czerwone,
Aż w jedną, jasną, wyiskrzy się łonę:
Tak w nim gniew, duma, obraza i zawiść,
W jedną gwałtowną wybuchły nienawiść.
Zwrócił się, porwał, z wściekłością zawzięty,
Za pled Malkolma, na piersiach zapięty:
„Precz chłopcze!“ krzyknął: — a w ręku i głosie
Znać było drżenie: — „precz szkolny młokosie!
„Tak się to uczysz! że widzę, daremnie
„Wziąłeś już jedną naukę odemnie!
„Dziękuj tym damom, i twojéj gościnie,
„Jeśli cię jeszcze dziś kara ominie.“ —
Chyżéj niż rączy chart z żubrem lub dzikiem,
Porwał się Malkolm i starł się z Rodrykiem:
„Dobywaj!“ krzyknął, „nic nie zabezpiecza
„Wodza Grahamów, prócz ręki i miecza!“ —
Już groźni twarzą i wzrokiem zuchwali,
Za rękojeści swych mieczów porwali,
I śmierćby była; — wtém Duglas olbrzymi,
Z groźną powagą stanął między nimi.
„Stójcie!“ zawołał, „kto pierwszy dobędzie,
„Chce albo nie chce, mnie wrogiem mieć będzie!
„Szaleńcy! skończcie dzikie widowisko!
„Cóż to? czy Duglas upadł już tak nisko,

„Że w jego oczach, i o jego dziecię,
„Jak o łup zbójców, broń dobywać śmiecie.“ —
Wstyd przejął obu, lecz chociaż rozjęci,
Żaden znać z serca nie złożył niechęci,
I grożąc okiem, każdy stał jak wryty,
Krok dany naprzód, i miecz wpół dobyty.

XXXV.

Gościnność domu szanując w Grahamie,
Matka Rodryka ujęła za ramie;
I Malkolm słyszał w początku téj sceny
Krzyk przerażenia strwożonéj Heleny.
Aż w końcu Rodryk, gniew kryjąc udaniem,
Schował miecz w pochwę, i rzekł z urąganiem:
„Śpij tu do jutra! — trefione te włosy,
„Szkoda, by miały zwilgotnieć od rosy[32].
„A jutro — umiesz biedz prędzéj od charta —
„Bież do obozu Jakóba Sztuarta,
„Donieś, że Rodryk lud zbrojny zaciąga,
„Łaską pogardza, a z gróźb się urąga,
„I póki żyje, nie będzie z swym klanem
„Za żadnym ziemskim służebniczył panem.
„Lub jeśli większe pozyskać chcesz względy,
„Sprowadź go tutaj — przejrzałeś już kędy! —
„Hola! Malizie!“ — wszedł sługa popleczny[33]. —
„Dać Grahamowi glejt przejścia bezpieczny!“ —
Z wzgardą rzekł Malkolm: „Nie troszcz się daremnie
„Król się twych składów nie dowie odemnie.
„Pobyt Anioła jest zawsze świątynią,
„Choćby był razem i zbójców jaskinią.

„Glejt twój i grzeczność zachowaj dla siebie,
„Lub świadcz ją dla tych, co się boją ciebie.
„Ja nie dbam o nie; i bez twéj pomocy,
„Wiém jak przejść kędy, czy we dnie, czy w nocy,
„Ani się zlęknę, póki miecz mam w dłoni,
„Twoich zasadzek, ni twojéj pogoni. —
„Bądź zdrów, Duglasie! Heleno, bądź zdrowa! —
„Lecz nie! to nie są pożegnania słowa.
„Nié ma tak dzikich ni puszcz, ni parowu,
„Bym was nie znalazł, nie powitał znowu.
„I my téż, wodzu! będziem się szukali.“ —
Rzekł, i z powagą wyszedł za próg sali.

XXXVI.

Allan szedł za nim aż nad brzeg jeziora,
(Tak kazał Duglas), w pomroce wieczora
Wskazując drogę, i z czuciem boleści
Dnia dzisiejszego powiadając wieści:
Jak Rodryk rano wysłuchawszy gońca,
Przysiągł w zapale, że wraz z wschodem słońca,
Jutro ognisty krzyż poszle po klanie,
Zwołując zbrojnych na wspólne zebranie.
Nadto, że dawno już krąży wieść dzika,
Że Malkolm Graham obraził Rodryka.
Jeśli więc zwykłą powracać chce drogą,
Mściwi Alpini napotkać go mogą.
Bezpieczniéj zatém, dziś jeszcze wieczorem,
Klan ich wzdłuż brzegu opłynąć jeziorem.
Męztwu się przez to nie uczyni plama;
On, Allan, będzie sternikiem Grahama.

Tak radził starzec; lecz próżno zachęcał.
Malkolm tymczasem broń pledem okręcał,
Zwój ściągnął pasem, i widać z postawy,
Że się do wodnéj gotuje przeprawy.

XXXVII.

„Bądź zdrów!“ rzekł prędko — „lecz nie miéj bojaźni,
„Wzorze wierności i dawnéj przyjaźni!“
Mówiąc, dłoń starca ściskał rozrzewniony.
„Obym mógł dla was wyszukać zachrony!
„Król, mój opiekun, jest zamków mych panem,
„Stryj w mém imieniu dowodzi mym klanem.
„By przyjaciołom dopomódz w złéj toni,
„Malkolm nic nie ma, prócz serca i broni.
„Lecz jeśli w mężném Grahamów plemieniu,
„Są jeszcze wierni swych wodzów imieniu,
„Wkrótce szlachetny bohatér Duglasów
„Przestanie błądzić jak jeleń śród lasów.
„I nim ów zbójca, co dumą się puszy…
„Zamilczę resztę — las mówią, ma uszy.
„Lecz ty mu powiédz, że Graham niczego
„Nie potrzebował, nie przyjął od niego,
„Nic — nawet czółna, by przebyć przez wody. —
„Nie trwóż się o mnie! przepłynę bez szkody.“
Rzekł, w tył się nieco cofnął dla rozbiegu,
I śmiałym skokiem wpław rzucił się z brzegu.
Wzruszone fale o brzeg zapluskały.
On, w jednéj ręce pled wznosząc nad wały,
Odpływał drugą; gdy drżący z obawy,
Allan wzrok za nim wytężał ciekawy:

Śledząc, jak coraz mniéj znaczny w oddali,
To się wynurzał, to znikał śród fali,
I gdy ją księżyc oświecał pogodny,
Czernił się na niéj, jak drobny ptak wodny.
Dopłynął brzegu, na hasło wykrzyknął,
Wdział pled, przypasał swój oręż, i zniknął.
Minstrel usłyszał okrzyk, i wesoły
Szedł zaspokoić wspólne przyjacioły.

KONIEC PIEŚNI DRUGIÉJ.
PIEŚŃ TRZECIA.

KRZYŻ OGNISTY.
I.

Czas leci nie wstrzymany! — Ludzie, co niedawno
Na kolanach dzieciństwo nasze piastowali,
I lub dziejami przodków, lub bajką zabawną,
Duch w nas wieszczy i miłość kraju zapalali:
Gdzież są? — Znikli ze świata; zmarli lub zgrzybiali,
Z myślą znużoną, z sercem wpół skrzepłém już w łonie,
Jako szczątki rozbicia nad brzegami fali,
Czekają zda się, rychło, jak morze w swe tonie,
Wieczność ich coraz bliższa zajmie i pochłonie.

Żyją jednak, co jeszcze pomną owe czasy,
Gdy skoro wódz góralski w róg łowczy uderzył,
Głos ten ożywiał góry, doliny i lasy,
Zwoływał na ochotę i sam radość szerzył;
Gdy skoro wróg zagroził, lub wódz bój zamierzył,

Cały klan, jak mąż jeden, rzucał dom spokojny,
Śpiesząc gdzie wbity sztandar śród pola się jeżył;
A wszystkie kobzy w górach grały pochód zbrojny,
A krzyż ognisty krążył, jak meteor wojny[34].

II.

Wschód letniéj zorzy, w jeziorze odbity,
Purpurą wodne powłóczył błękity:
Poranny wietrzyk, w niepewnych powiewach,
To tchnąc po kwiatach, to szemrząc po drzewach,
Wstrząsał nie marszcząc wód gładkie oblicze,
Jak lekki uśmiech jagody dziewicze.
Na tle jeziora góry malowane,
Ni zbyt spokojne, ani zbyt miotane.
Chwieją się tylko we zwierciadłach wody,
Jak obraz szczęścia w wyobraźni młodéj.
Z wiatrem ku niebu tchnąc lilija wodna,
Kielich swéj woni wstrząsa aż do dna.
Po skał urwiskach, przez mgły rzedniejące,
Błyszczą się słońcem wód spady szumiące;
Zbudzona łani na paszę, na łąki,
Skaczące przy niéj prowadzi jelonki;
Tysiąc skowronków, wirując w mgle rannéj.
Brzmią harmonijnie jak hymn nieustanny;
Szczebioty gilów i głośny świst szpaków,
Wtórują chórem ze trzciny i krzaków;
A gdzieś turkawka, w posępnéj czułości,
Grucha pieśń zgody, pokoju, miłości.

III.

Nie miłość zgody, nie żądza pokoju
W sercu Rodryka; gdy w czarnym swym stroju,
Dzierżąc oburącz miecz w pochwach szeroki,
Szybkiemi wkoło przechadzał się kroki,
I niecierpliwy, to na wschód poglądał,
To wstrząsał mieczem, jakby grozić żądał.
Opodal nieco, z pośpiechem lenniki
Gotują obrzęd, tajemniczy, dziki,
Co trybem przodków, musi uroczyście
Poprzedzić krzyża ognistego wyjście.
Wódz krążył wkoło; nieraz zgraja cała
Na widok jego zamilkła, i drżała,
Gdy na niéj gniewne zatrzymał wejrzenie: —
Tak dziki orzeł na skalnym Benwenie,
Patrzy znudzony; i tak, kiedy w chmurach
Na roztoczonych kołysze się piórach,
Samym swym cieniem rzuconym na lasy,
Gwarliwych ptasząt ucisza hałasy.

IV.

Już u stóp skały złożono stos spory
Z wonnych jałowców i z smolnych drzew kory,
I z świeżych sosny gałęzi, zmięszanych
Z drzazgami dębów od gromu strzaskanych.
Brian pustelnik, w milczeniu ponurém,
Stał obok boso, w habicie z kapturem.
Śnieżysta broda i włos rozczochrany
Ćmiły twarz srogą i wzrok obłąkany;

Z blizn nagich ramion, z wyschłego oblicza,
Znać dziką ostrość pokuty i bicza;
Lecz ni w téj twarzy świętości kapłańskiéj,
Ani w tém oku skruchy chrześcijańskiéj.
Z wejrzenia jego i z postawy całéj,
Rzekłbyś, Druida z grobu zmartwychwstały,
Gotów dziś jeszcze dla bóstw leśnéj dziczy,
Broczyć w krwi ludzkiéj swój nóż ofiarniczy.
W jaskini, w głębi mrocznego parowu,
Żył na pustyni, śród skał Benharrowu.
Wieść nawet biega, że pogańskie błędy
Z chrześcijańskiemi śmie łączyć obrzędy,
I w najstraszniejszych tajemnicach wiary
Szuka sposobów na gusła i czary.
Każdy się jego obawiał przeklęstwa,
Nikt nie chciał modłów ni błogosławieństwa.
Z przestrachem wieśniak unikał go trwożny,
Próg jego pielgrzym omijał pobożny;
Strzelec pewnego wyrzekał się łowu,
Gdy go miał ścigać śród skał Benharrowu,
I wracał śpieszno psy wiodąc na sforach;
A jeśli czasem w wąwozach lub borach,
Napotkał zbliska, lub ujrzał zdaleka,
Tego dzikiego tych pustyń człowieka,
Modląc się w duchu, i korząc się z trwogi,
Żegnał się milcząc, i schodził mu z drogi.

V.

Dziwne są wieści o rodzie Briana[35], —
Raz matka jego, od zmroku do rana,

Strzegła owczarni śród pastwisk odległych,
W odludném polu; gdzie kości poległych,
W bitwie przed wieki, pamiętnéj u wieszczów,
Leżą zbielałe od skwarów i deszczów.
Wstyd zdjąłby dumne wojownika serce,
Widząc te kości w takiéj poniewierce!
Tu dłoń, co może rwała szyki bitne,
Leży spętana w zielska pasożytne;
Tam kość piersiowa, co zamiast pancerza
Zbroiła serce odważne rycerza,
Dziś w niéj, jak gdyby na urągowisko,
Lękliwy ptaszek założył siedlisko.
Noga, co niegdyś wyścigała sarny,
Po nieruchoméj, pełzał ślimak czarny!
A daléj czaszka, znać wodza orszaku,
Zamiast wawrzynów i piór na szyszaku,
Porosła chwastem, walając się w trawie,
Uczy żyjących, co myśleć o sławie! —
Śród tego pola noc całą dziewica
Siedziała, pledem zakrywszy swe lica,
I, jak mówiła, żaden człowiek żywy,
Ni żaden pasterz, ni żaden myśliwy,
Nie był z nią w owéj nocy tajemniczéj,
Ni zdjął z jéj czoła przepaski dziewiczéj[36];
Lecz nią już nigdy, wróciwszy do domu,
Nie śmiała zakryć dziewiczego sromu.
Ponury smutek i w oczach strach dziki,
Zajęły miejsce uśmiechów Aliki;
Żal w niéj budziło rówiennic wesele,
W mdłość wprawiał organ i śpiewy w kościele;

I nigdy odtąd, mówili sąsiedzi,
Nie była na mszy, ani u spowiedzi.
Próżno ją badał i ksiądz, i rodzice,
Zamknęła w sercu straszną tajemnicę,
I bez odpustu, bez modłów kapłana,
Umarła, na świat wydając Briana.

VI.

Samotny między swemi rówienniki,
Rósł od dzieciństwa syn biednéj Aliki.
Każdy go stronił, i każdy odpychał.
On, ani płakał, ani się uśmiéchał,
I znosił cicho, choć pełen goryczy,
Wymiatających mu ród tajemniczy.
Po całych nocach, posępny, ponury,
Błądził po lasach, lub szedł między góry:
Tam nad wezbranym usiadłszy strumieniem,
Z rozpaczą dumał nad swém urodzeniem;
Aż obłąkany, sam w końcu uwierzył
Strasznéj powieści, co lud o nim szerzył.
I odtąd co dzień, w mgle jezior i borów,
I odtąd co noc, w świetle meteorów,
Lub tam, gdzie matkę noc owa zapadła,
Szedł szukać ojca swojego — widziadła! —
Próżno, by zleczyć duszę zakrwawioną,
Klasztor go święty przyjął na swe łono;
Próżno, by uśpić myśli niepokoje,
Mądrość mu księgi otworzyła swoje.
W zakonnéj ciszy zamknięty przez lata,
Zdziczał tém więcéj od ludzi i świata;

Z nauk to tylko wyczerpnął, co draźni
Gorączkę myśli i szał wyobraźni.
W zawiłych księgach zatopiony cały,
O czarnoksięstwach i gusłach kabały,
Ginął w badaniach, których tajemnica
Jątrzy ciekawość i dumę podsyca.
Aż wysilony daremnym zapałem,
Z zbłąkaną myślą i sercem schorzałém,
Porzucił klasztor, i sam jeden znowu,
Osiadł w pustyni śród skał Benharrowu.

VII.

Tam syn widziadła, sam wierząc w swe czary,
Wywołał z pustyń ich duchy i mary[37].
W nocach, przy świetle księżyca promieni,
Marząc nad spadem wezbranych strumieni,
Patrzał w nie póty, aż z pary lub z piany,
Nie powstał przed nim duch wywoływany.
We mgłach porannych, on widział nad skały
Olbrzymią wiedmę gór, w szacie swéj białéj;
Lub w zapłonionych rumianą jutrzenką,
Rycerza-Ducha z zakrwawioną ręką.
W poświstach wichrów, on słyszał z pod ziemi
Głosy umarłych, i rozmawiał z niemi;
Albo na przyszłych polach bitw odległych,
Przeglądał klęski i stosy poległych.
Tak gardząc światem, od świata wzgardzony,
Tworzył sam sobie swój świat niewcielony.
Jedno go tylko, niedzielone wzajem,
Uczucie z ludzkim łączyło rodzajem:

Matka się jego rodziła w Alpinie,
Kochał Alpinów, których krew w nim płynie.
Niedawno w wieszczém usłyszał marzeniu
Jęk strażniczego ducha w ich plemieniu[38];
Widział go nawet, jak w szacie błękitnéj
Stał płacząc u stóp sosny starożytnéj.
Niedawno w nocy Benharrowu szczyty,
Zabrzmiały nagle końskiemi kopyty,
Choć nigdy jeździec śmiertelnym rumakiem
Nie śmiał i nie mógł czwałować tym szlakiem.
Niedawno piorun roztrzaskał pień sosny,
Pod którą właśnie stał duch ów żałosny.
Wszystko na jawie, i wszystko w widzeniu
Groziło klęską Alpinów plemieniu.
Wziął więc kij w rękę, i wybrał się w drogę,
Niosąc im wczesną złéj wróżby przestrogę,
I stał, wezwany by obrzęd odprawić,
Gotów zarówno kląć i błogosławić.

VIII.

Stos już gotowy; — z pobliskiéj zagrody
Prowadzą kozła, patryarchę trzody.
Kładą na stosie: — mnich wodą go skropił,
Wódz po rękojeść miecz w piersiach utopił.
Krew się po stosie polała strumieniem;
Cierpliwe zwierze, z błagalném wejrzeniem,
Konając zwolna, patrzyło na wrogów,
Gdy stos ze czterech zapalali rogów.
Naówczas Brian, nad ciałem ofiary
Szepcąc naprzemian modlitwy i czary,

Ułożył, strzegąc ścisłych miar przepisu,
W krzyż, łokieć długi, dwie gałęzie cisu,
Wzięte z drzew, które na Inch-Kaliachu[39],
Wiejąc nad szczytem kościelnego gmachu,
Mrocznym swym cieniem, jak kirem żałoby,
Klanu Alpina okrywają groby,
I szum swój łącząc do jeziora szmerów,
Słodzą sen wieczny dawnych bohaterów. —
Brian oburącz krzyż wznosząc do góry,
Wzniósł razem lica i wzrok swój ponury,
A strach i zapał słuchaczów przeniknął,
Gdy taką klątwę ku niebu wykrzyknął.

IX.

„Hańba i biada z ojca na syna!
„Kto krzyż ten widzi, a zapomina,
„Że rósł na grobach klanu Alpina,
„Gdzie dawnych wodzów jego rodzina
„Śpi w cieniu drzew tych opieki.

„Niech zdrajca w nędzy wlokąc swe lata,
„Nieopłakany schodzi ze świata,
„Prochami jego wiatr niech pomiata,
„Przeklęstwo ojca, syna, i brata,
„Niechaj go ściga na wieki!“

Umilkł — lennicy stojący kołem,
Z ognistym wzrokiem, z licem wesołém,
Błyszczące miecze wstrzęśli nad czołem,
Tarczą o tarczę zabrzękli społem —
I szmer, jak burzy dalekiéj,
 

Rósł coraz bardziéj, jak burza grzmiąca,
Jak w pośród burzy fala hucząca,
Gdy się o twarde brzegi roztrąca,
Aż okrzyk jeden z ust ich tysiąca
Zabrzmiał „przeklęstwo na wieki!“

Wstrzęsły się echem Benanu skały,
Zawył w wąwozach wilk wygłodniały,
Spłoszone sępy wkrąg zakrakały,
Przeczuły z hasła żer, co mieć miały:
Trupy, i świéżéj krwi rzeki.

X.

Ledwo wojenne umilkły okrzyki,
Mnich kończył obrzęd i pacierz swój dziki.
Cichy, posępny, był ton jego głosu,
Gdy krzyż z trzech końców zapałał u stosu.
Ze słów niewielu, co doszły do grona,
Choć w nich najświętsze wspominał imiona,
Z takim je — gorzkim wymawiał przyciskiem,
Jakby je bluźnić śmiał z urągowiskiem,
Aż krzyż ognisty wstrząsając nad głową,
Rym dalszéj klątwy rozpoczął na nowo:

„Hańba i biada! kto w biegu spocznie,
„Bieżąc z tym krzyżem; kto go niezwłócznie,
„Widząc, nie porwie za miecz i włócznię:
„Krzyż ten ognisty niech mu widocznie
„Rokuje zemstę Alpina!
 

„Nad dachem jego ognista łona
„Świecić się będzie, jak wstyd czerwona;
„Krwawym jéj blaskiem zarumieniona
„Córka i siostra, matka i żona,
„Niech wiecznie zdrajcę przeklina!“ —

Umilkł — niewiasty stojące gronem,
Z iskrzącém okiem, z bijącem łonem,
Podnosząc dzieci, płaczliwym tonem,
Jak dzikie gęsi w polu zamgloném.
Wzniosły chór groźby Alpina;

„Niech dachy zdrajców spłoną jak słomy!
„Niechaj przeklęstwo, zemsta, i gromy,
„Spadną na góry, lasy, i domy,
„Gdzieby przyjaciel albo znajomy
„Skrył, kogo Alpin wyklina!“ —

Zabrzmiały echem klątwy i grozy
Kojr-Uriskinu dzikie wąwozy,
I wkrąg białemi zarosła brzozy,
Beala-nam-bo dolina.

XI.

Dłużéj tą rażą czekano słów mnicha;
Widać jak długo, jak ciężko oddycha.
Zgrzytał zębami, dłoń zżymał gwałtownie,
Zbłąkane oczy iskrzyły jak głownie:
Znać że najgorsze gotował przeklęstwa,
Na tych, co widząc znak niebezpieczeństwa,
Niewierni braciom, nieposłuszni panu,
Nie przyjdą dzielić prac wodza i klanu.

Krzyż dotąd ogniem płonący po bokach,
Zgasił, maczając w krwi wrzącéj potokach,
I gdy go znowu podnosił nad czoło,
Dzikszy niż kiedy głos zabrzmiał w około.

„Gdy krzyż ten zacznie krążyć po klanie,
„Przeklęta noga, co z nim ustanie!
„Przeklęta ręka, co go odrzuci!
„Przeklęte oko, co się odwróci,
„I serce, co się przelęknie!

„Niech nieuczczone ziemskim pogrzebem
„Czerw zwłoki zdrajcy toczy pod niebem!
„Sęp niech mu serce, kruk oczy wyje;
„Jako ta ziemia stosu krew pije,
„Krew jego w ziemię niech wsięknie!

„Jako ta we krwi iskra błyszcząca,
„W nocy bez słońca, w mękach bez końca,
„Niech zgasną zdrajcy powieki!

„Niech ten krzyż, godło ludzkiéj pociechy,
„Co wszystkie ziemskie odkupił grzechy,
„Jego potępi na wieki!“ —

Skończył — słuchacze stali w milczeniu,
Z przestrachem w sercu, z zgrozą w spojrzeniu,
Nikt, nawet echo w tém złorzeczeniu
Nie powtórzyło: „na wieki!“ —

XII.

Zniecierpliwiony wódz, z dumnym uśmiechem,
Krzyż z ręki mnicha pochwycił z pośpiechem,

Dał Malizowi: „Kto Alpin, do szyku!
„Miejsce zebrania na łące Lanriku,
„Czas, co najrychléj! — pośpieszaj lenniku!“ —
Chyżéj niż kaczka lot czując jastrzębi,
Łódź z portu wyspy pomknęła po głębi.
Na samym przedzie stał Maliz ze krzyżem,
Wioślarze wiosłem naparli tak chyżém,
Że jeszcze bańki i wody szum biały
Kipiały w porcie i wkrąg wirowały,
Gdy się już, ledwo ślad znacząc po drodze,
Łódź ku wierzbowéj zbliżała odnodze.
Trzy sążnie jeszcze być mogło przestrzeni
Od przodu łodzi, do białych kamieni,
Gdy już z niéj na brzeg, jak ptak niespokojny,
Skoczył zwiastunnik pożogi i wojny.

XIII.

Śpiesz, śpiesz, Malizie! po skałach i darni
Niech jako sarna mknie obów twój sarni[40]!
Śpiesz, śpiesz, Malizie! jak łuk twój myśliwy,
Natęż u kolan żył cięgłych cięciwy;
Chyl się jak jeździec, gdzie droga się wzgórzy,
Pędź w dół z gór szczytu, jak potok po burzy;
Z kępy na kępę, gzygzakiem błyskawic,
Migaj jak ognik nad grzęzią trzęsawic;
Sadź przez strumienie, jak jeleń przed chartem,
I jak chart śmigaj po polu otwartém!
Choć głąb bezdenna, choć przestwór szeroki,
Skacz! nie czas mijać rozpadlin opoki:

Choć tchu brak w piersiach, choć mdlejesz od znoju,
Bież! nie czas w chłodzie spoczywać u zdroju;
Zwiastunie wojny, krwi, żalu i trwogi,
Pędź wprost przed siebie, bez śladu i drogi! —
Nie łani drogę zabiegasz na łowach,
Nie za dziewczyną uganiasz w dąbrowach,
Nie rówienników wyścigasz do mety,
Nie w ich oklaskach czczéj szukaj podniety! —
W ręku twym wojna i niebezpieczeństwo,
W pośpiechu twoim śmierć albo zwycięztwo:
Śpiesz, śpiesz, Malizie! pamiętasz przeklęstwo? —

XIV.

Pośpiesza Maliz; — na widok znajomy
Brzmią szczękiem broni wsie, pola i domy;
Z gór, z wysp, z wąwozów, zewsząd w okolicy,
Kupią się zbrojno posłuszni lennicy.
Nie staje Maliz, ni kroku wstrzymuje:
Krzyż pokazuje, czas, miejsce mianuje,
I pędząc daléj zostawia za sobą,
Głuche zdumienie, i przestrach z żałobą.
Z ręki rybaka sieć w wodę wypadła,
Kowal w pół gotów miecz porwał z kowadła;
Nie skończył kosarz zamachu swéj kosy,
Śpieszy ciąć wrogów jak trawę lub kłosy;
Pasterz bez stróża trzód odbiegł na woli,
Oracz w pół skiby pług rzucił na roli;
Sokolnik na wiatr otrząsnął sokoła,
Rzuca łup strzelec, i psów swych nie woła.

Płacz żono męża, płacz matko po synu!
Ujrzeli gońca i godło Alpinu,
Każdy broń chwyta, i staje do szyku,
Każdy szyk śpieszy na łąkę Lanriku.
Szczęk broni, kobzy, i hasła po gaju,
Brzmią wkrąg po brzegach jeziora Achraju.
Piękne jezioro! trzebaż by krzyk wojny
Zakłócał nawet twój sen tak spokojny!
Góry i gaje nad wód twych przezroczem
Drzemią w milczeniu tak cichém, uroczém,
Że śpiew skowronka w najwyższym obłoku,
Zbyt zda się głośny przy twoim widoku!

XV.

Śpiesz, śpiesz, Malizie! — Ominął jezioro,
Wieś Dankraganu już widać za górą:
Na wpół ukryte, na poły widome,
Sterczą z zarośli jéj dachy poziome.
Śpiesz, śpiesz, Malizie! tam trudów twych koniec,
Dziedzic wsi daléj biedz musi jak goniec.
Jak za zdobyczą sokół prędko-pióry,
Ku wiosce Maliz wprost puścił się z góry. —
Jakieżto z wiatrem brzmią echa boleści? —
Pogrzebne śpiewy, głos płaczu niewieści!
Wódz Dunkraganu, dziedzic jego ziemi,
Idzie w niéj spocząć z ojcami swojemi.
Sławny myśliwiec zakończył gonitwy,
Mężny wojownik nie stanie do bitwy!
Któż cię na łowach i w bojach, Dunkanie!
Zastąpi teraz przy wodzu, i w klanie? —

W izbie zaćmionéj czarnemi zasłony,
Przy świetle gromnic, na marach złożony
Spoczywa Dunkan: — nieszczęśliwa wdowa,
Tłumiąc jęk w ustach, twarz oburącz chowa;
Milczy ponuro najstarszy syn jego,
Najmłodszy płacze, nie wiedząc dla czego;
Kiedy tymczasem stojące po stronach,
Niewiasty smutny tak nócą Koronach[41]:

XVI.
Koronach.

„Zniknął z domu, ze świata,
Nasz wódz, nasza opieka,
Jak zdrój wyschły śród lata,
Gdy skwar właśnie dopieka,

„Chmura z deszczem nadśpieszy,
Woda w zdroju powróci;
Lecz my! kto nas pocieszy?
Lecz on! kto go ocuci? —

„Kosa w ręku żniwiarza
Tnie kłos tylko dojrzały;
Śmierć skosiła mocarza,
W kwiecie wieku i chwały.

„W jesień tylko wiatr zmiata
Zżółkłe liście z gałęzi;
Dunkan zwiędnął w pół lata,
Spadł jak owoc w zawięzi!
 

„O! najmędrszy w naradach,
O! najskorszy do czynów,
O! najśmielszy w napadach,
Któż ci zrówna z Alpinów?

„Jako rosa o wschodzie,
Jak dżdżu kropla śród rzeki,
Jako bańka na wodzie.
Znikł nasz Dunkan — na wieki! —

XVII.

Patrzcie Stumacha! jak ścicha skowycze,
Patrząc na pana wybladłe oblicze.
Biedny psie! próżno z tych ust zawołania,
Próżno z téj ręki czekasz pogłaskania! —
Jakiż znać odgłos słuch jego uderzył?
Warknął, nastawił uszy, grzbiet najeżył…
Słychać krok ludzki: — nie krok to żałoby,
W dom umarłego idącéj osoby;
Nie krok wesela, co pląsa wśród drogi:
Lecz prędki, krótki — pośpiechu czy trwogi.
Czekają wszyscy: — wtém drzwi się otwarły,
Pędem do izby, gdzie leżał umarły,
Wpadł Maliz — spójrzał na mary i ściany,
Wzniósł po nad zmarłym krzyż krwią obryzgany:
„Dunkragan z ojca przechodzi na syna,
„Synu Dunkana! śpiesz z krzyżem Alpina!
„Miejsce zebrania na łące Lanriku,
„Czas, co najrychléj; — pośpieszaj lenniku!“ —

XVIII.

Poskoczył Angus, i gotów do drogi,
Z rak poplecznika krzyż porwał złowrogi.
Łzy się w młodzieńca zakręciły oku,
Gdy miecz ojcowski przypasał do boku;
Ale gdy spotkał wzrok trwogi niewieściéj,
Wzrok niewymownéj matczynéj boleści,
Wrócił od progu, i padłszy na łono
Pocałowaniem pożegnał strapioną.
„Spiesz!“ rzekła z płaczem, żegnając skroń syna,
„Synu Dunkana! śpiesz z krzyżem Alpina!“ —
Spójrzał raz jeszcze ku ojcowskiéj trumnie,
Otarł łzy z oczu, czołem wstrząsnął dumnie,
I jako źrebiec, gdy z ciasnéj zagrody
Z wiatrem po polu puszcza się w zawody,
Wypadł, i cały odziany żałobą,
Biegł, godło wojny trzymając przed sobą.
Oschła twarz matki z gorących potoków,
Póki w jéj uchu brzmiał głos jego kroków;
A gdy we wzroku posłańca złéj wieści,
Postrzegła litość i podział boleści:
„Ziomku! raz pierwszy na głos swego klanu
„Nie powstał, rzekła, Dunkan z Dunkraganu.
„Skończyła ziemski swój bieg noga chyża,
„Coby biedz miała z posłannictwem krzyża.
„Ale się nie bój o godło Alpina!
„Bóg sierot będzie stróżem mego syna.
„A wy, doznanéj wierności i dłoni,
„Wy, towarzysze Dunkana, do broni!

„Śpieszcie, i w bojach zasłońcie krew jego!
„Niewiast jest rzeczą opłakać zmarłego.“
Okrzyk wojenny i głośny szczęk stali
Razem w pogrzebnéj odezwał się sali,
Gdy wszyscy razem, na ścianach wiszące,
Chwytali tarcze i miecze brzęczące.
Krótka, przelotna pociecha i siła
W oczach się wdowy przez łzy zaświeciła,
Jakby myślała, że na te wołania
Dunkan, jak niegdyś, zerwie się z posłania! —
Lecz prędko zgasły chwilowe zapały,
Żal swoje prawa, łzy bieg odzyskały.

XIX.

Góra Benledi ujrzała znak trwogi[42];
Jak błysk przeleciał Strat-Iru rozłogi.
Przez pola, lasy, bagniska i wody,
Gnał bez wytchnienia Dunkana syn młody.
Łzy w jego oku pęd wiatru osuszał,
Żal w jego sercu szum wiatru zagłuszał;
Aż po za wodą strumienia Teitu,
Na wzgórzu, lasem porosłém u szczytu,
Ujrzał kres biegu, wydziału granicę,
Świętéj Brygidy gotycką kaplicę.
Choć nurt wezbrany, choć most był daleko,
Nie zboczył Angus, ni stanął nad rzeką;
Choć płomień we krwi, choć zawrót czuł w oku,
Rzucił się w przepaść wrącego potoku.
Krzyż w prawéj ręce podnosił nad czoło,
Lewą bród mieczem gruntował w około.

Potknął się dwakroć — rozprysły się piany,
Nad głową jego huknęły bałwany —
Gdyby był upadł — i godło i goniec
W głębiach zawodu znaleźliby koniec.
Lecz wciąż, jak gdyby kotwicę w złéj toni,
Tém mocniéj jeszcze krzyż ściskał w swéj dłoni;
Aż na bezpiecznym otrząsłszy się brzegu,
Wprost ku kaplicy przyśpieszył znów biegu.

XX.

Tłum w niéj wesoły, od samego ranku,
Tłoczył się we drzwiach i stał na krużganku.
Głośny w Alpinie z urody i sławy,
Norman, bogatéj dziedzic Armandawy,
Po długiéj westchnień i cierpień kolei,
Zaślubiał piękną Maryę z Tombei.
Właśnie z pod sklepień gotyckich przysionków,
Wychodził orszak szczęśliwych małżonków.
W dwóch długich rzędach szli zwolna po stronach,
Mężczyźni w piórach, niewiasty w zasłonach;
Dziewice wstydem płonęły z pod wieńców,
Słuchając żartów przybocznych młodzieńców;
W koło nich dzieci, śród skoków i krzyków.
Po drodze kwiaty rzucają z koszyków;
A w ślad minstrele, tuż przed parą młodą,
Grając na kobzach, weselny chór wiodą.
Ubrana w bieli i w zielonym wianku,
Z łzą i rumieńcem, jak róża w poranku,
Widna jak we mgle przez zasłonę białą,
Oblubienica stąpała nieśmiało.

Obok młodzieniec, wzrok chlubny zdobyczą
Zwracał na wdzięki i skromność dziewiczą,
A za nią matka, z łzawemi uśmiechy,
Szła szepcąc ścicha wyrazy pociechy.

XXI.

Któż ich spotyka u świątyni progów? —
Goniec, zwiastunnik łez, krwi, i pożogów!
Znak wojny w ręku, żałoba w odzieniu,
Surowość w twarzy, i boleść w spojrzeniu.
Sącząc się wodą, zziajany pośpiechem,
W ustach głos tłumiąc chwytanym oddechem,
Ku Normanowi wyciągnął krzyż krwawy:
„Koléj na ciebie, władzco Armandawy!
„Miejsce zebrania na łące Lanriku,
„Czas, co najrychléj; — pośpieszaj lenniku!“ —
Ach! czyliż Norman odepchnie dłoń lubéj,
Dłoń wieczystemi spojoną z nim śluby,
Dla tego znaku morderstwa i zguby?
Czyż dzień weselny, co wschodził tak jaśnie,
Co tyle szczęścia rokował nim zgaśnie,
Dzień, co kochanków cierpienia miał skończyć,
Maż-li małżonków tak prędko rozłączyć? —
O! srogi losie! — Daremnie, daremnie!
Norman Alpinu nie zdradzi nikczemnie:
To sprawa klanu, to wodza wezwanie,
To wola nieba! — pośpieszaj Normanie!

XXII.

Powoli jednak pled zrzucał weselny,
Zlękły widokiem bladości śmiertelnéj
Lic swéj małżonki, i błędnym jéj wzrokiem;
Aż łzy jéj wreście lunęły potokiem,
Łzy zdolne serce kamienne rozczulić,
Których on nie mógł ni dzielić, ni tulić! —
Więc by nie spotkać drugiego spójrzenia,
Puścił się z góry wzdłuż brzegów strumienia,
I ani pierwéj obejrzał się w biegu,
Aż gdzie zdrój wpada w jezioro Lubnegu.
Lecz ach! co w sercu, co w duszy się działo!
Gdy wspomniał szczęście, co dziś go czekało:
Jéj z rana piękność, nadzieje i radość,
I łzy co widział, i rozpacz, i bladość! —
Z rzewnym się żalem kochanka mieszały
Obrazy bojów, i męzka chęć chwały,
I dzikie męstwo, co serce górala
Na widok wroga wściekłością zapala,
I pamięć braci i niebezpieczeństwa,
I ach! nadzieja, że z pola zwycięztwa
Wróci okryty chlubnemi znamiony,
Spocząć w objęciach kochanki i żony! —
W tych myślach Norman, przez bagna i niwy,
Pędził wciąż prosto, jak strzała z cięciwy,
Aż smutne myśli i chlubne marzenia,
Zlały się w piosnkę wspólnego natchnienia.

XXIII.
Pieśń.

„Na mchu pod drzewem moje dziś łoże,
Na twardéj tarczy skroń chyba złożę,
Do snu wojenni zanócą stróże,
Ach! nie przy tobie, Maryjo!

A jutro może głębiéj uśpiony,
Łożem mi będzie pled mój skrwawiony,
Pieśniami żal twój nieutulony,
Na moim grobie, Maryjo!“

„Nie śmiem, nie mogę, wspomnieć się boję
Na miłość twoję, na boleść twoję,
Na szczęście, cośmy dzisiaj oboje
Roili z rana, Maryjo!

Bo nie w czas dla mnie żałość i trwoga,
Gdy klan Alpina idzie na wroga,
Jak stal być musi ręka i noga,
I pierś Normana, Maryjo!“

„Przyjdzie kres kiedyś łzom i rozstaniu!
Bo czy to legnę w krwawém spotkaniu:
Duch mój natenczas wnet po skonaniu,
Do ciebie wróci, Maryjo!

Lub gdy jak wróżę, sam wrócę może,
Gdy mi weselne uścielesz łoże,
O! jak nam słodko do snu na dworze
Słowik zanóci, Maryjo!“

XXIV.

Nie tak, Balkwidrze! wzdłuż zeschłych twych jarów
Szerzy się płomień pastuszych pożarów[43],
Gdy jako morze wichrami pędzone,
Tocząc kłębami swe fale czerwone,
W ciemnościach nocy, tłem krwawéj purpury
Rumienią lasy, jeziora i góry:
Jak dziś w tych jarach, gdzie Norman przebiega,
Wieść się o wojnie i krzyk jéj rozlega.
Ujrzały gońca i godło Alpinu,
Smug Loch-Voilu i bór Loch-Doinu;
Pędził jak biegacz do mety wyścigu,
Po grząskich brzegach strumienia Balwigu;
Znikł w gęstych gajach zielonéj leszczyny,
W głębi szerokiéj Strat-Gartnu doliny,
I biegł, aż póki jak jeden mąż zbrojny,
Cały klan Alpin nie powstał do wojny:
Od starca, który, choć młodzian z zapału,
Wsparty na włóczni krok sunie pomału,
Do pacholęcia, co strzałą i łukiem
Wojował chyba z gołębiem lub krukiem.
Z gór, z dolin, z lasów, w pół chodem, wpół biegiem,
Śpieszą z osobna, kupami, szeregiem:
I jak potoki, wezbrane po burzy,
Łączą w dolinach swój nurt, i śród wzgórzy
Pędzą z rosnącą potęgą i szumem:
Tak ci, mąż z mężem, tłum łączy się z tłumem,

Aż w końcu razem sprawieni do szyku,
Stanęli wszyscy na łące Lanriku:
Każdy z kolebki wprawiony do znojów,
Nie znając innéj zabawy prócz bojów,
Innéj miłości, prócz swego plemienia,
Innéj przysięgi, prócz wodza imienia[44],
Innego prawa, prócz jego skinienia.

XXV.

Rodryk tymczasem, przez ranek ten cały,
Przeglądał przejścia Benwenu i skały,
I mnogie czaty rozesłał od świtu,
Wzdłuż granic klanu od pól Menteitu.
Wróciły wszystkie z wieściami pokoju:
Klan Brus ni Graham nie myślą o boju,
W twierdzy Rednoku nie słychać trąb głosu,
Nie tkwią chorągwie na basztach Kardrosu,
Nie błyszczy Duchraj ogniskiem czerwoném,
Czaple jak zawsze drzemią nad Loch-Konem,
Wszystko spokojne; — któż zgadnie dla czego
Wódz, zamiast śpieszyć, gdzie na rozkaz jego
Ze wszech stron klanu biegną wojownicy,
Sam, z taką trwogą w sercu i źrenicy,
Niezagrożonéj pilnuje granicy? —
Śród skał Benwenu, w najgłębszém ukryciu,
Został skarb jego, najdroższy mu w życiu.
Bo Duglas, w słowie rzeczoném stateczny,
Rzucił na wyspie przytułek bezpieczny,
I śród zakrętów, skalistéj pustyni,
Ukrył się w głębiach najdzikszéj jaskini.

Zdawna u bardów Celtyckich i gminu,
Głośny jest wąwóz Kojr-nan-uriskinu[45],
I grota, którą z krążących posłuchów,
Lud łatwowierny zwie jaskinią duchów.

XXVI.

Była to ustroń ponura i dzika,
Godna zbrodniarza albo pustelnika.
Rowem w pół góry rozpadła opoka
Czerni się z wierzchu, jak rana głęboka
W piersiach olbrzyma; boki téj szczeliny
Nawisłe mroczną gałęzią jedliny:
A na dnie bryły strzaskanych granitów,
Burzą potopu strącone ze szczytów,
Piętrząc się dziko w bezładnéj ruinie,
Tworzyły niską, sklepioną jaskinię.
Dęby i sosny, rosnące po wierzchu,
We dnie tam nawet rzucały cień zmierzchu,
Chyba że promień z ukosa zbłąkany,
O krzemieniste odbiwszy się ściany,
Błysł nagłém światłem, i zgasł śród ciemności,
Jak wzrok proroka w krainach przyszłości.
Żaden głos zwykle, prócz szmeru strumienia,
Miejsc tych głuchego nie budził milczenia:
Ale gdy burza, z piorunami w chmurach,
Po okolicznych rozległa się górach,
A wicher z gęstym pasując się borem,
Ciskał o brzegi zhukaném jeziorem:
Naówczas łoskot zwaśnionych żywiołów,
Prąc się bez przerwy w głąb ciasnych wandołów,

Wstrząsał, jak wulkan wybuchem podziemnym,
Ścianami groty i sklepem jéj ciemnym.
Z takich wąwozów wilk czyha na stada,
W takich jaskiniach ryś gniazdo zakłada,
Lub nocnych zbójców kryje się gromada.
Tam jednak Duglas, z Heleną i bardem,
Spoczywał leżąc na posłaniu twardém,
Póki nie minie huragan huczący
Nad głową jego i dachem obrońcy.
Stary zabobon wieść czarów i zgrozy
Postawił strażą przed temi wąwozy;
Bo tam, jak mówią, gór leśne potwory,
Tam czarownice trzymają swe dwory,
I biada ludziom, błądzącym tą drogą,
Ktoby je ujrzał, albo one kogo!

XXVII.

Już długie cienie letniego wieczora
Słały się z góry po falach jeziora,
Gdy Rodryk, z kilku wiernymi przy boku,
Zchodził z Benwenu, z zadumaniem w oku.
Już byli gaje przechodząc brzozowe
Beala-nam-bo minęli dąbrowę,
Gdy orszak naprzód pośpieszył się w biegu,
By w czas na wodę łódź zepchnąć ze brzegu:
Bo przez Loch-Katrin najprędzéj pośpieszą
Dziś jeszcze z bratnią połączyć się rzeszą.
Sam tylko Rodryk, wstrzymawszy się chwilę,
Rzecz niesłychana! wódz pozostał w tyle,

Z jedynym giermkiem, co łuk jego niesie,
I drogę przed nim rozgarnia po lesie;
Reszta dróg bliższych świadoma i skora,
Stanęła wkrótce nad brzegiem jeziora.
I był to widok wart oczu patrzących,
Ktoby ich widział z gór otaczających,
W świetle promieni poziomo błyszczących!
Olbrzymy z wzrostu, wybrani śród klanu,
W pełnym rynsztunku, w odzieży z tartanu;
Ich pledy wiały, ich pióra pływały,
Lśniące ich tarcze raz po raz błyskały,
Gdy czółno z brzegu zepchnąwszy na wały,
Stali nad wodą, na odłamach głazu:
Żyjące grono dzikiego obrazu!

XXVIII.

Rodryk tymczasem, jak w pętach uroku,
Stał zadumany, nie ruszając kroku,
Tam, gdzie się ścieżka skręcając w gęstwinie,
Wiodła w posępną Duglasa jaskinię.
Dziś jeszcze Rodryk poprzysiągł swéj dumie,
Pokonać miłość, i w dzikich bitw tłumie
Zagłuszyć w sercu boleśne wspomnienie,
I o niewdzięcznéj zapomnieć Helenie.
Lecz ktoby piaskiem tamował rzek drogę,
Albo kądzielą mógł stłumić pożogę,
Jeśli trudniejszéj dokazać chce rzeczy,
Niech się rozumem z miłości uleczy! —
Zmierzcha — a jeszcze wódz krąży po boru,
Jak duch na straży zaklętego zbioru;

I chociaż duma oczom jego wzbrania
Smutnéj rozkoszy i łez pożegnania,
Nastawia ucha w milczeniu, i czeka,
By choć głos luby usłyszeć zdaleka.
Próżno! wiatr tylko w niepewnych powiewach,
Szemrze, szeleści, lub szumi po drzewach. —
Lecz jakież dźwięki? — to muzyka znana!
To brzmienie arfy starego Allana!
Jakiż głos cichy z jéj nótą się zlewa? —
To głos Heleny! lub to Anioł śpiewa!

XXIX.
Hymn do Najświętszéj Panny.

„Zdrowaś Maryo! Matko zbawienia!
Wejrzyj na nędzę tułaczy!
Ty możesz ulżyć zbytku cierpienia,
Ty możesz wyrwać z rozpaczy!
Wejrzyj! pod strażą twojéj źrenicy,
Ulężem próżni tęsknoty;
Panno! wysłuchaj modłów dziewicy!
Matko! wysłuchaj sieroty[46]!
Zdrowaś Maryo!“
 

„Zdrowaś Maryo! Panno bez zmazy!
Dla wspartych twoją opieką,
Czarne te lasy, dzikie te głazy,
W rajską się piękność obleką.
Tchnąć będą wonią po okolicy
Mroczne wyziewy téj groty:
Panno! wysłuchaj modłów dziewicy!
Matko! wysłuchaj sieroty!
Zdrowaś Maryo!“

„Zdrowaś Maryo! Niebios królowo!
Przed oblicznością twéj mocy,
Pierzchną nieszkodząc w otchłań grobową,
Duchy pustyni i nocy.
Bez szkody ziemscy prześladownicy
Wypuszczą na nas swe groty:
Panno! wysłuchaj modłów dziewicy!
Matko! wysłuchaj sieroty!
Zdrowaś Maryo!“

XXX.

Zmilkł śpiew i arfa w ręce niewidoméj,
Wódz słuchał jeszcze, i stał nieruchomy,
Wsparty na mieczu; — aż dwakroć, nieśmiało,
Paź wskazał słońce gasnące za skałą.
Zbudził się Rodryk, brew dziko nachmurzył:
„Toż więc ostatni! ostatni!“ powtórzył,

„Ostatni w życiu głos mego Anioła?
„Stało się!“ — umilkł, dłoń przymknął do czoła.
Porwał się nagle, ręką naprzód skinął,
Ścisnął miecz w dłoni, pierś pledem obwinął,
I tuż za giermkiem, krok nagląc do biegu,
Pędził wprost na dół, aż stanął na brzegu.
Rzucił się w łódkę; — wnet szybka jak strzała,
Po fal wierzchołkach jak ptak przeleciała.
Wysiedli na ląd w wierzbowéj odnodze,
I szli, znużonéj nie folgując nodze;
Aż przy ostatnim zachodnim promyku,
Stanęli wreście na wzgórzach Lanriku,
Zkąd widać u stóp na szerokiéj łące,
Abóz Alpinów, i ognie błyszczące.

XXXI.

Na różne grona dzieląc się bezładnie,
Ci siedzą, stoją, ci chodzą gromadnie;
Najwięcéj jednak płaszczami okrytych,
Odpoczywając po trudach odbytych,
Leżą na ziemi, na bujnéj murawie,
Okiem zdaleka niedojrzani prawie,
Tak z zielonością zarośli i łanów,
Łączy się barwa zielonych tartanów:
Chyba że czasem, jak świetlik w pomroce,
Tu lub tam włócznia lub miecz zamigoce.
Lecz gdy po czarnych i płaszczu i piórach,
Zdaleka wodza poznali na górach,

Skoczyli wszyscy, i okrzyk potrójny
Rozległ się hasłem wesela i wojny.
Za każdym razem ech muzyka dzika
Szła brzmiąc po górach imieniem Rodryka,
Umilkła wreście na Benledi wierzchu,
I cichość wzięła panowanie zmierzchu. —

KONIEC PIEŚNI TRZECIÉJ.
PIEŚŃ CZWARTA.

WYROCZNIA.
I.

Najpiękniéjsza jest róża, gdy w cierniach rozkwita,
Najwonniejsza, gdy rosą połyska się z rana;
I nadzieja najmilsza, gdy śród nieszczęść świta,
I miłość najmocniejsza, gdy łzami oblana.
Piękna różo! ty odtąd bądź godłem Normana,
Powiewaj na méj czapce — i śród wojen wrzawy,
Wróż nadzieję i miłość, gdy pokój zawita!“ —
Tak mówił młody Norman, dziedzic Armandawy,
Gdy fale Wennacharu złocił świt jaskrawy.

II.

I w tych marzeniach, natchnionych koleją
Żalem, miłością, i słodką nadzieją,
Smutny małżonek, ze łzą mimowolną,
Zrywał śród cierni młodą różę polną.

Oręże jego, łuk, puklerz i strzały,
Rzucone za nim, na ziemi leżały;
Tu bowiem stróżem postawion od wczora,
Strzegł przez noc lasu i brzegów jeziora. —
Lecz cyt! krok ludzki zatentnił po błoni.
Porwał się Norman, i skoczył do broni:
„Kto? stój! bo zginiesz! — Ha!“ — poznał Maliza.
(Maliz skończywszy posłannictwo krzyża,
Szedł był na wzwiady, czy się wróg nie zbliża).
„Witaj Malizie! tak rychło z podróży“?
„Pośpiech twój bliskich nieprzyjaciół wróży.“ —
— „Wskaż mi, rzekł Maliz, gdzie wódz śpi w obozie?“ —
— „Wódz śpi sam jeden w tym mglistym wąwozie.
„Chcesz? mnie samego masz za przewodnika.“ —
Rzekł, pled spiął klamrą, i na współstrażnika,
Śpiącego wpodle pod rozrosłym bukiem.
Krzyknął, napiętym trącając go łukiem:
„No! Glentarkinie! wstań! dość miałeś wczasu!
„Ja idę, pilnuj jeziora i lasu!“ —

III.

Oba z pośpiechem szli w stronę parowu.
„Cóż słychać?“ Norman zapytał się znowu.
— „Różne pogłoski, a każda odmienna.
„To jednak pewno, że siła wojenna
„Stoi zebrana na równinach Dunu,
„Czekając wodza, jak chmura piorunu.
„Król zaś tymczasem, pod łowów pozorem,
„W zamku Sztirlingu ucztuje z swym dworem.

„Wkrótce z téj chmury, co ku nam się sunie,
„Grom zagrzmi w górach, i krwawy deszcz lunie.
„Myśmy nawykli do takich kąpieli,
„Okryć się pledem będziemy umieli;
„Lecz ty, Normanie, gdzie znajdziesz zachronę,
„Byś w niéj twą młodą zabezpieczył żonę?“ —
— „Jak to? czyż nie wiész? że Rodryk już wczora
„Na swoję wyspę rozkazał z wieczora
„Zgromadzić wszystkich, nim słońce zaświeci,
„Zgrzybiałych starców, niewiasty i dzieci?
„I aby wszelkiéj zabieżeć przygodzie,
„Zalecił, wszystkie będące na wodzie
„Przewozy, czółna, i rybackie łodzie,
„Ściągnąć ku wyspie, i ukryć w ustroni,
„Aby wróg z niskąd nie dostał się do niéj.“ —

IV.

— „Mądra przezorność! — z tego wodza planu
„Znać, że jak ojciec dba o dobro klanu.
„Ależ dla czego sam dziś tak samotny.
„Obrał na nocleg ten parów wilgotny?“ —
— „Oto, że wczoraj Brian śród tych jarów,
„Rozpoczął obrzęd nowych wróżb i czarów[47],
Tagerm[48], wiész! mówiąc, że przezeń odgadnie,
„Na czyją stronę los wojny wypadnie. —
„Wołu Dunkana zabito w ofierze…“

maliz.

— „Ach! znałem dobrze to szlachetne zwierze[49]!
Najdzikszy buhaj w całém owém stadzie,
Cośmy to, pomnisz, wzięli w Gallangadzie.
Czarne miał rogi, choć sam jak śnieg biały,
Czerwone oczy jak węgle gorzały.
Cośmy téż mieli z nim bied i kłopotu,
Gdy przyszła koléj spiesznego odwrótu!
Trud był dla wszystkich i praca nie błaha.
Idąc już nawet przez las Beal’maha,
Miotał się jeszcze i gził się jak dziki;
Lecz jak go sparły nasze pikowniki,
Tak spuścił z tonu, że przy końcu drogi,
Lada go dziecię wziąść mogło za rogi.“ —

V.
norman.

— „Zabił go Brian — i świeżo odartą
Skórę na ziemi włosem rozpostarto,
Nad wodospadem, co wiesz, między lasem
Wali się w przepaść z głuszącym hałasem,
I jakby piorun na dwoje rozdziera
Grzbiet skały zwanéj Tarczą Bohatera.
Tam rozesłano tę skórę; a na niéj,
Nad samym brzegiem bezdennéj otchłani,
W którąbyś spójrzeć nie mógł bez zawrótu,
Na skale drżącéj od wałów łoskotu,

Czarownik wczoraj, gdy noc już zapadła,
Uległ, czekając na sny i widziadła.
Wódz śpi w pobliżu. — Lecz patrz! patrz na prawo!
Widzisz go, mnicha! z jak dumną postawą
Pnie się na ową skałę przed wąwozem,
I stanął we mgle nad śpiącym obozom!
Patrz! czyż się istnym nie zdaje szatanem
Nad polem bitwy trupami zasłaném,
Lub czarnym krukiem, co patrząc jak szczwacze
Płatają w lesie sarny lub rogacze,
Czeka swéj części, i ważąc się kracze[50]“?

maliz.

— „Dość już, dość tego! — kto inny, Normanie.
Za złąby wróżbę wziął twe przyrównanie.
Lecz dla mnie wróżba i wiara jedyna,
Jest w dzielnym wodzu i w męztwie Alpina.
A nie tam w jakimś obrządku pogańskim,
Albo, co gorsza, w tym synu szatańskim! —
Lecz któż to przy nim? — Ha! wódz, wsparty dzidą!
Patrz! zchodzą na dół — naprzeciw nam idą.“

VI.

I gdy zchodzili, w pół mową, w pół krzykiem,
Mnich uroczyście tak mówił z Rodrykiem.
„Rodryku! straszna to rzecz i zuchwała,
„Dla duszy w pętach śmiertelnego ciała,
„Kiedy krew w sercu wre ogniem lub krzepnie,
„Gdy wzrok z przestrachu słupieje i ślepnie,

„Gdy wszystkie włosy jeżą się jak włócznie,
„Świat przyszłych rzeczy obaczyć widocznie!
„Jednak, patrz na mnie! ta bladość na twarzy,
„To drganie w ustach, ten wzrok co się żarzy,
„I ten, co w duszy czuję szał rozpaczy,
„Żem to dla ciebie uczynił, niech świadczy.
„Tego com widział, w żadnéj ludzkiéj mowie,
„Żaden żyjący człowiek nie wypowie;
„Bo żaden, chyba przeklęty lub święty.
„Lub jak ja, z ojca nie-człeka poczęty,
„Mógłby tak ludzką naturę pokonać,
„By, com ja widział, widzieć, i nie skonać.
„Ja żyję, ale com cierpiał! — aż w końcu,
„Przyszła odpowiedź, jak w gromie, jak w słońcu:
„Nie przez wzrok w piśmie, nie w słowach przez uszy,
„Lecz powiedziana, wypalona w duszy: —
„„Strona, co pierwsza krew wroga przeleje,
„„Zwycięztwa w boju mieć może nadzieję[51].““

VII.

— „Dzięki, Brianie! dzięki za twe służby!
„Klan Alpin lepszéj nie może chcieć wróżby.
„W którymże boju, on pierwszy śród szyków
„Nie pokosztował krwi swych przeciwników?
„Lecz los, jak gdyby chciał wzmódz naszą wiarę,
„Sam nam pewniejszą nastręcza ofiarę.
„Szpieg dzisiaj do nas ma przyjść pokryjomu;
„Żadne go jutro nie obaczy w domu.

„Gdzie się bądźkolwiek najpierwéj ukaże,
„Wszędzie już gęste czyhają nań straże.
„Murdoch przewodnik, co mi go sam zdradził,
„Ma dany rozkaz, by go tak prowadził,
„Że gdzieś śród lasu lub w ciasnéj dolinie,
„Natrafić musi zasadzkę, i zginie. —
„Lecz któż to na nas czeka na rozłogu? —
„Ha! Maliz! witaj! co słychać o wrogu?“

VIII.

— „Na polach Dunu, za królewską władzą,
„Dwaj Baronowie lud zbrojny gromadzą.
„Widziałem gwiazdę Moraja sztandaru,
„I w czarném polu tarcz Hrabiego Maru.“ —
— „Dobra nowina! sercu wojownika
„Dodaje siły dzielność przeciwnika.
„Kiedyż wyruszą?“ — „Jeśli nie obłudnie
„Szerzą wieść sami, to jutro w południe.“ —
— „Ha! więc gorące mieć będziem spotkanie!
„Lecz gdzie? — Nic nie wiesz o Erneńskim klanie?
„Czy się dziś z nami połączy? gdyż wtedy
„Zaszedłbym wrogom na szczytach Benledi.
„Nie wiész nic? — mniejsza! więc samym czas radzić.
„Wąwóz Trosachu musimy osadzić,
„I walczyć będziem na brzegach Katrinu,
„W obliczu niewiast i starców Alpinu:
„Każdy za wszystko najmilsze na świecie,
„Syn za rodziców, i ojciec za dziecię,
„Mąż i kochanek za oblubienicę. —
„Lecz cóż to? wiatr mi powionął w źrenice?

„Czy grożącego smutku znak proroczy?
„Że się łza, czuję, po licu mém toczy! —
„Lecz pierwéj Saxon z posady wyruszy
„Skałę Benledi, lub szczyt jéj pokruszy,
„Niźliby zachwiał potęgą méj duszy!
„Nie! ufam sercu mojemu jak tarczy,
„Że mi na odpór złych losów wystarczy. —
„Lecz dość! — już słońce daleko od wschodu:
„Naprzód, Malizie! dać znak do pochodu!“ —
Brzmi dźwięk pibrochu, zrywają się męże,
Szumią chorągwie, błyskają oręże,
Stają szeregi, i z głośnym okrzykiem
Rusza się obóz za wodzem Rodrykiem. —
— Lecz duch mię wieszczy, od zbrojnego gminu,
Porywa w ustroń Kojr-nan-Uriskinu.

IX.

Gdzież Duglas? — odszedł; — w posępném milczeniu,
W bieli, przed grotą, na szarym kamieniu
Siedzi Helena; łzy błyszczą w spójrzeniu,
I znać z jak smutném roztargnieniem ducha,
Słów Allan-Bana, słów pociechy słucha.
„Wróci on, wierzaj! niechaj cię nie smuci
„Czcze przywidzenie; — obiecał, powróci.
„Czas téż by przecie przed grożącą wojną,
„Gdzieś jaką ustroń wynaleźć spokojną.
„Sami Alpini nie dobrze znać wróżą,
„Chroniąc się przed nią, jak ptastwo przed burzą.
„Widziałem łodzie, przez całą noc wczora,
„Jak z pochodniami po falach jeziora

„Migały zewsząd śród ciemności nocnéj,
„Jak latające skry zorzy północnéj.
„Widziałem dzisiaj, jak gęsto w szeregu
„Stoją u wyspy, przyparte do brzegu,
„Jak stado kaczek przypadłych do ziemi,
„Gdy w górze sokół szybuje nad niemi.
„Jeśliż to z wojną oswojone plemię,
„Kryje się przed nią i opuszcza ziemię,
„Mógłże twój ojciec, w tak ciężkiéj potrzebie,
„O bezpieczeństwie nie myśléć dla ciebie?“ —

helena.

— „Nie, nie! Allanie! ten pozór wyprawy,
Złowieszczéj we mnie nie uśpi obawy.
Serc kochających przeczucie nie myli.
On sam, w ostatniéj pożegnania chwili,
Nie chcąc przedemną swój zamiar objawił,
Kiedy mię żegnał, i gdy błogosławił,
Widziałam, jak się zdobywał na męztwo;
Zgadłam, że idzie na niebezpieczeństwo! —
Allanie! jestem niewiastą, lecz umiem
Pojąć duch męża; myśl wielką rozumiem,
Duszę Duglasa czuję w mojéj duszy:
Jak woda, którą lada wiatr poruszy,
Odbija jednak w swém łonie ruchomém,
Góry i skały niezachwiane gromem. —
Zgubny cios wisi nad rodem Alpina,
W nim, sądzi Duglas, téj wojny przyczyna.
Widziałam, cały jak stanął w płomieniu,
Gdyś mu o swojém powiadał widzeniu,

O owych — więzach, com niby ja sama
Kładła na ręce Malkolma Grahama.
Nie wiém, czy wiara w sen twéj wyobraźni,
Czy sam czuł bojaźń troskliwéj przyjaźni:
Lecz widząc obu przyjaciół swych, którzy
Mogliby zginąć, nas broniąc od burzy —
Nie! bardzie! Duglas nie mógł chwiać się dłużéj!
Cóż znaczą słowa, i żal jego niemy:
„Jeśli nie tutaj, tam się zobaczemy?“
Co znaczy rozkaz, by jeśli przed nocą
Nie wróci do nas, za twoją pomocą,
W Kambus-Kennetu klasztornéj zaciszy
Skryć się, i ród mój wyznać przeoryszy? —
O! nie! nie płonny mój domysł i trwoga!
Duglas sam poszedł oddać się w moc wroga;
Poszedł swą głowę złożyć u stóp tronu,
By swych przyjaciół ratować od zgonu;
Poszedł uczynić, coby uczyniła
Córka Duglasa — gdyby synem była.“ —

XI.
allan.

— „Nie, nie! Heleno! unosisz się w trwodze.
Ojciec twój zwłoki lękając się w drodze,
Wskazał ci tylko ów klasztor spokojny,
Byś w nim tymczasem ustrzegła się wojny.
Lecz wróci pewnie. — Co zaś o Grahamie —
Niech Niebo krzepi duch jego i ramię!

Widzenie moje choć ziści się w porze,
Jemu ni tobie źle z niego nie wróżę.
Kiedyż mój wieszczy sen nie był prawdziwym?
Przypomnij tylko o gościu myśliwym;
Wspomnij wczorajsze arfy mojéj brzmienie,
Co nam dzisiejsze wróżyło cierpienie!
Prawdziwą była wyrocznia złowieszcza,
Zawierz jéj śmiało, gdy dobro obwieszcza.
Byle już tylko wyjść z dzikich tych jarów! —
Zgubną jest zawsze dla ludzi moc czarów.
Wiém o tém wiele ciekawych powieści. —
Otrzyj, Heleno, łzy próżnéj boleści!
Niegdyś cię moje cieszyło śpiewanie.“ —

helena.

„Będzie i teraz. — Lecz przebacz, Allanie,
Że łez mych wstrzymać nie czuję się w stanie.“ —
— Bard zaczął prostą pieśń, lecz roztargnione
Myśli Heleny, gdzieś w inną szły stronę.

XII.
Ballada.
ALIKA[52].

Pięknie, wesoło w onym, lesie zielonym,
Gdy ptaszęta świegocą, śpiewają;
Gdy strzelcy polują, jelenie harcują,
A psy gończe po śladach szczekają.
 

„Aliko jedyna! mych przodków dziedzina
Stracona przez miłość dla ciebie:
Błądzimy w pustyni, mieszkamy w jaskini,
Bez ulgi, bez wsparcia w potrzebie.

„Aliko jedyna! miłości w tém wina,
Że ciebie i siebie zgubiłem:
Śród nocy, śród sprzeczki, w dzień naszéj ucieczki,
Brata twego nie chcąc zabiłem.

„Dziś moja dłoń śmiała, co zbroje rąbała,
Ciąć musi gałęzie i drzewa;
Lub zbierać mech szary, by zatkać skał szpary,
Zkąd zimny wiatr na cię powiewa.

„I twoja dłoń biała, co z lutnią igrała,
Do miękkich nawykła atłasów,
Dziś sama się uczy, ze skóry borsuczéj,
Szyć odzież na zimę śród lasów!“ —

— „Ryszardzie jedyny! nie z twojéj to winy
Brat poległ — zrządzenie w tém losów;
Bo kłótnia wzajemna, bo noc była ciemna,
Bo nikt z was nie mierzył swych ciosów.

„Że teraz śród lasów, ja miękkich atłasów,
Ty nie masz szkarłatu i zbroi:
Zarówno mi luba, ta odzież choć gruba,
Strój łowczy ci równie przystoi.“
 

„Choć musisz oskardem, ciąć w łonie skał twardém[53],
By zwiększyć pieczarę tę dziką:
Tu za to Alika jest z swoim Ryszardem,
Tu Ryszard ze swoją Aliką.“ —

XIII.

Pięknie, wesoło w onym, lesie zielonym,
Gdy nadobna Alika pieśń śpiewa,
A z pieśnią po boru brzmią szczęki toporu,
Gdy Lord Ryszard tnie sęki i drzewa.

Usłyszał śpiewanie, usłyszał rąbanie,
Król czarów, co mieszkał śród góry[54]:
Jak wicher pustyni w ruinach świątyni,
Zahuczał głos jego ponury.

„Kto szerzy hałasy? kto rąbie me lasy?
Kto nosi mój kolor zielony?
Kto w moje dąbrowy śmie chodzić na łowy?
Kto płoszy zwierzynę méj żony? —

„Urganie, mój gnomie! stań przed nim widomie,
Wszak byłeś ochrzczoném dziecięciem[55];
Choć będzie cię żegnać, nie zdoła odegnać,
Nie strwoży łacińskiém zaklęciem.“

Idź, rzuć nań przeklęstwa: rozpaczy, szaleństwa,
Dni tęsknych i nocy bezsennych;
Niech śmierci pożąda, lecz próżno wygląda,
I żyje w konaniach codziennych!“

XIV.

Pięknie, wesoło w onym, lesie zielonym,
Choć i zmierzchło, i ptastwo nie śpiewa;
W jaskini dziewica, ognisko podsyca,
A Lord Ryszard przynosi więź drzewa.

Wtém Urgan z pod ziemi, wyskoczył przed niemi;
Lord Ryszard jął krzyżem go żegnać.
„Dłoń krwawa, człowiecze!“ gnom szydząc mu rzecze,
„Nie zdoła mię krzyżem odegnać.“

A na to się śmiała Alika ozwała,
Niewiasta z odwagą rycerza:
„Jeżeli krwi jakiéj, dłoń jego ma znaki,
To chyba krwi ptaka lub zwierza!“ —

— „Na duszęś skłamała, niewiasto zuchwała!
Za kłamstwo nie minie zapłata;
Najlepiéj wiesz sama, krwi czyjéj to plama —
Krwi ludzkiéj, krwi twojéj, krwi brata!“ —

To słysząc Alika, krok naprzód pomyka,
I wprost się do widma przybliża:
„Jeżeli cię ręka skrwawiona nie lęka,
To oto ja robię znak krzyża.

„I zaklinam ciebie, przez Boga na Niebie,
Przed którego piekła drżą mocą,
Ażebyś mi, czarcie, powiedział otwarcie,
Zkąd do nas przybywasz, i po co?“ —

XV.
urgan.

„Pięknie, jasno jak w raju, w czarodziejstw kraju,
Gdy wkrąg ptaki zaklęte śpiewają,
Gdy z królem w dąbrowy, dwór jedzie na łowy,
A ich konie rzędami brząkają.

„I wszystko tam wkoło, lśni zda się wesoło;
Lecz blask to jest martwy i zwodny[56],
Jak promień co w Grudniu, od słońca w południu,
Skrzy w śniegu jak ogień, a chłodny.

„I jako on zmienny, jest kształt nasz codzienny,
Czém chcemy, możemy wnet zostać:
Czy ptakiem, czy zwierzem; dziewczyną, rycerzem;
Olbrzyma, czy karła wziąć postać.

„Popadłem w moc czarów, raniony śród swarów,
O północy, w myślach zawziętych;
Gdym leżał w pół żywy, król czarów straszliwy,
Porwał mię do krajów zaklętych[57].

„Lecz gdybym miał kogo, co byle nie z trwogą,
Przeżegnałby trzykroć me czoło,
Człowiekiembym ożył, kształt dawny mój włożył,
I żyłbym, nie grzesząc, wesoło.“ —

Nie zwłócząc posługi, raz jeden i drugi
Alika go żegna bez trwogi.
Twarz gnoma zczerniała, jaskinia zadrżała,
Zatrzęsły się ściany i progi.
 

Nie zlękła się przecie, i żegna po trzecie,
Odważna niewiasta! — O! dziwy!
Gnom zniknął, lecz stoi młodzieniec we zbroi,
To brat jéj! brat zdrowy i żywy! —

Pięknie, wesoło w cnym, lesie zielonym,
Gdy ptaszęta zabrzmiały nad rankiem;
Lecz w zamku Aliki weselsze okrzyki,
Gdy wróciła z bratem, z kochankiem.

XVI.

Ledwo pieśń Barda i arfa ustały,
Gość jakiś ku nim szedł pnąc się na skały.
Rycerska postać, na czole wyryta
Myśl, strój myśliwski, i z czaplich piór kita,
I oko bystre jak iskra piorunu,
Budzą wspomnienie: — Fitz-Jakób z Snowdunu!
Jak na zjawienie strasznego widziadła,
Helena nagie struchlała i zbladła.
„O! cudzoziemcze! jakiż los złowrogi
„Przygnał cię tutaj w dniach wojny i trwogi?“ —
— „Nie jest złowrogim las, co mi użycza
Raz jeszcze blasku twojego oblicza.
„Góral ów, pełniąc obietnicę daną,
„Dawny przewodnik, spotkał mię dziś rano,
„I wskazał, dzięki mym prośbom i złotu,
„Szczęśliwą drogę mego tu powrótu.“
— „Szczęśliwą! — Nic-że nie mówił o wrogach,
„O bliskiéj wojnie, o strzeżonych drogach?-“ —

— „Nic, ani słowa; i sam w przéjściu całém,
„Żadnego wojny znaku nie widziałem.“ —
— „O! śpiesz, Allanie, do tego człowieka!
„Patrz, tam z za skały pled widać zdaleka.
„Zbadaj co myśli, proś, żądaj koniecznie,
„By cudzoziemca wiódł nazad bezpiecznie. —
„Po coś, nieszczęsny, wrócił w te pustynie?
„Nié ma jednego człowieka w Alpinie,
„Coby ujęty chciwością lub trwogą,
„Bez wiedzy wodza wprowadził tu kogo.“ —

XVII.

— „Piękna Heleno! widząc jak cię trwoży,
„Sam odtąd życie będę cenił drożéj.
„Lecz cóż jest życie, i na co się zdało,
„Gdy je okupim miłością lub chwałą?
„Posłuchaj, pozwól, bym szczerym wyrazem,
„Cel przyjścia mego objawił zarazem.
„Przychodzę wyrwać i wrócić cię światu,
„Z pustyń, niegodnych tak pięknego kwiatu;
„Przychodzę unieść na łono pokoju,
„Z krwawego pola wojny i rozboju.
„W lasach Bochastlu ukryte rumaki,
„Do bram Sztirlingu przelecą jak ptaki;
„Tam cię jak różę, królowę ogrodów,
„Strzedz będę w cieniu od skwarów i chłodów!…“
— „O! przestań, przestań! — nie chcę i nie umiem
„Udawać, mówiąc, że cię nie rozumiem.
„Nadto już przedtém twéj gładkiéj pochwały
„Płoche me uszy z rozkoszą słuchały.

„Zgadłeś to, wracasz w nieszczęsną godzinę. —
„Czémże, ach! czémże naprawię mą winę? —
„Jeden jest sposób! — niech przejrzy mą duszę! —
„Milcz dumne serce! — wszystko wyznać muszę.
„Grzech swéj próżności zgładź wstydem pokuty! —
„Lecz wprzód — mój ojciec jest ze czci wyzuty,
„Wygnany z kraju, wyjęty z pod prawa;
„Posag mój byłby: nędza i niesława. —
„Co? nie dbasz o to? — więc prawdę odkryję.
„Jest jeden młodzian — jeśli jeszcze żyje —
„Narażon dla nas, za nieposłuszeństwo,
„Na gniew królewski i niebezpieczeństwo… —
„Wiész wszystko; zdrady chcieć nie możesz po mnie.
„Oddal się, przebacz, i zapomnij o mnie!“ —

XVIII.

Fitz-Jakób dobrze znał serc tajemnice,
Zręczne udania i sztuki kobiéce;
Ale tu poczuł i poznał różnicę.
Oko jéj jasne i patrzące śmiało,
Spokojnie prawdę jéj słów potwierdzało;
Ufna niewinność jaśniała z oblicza,
Chociaż je skromność krasiła dziewicza;
A gdy mówiła o swojéj miłości,
W głosie brzmiał wyraz tak jawnéj żałości,
Takiéj boleści, jak gdyby w téj dobie
Przedmiot jéj uczuć spoczywał już w grobie. —
Uznał Fitz-Jakób nadziei swych mylność,
Ale z nadziéją nie zgasła przychylność.

Chciał jak brat siostrze być za przewodnika.
— „Nie, nie! ty nie wiesz, ty nie znasz Rodryka!
„Musim się rozstać. — Śpiesz! Allan ci powie,
„Czy możesz ufać w przewodnika słowie.“ —
Z ręką na czole, w dumaniu głębokiém,
Znać sprzecznych uczuć miotany natłokiem,
Już chciał był odejść, i postąpił krokiem —
Wtém, jakby nową myśl w sercu ocucił,
Wstrzymał się nagle, i nazad powrócił.

XIX.

„Słuchaj, Heleno! słowo tylko jedno! —
„Los zdarzył niegdyś, że tą ręką biedną,
„W natłoku bitwy ocaliłem króla,
„Gdy mu groziła śmierć albo niewola.
„Wdzięczny Monarcha, na znak swéj podzięki,
„Dał mi ten pierścień, z własnéj zdjęty ręki,
„I rzekł, że jeśli w jakiéjkolwiek porze,
„Przyjdę, i pierścień w ręce jego złożę,
„O cobym tylko mógł prosić wzajemnie,
„Król żadnéj prośby nie puści daremnie.
„Jam nie jest dworak, śród obozów wzrosłem,
„Żyć z krwi i z miecza jest mojém rzemiosłem;
„Zamkami memi jest mój hełm i tarcza,
„Plac bitw wygranych za państwo wystarcza.
„O cóżbym prosił dla siebie, ja, który
„Nie dbam o żadne zaszczyty i zbiory? —
„Daj rękę! — pierścień do ciebie należy.
„Uzna go każdy z dworzan i żołnierzy.
„Sama do króla udaj się bez trwogi,
„Pierścień ten wszystkie otworzy ci drogi,

„Proś o co zechcesz, król ci nie odmówi,
„Pomnąc co winien mnie, Fitz-Jakóbowi.“ —
Rzekł — na jéj palcu złoty sygnet błysnął —
Ujął jéj rękę, do ust swych przycisnął,
I odszedł nagle; — Bard osłupiał z trwogi,
Z takim go pędem ominął w pół drogi.
Wziął przewodnika, i oba pospołu,
Zbiegłszy z gór wkrótce stanęli u dołu,
I szli przez Trosach, nad brzegiem ruczaju,
Co łączy Katrin z jeziorem Achraju.

XX.

Wszystko spokojne w głębokościach jaru,
Powietrze tylko migoce od skwaru.
Wtém Murdoch świsnął. — „Co to jest? znak jaki?“ —
— „Nie! chciałem tylko rozpędzić te ptaki.“ —
Spojrzał Fitz-Jakób, i poznał w ustroniu
Trup konia swego: — „Ach! dzielny mój koniu!
„Lepiéjby było i tobie i panu,
„Nie widzieć nigdy Alpińskiego klanu! —
„Murdochu! naprzód! — lecz niechno usłyszę
„Głos twój raz jeszcze — patrz, czém cię uciszę!“ —
Z ręką na mieczu, w milczeniu głębokiém,
Szli, bacząc na się podejrzliwym wzrokiem.

XXI.

Ślad krętéj ścieżki, ciasnéj i kamiennéj,
Wił się nad brzegiem przepaści bezdennéj,
Gdy oto! postać znędznionéj niewiasty,
Ubrana dziko w łachmany i chwasty,

Z licem zczernioném letniemi upały,
Zaszła im drogę na urwisku skały;
I szybko wzrokiem rzucając wkrąg siebie,
Po górach, lasach, przepaściach i niebie,
Zdała się na wpół z radością i trwogą,
Czy bać się czego, czy wyglądać kogo. —
Wieniec z traw dzikich wisiał na jéj skroni,
Pękiem piór czarnych powiewała w dłoni,
Piór, co je orły szybując w obłokach,
Gubią po puszczach i stromych opokach;
Tych ona szuka i zbiera do koła,
Gdzie ledwo giemza zaczepić się zdoła. —
Gdy pled górala zdaleka spostrzegła,
Krzykiem jéj trwogi przepaść się rozległa;
Ale się nagle zaśmiała jak dziecko,
Widząc Saxona i odzież strzelecką;
Nagle umilkła, i dłoń załamała,
Zaczęła płakać, i płacząc śpiewała.
Śpiewała! głos jéj za czasów szczęśliwych,
Słynąć mógł kiedyś przy dźwięku arf tkliwych,
Bo i dziś jeszcze choć twardy, zdziczały,
Wdzięczném się echem odbijał o skały.

XXII.
Pieśń.

„Spać mi kazali, modlić się kazali,
Bili mię, mówiąc, żem w szaleństwie dzikiém: —
Ja spać nie mogę pod dachem górali,
Nie chcę się modlić góralskim językiem.

„Lecz gdybym była w mojéj krainie.
Gdzie czysty Dewan, gdzie Allan płynie,
Takbym słuchała, tak się modliła,
Ażby śmierć sama żal mój uśpiła.

Na mojéj skroni tak kiedyś był wianek!
Śpiesz, śpiesz, mówili dobrzy przyjaciele,
Idź do kościoła, tam czeka kochanek,
Wesel się, wesel, dziś twoje wesele!
„Przeklęta zdrada! przeklęte śluby!
Zwiędnął mój wianek, zginął mój luby! —
O! śnie mój piękny! na coś mię łudził?
O! dniu okrutny! na coś mię zbudził?“ —

XXIII.

— „Kto ta dziewczyna? co znaczą jéj żale?
„Czemu tak smutna, po urwistéj skale
„Czepia się w płaszczu na wiatrach rozdętym,
„Jak czarna czapla nad zdrojem zaklętym? —
— „Blanka z Dewanu“ — rzekł Murdoch zmięszany,
„Branka mająca rozum obłąkany;
„Wzięta w dzień ślubu, gdy na czele klanu
„Rodryk dań zbierał z nadbrzeży Dewanu.
„Jéj oblubieniec śmiał stawać oporem,
„I legł pod wodza naszego toporem.
„Dziw mnie, że sama tak włóczyć się waży,
„Musiała uciec z pod Maudlina straży. —
„Precz ztąd, szalona!“ — łuk podniósł nad głową. —
— „Wara!“ Fitz-Jakób zakrzyknął surowo.

„Palcem jéj tylko śmiéj tknąć się, zuchwały!
„A zlecisz w przepaść, jak kamień ze skały! —
— „Dzięki, obrońco! dzięki!“ — Blanka rzekła,
I drżąc do jego boku się uciekła.
„Patrz, co piór różnych zebrałam dla siebie;
„Kochanka mego chcę szukać po niebie!
„Nie dam ich temu krukowi — niech spadnie!
„Niech go tam wilki pożerają na dnie!
„Albo nie! lepiéj, niech lecąc w pół drogi
„Pledem się swoim zaczepi o głogi,
„I niech tak wisi, aż sęp wygłodniały
„Przyleci żywcem szarpać go w kawały!“ —

XXIV.

— „Dość, dość!“ rzekł rycerz — „Ty słodko spoglądasz
„Prosisz mię pięknie: więc zrobię co żądasz.
„Choć już mym oczom nie staje promieni,
„Miły im widok myśliwskiéj zieleni;
„Choć rozstrojone strony mego ucha,
„Saxońskiéj mowy rade ono słucha.
„I on był łowcem, mój ulubiony.
Co serce biednéj Blanki ułowił;
Jak ty on nosił kolor zielony,
Jak ty saxońskim językiem mówił! —
„Lecz ach! nie o tém chciałam ci zaśpiéwać…
„Musisz być mądry, więc umiesz zgadywać.“ —
I zaraz zcicha, z obłędnym uśmiechem,
Pieśń nową nócić zaczęła z pośpiechem.
I wciąż na przemian, z przerażeniem w oku,
To na górala poglądała z boku,

To na Saxona mrugała, to znowu
Patrzyła bystro ku głębi parowu.

XXV.
Pieśń.

„I koły zabili, i siec nastawili,
I sami zasiedli w około;
I łuk natężyli, i nóż wyostrzyli,
Myśliwcy wesoło, wesoło.

„Był jeleń wspaniały, najpierwszy w swém stadzie,
Do góry niósł rogi i czoło;
Biegł prosto doliną, nie wiedział o zdradzie,
Poglądał wesoło, wesoło.

„Ujrzała go łani, i drogę zabiegła,
Choć sama raniona straszliwie;
Wiedziała o zdradzie, jelenia ostrzegła,
Ostrzegła życzliwie, życzliwie.“

„A jeleń miał oczy, i mógł się wystrzegać —
Niech patrzy troskliwie, troskliwie!
A jeleń miał nogi, i mógł się wybiegać —
Niech bieży szczęśliwie, szczęśliwie!“

XXVI.

Saxon czém inném miotany przez drogę,
Stracił był z myśli Heleny przestrogę;

Lecz świst Murdocha wątpliwość w nim wzniecił,
A śpiew go Blanki do reszty oświecił.
Nie jako jeleń; gdy zoczy obierze[58],
Lecz jak lew gniewny gdy zdradę postrzeże,
Wyrwał miecz z pochwy, i naprzód poskoczył:
„Wyznaj swą zdradę, lub giń!“ — Murdoch zoczył
Ruch Fitz-Jakóba, i pomknął skwapliwie,
Puściwszy strzałę co miał na cięciwie.
Świszcząc drasnęła wierzch kity Saxona.
I w piersiach Blanki zadrgnęła utkwiona.
Teraz, Murdochu! daj dowód pośpiechu,
Co siły w nogach, i w piersiach oddechu!
Bo jak grom groźny, a jako wiatr chyży,
Mściciel za tobą! — już bliżéj, już bliżéj!
Los na twą rączość zdał swe przeznaczenie —
Krok wolniéj, zguba; — krok prędzéj, zbawienie.
Blisko już, blisko, ukryci ziomkowie,
Czają się w trawach, jak węże w parowie;
Dość, byś ich dobiegł, zawezwał opieki!…
Nie! nie dobieżysz, nie ujrzysz na wieki!
Wróg tuż! już dopadł — miecz świszcze, migoce,
Jak błysk piorunu, gdy sosnę druzgoce,
Spadł — wzrok Murdocha zgasł w wiecznéj pomroce.
Ręki i nogi Fitz-Jakób używał,
Gdy z piersi wroga miecz nazad dobywał,
I zgięty nad nim, ze wzgardą spozierał,
I śmiał się patrząc, jak zdrajca umierał.

Poczém już wolniéj, nad brzegiem jaskini,
Wracał na pomoc ranionéj zbawczyni.

XXVII.

Pod gęstą brzozą, tuląc się w łachmanach,
Siedziała, łokcie wsparłszy na kolanach.
Sama już strzałę z swych piersi wyrwała,
Patrzyła na nią, i gorzko się śmiała.
Wieniec jéj z chwastów i z piór upleciony,
Leżał przy nogach krwią cały zbroczony.
Rycerz chciał wstrzymać krew, co z rany ciekła. —
„Próżno! daj pokój, cudzoziemcze!“ rzekła.
„Ta chwila śmierci, przed zajściem ze świata,
„Wraca mi rozum stracony przez lata.
„Z krwią zda się razem spływają z przed oka,
„Dzikie widziadła i mglista pomroka.
„Umiéram biedną, skrzywdzoną nędznicą. —
„Lecz łzy litości, co w twych oczach świécą.
„Lecz ten blask gniewu, co ogniem z nich strzela,
„Wróżą mi w tobie krzywd moich mściciela. —
„Widzisz te włosy? — masz! daję je tobie.
„Zawsze je, zawsze nosiłam przy sobie.
„W chwilach boleści, rozpaczy, szaleństwa,
„W nich miałam źródło pociechy i męztwa.
„Złotawe niegdyś, jak twoje dziś, były,
„Lecz krew, łzy, lata, blask dawny przyćmiły.
„Nie mogę mówić, kiedy, z czyjéj skroni,
„I jak do mojéj dostały się dłoni —

„Mózg mi się kręci! — Na pamięć krzywd moich,
„Weź je, na hełmie noś obok piór swoich,
„Aż deszcz i słońce wybielą z nich plamy;
„Wtenczas je odnieś, i oddaj mnie saméj!…
„Znów marzę! — Boże! niech choć chwilę jaśnie
„Świeci mój rozum, nim na wieki zgaśnie! —
„O! na krzyż święty, co zdobi pierś twoją,
„Na życie twoje, zbawione krwią moją,
„Zaklinam, jeśli głośny z krwawych czynów
„Spotka cię kiedy wódz zbójczych Alpinów,
„W czarnym swym płaszczu, i z czarném swém piórem,
„Z skrwawioną ręką, i okiem ponurém,
„Czy będzie jeden, czy na czele klanu,
„Walcz z nim, i pomścij krzywd Blanki z Dewanu! —
„Teraz — o! Boże! już mówić nie mogę —
„Czyhają na cię — strzeż się! — rzuć tę drogę!“ —

XXVIII.

Czułe miał serce Fitz-Jakób waleczny.
Zapomniał na się, że nie był bezpieczny,
I długo, z żalem i gniewem w źrenicy,
Stał patrząc na śmierć nieszczęsnéj dziewicy.
„Niech mi tak Pan Bóg pomoże w potrzebie,
„Jak ja się pomszczę krzywd twoich za ciebie!“ —
Rzekł, i do włosów oblubieńca Blanki,
Dodał splot włosów tak wiernéj kochanki,
Zmaczał je razem w krwi ciepłéj potoku,
I u piór czapki zawiesił na boku:

„Klnę się na Tego, co jest prawdy źródłem!
„Hełm sie mój inném nie ozdobi godłem,
„Aż znak jéj krzywdy i przysięgi mojéj,
„Krwią się jéj wroga i mego napoi! —
„Lecz cóż to? słyszę krzyk w głębi parowu.
„Psy się, jak widzę, zerwały do łowu.
„Ale poznają, wprzód może niż życzą.
„Jak lew, choć w sieci, jest trudną zdobyczą!“ —
Rzekł, i ze znanéj, lecz strzeżonéj drogi,
Bocząc, jął drzeć się przez ciernie i głogi,
I często krążył lub cofał wstecz kroki,
By minąć przepaść lub strumień głęboki.
Aż gdy już słońce, gasło u zachodu,
Mdlejąc na siłach ze skwaru i głodu,
Padł na murawę, i ufny w swém męztwie,
Marzył, nie myśląc o niebezpieczeństwie:
„Z wszystkich mych przygód i szaleństw na świecie,
„To już ostatniém powinno być przecie!
„Trzebaż ślepoty, nie przejrzeć zawczasu,
„Że całe gniazdo tych szerszniów śród lasu,
„Ruszy się w pole i żądła wysunie,
„Skoro posłyszą o zbiorze wojsk w Dunie! —
„Jak psy znać teraz rozbiegli się zgrają,
„Słyszę jak świszczą, i hasła podają!
„Jeśli mam daléj brnąć w parów ten ślepy,
„Wpadnę w ich ręce, jak zwierz na oszczepy.
„Wolę tu skryć się, i czekać do zmroku,
„A wtedy oślep iść drogą wyroku.“ —

XXIX.

Wieczorne cienie ściskały się w massy,
Siną pomroką powlokły się lasy;
Puszczyk się ozwał w skały rozpadlinach,
Szczekanie lisa słychać po dolinach.
Dość jeszcze światła zostało na niebie,
By idącemu widzieć wkoło siebie,
Lecz już nie dosyć, aby go zdaleka
Dójrzało oko drugiego człowieka. —
Szukając drogi to ręką, to okiem,
Zwolna Fitz-Jakób krok stawiał za krokiem.
Nie to są kraje, w których letnie ciepło
Tchem dziennym jeszcze grzeje północ skrzepłą,
Lecz każdy powiew, co go z gór spotykał,
Mrożącym dreszczem do kości przenikał.
Zziębły, zgłodniały, w ustawicznéj trwodze,
Środkiem zasadzek, po nieznanéj drodze,
Szedł, smutnym myślom popuściwszy wodze;
Aż okrążywszy zrąb skały, tuż blisko
Ujrzał przed sobą płonące ognisko.

XXX.

W świetle od ognia, jasném i czerwoném,
Stał góral w płaszczu, z czołem nachyloném.
Szmer usłyszawszy, nim broń porwać zdołał:
„Kto? stój! bo zginiesz!“ — głos groźny zawołał.

— „Jestem podróżny.“ — „Czego ci potrzeba?“ —
— „Snu, przewodnika, ogrzania i chleba.“ —
— „Jestżeś przyjaciel Rodryka?“ — „Bynajmniéj!“ —
— „Wrogiem się nie śmiesz nazywać przynajmniéj?“ —
— „Śmiem! wrogiem jego i wszystkich Alpinów,
„Co mu do sprośnych pomagają czynów.“ —
— „Śmiałyś! — lecz chociaż myśliwskim zwyczajem,
„Szlachetnym zwierzom wzgląd pewny przyznajem,
„Choć czas i miejsce dać musim zdobyczy,
„Nim puścim strzałę, lub charta ze smyczy:
„Któż kiedy jakich strzegł praw i przepisów,
„Gdzie i jak łowić i zabijać lisów,
„Lub karać zdrajców, co chytrym przebiegiem?…
„Lecz nie! to kłamstwo! — ty nie jesteś szpiegiem!“ —
— „Nie na mój honor! i niech mi tu stanie
„Sam Rodryk, z dwoma najlepszymi w klanie:
„Niech spocznę chwilę — a miecz mój ochoczy
„Ostrzem im potwarz wyrzuci na oczy.“ —
— „Jeśli w ciemności dobrze widzieć mogę,
„Masz pas rycerski, i złotą ostrogę?“[59]
— „Tak! i z tych znaków znaj moję powinność:
„Poskramiać przemoc, i wspierać niewinność.“ —
— „Dość na tém! — siadaj, i dziel w dobréj wierze,
„Żołnierską pościel, żołnierską wieczerzę.“ —

XXXI.

Rzucił na ogień więź suchéj jedliny,
I dobył z torby wędzonéj zwierzyny.

Siedli na trawie, Gall obok Saxona,
Połowę pledu dał mu na ramiona,
Częstował milcząc, a gdy jeść przestali,
Patrząc mu w oczy, w te słowa rzekł daléj:
„Saxonie! przyjaźń łączy mię z Rodrykiem,
„Jestem mu krewnym i wiernym lennikiem;
„Każda z ust twoich czci jego zniewaga,
„Obrony po mnie i pomsty wymaga.
„Nadto — jest wróżba, w co każdy z nas wierzy,
„Że od twéj śmierci los klanu zależy.
„Bylem chciał — widzisz tę trąbkę u boku? —
„Dość zadąć, zginiesz oskoczon w natłoku.
„Bylem chciał — mógłbym, nim wytchniesz po znoju,
„Sam na sam zaraz wyzwać cię do boju.
„Lecz ni dla wodza, ni klanu, me ramię
„Praw gościnności i wiary nie złamie.
„Krew znużonego méj broni nie skala,
„A imię gościa jest świętém dla Galla.
„W górach on swoich, pod dachem czy niebem,
„Dzieli się z każdym swém łożem i chlebem.
„Ani mu usiąść przed ogniem swym wzbrania,
„Ni się usuwa od drogi wskazania.
„Tyś jest mym gościem: — złóż oręż i trwogę!
„Ja ci sam jutro pokażę twą drogę;
„Przez strome góry i kręte wąwozy,
„Aż po za nasze czaty i obozy,
„Po bród Koljantol będziemy iść razem:
„Lecz tam, Saxonie! spór skończym żelazem.“ —
— „Zgoda! przyjmuję ochoczo i szczerze,
„Twoje wyzwanie, i twoje przymierze.“ —

— „No! teraz śpijmy! — bo już z nad jeziora
„Bąk bębni hasło późnego wieczora.“ —
Narzucił ogień gałęźmi świeżemi,
I pled swój przed nim rozesłał na ziemi.
Na jednym płaszczu, śmiertelne dwa wrogi,
Jak brat przy bracie, zasnęli bez trwogi;
I spali, aże brzask wschodniéj purpury
Zaczął rumienić jezioro i góry.

KONIEC PIEŚNI CZWARTÉJ.
PIEŚŃ PIĄTA.

WALKA.
I.

Miły oczom blask pierwszy jutrzenki rumianéj,
Gdy się nad czołem nocy burzliwéj promieni,
I rozjaśniając pomrok i mgliste tumany,
Poznaczą kręte ścieżki i biegi strumieni,
Wróżąc dzień i pogodę, zbłąkanym śród cieni:
Lecz miléj stokroć — zorzą zgody i braterstwa.
Ku któréj ze czcią oczy wznosi świat zbłąkany —
Łagodząc dzikość wojen i bitew morderstwa,
Świecą ludzkość i wiara w Zakonie Rycerstwa.

II.

Pierwszy brzask świtu, niepewny i mglisty,
Przedzierał gęstwę leszczyny krzewistéj,
Ody obok pod nią uśpieni bez trwogi,
Obaj rycerze powstali na nogi.

Wlepiwszy oczy w sklep niebios rumiany,
Zmówili każdy swój pacierz poranny.
Gall z suchych liści wznieciwszy stos świeży,
Podzielił z gościem ostatek wieczerzy:
I wierny słowu, wstał, w pled się obwinął,
W milczeniu ręką na Saxona skinął,
I obok niego, sam idąc ponury,
Wskazywał drogę przez lasy i góry.
Dziwaczna podróż! — raz chmurą owiani,
Pnąc się po skałach, nad brzegiem otchłani,
Widzą pod sobą, błyszczące od świtu,
Kręte rzek wstęgi: Forty i Teitu,
I między niemi rozległe doliny,
I aż po Sztirling, niknący w mgle sinéj;
To zchodząc w wąwóz zaległy pomroką,
Na długość włóczni nie widzi w nim oko.
Nieraz tak ślisko na skalistéj drodze,
Że ręka w pomoc musi śpieszyć nodze;
Nieraz tak ciasno w zaroślach, że z drzewa
Kroplista rosa jak deszcz ich oblewa,
Rosa tak lśniąca od wschodniéj jasności,
Że rzekłbyś brylant, albo łza piękności.

III.

Stanęli wreście gdzie stroma i dzika
Ścieżka z gór wierzchu ku głębi się zmyka.
W dole jezioro Wennacharu leży,
W górze piętrzysta Benledi się jeży;
Jedyna ścieżka snuje się głęboko
Między jeziorem i stromą opoką;

Stu ludzi na niéj, byle z wodzem śmiałym,
Mogłoby przejścia wzbronić wojskom całym.
Na barkach góry, pomiędzy skał zręby,
Zwisają brzozy i zkarlone dęby;
Tu mech szarzeje przyschły do kamieni,
Tam się gdzie niegdzie splot bluszczu zieleni;
Ówdzie chwast z wrzosem bujając wyniośle,
Poziomych krzaków zagęszcza zarośle.
U stóp téż góry, jeziora brzeg siny
Zarastał gajem osetu i trzciny.
Nieraz tam ścieżka wstecz pnie się na wzgórza,
Mijając spady potoków, lub łoża
Wyschłych, lecz zimą wezbranych strumieni,
Nasute żwirem i stosem kamieni. —
Nużąca droga! — obadwaj przechodnie
Stawali nieraz, by wytchnąć swobodnie;
Aż Gall, po cięższéj nad inne przeprawie,
Patrząc na gościa, zapytał ciekawie:
Czém go zwabiła kraina tak dzika,
Że śmiał ją zwiedzać bez glejtu Rodryka?

IV.

— „Gallu!“ — rzekł Saxon z wesołością w oku,
„Glejt mój najlepszy mam zawsze u boku.
„Lecz nie myślałem, wyznaję, tym razem,
„Bym musiał drogę torować żelazem.
„Gdy, trzy dni temu, łowami znużony,
„Straciwszy konia zbłądziłem w te strony,
„Wszystko tu było tak ciche w téj porze,
„Jak nieruchoma ta mgła na jeziorze;

„Wódz wasz daleko gdzieś zbierał łup krwawy,
„Ani go rychło czekano z wyprawy.
„Tak mówił góral, co mię ztąd prowadził;
„Widzę że kłamał, by tém łacniéj zdradził.“ —
— „Czegożeś wrócił do kraju naszego?“ —
— „Jesteś sam żołnierz, a pytasz: dla czego?
„Czyż chęci nasze, jak martwe sprężyny,
„Z pewnéj się tylko ruszają przyczyny? —
„Chciałem się otrząść z próżnowania, z nudów;
„Czułem potrzebę rozrywki i trudów…
„Lada myśl wtedy, lada przywidzenie
„Człowieka z domu daleko wyżenie:
„Stracony sokół, pies zbiegły na łowach,
„Ładna dziewczyna w samotnych dąbrowach…
„Wreście dość wiedzieć że kraj niebezpieczny,
„By już czuć powab i cel dostateczny.“ —

V.

— „Nie chcę cię badać!“ — góral odpowiedział.
„Lecz idąc do nas, mów, czyżeś nie wiedział,
„Że Mar z Morajem połączeni razem,
„Grożą nam wojną za króla rozkazem?“ —
— „Nie! na mój honor! — że z wojsk swym oddziałem
„Na przegląd króla czekają, słyszałem;
„Lecz żadnéj wojny nie było zamiaru.
„Dziś być już może; — znam hrabiego Maru,
„I ani wątpę, że gdy wieść odbierze,
„Że Rodryk w górach gromadzi żołnierze,
„I on sztandary rozwinie ku wojnie,
„Coby inaczéj drzémały spokojnie.“ —

— „Niechaj rozwija! szkoda, gdyby miały
„W pokrowcach swoich popróchnieć w kawały!
„Niechaj rozwija! toć i pod nami
„Sosna Alpina zaszumi z wiatrami! —
„Lecz jeśliś przybył jak wędrowiec cichy,
„Po co przechwałki płochości czy pychy,
„Których, wiész dobrze, że się nie ustraszym:
„Żeś wrogiem wodza naszego, i naszym?“ —
— „Do wczoraj rana, wierz mi, wojowniku!
„Tom tylko wiedział o waszym Rodryku,
„Że jest wygnaniec, nieposłuszny panu,
„Wódz buntowniczy zbójeckiego klanu,
„I że śród kłótni, co nie wiém zkąd wszczęta,
„Zabił rycerza na dworze Rejenta.
„Lecz trzebaż więcéj, aby na mordercę
„Oburzyć Szkota i Rycerza serce?“ —

VI.

Ponuro góral wzrok ku ziemi trzymał,
Przygryzał wargę — znać gniewem się zżymał,
I rzekł nakoniec z tajoną obrazą:
„Wiészże, dla czego on dobył żelazo?
„Wiész, jakie słowa i jaka zelżywość
„Wzbudziły w wodzu gniew i zapalczywość?
„Miałże znieść hańbę, i myśléć w téj porze,
„Czy jest w swych górach, czy na króla dworze?
„Nie! mścił się krzywdy, gdzie krzywdy doświadczył;
„Na dworze Niebios byłby nie przebaczył! —
— „Mord zawsze mordem: — prawda, że w téj chwili
„Małoście władzę królewską ważyli:

„Gdy sam Albany, w ustawicznéj trwodze,
„Rozkełznał rządu zwierzone mu wodze,
„A król nieletni, w Sztirlingu zamknięty,
„Grał jeszcze w cacka z małemi chłopięty. —
„Lecz dziś, to jego życie rozbójnicze!
„Krwią ludu błahe oblewać zdobycze;
„Mord i pożogę nieść w kmiece zagrody;
„Wydzierać biednym ich żniwa i trzody!… —
„Serce, jak twoje, wzdrygać się powinno,
„Na nocną łupież i na krew niewinną.“

VII.

Góral ku mówcy obrócił wzrok hardy,
I rzekł z uśmiechem goryczy i wzgardy:
„Patrzałem na cię, gdyś z gór tych, Saxonie!
„Spoglądał z dumą na szerokie błonie,
„Na bujne łąki, niknące w przestrzeni,
„Przerżnięte tylą i rzek i strumieni;
„Na wdzięczne wzgórza i gaje kwitnące,
„Ku południowi i na wschód leżące!…
„Żyzne te pola, kraj oczom tak miły,
„Naszém dziedzictwem, naszym krajem były.
„Przyszedł wróg Saxon, i przemocą zbójców,
„Wydarł je, zbroczył we krwi naszych ojców.
„Gdzież żyjem teraz? — patrz! to nasze właści:
„Głazy na głazach, i przepaść w przepaści!
„Będziemyż prosić u twardych kamieni,
„Roli na wiosnę i chleba w jesieni?
„Będziemyż błagać te góry piaszczyste,
„O tuczne woły i trzody wełniste?

„Nie odpowiedząż kamienie i góry:
„My wam stoimy za twierdze i mury,
„Po ojcach macie broń, siłę i męztwo,
„Co wróg wam wydarł, niech wróci zwycięztwo!“ —
„A my, mrąc głodem w tych twierdzach północy,
„Mamyż nie słuchać, nie użyć swéj mocy:
„Nie wydrzeć łupu z rąk naszych wydzierców.
„Nie mścić się mordu nad rodem morderców?…
„Nie, nie! Saxonie! — dopoki wam niwa,
„Jeden snop zboża rodzić będzie w żniwa;
„Póki z tysiąca trzód, co się tam błąka,
„Jednego wołu wypasie wam łąka:
„Poty Gall, dziedzic niw, łąk i krainy,
„Iść będzie z mieczem po krwawe daniny[60]!
„Gdzież jest wódz góral, co myśli inaczéj.
„Co w wojnach z wami słuszności nie baczy? —
„Zemsta za ojców, jest powinność synów. —
„Innych skarg szukaj na wodza Alpinów!“ —

VIII.

— „Nie znajdę, myślisz?“ — rzekł Saxon spokojnie.
„Cóż powiész; nie już o mordach na wojnie,
„Lecz o podstępach uknowanych skrycie,
„O sidłach na mnie i na moje życie?“ —
— „To, żeś je własną ściągnął nierozwagą.
„Gdybyś był przyszedł i rzekł prawdę nagą:
„Szukam sokoła, ścigam za zwierzyną,
„Chcę się obaczyć z góralską dziewczyną:
„Byłbyś szedł wolno, i wrócić mógł śmiele.
„Lecz skryte kroki znaczą zdradne cele.

„A i tak, nie sądź, choć za szpiega miany,
„Że byłbyś na śmierć bez sądu skazany,
„Gdyby nie wyrok — srogi, lecz konieczny.“ —
— „Więc i to mijam“ — rzekł Saxon niesprzeczny,
„Ani chcę, widząc że to gniew twój draźni,
„Wymieniać dalszych źródeł nieprzyjaźni.
„Dość, żem się związał rycerskiemi śluby,
„Walczyć z twym wodzem, i szukać nań zguby:
„Nie po zdradziecku — lecz jawnie i zbrojnie.
„Dwakroć klan Alpin zwiedziłem spokojnie,
„Jak gość; lecz jeśli przyjdę trzecim razem,
„Przyjdę jak wróg wasz, z ogniem i żelazem,
„Z sztandarem wojny, i z orszakiem dzielnym,
„Na bój śmiertelny, z mym wrogiem śmiertelnym!
„I ani pasterz pod oknem dziewczyny,
„Nie czeka tęskniéj zmówionéj godziny,
„Jak ja téj chwili, gdy w pośród swéj dziczy,
„Stanie przedemną wasz wódz buntowniczy.“ —

IX.

— „Miéj więc, co żądasz!“ — świsnął — smug i skały
Jak jedném długiém echem się ozwały.
Jak w stadzie hasło strażniczego ptaka,
Świst się powtórzył od krzaka do krzaka:
I oto — z krzaków, z za skał, z nad jeziora,
Wznoszą się dzidy, łuki, czapki, pióra;
Nisko, wysoko, na lewo, na prawo,
Wyskoczył żołnierz ukryty pod trawą.

Z nagich mchów drzewca jak gajem wyrosły,
Z ciemnych drzew ostrza jak gwiazdy się wzniosły,
Jak woda w trzcinie błysnęły oręże,
I krzaki w zbrojne zmieniły się męże.
Z lśniącym puklerzem, z dobytém żelazem,
Pięćset ich z ziemi powstało zarazem,
Jakby na czarów zaklęcie tajemne,
Wojsko się duchów zjawiło podziemne.
Każdy gdzie powstał, tam stał nieruchomy,
Aż nowe hasło da wódz niewidomy.
Jak nad przepaścią wiszące skał bryły,
Co je wiek strącił, lub gromy w dół zbiły,
Chwiejąc się wiszą na wątłéj podporze,
Że lada wietrzyk w głąb strącić je może:
Tak ci, z gotowym orężem i krokiem
By skoczyć — stoją w milczeniu głębokiém. —
Z milczącą dumą, Gall wzrokiem płomiennym
Wodził przez chwilę po tłumie wojennym;
Nagle brew zmarszczył, i ponure skronie
Zwrócił na gościa: „Cóż teraz, Saxonie?
„To jest Klan-Alpin“ — hufce wskazał gestem,
„A wódz ich Rodryk — Saxonie! — ja jestem!“ —

X.

Saxon był mężny, i choć w nim krew cała
Wrzącym strumieniem do serca zbieżała,
Nie zbladł, twarz zimną uzbroił odwagą,
Wzrok groźby wzrokiem odtrącił z powagą,
I z niezachwianą wyniosłością męża,
Wsparł się o skałę, i dobył oręża.

„Przystąp! przystąpcie! jeden, czy tłumami!
„Głaz ten wprzód pierzchnie, niżli ja przed wami.“ —
Patrzał nań Rodryk — a jego spójrzenie
Zdradzało wnętrzną cześć i podziwienie,
I ową radość, co mężnych przenika,
Gdy na godnego trafią przeciwnika.
Poczekał chwilę — i ręką w dół skinął.
Cały tłum zbrojnych jak zjawił się, zginął.
Gdzie kto stał, wszyscy zniknęli zarazem,
W trzcinie, we wrzosach, za drzewem, za głazem.
Sterczące drzewca na mchu się pokładły,
Iskrzące ostrza w gęstwinę zapadły;
Otchłań się, rzekłbyś, skroś ziemi otwarła,
I płód swój zbrojny na nowo pożarła.
Ostatni powiew, zlatując z Benledi,
Kołysał pióra, chorągwie i pledy:
Lecący za nim, już tylko powiewa
Na trawy, liście, zarosłe i drzewa.
Ostatni promień, bijący od słońca,
Lśnił w ostrzu mieczów i włóczni tysiąca:
Drugi już tylko, niczém nieodbity,
Świeci na szare mchy, piaski, granity.

XI.

Spójrzał Fitz-Jakób — i ledwo sam wierzył
Że go ten widok na jawie uderzył:
Tak był podobny sennemu widzeniu,
I znikł z przed oczu, jak sen przy ocknieniu.
Niepewnym wzrokiem myśli wodza pytał,
I wódz myśl jego w tym wzroku wyczytał:

„Nie bój się! — lecz nie! nie trzebać téj rady! —
„Nie wątp, i nie miéj podejrzenia zdrady!
„Jesteś mym gościem: przyrzekłem z swéj woli,
„Być sam: twym stróżem po bród Kojlantoli;
„Ni sądź, że obcych przyzywałbym broni,
„Przeciwko jednéj i walecznéj dłoni.
„Nie! choćbym walczył o zwrot wszystkich plonów,
„Co kiedyś Gallom wydarł miecz Saxonów! —
„Więc pójdźmy! — wskazać chciałem ci jedynie,
„Na jak ułomnéj wspierałeś się trzcinie,
„Sądząc, że miecz swój mając za strażnika,
„Przejść możesz tędy bez glejtu Rodryka. —
„Pójdźmy!“ — i poszli. — Fitz-Jakób był śmiały,
I jako rycerz, co żyje dla chwały,
Umiał w potrzebie nie baczyć na życie;
Lecz nieraz serce zadrgnęło w nim skrycie,
Gdy obok wodza szedł kwapioną nogą,
Pustą na pozór i spokojną drogą,
Lecz gdzie po stronach, jak żądła wężowe,
Czyhały miecze i włócznie, gotowe
Powstać i mścić się, byleby zamarzył
Człowiek, którego, sam czuł, że znieważył.
Nieraz w bok rzucił oczyma bystremi,
By dójrzeć mężów przypadłych do ziemi;
Nieraz się zdało, na lada ruch trawy,
Że się z niéj ludzkie podnoszą postawy;
Nie raz na lada lot ptaka pierzchliwy,
Zabrzmiało w uszach brząknienie cięciwy,
Albo świst kani, krążącéj w obłoku,
Zdał się być hasłem zgubnego wyroku.

I nie wprzód wolno odetchnął ze zgrozy,
Aż leśne w tyle rzuciwszy wąwozy,
Wyszli na czyste, szerokie równiny,
Gdzie już nie było ni skał, ni gęstwiny,
Chwastów, ni krzaków, by się w nich zdradziecko
Zakraść mógł zbrojny na czatę zbójecką.

XII.

Rodryk szedł milcząc; — aż gdzie w biegu skora,
Rzeka, trzech jezior pełnobrzega córa,
Z bram Wennacharu srebrząc się wytryska,
I przez zielone Bochastlu bagniska
Szumiąc, podrywa twierdz owych posadę,
Gdzie Rzym swe niegdyś orły świato-włade[61]
Zatrzymał w locie, i chciwym napaści,
Raz pierwszy kazał swéj tylko strzedz właści.
Tam wódz pled z ramion i tarcz swą odrzucił,
Ku Saxonowi twarzą się obrócił,
I rzekł: „Saxonie! Gall słowu nie skłamał,
„Rodryk gościny i wiary nie złamał.
„Ów zbójca krwawy, ów człek bez sumienia,
„Wódz buntowniczy dzikiego plemienia,
„Środkiem czat zbrojnych, przez błędne przechody,
„Wiódł wroga swego, i przewiódł bez szkody!
„Lecz tu bój równy — mąż przeciwko męża:
„Tu doznasz mojéj zemsty i oręża.
„Patrz! oto stoję, z mieczem tylko w dłoni —
„To bród Kojlantol! — Saxonie! do broni“ —

XIII.

— „Gallu!“ Fitz-Jakób rzekł, „nigdym nie zwlekał
„Dobyć oręża, gdy wróg na mnie czekał.
„Śmierć twą, co większa, ślubowałem Bogu.
„Lecz ta szlachetność i wiara we wrogu,
„Wdzięczność za życie i szczerą gościnność,
„Inną méj duszy wskazują powinność.
„Posłuchaj! nic-że oprócz krwi rozlewu
„Nie zgoi w tobie obrazy i gniewu?
„W bitwież się tylko złączą nasze dłonie?
„Nie maż sposobu?…“ — „Żadnego, Saxonie!
„I wiedz, by skrzepłe wzbudzić w tobie męztwo,
„Na tobie leży twych ziomków zwycięztwo;
„Bo tak w proroczém widzeniu natchnięty,
„Rzekł wieszczbiarz, z ojca nie-człeka poczęty:
„„Strona, co pierwsza krew wroga przeleje,
„„Zwycięztwa w boju mieć może nadzieję.“ —
— „Czy tak? — więc Niebo przyzywam na świadka,
„Że się już losów rozstrzygła zagadka,
„Tam — każ poszukać! — pod tą ciemną skałą,
„Krzepnie w krwi własnéj Murdochowe ciało. —
„Nie zmienić ludziom, co los postanowi.
„Poddaj się, wodzu! nie mnie, lecz losowi!
„Pójdź! pójdźmy razem do króla Sztuarta:
„Tam, jeśli niechęć nie zmięknie uparta,
„Gdy cię król przyjąć nie zechce uprzejmie,
„Nie wróci łaski, wyroku nie zdejmie:
„Wierz memu słowu, rękojmi, przysiędze,
„Że znów — bez ujmy ni w czci, ni w potędze,

„Chociażbyś z królem chciał w dalszéj trwać wojnie,
„Na czoło klanu powrócisz spokojnie.“ —

XIV.

Szczerym płomieniem zaiskrzył wzrok Galla:
„Tak cię więc płocha duma rozzuchwala?
„Żeś może zdradą zmógł tego nędznika,
„Śmiesz już do jarzma nakłaniać Rodryka?…
„Nie! on się ludziom ni losom nie zegnie,
„Będzie żył wolny, lub wolny polegnie!
„Każde twe słowo gniew tylko mój draźni,
„I śmierć lennika domaga się kaźni. —
„Broń się! — Tyś jeszcze nie gotów? — Na Boga!
„Zbłądziłem widzę, biorąc cię za wroga
„Godnego mojéj prawicy i pieczy,
„Żem cię dla gminnych pozazdrościł mieczy!
„Tyś widzę rycerz atłasem podszyty,
„Którego cała chwała i zaszczyty,
„Pstrzyć hełm w kędziory z warkocza kobiéty!… “ —
— „Dzięki, Rodryku! dzięki za to słowo!
„Zatliłeś serce, dłoń wzmogłeś na nowo:
„Ślub mój przez ciebie poprzypominały losy,
„Bym we krwi twojéj umaczał te włosy. —
„A więc do broni! — i nie sądź, Alpinie!
„Że w tobie tylko i w twojéj krainie
„Rycerska wiara żyć może jedynie! —
„Chociaż gdy świsnę, z za drzew, z za kamieni,
„Nie wskoczą zbójcy na mord zasadzeni,
„Jeden dźwięk trąbki, co noszę u boku,
„Stałby się hasłem twéj zguby wyroku.

„Lecz nie drzyj — nie wątp! — jak ci się podoba
„Spór nasz sam na sam skończymy tu oba.“ —
Jeden i drugi wnet mieczów dobyli,
I obaj pochwy na ziemię rzucili;
Jeden i drugi ku niebu spojrzeli,
Jakby go więcéj oglądać nie mieli;
I oko w oku, z wzniesioném żelazem,
Wpadli na siebie, i zwarli się razem.

XV.

Zapóźno Rodryk błąd poczuł w potrzebie,
Że tarcz warowną odrzucił od siebie[62].
Z twardych skór zbita, gwoźdźmi nakowana,
Stokroć śmierć w boju odbiła od pana.
Bo Saxon sztuczny w robieniu żelazem,
W mieczu miał oręż i tarczę zarazem,
Siekł, kłół, odbijał, i ostrzem i płazem:
Gdy Gall mniéj zwinny, choć silniéj hartowny,
Z trudem na sobie bój dzierżał nierówny.
Trzykroć się zwarli — i trzykroć Saxona
Lśniący miecz struga zaćmiła czerwona;
Nie trysk, nie kropla, lecz wrząca krwi fala
Lunęła z piersi na tartan górala.
Rozżarł się Rodryk — i jak deszcz zimowy
Spuścił na wroga grad ciosów stalowy.
Lecz jak o dachy, lub twarde skał szczyty,
Grad się odbija i taje odbity:
Tak Saxon ślepéj zawziętości razy
Odbijał sztuką, nie wziąwszy obrazy.

Aż na słabszego, im coraz siekł gęściéj,
Natarłszy, oręż wytracił mu z pięści,
I zemdlonego i trudem, i raną,
Zwalił o ziemię — na jedno kolano.

XVI.

— „Poddaj się!“ — groźnie zawołał tą razą,
Po nad klęczącym podnosząc żelazo: —
„Poddaj się! albo przez Boga na Niebie!
„Ta chwila będzie ostatnią dla ciebie!“ —
— „Łask twych nie pragnę, a gróźb się nie boję!
„Zwycięztwo jeszcze ni moje, ni twoje!“ —
I jak wąż w pogoń za ptakiem gdy wzięci,
Jak lew rozżarty wyrwawszy się z sieci,
Jak ryś drapieżny broniący swych dzieci:
Porwał się z ziemi, wściekłością miotany,
Odniósł cios nowy, lecz nie czuł téj rany,
I poskoczywszy ku piersiom Saxona.
Zachwiał nim, w silne objąwszy ramiona.
Teraz, Saxonie! wzmóż siłę prawicy,
Bo to nie uścisk zalotnéj dziewicy!
Przez miedź potrójną, przez zbroję ze stali,
Czułbyś moc jego. — Zwarli się, porwali,
Łamią się, chwieją — upadli pospołu:
Rodryk na wierzchu, Fitz-Jakób u dołu.
Tu Gall za gardło porwawszy go z gniewem,
Przygniótł pierś jego kolanem swém lewém;
Skinieniem czoła odrzucił w tył włosy,
Przetarł wzrok ręką, czy ze krwi, czy z rosy,

I podniósł sztylet; — lecz źle zastąpiły
Gniew i zawziętość stracone już siły;
Zapóźno dopiął nad wrogiem korzyści,
By mógł dokonać dzieła nienawiści.
Bo ledwo sztylet zabłysnął wysoko,
Twarz zbladła nagle, zaćmiło się oko:
Spuścił cios jednak — ale go niekrwawa,
Za piersi wroga, przyjęła murawa.
Sam padł zemdlony; — Fitz-Jakób bez rany,
Wstał, bez tchu, blady, krwią wroga oblany.

XVII.

Niebu cześć naprzód uczynił i śluby,
Że go tak cudem zbawiło od zguby.
Stanął nad wrogiem, co w krwi swéj strumieniach,
W ostatnich z śmiercią pasował się drgnieniach.
Wzrok się zwycięzcy łzą żalu zamroczył,
Gdy we krwi jego włos Blanki umoczył:
„Biedna dziewczyno! krzywda twa pomszczona!
„Lecz w Nim z łupieżcą i bohater kona.
„Oby na lepsze chciał użyć oręża,
„Świat dzielniejszego nie widziałby męża!“ —
Podumał chwilę, trąbkę do ust złożył,
Zagrał raz — przestał, i dwakroć powtórzył.
Odwiązał z szyi chustkę koronkową,
Rozpiął odzienie, i z odkrytą głową
Usiadł nad wodą, i czerpając w dłonie,
Obmywał ręce skrwawione i skronie. —
Wtém łoskot jakiś zahuczał po błoni…
Zbliża się, rośnie — to tentent, czwał koni!

I wnet z za wzgórza, po równéj przestrzeni,
Pędzą wprost czteréj myśliwcy w zieleni.
Dwóch niesie włócznie i puklerze z godłem,
Dwóch wiedzie lózem dwa konie pod siodłem.
Pędzą — aż kurzem i znojem okryci,
Przed Fitz-Jakóbem stanęli jak wryci.
Widzą plac boju, dziwią się, chcą badać: —
„Nie pytać o nic! przed nikim nie gadać!
„Herbert z Lufnesem niech zsiada wnet z koni,
„Temu rannemu użyczcie swych dłoni:
„Obwiążecie rany! — nie obce wam leki.
„Chcę by mu czułéj nie brakło opieki.
„Wprost do Sztirlingu, gdy siła pozwoli,
„Wsadźcie go na koń, i wieźcie powoli.
„Łagodny siwosz nie strudzi go wcale.
„Biedny koń! musi przestać na téj chwale;
„Milszy dziś ciężar miał dostać w podziale! —
„Ja muszę przodem; — godzina już bliska,
„W któréj się miejskie rozpoczną igrzyska.
„Ale mój Bajard szybko mię przeniesie. —
„Śpieszcie! — wy za mną! De Vaux[63] i Herresie!“ —

XVIII.

„Stój, stój, Bajardzie!“ — koń grzywę nadyma,
Poryża zcicha, i strzyże uszyma:
Znać się z pańskiego raduje widzenia.
Pan nie wziął cugla, nie dotknął strzemienia,

Lecz głaszcząc ręką po grzywie, od ziemi
Wskoczył na siodło nogami równemi.
Dotknął ostrogą, munsztuk ściągnął w ręku,
Koń wspiął się — jeździec nie zachwiał się w łęku.
Popuścił wodze — a koń niecierpliwy,
Pomknął się z miejsca, jak strzała z cięciwy.
Przebrnął przez potok, prześmignął po błoniu,
I zarżał głośno na wzgórzach Karhoniu.
Jeździec go znowu, połechtał ostrogą,
Giermkowie za nim zdążają jak mogą.
Brzegiem Teitu czwałują w zawody,
Pęd ich bystrzéjszy, niż w rzece nurt wody.
Już Torry, Lendrik, i Dunstan za nimi:
Kurz tylko w kłębach po drodze się dymi.
Błysły z wież Dunu chorągwie zatknięte,
I za las nagle zapadły jak ścięte.
Na Bler-Drummondzie skry krzeszą ze żwiru;
Jak wiatr przemknęli wszerz pól Ochtertiru.
Mignęła tylko i znikła z przed oka,
Bodąca chmury Kieru opoka.
Do brzegów Forty przypadli, i płyną,
Pianami wodę posrebrzając siną;
Parskają konie, aż na brzeg pochyły
Wspięły się przodem, i rżąc wyskoczyły.
Kreg-Fort na prawo minęli jak z procy —
I już sędziwa warownia północy,
Sztirling, rozsiadły na dzikich skał czole,
Widzi ich z góry pędzących przez pole.

XIX.

Już pną się w górę po skalistéj drodze:
Gdy pan Bajarda, wściągając mu wodze.
Skinął na giermka: — posłuszny skinieniu,
Wnet ku pańskiemu poskoczył strzemieniu. —
Widzisz tam, De Vaux! owego człowieka,
„Co się ku miastu przebiera zdaleka?
„Olbrzym z postawy, w ubogiéj odzieży.
„Co za krok! patrzaj! przysiągłbym że bieży,
„Prosto pod górę, bez trudu oznaki! —
„Przypatrz się tylko! — nie znasz kto on taki?“ —
— „Nie, na mój honor! — lecz olbrzym prawdziwy!
„Pewno czyjś hajduk, lub sługa myśliwy.“ —
— „Wstydź się, wstydź, De Vaux! czyż wzrok nieprzyjaźni,
„Czyż zawiść dójrzéć nie umie wyraźniéj? —
„Nim wszedł pod górę, zaledwo spojrzałem,
„Zaraz tę postać i krok ten poznałem.
„Równych im nie ma w całéj Szkockiéj ziemi,
„A któżby z obcych śmiał mierzyć się z niemi? —
„To Jakób Duglas, hrabia na Bottwelu! —
„Śpieszmy dwór ostrzedz o nieprzyjacielu!
„Król się téż musi namyśléć tymczasem,
„Jak się ma znaleźć, i spotkać z Duglasem.“ —
Tu zwrócił konia ku murom zamkowym,
I wbiegł do bramy po moście zwodowym.

XX.

Duglas przez pola zdążając bez toru,
Z Kambus-Kennetu powracał klasztoru,

I spoglądając na Sztirlingu mury,
Tak z sobą w myślach rozmawiał ponury: —
„Tak! prawda była w Allana widzeniu:
„Szlachetny Graham u króla w więzieniu!
„I wkrótce moja złowroga gościna
„Ściągnie grom zemsty na plemię Alpina.
„Ja, ja sam tylko odkupić ich mogę. —
„Bóg daj! bym późno nie wybrał się w drogę! —
„Ksieni przyrzekła; — tak, ufać jéj muszę.
„Helena Bogu poślubi swą duszę. —
„Ach! te łzy moje nie obrażą Boga! —
„Tyś ją dał, Panie! ty wiesz, jak mi droga,
„Jak dobra! — Darmo! — nie czas się ozierać;
„Myślmy, jak Duglas powinien umierać. —
„O! smutne mury! śród których obwodu
„Miecz króla niegdyś pił krew mego rodu![64]
„I ty, o! wzgórze złowrogie! na którém[65],
„Śmierć krwawym kaźni śmigając toporem,
„Zmiatała nieraz przed stopami kata,
„Głowy słynące u kraju i świata:
„Gotujcie więzy, loch i rusztowanie!
„Duglas sam idzie, aby wstąpić na nie. —
„Lecz cóż to? — słyszę gwar wesołych tonów:
„Muzyka! bębny! odgłos wszystkich dzwonów!…
„Patrz! lud się sypie! — wesołe maszkary!
„Trębacze, cechy, rozwite sztandary,
„Strzelcy, tancerze pobrawszy się w pary! —

„Zgaduję powód, znam te widowiska:
„Miasto dla króla wyprawia igrzyska[66]!
„Król na nich będzie: — bo równie mu miła
„Zręczność łuczników i szermierzy siła,
„Jak gdy we zbrojach, przyrosła do koni,
„Szlachta harcuje i na ostre goni.
„Pójdę tam — będę walczył o nagrodę.
„Król mię obaczy: — i może dowiodę,
„Że wiek nie całkiem osłabił te siły,
„Co go chłopięciem tak często dziwiły.“ —

XXI.

Otwarto na wściąż dziedziniec zamkowy,
Drżał tętniąc głucho most długi, zwodowy,
I brukowana bryłami granitów
Brzmiała ulica od końskich kopytów,
Gdy w dół ku miastu, wolnemi krokami,
Zjeżdżał król Jakób ze swymi panami,
A lud po stronach ściskając się w szyki,
Witał monarchę głośnemi okrzyki.
Za każdym razem król głowę odsłaniał,
I aż do siodła schylając się kłaniał,
Witając ręką, z wdzięcznemi uśmiéchy.
Mieszczki płonące od wstydu i pychy.
Mogły się pysznić: — bo król gdy spozierał,
Wzrok same piękne i młode wybierał.
Mieszczan pozdrawiał z powagą, lecz grzeczną,
Wieśniakom odzież pochwalał świąteczną,
I spoglądając to w lewo, to w prawo,
Ośmielał wzrokiem i twarzą łaskawą

Tłum, co mu wzajem wykrzykał bez końca:
„Vivat król Jakób! miast naszych obrońca!“ —
Z tyłu za królem, błyszczący od stali
Pierwsi panowie i dworscy jechali,
I strojne w pióra i złote tkanice,
Poważne panie i młode dziewice.
Co ledwo konie pohamować mogą,
Niechcące zwolna spadzistą iść drogą. —
Lecz w tym orszaku, nie na jednéj twarzy
Znać, że się w sercu skryta niechęć żarzy.
Tam szlachta, w duszy tając dumę hardą,
Zabawy mieszczan ogląda z pogardą;
Tam wodze klanów, w zakładzie u króla,
Którym dwór jego gorzki jak niewola,
Marząc o górach rodzinnych i lasach,
O niepodległych zabawach i wczasach,
Sądzą się sami częścią widowiska,
I klną w swéj duszy króla, i igrzyska.

XXII.

Wpośród zielonéj łąki, cała rzesza,
Różnobarwista, plącze się i miesza.
Tu, widać, zgraja murzyńskich tancerzy,
W piórach na głowie, w jaskrawéj odzieży,
Z przywiązanemi u pasa dzwonkami,
Kręci się, brzęcząc, z gołemi szablami.
Tam — co najbardziéj gmin wabi i cieszy,
Robinhud stoi na czele swéj rzeszy[67].
W niéj Tuk braciszek, z pałką i w kapturze,
Skatelok starzec, wsparty na kosturze;

Sążnisty Skarlet, i wesoły Janek,
Do ust chylący boczułkę jak dzbanek;
I tuż kochanka jego, Maryanna,
Jak kość słoniowa biała i rumiana;
A ich trębacze, stojący przy Tuku,
Wzywają strzelców do strzelania z łuku[68]. —
Przystąpił Duglas, wziął łuk, podniósł, zmierzył,
I pierwszą strzałą w śród celu uderzył;
Nałożył drugą, krok w miejscu ukrzepił,
Puścił, i pierwszą na dwoje rozszczepił.
„Jemu z rąk króla — tłum zgodnie wykrzyka,
„Wziąć srebrną strzałę, nagrodę łucznika!“ —
Lecz próżno Duglas, ukląkłszy w milczeniu,
Szukał współczucia w monarchy spójrzeniu;
Król obojętnie, jak strzelcu prostemu,
Dał mu nagrodę, nie patrząc ku niemu.

XXIII.

Tłum się rozstąpił — ucichły hałasy:
Wyszli szermierze, i idą w zapasy.
Dwóch pozostało zwycięzców nad zgrają;
Chełpią się dumnie, i lud wyzywają.

Wystąpił Duglas, i obu przełamał.
Hugo z Larbertu na wielki ochramał;
Nie lepsze przyszło na Jana z Aloi,
Bez tchu do domu odnieśli go swoi.
„Jemu z rąk króla — okrzyk się rozszerza,
„Wziąć złoty pierścień, nagrodę szermierza.“ —
Król dając spójrzał; — lecz źrenica chłodna,
Jak w lód błękitny ścięta kropla wodna,
Serce Duglasa zmroziła aż do dna.
Duglas chciał mówić — lecz myśli chaosu
Nie mógł rozwikłać, ni znaleźć dość głosu.
Wzburzony powstał i szedł, gdzie młodzieńce,
Zebrani kołem, zakasawszy ręce,
Ciężkiemi kręgi ciskają ku górze.
Gdy już z nich każdy pokazał co może:
Zbliżył się Duglas, i dłońmi silnemi,
Kamień od wieków wpół wrosły do ziemi,
Wyrwał, rozwahał, i cisnął pod nieba:
Kamień o staje padł daléj niż trzeba.
Dotąd w Sztirlingu, w królewskich ogrodach,
Starcy pomniący o dawnych przygodach,
Wskazują przestrzeń, zwaną: rzut Duglasów,
Skarżąc na słabość teraźniejszych czasów.

XXIV.

Po całéj łące oklaski zabrzmiały,
Trzykrotném echem odbiły je skały.
Król po raz trzeci, z twarzą niewzruszoną,
Podał zwycięzcy kiesę napełnioną.

Duglas z uśmiechem pogardy i dumy,
Powstał, i złoto rozsiał między tłumy.
Dziw je ogarnął: zbliska i zdaleka
Tłoczą się widzieć dziwnego człowieka.
Aż wkoło szepty powstały przychylne:
Że dłoń tak hojna, i ramię tak silne,
Rodu Duglasów są cechy nieomylne! —
Starcy zważali, potrząsając głowy,
Na skroniach jego szron włosa zimowy,
I szepcąc z sobą, uczyli swych synów,
Przeważnych zwycieztw i chwalebnych czynów,
Jakie za dawnych i za nowych czasów,
Kraj ich był winien rodowi Duglasów.
Niewiasty postać szlachetną chwaliły,
Choć ją i trudy i lata zgarbiły;
Młódź czcią przejęta, w myślach się zacieka
Nad siłą większą, niż siła człowieka;
A szepty o nim i szmery ciekawe
W coraz głośniejszą zmieniały się wrzawę. —
Lecz nikt ku niemu, w owém całém gronie
Panów i dworzan, co stali przy tronie,
Nie zwrócił nawet wzroku dobréj chęci;
Nikt nie przywołał wygnańca w pamięci;
Nikt — z takich nawet, co niegdyś bez braku
O służbę w jego żebrali orszaku,
I w polu bitew, i za jego stołem,
Pod jego tarczą kupili się społem,
Ślady stóp jego zamiatając czołem!… —
Ale któż z łaski monarszéj wygnany,
Znajdzie przyjaciół pomiędzy dworzany? —

XXV.

Król, by ożywić radość zgromadzenia,
Kazał wypuścić pięknego jelenia,
Którego w polu, dla większéj dnia chwały,
Dwa ulubione charty ścigać miały,
A ztąd zwierzyna, przy burgundzkiém winie,
Miały być ucztą strzeleckiéj drużynie.
Lecz Lufra — niczém od Duglasa boku
Nieodwołana, nieodstępna kroku,
(Psa jéj równego Szkocya nie miała)!
Zoczywszy zwierza, pomknęła jak strzała;
I psy królewskie minąwszy w pół drogi,
Wskoczyła z tyłu na łup pysznorogi,
I ostrym pyszczkiem wpoiwszy się w szyję,
Zwisła ku ziemi, i krew jego pije. —
Łowczy królewski cudzego psa zoczył,
Rozżarł się gniewem, i szybko przyskoczył,
I zaprzątnione zwaloną zdobyczą,
Szlachetne zwierze okładać jął smyczą. —
Duglas bez gniewu znieść umiał od rana
Pogardę dworzan, i zimny wzrok pana,
I co najbardziéj dumne serce boli,
Politowanie gminu w swéj niedoli:
Lecz ten pies jego! kochanek rodziny,
Towarzysz łowów, stróż łoża jedyny!
Lufra! — dla któréj na wysmukłą szyję
Helena codzień świeży wianek wije;
Co z nią tak wzrosła, że samo wspomnienie
Lufry, już budzi pamięć o Helenie!…

Nie! Duglas tego nie zniesie widoku!
Znać że wre gniewem, znać z twarzy i wzroku.
Jak wały morskie przed łodzią pędzone,
Ciżba się przed nim rozpierzcha na stronę;
On słyszy skowyt swéj Lufry — i bieży.
Jeden policzek — już łowczy w krwi leży.
„Takiego razu — krzyknęła gromada,
„Dłoń w rękawicy żelaznéj nie zada!“ —

XXVI.

Tu okrzyk powstał w królewskim orszaku,
Miecze i kije wzniosły się bez braku.
„Precz!“ krzyknął Duglas, „komu życie miłe!
„Precz podła zgrajo! — widzieliście siłę,
„Znajcie Duglasa! — Tak, królu Jakóbie!
„Jam jest ów Duglas — i z krwi się méj chlubię! —
„Próżno śledzony od sług twego gniewu.
„Dziś, by nie sprawiać krwi bratniéj rozlewu,
„Sam dobrowolną przynoszę ofiarę,
„Tę głowę moje — pod jaką chcesz karę,
„Ani śmiem czekać, ni błagać łask twoich,
„Prócz przebaczenia dla przyjaciół moich.“ —
— „Tak mi to płacisz — król z gniewem wyrzecze,
„Moję łaskawość, zuchwały człowiecze!
„Żem niepamiętny krzywd moich tak wielu,
„Ciebie jednego, Jakóbie z Bottwelu,
„Przez słabość serca, w plemieniu twém całém,
„Długo za wroga policzyć nie chciałem? —
„Lecz czyliż mniemasz, że króla oblicze
„Ścierpi bezkarnie gwałty buntownicze?

„Hej! wodzu warty! miéj go w ścisłéj straży!
„Niech się nikt zbliżać ku niemu nie waży! —
„Dosyć tych igrzysk!“ — bo wzmogły się huki,
I lud już zaczął porywać za łuki. —
„Dosyć tych igrzysk! i niech jazda nasza —
Dodał brwi marszcząc — „ten gmin porozprasza!“ —

XXVII.

Wnet ciżba, nieład, zgiełk, jęki i wrzawy,
Zmieniły pozór wesołéj zabawy.
Jeźdźcy w bok koński wciskając ostrogę,
Przez tłum przebojem torować chcą drogę,
Dzieci i starców tratują kopyty.
Pierzchają tchórze, w głos krzyczą kobiéty:
Śmielsi kamieńmi, maczugą, toporem,
Bronią się w miejscu, i stają oporem.
Widząc bunt jawny, Duglasa niezwłócznie
Lasem królewskie opasały włócznie.
Wiodą na zamek: — rozhukana tłuszcza,
Z tyłu i z przodu kupi się, nie puszcza.
Z boleścią Duglas ujrzał i z obawą,
Że lud za niego powstaje nad prawo,
I by oszczędzić występku i mordu,
Do wodza straży rzekł: „Janie z Hinfordu!
„Jeśli pomnisz, że moje to ramię
„Niegdyś rycerstwa przepięło ci znamię,
„Za ten czyn dobry, każ się zastanowić,
„Bym do zbłąkanych mógł słowo przemówić.“

XXVIII.

„Ludu! ziomkowie! nim dla méj miłości
„Stargacie węzły praw i powinności,
„Słuchajcie! — Duglas pod rozwagę prawa,
„Sam swoje życie i cześć swą oddawa.
„Jestże to prawo w tak słabéj niemocy,
„Że mu aż buntu potrzeba pomocy?
„Lub choćbym z krzywdą miał ponieść cios zgubny,
„Zaliż myślicie, że gniew samolubny
„Z miłości kraju tak wyzuł me serce,
„Iż, aby podle ukarać oszczerce,
„Zechcę być wojny domowéj powodem,
„I zerwę miłość krwi mojéj z narodem? —
„O! nie! — Pomnijcie, że w ciężkiéj niewoli,
„Myśl ta nie będzie osładzać méj doli:
„Że się broń, któréj nasz wróg niech się boi!
„Krwią własnych ziomków z méj winy napoi;
„Że śród was reszta przyjaciół mych zginie;
„Że dla mnie matka wyrzeka po synie;
„Że dla mnie, słuszną przejęte rozpaczą,
„Sieroty ojców, wdowy mężów płaczą;
„Że obywatel, widząc praw zniewagę,
„Zdeptaną wierność i tronu powagę,
„Kląć musi w duszy, jak złego przyczynę,
„Imię Duglasa i jego rodzinę! —
„Nie, ludu! przestań! pozwól, bym i daléj
„Ja was mógł kochać, i wy mnie kochali!“ —

XXIX.

Rzekł, a gniew ludu, po wzdęciu złowieszczém,
Skończył się łzami, jako burza deszczem.
Wkoło Duglasa otoczyli zgrają,
Podnoszą oczy i ręce, wzywają
Błogosławieństwa dla szlachetnéj głowy,
Co niepamiętna na śmierć i okowy,
Woli znieść krzywdę, niż szukać mścicieli,
Z krzywdą ojczyzny i obywateli! —
Starcy przed chwilą drżąc o byt spokojny,
Wielbią rozjemcę bratobójczéj wojny;
Niewiasty dzieci podnosząc, zdaleka
Wskazują ze czcią wielkiego człowieka,
Co wolał raczéj znieść śmierć i sromotę,
Niż jedną w kraju uczynić sierotę.
Żołnierze nawet wzruszyli się sami,
I czując oczy zachodzące łzami,
Jakby za wodza trumną ulubioną,
Szli za nim zwolna, i z bronią spuszczoną,
Aż nie bez żalu, u bramy zamkowéj,
Chlubnego jeńca zdali straży nowéj.

XXX.

Król wrzasków tłuszczy słuchając ze wstrętem,
Jechał w milczeniu i z sercem zawziętém,
Ni się dał prosić, by tymże znów szlakiem,
Przez miasto z swoim powracał orszakiem.
„Słyszysz? Lennoxie! — sądź, czy warte trudu,
„Władza nad ludem, i miłość u ludu?

„Słyszysz ten tryumf, ten okrzyk wesela,
„Jak sławią imię Duglasa-Bottwela,
„Te same gardła, co dziś przez dzień cały,
„Darły się wrzeszcząc na króla pochwały? —
„Ogłuchłem niegdyś od takich hałasów,
„W dniu, kiedym skruszył potęgę Duglasów;
„Takiżby hałas w tym samym brzmiał tonie,
„Gdyby dziś Duglas na moim siadł tronie! —
„Rządźże ten motłoch, ten potwór stugłowny,
„Niepewny, zmienny, dziwaczny, gwałtowny!
„Niepewny drogi, jak liść na strumieniu,
„Zmienny w uczuciach, jak obraz w marzeniu,
„Dziwaczny w chęciach, jak myśl białogłowy,
„A gwałtowniejszy, niż szał gorączkowy! —
„Litości godne jest życie i dola
„Tego, co musi wam służyć za króla!“ —

XXXI.

„Lecz patrzcie! cóż to za chyży posłaniec
„Pędzi w czwał polem pod zamkowy szaniec? —
„Goniec od wojska… ciekawym zamiaru! —
„Cóż nam donosi nasz krewny, Jan z Maru?“ —
— „Błaga cię, panie, byś podczas igrzyska
„Bezpieczną strażą otoczył się zbliska,
„Bo skryty podstęp, czy jawne szaleństwo,
„Zdają się godzić na twe bezpieczeństwo.
„Rodryk wygnaniec, wódz Alpińskiéj dziczy,
„Zebrał pod bronią swój klan buntowniczy,
„Mówią, że w sprawie Duglasa-Bottwela,
„Tobie się, panie, przeciwić ośmiela.

„Lord Mar z Morajem, na czele swych szyków,
„Wyszli rozproszyć zgraję buntowników,
„I wnet o bitwie przyjść musi nowina. —
„Tymczasem, wódz nasz błaga i zaklina,
„Abyś, o! królu! póki bunt się warzy,
„Nie raczył nigdzie wyjeżdżać bez straży.“ —

XXXII.

— „Poselstwo twoje błąd mój przypomina! —
„Byłem zapomniał o klanie Alpina.
„Obymże jeszcze złe wstrzymać był w stanie! —
„Wróć, zkądeś przybył; a śpiesz, co tchu stanie!
„Nie dbaj o konia, pędź! choćby padł w pędzie,
„Najlepszy z moich nagrodą ci będzie.
„Powiédz hrabiemu, by cofnął krok zbrojny,
„Że zakazujem kończenia téj wojny.
„Rodryk dziś rano w szczególném spotkaniu
„Raniony, jeńcem jest w naszém pojmaniu;
„I Jakób Duglas, pod sąd nasz i prawa,
„Sam swą osobę i sprawę oddawa.
„Wieść straty wodzów, co gmin ośmielali,
„Rozproszy sama zebranych górali;
„A nie pragniemy, ażeby lud niski,
„Za winy wodzów czuł zemsty pociski. —
„To jest nasz rozkaz — pośpieszaj, Brakonie!“ —
— „Będę pośpieszał — lecz niźli to błonie
„Przelecieć zdołam, boję się, ażeby
„Tam już do krwawéj nie przyszło potrzeby!“ —
Rzekł; — koń z pod kopyt darń w górę wyrzucił —
Król zamyślony na zamek powrócił.

XXXIII.

Nie w smak królowi szły tego wieczoru
Pieśni minstrelów i uczta u dworu;
Wcześnie pożegnał dworaków tłum cały,
I pieśni w zamku przed nocą ustały.
Ani weseléj nad miejskiemi mury
Osiadał ze mgłą mrok siny, ponury.
Mieszkańcy z igrzysk wracając tłumami,
Śpieszą do domów, lub stają przed drzwiami,
I wkoło siebie patrząc niespokojnie,
Szepcą pocichu o domowéj wojnie,
O wojskach, zbliska grożących nawzajem,
Klanu Alpina, i Mara z Morajem;
O strasznych skutkach, co z tego być mogą,
I o Duglasie, skaranym zbyt srogo,
Zamkniętym w wieży, gdzie za dawnych czasów,
Miecz króla niegdyś pił już krew Duglasów!… —
Tu mówca umilkł, i jakby się trwożył
Słów swoich, palec na ustach położył,
Wszedł prędko we drzwi, lub kroku przysporzył. —
O zmierzchu jeźdźców ujrzano na błoniach,
Pędzili w zamek na spienionych koniach;
I wnet pogłoski gruchnęły śród gminu,
O bitwie zaszłéj na brzegach Katrinu:
Trwała z południa do zachodu słońca,
Krwawa z obustron — niewiadomo końca.
Tak wieść niepewna głosiła po mieście,
Aż noc znużonych uśpiła nareście.

KONIEC PIEŚNI PIĄTÉJ.
PIEŚŃ SZÓSTA.

WARTA.
I.

Słońce wschodząc nad miastem, przez mgły dymu bure
Patrzy smutnie na szczyty kamiennych pałacy,
Budząc, nie z snu do życia wesołą naturę,
Lecz ludzi z ciężkich marzeń do trosk i do pracy;
Kończąc ucztę, gdzie wrzeszczą gracze i pijacy,
Płosząc zbójcę, zkąd w nocy czyhał na przechodnia;
Lub zaglądając w mędrca mieszkanie ponure,
Walczy z światłem, co blada rozrzuca pochodnia
Na bladą twarz i księgi, w których czytał do dnia.

Co za obrazy cierpień, choć różnie odmienne,
Ogląda wzrok ów słońca po mieszkaniach ludzi!
Tu konający łazarz, klnąc nocy bezsenne,
Klnie ostatni dzień życia, że go blaskiem trudzi;
Tam nędzarz mrący głodem z rozpaczą się budzi;

Tam bogacz, jeszcze nie wstał, już z nudów poziewa;
Uwiedziona dziewczyna drży na światło dzienne;
Ówdzie nad chorém dzieckiem matka łzy wylewa,
I tuląc je noc całą — tłumi żal, i śpiewa.

II.

W zamku Sztirlingu, po wałach i wieży,
Brzmią szczeki broni i kroki żołnierzy,
Gdy bęben głosząc dnia hasło poranne,
Znużonéj straży zapowiedział zmianę.
Przez kraty w oknach i strzelnic otwory,
Do kordygardy dzień wciskał się z góry,
Ćmiąc zżółkłe światła świéc i smolnych szczepów,
Co tkwiąc po szparach zakopconych sklepów,
Lub tu i ówdzie lepione po ścianach,
Błyszczą się w dymie, jak gwiazdy w tumanach,
Wpół ukazując, wpół kryjąc w pomroku,
Dzikie postaci, skupione w natłoku,
Brodate twarze i oczy zbłąkane,
Bezsenną nocą i trunkiem pijane.
W środku dębowy stół, winem oblany,
Pobite szklanki, wywrócone dzbany,
Świadczą na jakich noc przeszła zabawach.
Jedni już chrapią po ziemi i ławach,
Ci kończą jeszcze dopijać się winem;
Ci zziębli strażą, przed wielkim kominem
Grzeją się, ręce trzymając nad żarem
Węgli, tlejących w popielisku szarém;
A z każdym ruchem dokoła się szerzy,
Albo brzęk ostróg, albo chrzęst pancerzy.

III.

Nie są to kraju własnego obrońcy,
Z ziem lennych oręż za panem noszący[69];
Ani ich miłość lub ojcowska władza
Wodzów, pod jedną chorągiew zgromadza.
Zbiegi, przybylce z różnych świata krajów,
Różnych języków, krwi, i obyczajów,
Z wojen na wojny, z przygód na przygody,
Idą szukając śmierci, lub nagrody.
Tu Włoch, rodzinném ogorzały słońcem,
Tu Hiszpan, z okiem jak iskra błyszczącém:
Tu Szwajcar, tęskny do gór swych ojczystych,
Oddycha wolniéj w krainach górzystych;
Tu dumny Flamand, co pracy się lenił,
Pług lub rzemiosło na oręż zamienił;
Tu syn Sekwany, tu Renu mieszkaniec.
I Anglik, z własnéj ojczyzny wygnaniec,
Z nędzy u wrogów przyjął służbę twardą,
Za żołd płacony, i brany z pogardą.
A wszyscy mężni, wprawieni do znojów,
Gardzący życiem, tęskniący do bojów;
W obozach hardzi, niekarni, swarliwi,
W wojnach łupieżcy okrutni i chciwi;
Dziś, na cześć igrzysk i uczty u dworu,
Wolni od służby i starszych dozoru.

IV.

Mówią o bitwie wojsk króla z Alpinem,
Po nad Achrajem i po nad Katrinem;

Twierdzą i przeczą: a każdego słowa
Dłoń zaraz mieczem dowodzić gotowa.
Ani ich wrzawy na chwilę uciszy
Wzgląd na spokojność rannych towarzyszy,
Co z téjże bitwy, oblani krwią świeżą,
W rękach lekarzy po za ścianą leżą,
A jęk ich głośny, z modłami zmięszany,
Brzmi, jak wtór sprzeczny biesiady pijanéj. —
Wtém wstał Jan z Brentu, kapral wielce wzięty,
Najlepszy łucznik z ponadbrzeża Trenty,
Człek nieznający co strach i sumienie:
Niegdyś ochotnik na cudze jelenie,
W obozach pierwszy do nieposłuszeństwa,
Lecz niezrównanéj odwagi i męztwa,
Gdy szło o trudy i niebezpieczeństwa. —
Zły był, że w kości przegrywał noc całą,
I że dnia hasło grę dalszą przerwało.
Wstał więc i krzyknął: „Hej! szklanki nalewać!
„Chce mi się piosnkę wesołą zaśpiewać;
„A niech mi każdy wtóruje nie zcicha,
„Kto mój towarzysz broni i kielicha!“ —

V.
Pieśń.

„Nasz klecha nam prawi koszałki, opałki,
Że Paweł czy Gaweł zakazał gorzałki;
Że pełna baryłka lub gąsior pękaty,
Pęczniéją grzechami jak szatan brzuchaty: —

Ej! fraszki! czart z flaszki za nos nas nie złowi!
Wypijmy, użyjmy! a figa mędrkowi!“

„Nasz klecha nam grozi, że ścisnąć dziewczynę,
To znaczy leźć w piekło po samą czuprynę;
Że w oczach jéj siedząc djablęta z rogami,
Zdaleka na człeka rzucają iskrami: —
Obcesem, z tym biesem, jak tylko się złowi,
Tańcujmy, całujmy! a figa mędrkowi!

„Nasz klecha tak uczy, boć mądrą ma głowę,
By na te łakocie mieć oczy popowe;
Nas straszy od flaszy, sam djabła chrzci z beczki,
Sam dla się on pasie niewinne owieczki: —
Ej! drwijmy, użyjmy, dopókiśmy zdrowi!
Tańcujmy, całujmy! a figa mędrkowi!“ —

VI.

Głos straży zewnątrz przerwał pieśń i wrzawę.
Ku drzwiom się oczy zwróciły ciekawe;
Przemknął je żołnierz oparty na dzidzie:
„Cicho! panowie! Bertram z Gentu idzie:
„Ale mu werbel zabębnić nie wadzi,
„Bo nam dziewczynę i barda prowadzi!“ —
Wszedł Bertram, starzec poznaczony blizny,
Poważny Flamand, jeden ze starszyzny;
Z nim bard, i młoda góralska dziewica,
Pledem po oczy zakrywając lica,
Weszła, i nagle cofnęła się w kroku,
Chroniąc się zgrai spójrzeń i widoku. —

„Co słychać?“ wrzasli. — „Wiém, żeśmy się wczora
„Od pół dnia z wrogiem tłukli do wieczora,
„Z obu stron darmo strugi krwi przelano,
„Żadna się chlubić nie może wygraną.“ —
— „Po tobie nie znać, żeś darmo pracował;
„Jeńcy nie lada! — Dość jużeś wojował,
„Na starość lepsza gratka ci się zdarza:
„Jesteś sam Niemiec, masz teraz arfiarza,
„Dziewczyna widać nieszpetnie wygląda:
„Kup sobie jeszcze małpę i wielbłąda,
„Wsadź mu to wszystko na garb między juki,
„I jedź niemieckie pokazywać sztuki!“ —

VII.

— „Nie, towarzysze! ci nie są jeńcami;
„Po bitwie zaraz przyszli do nas sami.
„Mar ich wysłuchał, i wydał rozkazy
„By im nikt żadnéj nie czynił obrazy;
„I mnie polecił, bym koni nie szczędził,
„I co tchu starczy wraz z nimi tu pędził. —
„Dość więc tych żartów! bo nie dam nikomu
„Czynić im żadnéj ni krzywdy, ni sromu.“ —
— „Ho ho!“ — Jan z Brentu ozwał się śród gwaru,
Zawsze najpierwszy do bójki lub swaru:
„Patrz go, jak groźny! — Myślisz, że kto zniesie,
„Byś nam zwierzynę strzelał w naszym lesie,
„I jeszcze mruczał, broniąc nam udziału?…
„Nie tobie, bratku, uczyć nas morału!
„Sam ja część moje wziąć umiem dla siebie.
„Mimo twych Marów, Morajów, i ciebie.“ —

Z mieczem na drodze stanął Bertram z Gentu,
I Allan, drżący z obrazy i wstrętu,
Choć i niewprawny i słaby do broni,
Ujął za sztylet, i zżymał go w dłoni.
Gdy wtém Helena, co za nim się kryła,
Dała krok naprzód, i pled swój zrzuciła —
Tak zwykło nagle z mglistego chmur wianku,
Wychodzić słońce w majowym poranku. —
Dzikie żołdactwo zamilkło dokoła,
Jak na cudowne zjawienie Anioła;
Nawet Jan z Brentu stanął niewzruszony,
Wpół zachwycony, wpół upokorzony.

VIII.

„Żołnierze!“ rzekła — „w czasach niebezpiecznych,
„Ojciec mój niegdyś był wodzem walecznych;
„Wiódł ich do boju, do męztwa zagrzewał,
„Dzielił trud z nimi, i krew swą przelewał:
„Dziś jest wygnańcem — lecz czyż od żołnierzy
„Córce się jego krzywd lękać należy?“ —
Na to Jan z Brentu, w złém czy dobrém dziele
Zawsze najskorszy, by stanąć na czele:
„Przebacz!“ — zawołał — „zbłądziłem, jak widzę.
„Żal mi słów moich, sam siebie się wstydzę.
„Córkaś wygnańca — ach! wié, kto doświadczy,
„Jak na tym świecie gorzki chleb tułaczy! —
„Jam też wygnaniec i tułacz od młodu;
„Przyczynę tego wié knieja Nidwodu.

„I moja Rózia! — biedne moje dziecie!
„Jeżeli jeszcze żyje gdzie na świecie.
„Biedna sierota! — w twém być musi lecie…“ —
Żelazną ręką przetarł wzrok i czoło,
I dodał, groźnie spoglądając w koło:
„Hola! kamraci! ja po wodza idę,
„A tu na ziemi kładę moję dzidę;
„Kto mi się przez nią jednym krokiem ruszy,
„Ostrzem mu w piersiach domacam się duszy.
„Znacie mnie, wiecie, że na wiatr nie mówię.
„Wara od żartów! — słyszycie, panowie!“ —

IX.

Przyszedł wódz straży, udatny młodzieniec,
Tullibardinów rodu pokrewieniec;
Nie nosił jeszcze rycerskiéj ostrogi;
Wesołéj myśli i serca bez trwogi,
I choć grzeczności nie uchybiał w niczém,
Swobodny mową i śmiały obliczem.
Nie łatwo było znieść skromnéj dziewicy
Wzrok przenikliwy badawczéj źrenicy.
I uśmiech w ustach; — spłonęła rumieńcem. —
A jednak Ludwik zacnym był młodzieńcem;
Lecz twarz Heleny i postać jéj cała,
Tak źle się z miejscem i strojem zgadzała,
Że mimowolnie krzywdzące domysły,
Jak w myślach jego, i w oczach zabłysły.
„Witaj!“ rzekł, „piękna! w tych twierdzach północy!
„Jeśli przybywasz szukając pomocy,

„Z sędziwym bardem, na białym dzianecie,
„Jak niegdyś błędne królewny po świecie:
„Mów, czy rycerskiéj chcesz włóczni lub tarczy,
„Czy do twych usług i giermek wystarczy? —
Wzrok jéj zaiskrzył — lecz westchnęła cicho:
„Ach! nie mnie teraz unosić się pychą! —
— „Śród niebezpieczeństw i wojny po drodze,
„Sierota, błagać za ojcem przychodzę,
„O wstęp do króla i o posłuchanie.
„Dziwi cię, widzę, zbyt śmiałe żądanie;
„Lecz oto pierścień, co za mną przemówi;
„Sam go monarcha dał Fitz-Jakóbowi.“ —

X.

Ujrzawszy pierścień, Ludwik się zapłonił,
Zmienił oblicze i czoła nakłonił,
I rzekł: „Znam pierścień, i przebacz, o! pani!
„Jeśliśmy prości, w obozach schowani,
„Zmyleni kształtem twéj odzieży gminnéj,
„Chybić w czém mogli czci tobie powinnéj! —
„Skoro się pańskie otworzą podwoje,
„Niosę mu pierścień i żądanie twoje.
„Tymczasem, pani! w zamkowych pokojach
„Racz spocząć z drogi po trudach i znojach:
„Znajdziesz na rozkaz niewiasty służebne,
„Ranny posiłek, i stroje potrzebne;
„I jeśli względu spodziewać się mogę,
„Pozwolić raczysz, bym wskazał ci drogę.“ —
Lecz nim odeszła, z uśmiechem powabnym,
Kilka sztuk złota w woreczku jedwabnym,

Oddała, prosząc, aby jak należy
Rozdał je równo pomiędzy żołnierzy.
Przyjęli wszyscy z korném dziękczynieniem:
Ale Jan z Brentu, z nieśmiałém spojrzeniem,
Odepchnął złoto i rękę Ludwika:
„Przebacz! rzekł, dumie wolnego Anglika,
„I ach! zapomnij o żołnierza błędzie!
„Próżny ten worek niech działem mym będzie.
„Na czapce mojéj, mam kiedyś nadzieję,
„W tłumie on bitew tam nieraz powieje,
„Gdzie się niejeden hełm z piórem zachwieje!“ —
Helena z wdzięcznym uśmiechem i słowy,
Przyjęła dowód grzeczności marsowéj.

XI.

Skoro odeszła za śladem Ludwika,
Allan się z prośbą zwrócił do łucznika;
„Dzięki! rzekł, za twą opiekę waleczną!
„Pani już moja jest widzę bezpieczną.
„Mężny żołnierzu! pozwól mi téż żądać,
„Bym mógł dziś pana mojego oglądać!
„Jam jest bard jego: do grobu z powicia
„Przeznaczon dzielić losy jego życia.
„Dziesiąty z rodu, po ojcach bez sromu,
„Piastuję arfę w świetnym jego domu;
„A nie był żaden, coby się znieważył,
„Że dobra panów nad własne nie ważył. —
„Z życiem wraz wodza bard służbę zaczyna:
„Przy pieśniach jego usypia dziecina;

„On żądzę chwały zaszczepia w młodzieńca,
„Uczy dzieł przodków, i w ślad ich zachęca;
„W pokoju, w wojnie, nierozdzielny z mężem,
„Sławi go pieśnią, i wspiera orężem;
„I nie opuści, aż w szczeréj żałobie,
„Pieśń mu ostatnią zanóci na grobie.
„Dziś pan mój w więzach; przychodzę mu służyć.
„To prawo moje; — pozwól mi go użyć!“ —
— „Mało my wiemy, rzekł Brent, w naszym kraju,
„O naszych przodkach i ich obyczaju,
„Ani pojmujem, jak imię, czcze brzmienie,
„Trzyma w poddaństwie cale pokolenie.
„Lecz i mój zwierzchnik — błogosław mu Boże!
„Lord z Bodesertu, nie był złym; — i może,
„Gdybym to umiał czuć w młodszych mych czasach,
„I zamiast sarny płoszyć mu po lasach,
„Szedł raczéj z pługiem za wołem oraczem:
„Latbym mych nędznie nie styrał tułaczem! —
„Pójdź dobry starcze! nie prosisz daremno.
„Obaczysz wodza swojego: — pójdź ze mną!“ —

XII.

Rzekł, i ze ściany zdjął pęk zardzewiały
Kluczów, co u drzwi na haku wisiały;
Zatlił pochodnię, i sam idąc przodem,
Wiódł starca ciasnym i krętym przechodem.
Szli mimo okien z żelaznemi sęki,
Zkąd słychać w głębi jęk i kajdan brzęki;
Przez ciemne lochy i ponure sale,
Gdzie tu i ówdzie rzucone niedbale

Leżą i wiszą, rdzą krwawą okryte,
Katnie topory, i miecze zużyte,
I różne sprośnéj tortury narzędzia,
Na których wzmiankę blednie kat, i sędzia;
Dzieła rąk mistrzów, co przez wstyd sumienia
Sami im nadać nie śmieli imienia. —
Stanęli wreście u nisko sklepionych
Drzwi, na wrzeciądze i rygle zamknionych;
Brent w ręce barda pochodnię swą złożył,
Dobrał klucz, zgiął się, i zamek otworzył.
Weszli do środka: — było to więzienie,
Posępne ściany i mroczne sklepienie,
Nie loch jednakże: bo dzień do komnaty
Z okien u góry wciskał się przez kraty.
I na podłodze kobierzec rozpięty,
I starożytne obicia i sprzęty,
Świadczą, że w pośród tych murów obwodu,
Jest miejsce więźniów wysokiego rodu.
„Zostań tu śmiało! nikt cię nie pośledzi —
Rzekł Brent. — „aż lekarz znowu go odwiedzi.
„Sam król, jak słychać, przykazał surowie
„Jak najtroskliwiéj dbać o jego zdrowie.“ —
Spórzał ku łożu, potrząsł smutnie głową,
I wyszedł: — rygle skrzypnęły na nowo.
Zbudzon ich brzękiem ze snu, czy z dumania,
Chory pół ciałem podniósł się z posłania;
Zdziwiony Allan, w twarzy niewolnika
Poznał — nie pana swego, lecz Rodryka!
Bo przybyłego z gór pytać o panu,
Wzięto za barda Alpińskiego klanu.

XIII.

Jak wielki okręt, co burzą strzaskany
Walczyć już więcéj nie będzie z bałwany,
I na mieliźnie piaszczystych wybrzeży
Od swych żeglarzy opuszczony leży:
Na niskiém łożu, leżał Rodryk śmiały.
Pierś i ramiona konwulsyjnie drgały,
Jak boki nawy, gdy szumiąc dokoła
Fala nią wstrząsa, lecz zruszyć nie zdoła. —
Gdzież dziś jéj lotne bujanie po morzach!
Gdzie szybkość jego po polach i wzgórzach! —
Skoro go poznał — wzrok topiąc w Allanie:
„Cóż o twéj pani?“ — rzekł — „co o mym klanie? —
„O mojéj matce? — Duglasie? — mów śmiało!
„Czy i ich moje nieszczęście spotkało? —
„Ach, tak! przyjść tutaj nie mógłbyś inaczéj! —
„Lecz mów! mów! — podłéj nie bój się rozpaczy.“ —
(Bo Allan znając zapał jego gniewny,
Wahał się, milczéć czy mówić niepewny).
„Starcze! mów prędko! — chcę, żądam koniecznie. —
„Kto walczył mężnie? kto dotrwał statecznie?
„Kto pierzchnął? — mogli! bez wodza, bezemnie! —
„Mów! kto legł z chwałą? kto żyje nikczemnie?“ —
— „O! bądź spokojny!“ rzekł bard „bądź spokojny!
„Helena żyje daleko od wojny.“ —
— „Dzięki ci za to!“ — „Duglas w dobrym stanie,
„Matka twa zdrowa; — co zaś o twym klanie:
„Nigdy pieśń bardów, ni bitwy tak śmiałéj,
„Ani świetniejszéj nie głosiła chwały.

„Wiele gałęzi ubyło twéj sośnie,
„Lecz nie upadła, i wysoko rośnie!“ —

XIV.

Z dumnym uśmiechem wódz podniósł swą głowę,
Ogniem błysnęły oczy gorączkowe,
Choć sina bladość i twarz wycieńczona,
Bliskiéj już śmierci nosiły znamiona.
„Starcze! pamiętam, śpiewałeś mi nieraz,
„Tam… na téj wyspie zielonéj… gdzie teraz…
„Gdzie nigdy więcéj bardów moich pienia
„Nie będzie słuchał wódz z mego plemienia! —
„Pomnisz tę nótę — hymn chwały Alpinów[70],
„Pieśń o pogromie Dermidowych synów?
„Graj ją! a razem wojennym jéj tonem
„Nóć mi bój klanu mojego z Saxonem!
„Będę cię słuchał, aż słuch mój usłyszy
„Miły szczęk mieczów, głos mych towarzyszy;
„Aż przed mém okiem te kraty, te mury,
„W wolne, rodzinne zamienią się góry,
„A duch mój wtedy, swobodny i śmiały,
„Uleci w górę, jakby z pola chwały!“ —
Nie mógł się oprzeć Minstrel rozrzewniony.
Długo wprzód, długo trącał zcicha stróny;
Ale wnet pamięć widoku, na który
Sam okiem wieszcza spoglądał był z góry,
I to, co słyszał w Saxonów obozie,
O bitwie, w ciasnym zakrytéj wąwozie:
Zatliły duszę natchnieniem płomienném,
I myśl uniosły nad polem wojenném.

Tak łódź na rzekę puszczona od brzegu,
Odpływa zwolna, i chwieje się w biegu,
Lecz niech ją porwie prąd wody — wnet śmiała,
Przestaje chwiać się, i leci jak strzała.

XV.
Pieśń Barda.
BITWA[71].

„Raz ostatni przed rozstaniem,
Na Benwenu szczyt ponury
Wstąpił Minstrel, i dumaniem
Kraj rodzinny żegnał z góry.
Gdzież on znajdzie w cudzym kraju,
Takie wody jak Achraju!
Takie góry nad wodami,
Takie niebo nad górami!…

„Żadnym listkiem wiatr nie wiewa,
Żadnéj fali nie muśnie;
Ptaszek w lesie nie zaśpiewa,
Rybka w wodzie nie pluśnie;
Sęp pod skrzydło głowę chowa,
Jeleń w gęstwę ucieka:
Taka straszna, krwisto-płowa,
Chmura dżdżysta, piorunowa,
Od Benledi nawleka. —
 

„Słyszę, słyszę! huczy w górach,
Jak wezbranych szum potoków:
Czy to echo gromu w chmurach,
Czy od zbrojnych ziemia kroków? —
Widzę, widzę! mgłę przeświéca.
Wężem błysło po tle fali:
Czy krzyżowa błyskawica,
Czy słoneczny blask od stali? —
Patrz, patrz! wioną z głębi jaru
Herb Moraja, sztandar Maru!
I za niemi, wzdłuż po brzegu,
Stąpa szereg po szeregu. —
Rycerz chciwy igrzysk zbrojnych,
Bard wojennym tchnąć zapałem,
Dałby dziesięć lat spokojnych,
Za ten widok, co ja miałem!

XVI.

„Zbrojna w łuki strzelców rota,
Straż i czata, przodem bieży;
Środkiem sunie krok piechota,
Las to włóczni, mur puklerzy!
Z pod piór hełmów stal migota,
Gdzie straż tylną jazda dzierży:
A na czele Mar z Morajem
Jadą obok nad Achrajem.

„Cicho, głucho między niemi.
Ni zabębnią, ni zagrają:
Z chrzęstu zbroi, z huku ziemi,
Słyszysz tylko że stąpają.

Nie ma wiatru zachwiać piórem,
Rozdąć sztandar, co w dół płynie;
Ledwo chyba nad jeziorem
Liść gdzie zadrży na osinie. —
Pusto! — nigdzie żywéj duszy!…
Próżne szpiegi, czaty marne!
Nic się nie mknie, nic nie ruszy,
Prócz gdzie w krzakach spłoszą sarnę.
I szeregi, jako wały,
Co skał jeszcze nie spotkały,
Idą równe, groźne, czarne.

„Już minęli brzeg Achraju,
Na równinę wyszli z gaju,
Przed Trosachu ciasne wrota.
Znać się boją zdrad górali —
Obaj wodze rozkaz dali,
Staje jazda i piechota.
Mar z Morajem szlą łuczniki,
By przejrzeli wąwóz dziki.

XVII.

„Nagle powstał wrzask tak srogi,
Gniewu, zemsty, groźby, trwogi,
Jakby całe piekło wrzasło
Na powszechnéj wojny hasło.
I w przestrachu, wstecz z Trosachu,
Jak dym wiatrem popędzony,
Tłum łuczników, już bez szyków,
Wypadł, pierzcha w różne strony:

„W pomoc! w pomoc!“ — ciżba, wrzawa,
Jęki, szczęki, bitwa krwawa.
Tuż, tuż wali, tłum górali —
Chmura pledów, błyski stali:
„Śmierć Saxonom! sromota!“
Biegną, walczą, pomieszani
Ścigający i ścigani,
Gdzie kto może, śmierć miota. —
Téj ucieczce, téj pogoni,
Czyż się oprze, czy obroni
Jak mur wryta piechota? —
— „Wróg czy swoi, w tył!“ — Mar woła.
„Włócznie na sztych, w dół!“ —
Jak przed wichrem puszcza goła,
Jak na polu kłosów czoła,
Las się włóczni zgiął.
Chrzęszczą zbroje, szyk się zwęża,
Tarcz do tarczy, mąż do męża,
Jak z żelaza mur.
„Na tych włóczniach“ — dumnie krzyczą,
„Dzicz góralów buntowniczą
„Wtłoczym do ich gór!“

XVIII.

„Rot łuczników błahe szczęty
Prąc przed sobą — jako wzdęty
Wał po przedzie miece piany —
Pędzi Alpin niewstrzymany.
Za nim, nad nim, jakby chmura,
Wzdęte pledy, czarne pióra,

Mieczów, tarczy blask;
I jak w burzy morskie wały,
Wpadł na wroga, jak na skały —
Ciżba, łoskot, wrzask! —
Jęczą drzewca, jako w boru
Suche sosny od toporu;
Huczą zbroje, jakby razem
W sto kowadeł grzmiał żelazem;
Alpin wygra bój! —
Lecz ach! widzę chmurę pyłu —
Moraj jazdę ruszył z tyłu:
„Naprzód sztandar mój!
„Naprzód! woła, naprzód śmiało!“ —
Zabrzęczało, zatętniało,
Jeźdźcy lecą w skok;
Z dwóch stron razem, za rozkazem,
Z kopijami i żelazem,
Wpadli w pieszych tłok.
Jak jelenie wprost przez krzaki,
Wczwał tratują ich rumaki:
Widać tylko pył;
Miecz tnie z góry, spisa kole —
Próżno, próżno stawić pole!
Alpin pierzcha w tył.
Ale jeszcze, jeszcze w szyku —
„Gdzieżeś, gdzieżeś, o! Rodryku!“
Krzyczą dzieci twe:
„Twój głos chyba, twoje ramię,
„Wstrzyma popłoch, wroga złamie; —
„Gdzież jest Rodryk, gdzie?“ —

Do Trosachu tłum się wali:
Włócznie, pióra, błyski stali,
Widać z pyłu chmur;
Jeźdni, piesi, pomieszani,
Ścigający i ścigani,
Prą się w paszczę gór.
Jak w Braklinu otchłań mglistą,
Niezgłębioną, przepaścistą,
Wściekłéj wody szum:
Jak w podziemny wir bałwany:
W wąwóz ciasny, niedojrzany,
Zapadł wrzask i tłum.
A na polu, jak po burzy,
Widać tylko mgłę rozwianą;
Nikt nie został — prócz tych, którzy
Już na wieki nie powstaną.

XIX.

„Coraz daléj echem grozy,
Coraz ciszéj brzmią wąwozy; —
Nuże! bardzie, przyśpiesz kroków!
Pójdź oglądać grę wyroków,
Odzie się Trosach drugą stroną
W wód Katrinu patrzy łono,
I na wyspę ich zieloną! —

„Szczyt Benwenu’m wstecz przebieżał,
U stóp moich Katrin leżał.
 

„Słońce zgasło, chmury wstały —
Pełzną, dymią, po skał wierzchu;
Pod ich cieniem brzeg i wały
Leżą sine, jak o zmierzchu.
Wiatr to nagle świśnie w borze,
To zakręci po jeziorze,
To znów cisza; i jak wprzódy,
Milczą chmury, brzeg i wody. —

„Ja nie baczę chmur ni burzy,
Sroższą burzę Trosach wróży.
Słyszę tylko huk ponury,
Jakby z posad wstrząsał góry.
Nad wąwozu ciasną szyją,
Huczą wrzaski, jęki wyją,
I zmieszane grzmią ku niebu,
Jak dzwon trwogi i pogrzebu.

„Coraz bliżéj, coraz bliżéj,
Grzmi szczęk mieczów, trzask paiży —
Cóż to? nagle ustały! —
Słyszę tylko okrzyk mściwy:
Trzeszczą łuki, brzmią cięciwy —
Zaświstało — to strzały!
Czekam, patrzę — wtém z parowu
Wybiegają, pędzą znowu:
Lecz nie razem w natłoku.
Bo górale w pledach, w piórach,
Po urwistych pną się górach,
Szyk ściskają w obłoku;

A u dołu, nad jeziorem,
Saxon gęstym włóczni borem
Zaćmił brzegi potoku.

„Obie strony, z gniewną pychą
Grożąc wzajem, stoją cicho,
Jedna drugiéj znać strzegą. —
Każdy sztandar rozpostarty,
Jak śród burzy żagiel zdarty;
Nieład w szykach, lóźne konie,
Ścięte włócznie, krwawe bronie,
Świadczą dzieło dnia tego.

XX.

„Ruch w Saxonach: — krąg gromadzą,
Wodze w środku — znać że radzą;
Po jeziorze wzrok prowadzą.
Moraj wyszedł, wznosi włócznię,
Wskazał wyspę, i niezwłócznie
Gniewem zdjęty mówić pocznie:
„Patrzcie! wyspy nikt nie broni:
„Tam się plemię zbójców chroni,
„Tam swe skarby mają oni!
„Kiesę złota daję temu,
„Pławaczowi odważnemu,
„Co przebrnąwszy wpław przez wodę,
„Z czółnem wróci po nagrodę.
„Tém uskromim bunt téj dziczy:
„Wilk nam u stóp zaskowyczy,
„Po swych dzieciach, po zdobyczy!“ —

Młody łucznik wskok wybiega,
Zrzucił odzież, i wprost z brzega
W wodę nurka dał.

Gall i Saxon zamiar baczy:
Głos tryumfu, krzyk rozpaczy,
Wzniósł się z głębi skał.

Płacz niewieści i jęk w dali,
Poklask zbrojnych rąk po fali,
Na powietrzu wrzask górali,
Jedném echem brzmiał.

Jakby hasła czekał w chmurze,
Piorun błysnął, zagrzmiał w górze,
Wiatr zaświstał: — Katrin cały
Wre i kipi, jak śnieg biały.

Dla pławacza szczęściem fala,
Wziąć go na cel nie dozwala;
Bo wraz z deszczem Gallów strzały,
Jak deszcz gęsto, wkrąg padały.

Próżno, próżno! on uchodzi!
Wprost ku wyspie, wbrew powodzi,
Już dopłynął — sięga łodzi.

Wtém błysnęło; — błyskawica
Cały wyspy brzeg oświéca.
I ujrzałem — w porcie stała
Dunkragana wdowa śmiała,
W prawéj ręce stal błyszczała.

Pociemniało; — wtém zdaleka
Usłyszałem jęk człowieka.

Błysło znowu: — trup Saxona
Pływa z falą, a Matrona
Stoi nad nim, krwią zbroczona.

XXI.

„Zemsta! zemsta!“ Saxon wrzasnął,
Gall z tryumfem w ręce klasnął.
I z obu stron krzyk „do broni!“
I z obu stron miecz już w dłoni.
Zemsty chciwe, na krew skore —
Nie im burza! — w dół i w górę
Biegną, lecą… — Wtém ujrzałem,
Jeździec zdala pędzi czwałem;
W mgle od konia, jakby w chmurze,
Biały sztandar trzyma w górze;
Dwóch trębaczów posłał wprzódy,
Trąbią rozejm, hasło zgody;
Goniec w króla imieniu:
Każe wstrzymać bój śmiertelny.
Bo już Duglas, Rodryk dzielny,
Są u króla w więzieniu.“ —

Tu zmilkły nagłe i śpiew, i strón dźwięki,
I arfa z barda wymknęła się ręki. —
Często on patrzał, w ciągu swéj powieści,
Na twarz Rodryka, jak znosił jéj treści.
Z razu wódz, słysząc wojska pochód zbrojny,
Wzniósł dłoń, i zlekka znaczył takt spokojny.

Ruch ten wnet ustał; — lecz gwałtowne czucie,
Przy każdéj w twarzy zmieniało się nócie.
W końcu znać było, że w uchu stępioném
Pieśń niewyraźnym brzmi już tylko tonem.
Wtém twarz zadrgała — ścisnęły się palce,
Jakby w rozpacznéj z boleściami walce;
Ścięły się usta; obumarłe oko
W słup nieruchome stanęło wysoko;
I w téj postaci, bez mąk, bez jęczenia,
Rodryk ostatnie wyzionął westchnienia! —
Z drżeniem Allana cześć przejęła głucha,
Jakby czuł przejście potężnego ducha;
Ale wnet, patrząc na śmiertelne zwłoki,
Tak w smutnéj pieśni wydał żal głęboki.

XXII.
Pieśń.

„Takżeś skończył, zgasł poranu,
Słońce chwały Bredalbanu!
Gromie wrogów, tarczo klanu!
W więzach u nieprzyjaciela? —
Lecz tyś kochał pieśń minstrela,
Tyś przytulił ród Bottwela —
Cześć twa w pieśni żyć zaczyna:
Bard, ojczyzna, i rodzina
Nie zapomną dzieł Alpina.

„Co za boleść w rodzie Gallów,
Co rozpaczy, łez i żalów,

Co za wściekłość twych wassalów,
Zabrzmią w górach twego rodu! —
Legł bohater wpół zawodu,
Dzień nie dotrwał do zachodu! —
Gdzież dom taki, gdzie rodzina,
Coby nie dał ojca, syna,
By mógł ożyć wódz Alpina?

„Smutny, smutny kres twéj doli!
Szpak choć w klatce, życie woli,
Lecz dla orła — śmierć w niewoli. —
Duchu wielki! usłysz z góry
Pieśń, dziś głuchą między mury,
Pieśń samotną — lecz przy któréj,
Ta, coś kochał, mąk przyczyna,
Łzy lać będzie twa jedyna,
Słysząc cześć i śmierć Alpina!“

XXIII.

Tymczasem w trwodze o najdroższe głowy,
Helena w izbie czekała zamkowéj,
Gdzie blask słoneczny, tęczą barw zmieszanych,
Wpadał przez szyby okien malowanych.
Lecz próżno igrał z pozłocistym szczytem,
Z drogim marmurem i ścian axamitem:
Próżno naczyniem złotém nie leniwa
Służba, stół przed nią do uczty nakrywa:
Przepych komnaty, bogactwo zastawy,
Ściągnęły ledwo jeden wzrok ciekawy;

A i ten tylko w duszy zasmuconéj
Obudził pamięć téj wyspy zielonéj.
Tych dni szczęśliwych, gdy nieraz w poranku,
W myśliwskiéj sali, lub na wonnym ganku,
Luby jéj ojciec, do skromnego stołu
Z gościem Malkolmem zasiadał pospołu;
Gdy wierna Lufra, z niepokojem w oku,
Strzegła zawistnie miejsca przy jéj boku,
A Duglas w męzkich smakując rozmowach,
Wiódł rzecz z Malkolmem o wojnach i łowach:
Choć nieraz w ciągu odpowiedź wspak dana,
Zdradzała inny cel myśli młodziana.
Ci, co tych prostych rozkoszy doznali,
Czują ich wartość, gdy je czas oddali! —
Wtém patrz! podniosła w dół zwieszone skronie.
Wzrok gore ogniem, twarz rumieńcem płonie;
Wstrzymała oddech, nastawuje ucha.
Ku oknu zwolna zbliża się, i słucha! —
Czyjeż-to głosy, czyjéj pieśni echo,
Tak ją snąć nagłą natchnęły pociechą? —
Z małéj wieżyczki, z jéj okien widoméj,
Z za krat u okna, nócił głos znajomy.

XXIV.
Pieśń uwięzionego myśliwca.

„Smutny mój sokół skrzydłami bije,
Chart mój zamknięty skomli i wyje,
Koń się mój zżyma i rży przy żłobie,
I pan ich w więzach tęskni sam w sobie.

Kiedyż znów, kiedy, w dzikich dąbrowach
Będziem jelenie ścigać na łowach,
Na rączym koniu, z sercem wesołém,
Z swobodną myślą, z psem i sokołem!

„O! jak tu smutno liczyć czas życia
Na pogrzebowe zegarów bicia,
Albo go mierzyć, patrząc na mury,
Jak kirem po nich cień pełza bury! —
W polu skowronek głosił mi zorzę,
Hasło wieczoru gil świstał w borze: —
O! piękne lasy! o! czyste pola!
Tu choć król mieszka — dla mnie niewola!

„Kiedyż znów, kiedy, ujrzę blask świtu
Z oczu Heleny, z niebios błękitu?
Kiedyż znów, kiedy, wracając z boru,
Odetchnę wolno wonią wieczoru,
I witający, i powitany,
U nóg Jéj złożę łup pozyskany,
I znów jak niegdyś, wzrok Jéj dobroci —
Kiedyż, ach! kiedy, szczęście mi wróci?“ —

XXV.

Ledwo śpiew przebrzmiał ostatniemi słowy.
Słuchaczka jeszcze nie podniosła głowy,
Nie oschły jeszcze łzy lśniące w jéj oku.
Gdy usłyszała szmer bliskiego kroku —
Jakób Fitz-Jakób stanął przy jéj boku.

„O! witaj!“ — rzekła, śpiesząc się z rozmową,
Nimby głos więźnia ozwał się na nowo:
„Czémże ci zdołam, w méj doli sierocéj,
„Zawdzięczyć łaskę tak bratniéj pomocy?“ —
— „O! nie mów tego! — tyś mi nic nie winna.
„Los twój niestety! ma w mocy dłoń inna.
„Ja ci do króla wskazać tylko drogę,
„I do próśb twoich przyczynić się mogę.
„Nie jest on tyran — choć może gniew skory
„Nieraz krzywdzące rzucił nań pozory. —
„Śpieszmy, Heleno! — to właśnie godzina,
„Gdy król swych dworzan przyjmować zaczyna.“ —
Drżąca z bojaźni, na poły w omdleniu,
Jakby na brata wsparła się ramieniu.
On dodał męztwa, on otarł łez ślady,
I wiódł przez ganki i mroczne arkady,
Aż na znak jego, złociste podwoje
Królewskie przed nim otwarły pokoje.

XXVI.

Wszystko tam wewnątrz jasne, okazałe,
Bogate stroje, postacie wspaniałe!
Cały ten obraz lśniącego natłoku,
Razem w Heleny wydawał się oku,
Jak zwał obłoków nad zachodniém słońcem,
Połyskujących barw jego tysiącem,
W których złudzony wzrok łatwo dostrzeże
Strojne niewiasty i zbrojne rycerze. —
Drżąc, nieodstępna od Jakóba boku,
Nieśmiało naprzód pomykała kroku,

I wznosząc zwolna zapłonione czoło,
Lękliwym wzrokiem rzuciła wokoło,
Szukając Tego pomiędzy natłokiem,
Czyja chęć prawem, a słowo wyrokiem! —
Widziała wielu, z postaci, z pozoru,
Godnych być panem królewskiego dworu;
Widziała wielu strój i przepych drogi… —
I wtém struchlała z podziwu i z trwogi:
Bo wszyscy stali z nagiemi głowami,
Jeden Fitz-Jakób miał czapkę z piórami!
Na niego wszystkich oczy obrócone,
Ku niemu wszystkich czoła nakłonione;
Śród blasku złota i drogich kamieni,
On sam stał w prostéj myśliwskiéj zieleni,
Stał w środku, dworzan otoczon półkolem —
Jakób Fitz-Jakób był Szkocyi królem[72]!

XXVII.

Jak wianek śniegu, gdy słońce zabłyśnie,
Zsuwa się z skały, na któréj zawiśnie,
Biedna Helena, struchlała i zbladła,
U stóp monarchy na kolana padła.
Nie mogła mówić — głos zamarł w jéj łonie.
Podniosła pierścień, uderzyła w dłonie… —
O! ani chwili monarcha łaskawy
Nie zniósł jéj trwogi i kornéj postawy!
Podniósł uprzejmie — i zmarszczeniem czoła
Powściągnął uśmiech obecnego koła,
I na jéj głowę kładąc obie dłonie,
Z powagą ojca ucałował skronie,

I rzekł: „Tak, piękna! gość twój z obcém mianem,
„Jest królem twoim i Szkocyi panem.
„Do niego zanoś twe prośby i chęci,
„Król chce odkupić pierścień swéj pieczęci.
„Nie proś za ojcem; — od wczorajszéj chwili,
„On i król jego wiele przebaczyli:
„On poniósł krzywdę z potwarców przyczyny,
„Jam krzywd doświadczył od jego rodziny.
„Wzgardziłem tłumu niesfornemi wrzaski,
„Gdy się śmiał gwałtem domagać dlań łaski;
„Lecz sam, z pomocą rady mojéj wiernéj,
„Z walecznym De-Vaux i lordem z Glenkerny,
„Spokojnie całéj wysłuchawszy sprawy,
„Znieśliśmy wyrok śmierci i niesławy;
„I znów w osobie Duglasa-Bottwela,
„Tron ma podporę, a król przyjaciela. —
„Co? jeszcześ smutna? łzy twe widzę znowu? —
„Śmiesz-li nie wierzyć królewskiemu słowu? —
„Lordzie Duglasie! wystąp, i za karę,
„Świadectwem swojém zawstydź jéj niewiarę!“ —

XXVII.

Ukryty Duglas wystąpił z śród grona,
I córka w jego upadła ramiona.
Król patrząc na nich rozrzewnioném okiem.
Poił się władzy najsłodszym urokiem,
Gdy może głosem pociechy Anioła
Rzec smutnéj cnocie: „wstań, i bądź wesoła!“ —
Lecz nie zniósł długo, by obce źrenice
Śledziły świętych uczuć tajemnice:

„Dość, rzekł, Duglasie! czas twe szczęście skrócić!
„Bierzesz mi serce, com ja chciał nawrócić.
„Do mnie należy wyjaśnić rzecz całą,
„Jak nam tę Niebo pociechę zesłało. —
„Tak, wiedz Heleno! gdy przebrany chodzę
„Po życia niższéj, lecz szczęśliwszéj drodze,
„Przybieram zwykle znajome ci miano:
„Snowdunem Sztirling w dawnych czasach zwano,
„A dotąd jeszcze w Normandzkiéj mnie mowie
„Anglik Jakóbem Fitz-Jakóbem zowie.
„Tym ja sposobem, kosztem mego trudu,
„Czuwam nad prawem i słucham skarg ludu.“ —
Potém z uśmiechem szepnął jéj do ucha:
„Ty wiész, zdrajczyni! jak płocha otucha,
„Jak możne czary i cel sercu miły
„W góry mię wasze raz drugi zwabiły;
„Ale pamiętaj! że co bądź król winien,
„Nikt nigdy o tém wiedzieć nie powinien.“ —
I znowu głośno rzekł: „Nie myśl o dziękach!
„Talizman łaski masz dotąd w swych rękach.
„Mów, żadna wielka nie zda mi się cena. —
„Czego od króla chce piękna Helena?“ —

XXX.

Zgadła dziewica, że król z nią żartował,
I że jéj serca słabości próbował;
Lecz wraz z tą myślą, nie postrzegła sama,
Jak przyszła pewność o losy Grahama.

A sądząc raczéj, że król gniewem płonie
Przeciwko temu, co buntowne dłonie
Wzniósł przeciw prawu, w jéj ojca obronie:
Prosiła, idąc za głosem natchnienia.
Życia Rodryka i win przebaczenia.
— „Próżna twa prośba! sam chyba Król-króli
„Konającego z rąk śmierci wyzwoli.
„Znam jego serce, znam moc jego dłoni,
„Doznałem jego gościny i broni:
„Najlepsze hrabstwo państw moichbym łożył,
„By bohaterski wódz Alpinów ożył! —
„Lecz niktże inny, wart twojéj przyjaźni,
„O los swój w tobie nie wzbudza bojaźni?“ —
Nie śmiąc wznieść oczu, spłoniła się cała.
I ojcu pierścień królewski oddała,
Jakby żądając, aby on wymienił
Tajemny powód, co twarz jéj rumienił. —
„Tak? — więc mój zakład moc swoję utraca,
„I sprawiedliwość do praw swoich wraca!
„Malkolmie! wystąp!“ — i wnet u stóp pana,
Posłuszny Graham uchylił kolana.
„Nikt się za tobą przyczynić nie raczył,
„Sądź sam, czyś godzien, bym ja ci przebaczył?
„Ty, coś przez nasze wychowan staranie,
„Czarną nam zdradą wypłacił się za nie,
„I w pośród wiernych Grahamu mieszkańców,
„Śmiał szukać miejsca dla rodu wygnańców?…
„Nie! — słusznéj zemsty dosięgnie cię ramię! —
„Więzów i stróża trzeba ci, Grahamie“ —

Rzekł, i z swéj szyi, kunsztownéj roboty
Na pierś Malkolma rzucił łańcuch złoty,
Zacisnął klamrę, i przy ogniw brzęku,
Z uśmiechem pełnym dobroci i wdzięku,
Podał Helenie, i złożył w jéj ręku.



Arfo północna, żegnaj! — mrok osiadł w dolinach,
I purpurowe szczyty gór ciemność odziewa;
Gwiazdy w chmurach, świetliki błyszczą po gęstwinach,
Zwierz ukrył się w łożysku, i ptastwo nie śpiewa.
Zawieszam cię, zkąd wziąłem, na gałęzi drzewa:
Brzmij znów, jak brzmiałaś, z wiatrem nad cichym strumieniem!
Niech się z hymnem natury słodki głos twój zlewa:
Z dalekim szumem lasów i wód, i z kwileniem
Nocnéj fletni pasterza, i pszczoły brzęczeniem.

Żegnaj raz jeszcze, arfo wieszczów i minstreli!
Raz jeszcze przebacz słabe ręki méj władanie!
Nie trwoży mię sąd świata; ni zdziwi, jeżeli
Lekka pieśń w lekkiéj wadze u sędziów zostanie.
Dość miałem, gdym w rozpacznym duszy mojéj stanie,
Ból niewyjawny światu słodził twemi dźwięki;
Gdy po bezsennych nocach natrętne świtanie
Przymus tylko i nowe zwiastowało męki!…
Żem to zniósł, czarodziejko! jednéj tobie dzięki!

Lecz słyszysz! — ledwom odszedł, w ciszy uroczystéj
Jakiż duch niewidomy budzi strón twych brzmienie?
To raz jakby w nie skrzydłem bił Seraf ognisty,
To jakby na nie wiało płoche Sylfa tchnienie!… —
Dźwięk rozchodzi się, płynie — echo i milczenie
Chwytają naprzemiany błędne tony wieszcze.
Ucichły — i już tylko jak przedtém, strumienie
Szumią z gór, i po drzewach cichy wiatr szeleszcze. —
Arfo czarownych pieśni! żegnaj mi raz jeszcze!

KONIEC.




  1. Jest to przedmowa do piérwszego wydania dwóch pierwszych tomów Tłómaczeń w Lipsku (1838), zawierających: Dziewicę z Jeziora, Waltera Skotta, Narzeczoną z Abydos, Byrona, i Czcicieli Ognia, Moora: ale to, co się w niéj mówi, stosuje się zarówno i do wszystkich innych przekładów, w niniejszém wydaniu zawartych.
  2. Góra w hrabstwie Mentheith. Nazwisko jéj znaczące: Wielką Pieczarę, pochodzi od dzikiéj groty, między skałami, będącéj niegdyś, jak niesie podanie, schronieniem olbrzyma.
  3. Psy te pospolicie są czarne; niezbyt lekkie w biegu, ale wytrwałe, i obdarzone najostrzejszym węchem. Nazwisko ich pochodzi ztąd, iż gniazdo ich pielęgnowali opaci świętego Huberta, na pamiątkę tegoż świętego, który równie jak święty Eustachy, był lubownikiem i jest patronem myślistwa.
  4. Gdy już psy osadziły były jelenia, natenczas sam naczelnik łowów, pieszo lub konno, uderzał na niego, i kordelasem zadawał mu cios śmiertelny; niekiedy obecnym damom ustępował tego zaszczytu. — W pewnych jednakże porach roku, była to rzecz bardzo niebezpieczna; gdyż rana od rogów jelenich uważaną była za gorszą niż od kłów dzika.
  5. Nazwisko wąwozu rozciągającego się między dwóma jeziorami: Loch-Katrinen i Loch-Achrajem.
  6. Wieża Babilońska.
  7. Górale w dawnych czasach nie mieli za występek, lecz owszem za dzieło chwalebne, napadać i pustoszyć ziemie nieprzyjaznych pokoleń. Zwyczaj ten w okolicach jeziora Katrinu utrzymywał się dłużéj niż gdzie indziéj, dla różnych okoliczności miejscowych.
  8. Szeroki pałasz, używany przez góralów szkockich w bitwach i na łowach.
  9. Wiara w zmysł, czyli władzę drugiego widzenia, była i jest dotąd pospolitą w Szkocyi. Jest to coś nakształt ducha prorockiego; pewny gatunek magnetycznego jasnowidzenia na jawie. Osoby posiadające tę własność widzą, jakby przed oczyma, przedmioty niewidzialne nikomu, albo wypadki mające się zdarzyć w przyszłości. Widzenia te czynią tak mocne wrażenie na wieszczach, którym się objawiają, że ci w téj chwili nic więcéj wkoło siebie nie widzą, i żadną inną myślą rozerwać się nie dadzą. Są zaś weseli lub smutni, podług przedmiotu, jaki się im przedstawia.
    Za zjawieniem się widziadła, oczy wieszcza stają w słup, powieki się podnoszą; a to tak dalece, że kiedy stan ten przeminie, potrzeba użyć niekiedy pomocy palców, aby je znowu nasunąć na oczy.
    Jeśli wieszcz postrzeże kogo otoczonego całunem, jest to pewna wróżba śmierci dla téj osoby. Jeśli widzi kobiétę po lewéj stronie mężczyzny, jest to przepowiednią ich małżeńskiego związku. Jeśli dwie lub trzy kobiéty, ukażą się po lewéj stronie tegoż samego mężczyzny, ten, pomimo wszelkich obecnych okoliczności, zaślubi je jedną po drugiéj, etc. (Martin. Opisanie Szkocyi).
  10. Wodzowie górali, których życie na tysiączne niebezpieczeństwa wystawioném było, mieli zwykle w najskrytszym zakącie posiadłości swoich jakieś pewne schronienie, dom, wyspę, zamek lub grotę, gdzieby przed niebezpieczeństwem ujść mogli.
  11. Dwaj olbrzymi, synowie Anaka, sławni w romansach rycerskich.
  12. Pałac królów Szkockich w Edymburgu.
  13. Górale ściśli niezmiernie w przestrzeganiu obowiązków gościnności, nie śmieli pytać gościa o jego imię lub familię, dopóki wprzód nie przyjął jakiego posiłku. Nieprzyjaźnie familijne tak między nimi zagęszczone były, że przeciwne prawidło nierazby musiało pozbawić gościa uprzejmego przyjęcia.
  14. Górale lubią powszechnie muzykę; a mianowicie arfy i kobzy.
  15. Wodzowie góralów, aż do ostatnich czasów, mieli każdy na usługach swych barda, który się liczył w poczet domowników. Bard musi znać doskonale dzieje i genealogią wszystkich familii mieszkańców gór, a mianowicie własnego pokolenia: niekiedy jest nauczycielem młodego wodza, i sławi w pieśniach swoich dzieła swych panów i klanu.
  16. Familia Grahamów, jedna z najznakomitszych familij góralskich, posiadała znaczne majętności w Hrabstwach Dumbartonu i Sztirlingu; i mało jest imion Szkockich, któreby miały większą w swym kraju sławę historyczną.
  17. Św. Modan, równie jak święty Dunstan, miał sławę wielkiego muzyka i proroka za życia. Arfa jego, jak świadczą legendy, podzielała prorocką własność swego mistrza, i w różnych razach brzmiąc sama przez się, przepowiadała przyszłość, a mianowicie śmierć właściciela swojego.
  18. Botwel, zamek, siedlisko rodu Duglasów.
  19. Rodzina Duglasów zawsze wielka i potężna w Szkocyi, za małoletności Króla Jakób V, doszła była do najwyższego stopnia potęgi. Hr. Angust Duglas, pojął za żonę matkę małoletniego monarchy, wdowę po Jakóbie IV, królu Szkocyi, a wsparty prawami ojczyma i osobistém znaczeniem, przywłaszczył sobie opiekę nad młodym dziedzicem korony, trzymając go w niéj jak w niewoli. Nawet gdy ten już do pełnoletności był doszedł, Duglas w jego imieniu rządził całém królestwem. Przeciwnicy Duglasa czynili wiele otwartych kroków aby uwolnić króla z pod nienawistnéj przewagi; lecz te wszystkie były daremne; zwycięztwo zawsze sprzyjało męztwu i stronnikom Duglasa. Nakoniec, sam król, omyliwszy czujność opiekuna, uszedł w nocy z własnego pałacu, i schronił się do zamku Sztirlingu, gdzie go nieprzyjazny Duglasowi rządzca przyjął z radością. Król zwołał natychmiast do siebie przedniejszych parów państwa, zawistnych zdawna potęgi domu Duglasów. Zapozwano Duglasów i ich stronników do stawienia się przed sądem, czego gdy dopełnić nie chcieli, uważani za nieposłusznych, zaocznym wyrokiem królewskim na wygnanie skazani i za nieprzyjaciół ojczyzny ogłoszeni zostali.
  20. Holyrood nazwisko pałacu królewskiego w Edymburgu. Zabójstwo, o jakie tu Rodryk jest oskarżony, nie było rzadkiém na dworze Szkockim, gdzie obecność Monarchy nie była zawsze dostatecznym hamulcem do poskromienia dumy i porywczości, potężnych a dzikich baronów.
  21. Położenie rodziny Duglasów po wygnaniu, nie jest bynajmniéj przesadzone wtych i w następnych wierszach. Nienawiść którą król Jakób powziął dla całego ich domu, tak była wielką i tak powszechnie znaną, że nikt bez narażenia się na zemstę królewską, nie śmiał im dać przytułku.
  22. Jest to jeden z najpiękniejszych wodospadów szkockich, w hrabstwie Mentheith; spada z wysokości 50 stóp z wielką gwałtownością i łoskotem.
  23. Dawni wojownicy, których największa nadzieje polegała na mieczu, umieli wyciągać zeń rozmaite wróżby; zwłaszcza z takich, które, jak czytamy w owoczesnych romansach, byty ukute przez czarnoksiężników, lub przez nich zaczarowane. — Przytaczamy tu w tym względzie osobliwsze zdarzenie, wyjęte z kronik niemieckich.
    Młodzieniec jeden, ze znakomitego domu w Niemczech, zabłąkawszy się wieczorem na przedmieściu stołecznego miasta swego kraju, skrył się przed burzą do najbliższego domu. Gospodarz, który mu drzwi otworzył, byt człowiek wysokiego wzrostu, groźnéj i ponuréj twarzy, w odrażającym nieczystością stroju. Na ścianach w izbie wisiały miecze, topory, i rozmaite narzędzia do tortury znać należące. W chwili gdy młodzieniec wstąpił na próg, jeden z tych mieczów wypadł z brzękiem z pochwy na podłogę. Na ten widok gospodarz domu z tak nadzwyczajną uwagą i dzikim wyrazem twarzy zaczął się wpatrywać w przybylca, iż ten nie mógł się wstrzymać od zapytania go nawzajem o jego imię, rzemiosło, i coby miał oznaczać wzrok tak osobliwy? „Jestem, odpowiedział gospodarz, katem tego miasta; przypadek zaś ten, coś widział, jest niewątpliwą przepowiednią, iż kiedyś, pełniąc moje powinność, zetnę ci głowę tym samym mieczem, który teraz wypadł z téj pochwy.“
    Młodzieniec opuścił co rychléj złowrogie schronienie; lecz w kilka lat później, wmięszawszy się do pewnego rozruchu, został skazany na śmierć, i ścięty przez tegoż kata i tymże samym mieczem.
  24. Imię właściwéj muzyki góralów szkockich, granéj zwykle na kobzach, i naśladującéj spadkiem tonów, różne obroty wojenne.
  25. Przód okrętu.
  26. Pibroch, jest to rodzaj symfonii wojennéj, właściwy tylko góralom i mieszkańcom wysp Szkockich. Gra się tylko na kobzach, i różni się od wszelkiéj innéj muzyki. Znawcy umieją w nim rozróżniać naśladowcze dźwięki marszu, natarcia, odwrotu, i wszyskich wypadków bitwy.
  27. Oprócz imienia i nazwiska, każdy naczelnik klanu miał jeszcze jakiś przydomek, wyrażający patryarchalną godność jego jako wodza klanu, wspólny mu z poprzednikami i następcami jego na tę dostojność; jak np. imię Farao, służyło wszystkim królom egipskim, imię Cezar, wszystkim cesarzom rzymskim.
    Przydomki wodzów góralskich pochodziły zwykle albo od imienia jakiego wielkiego przodka, albo od sławnego w familii wypadku, albo od herbu. Lecz oprócz tego familijnego przydomku, wspólnego wszystkim wodzom jednego klanu, każdy miał jeszcze nadane sobie przezwisko od osobistych swoich przymiotów; ten zwał się czarnym lub białym, od koloru włosów lub stroju; ten chudym, tłustym, etc. Wiersz w tekście, który autor bez tłómaczenia na angielskie, w języku gallickim umieścił, i który téż dla tego, bez zmiany zachowałem, znaczy:
    Rodryk Czarny, potomek Alpina.
    Wyraz Vich czyta się Vicz. Miara pieśni, wiernie zachowana w przekładzie, ma naśladować nótę pieśni łodziowych górali, zastósowanych w takcie do ruchu i uderzenia wioseł.
  28. Hrabstwo Lennox, a zwłaszcza okolice jeziora Lomond, wystawione były najczęściéj na napady i łupieże górali. Sławna jest w dziejach szkockich bitwa stoczona pod Glen Fruin w 1602 r. między klanem Mac-Gregor, a rodem Colguhounów. Ostatni zostali zwyciężeni; lecz zwycięzcy nie przestając na tém, wszystkich prawie mieszkańców płci męzkiéj, osiadłych na ziemiach nieprzyjaciół, nie przepuszczając nawet dzieciom, w pień wycięli. Okrucieństwo to ściągnęło okropne klęski nie tylko na tych, którzy się go dopuścili, lecz na cały klan Mac-Gregorów. Wdowy pomordowanych stronników familii Colguhounów, w liczbie 60, udały się na skargę do króla, przemieszkującego naówczas w twierdzy Sztirlingu. Jechały wszystkie na białych koniach, same ubrane w żałobie; niosąc zawieszona na pikach skrwawione koszule swych mężów. Jakób VI, król ówczesny, tak był wzruszony tym widokiem i sprawiedliwym ich żalem, iż poprzysiągł nieubłaganą zemstę całemu rodowi Mac-Gregorów. Jakoż zebrawszy wojsko, nie tylko ich kraj cały ogniem i mieczem spustoszył; lecz na mieszkańców z psami jak na dzikie zwierzęta polował, i pojmanych bez litości mordować kazał. Imię nawet Mac-Gregorów potępione i z rzędu klanów wymazane zostało.
  29. Borders, klany pograniczne między Anglią i Szkocyą.
  30. W r. 1529 Jakób V w skutek postanowienia zgromadzonéj w Edymburgu rady państwa, przedsięwziął surowe środki dla poskromienia nadgranicznych klanów, których napaści i łupieże mieszały zdawna spokojność publiczną, zwłaszcza podczas małoletności królewskiéj. Na ten koniec zebrał obóz z 10,000 wojska, złożonego z przedniejszéj szlachty, mającéj rozkaz brać z sobą psy i sokoły, aby król podczas wyprawy mógł się zabawić łowami. W tym orszaku przebiegał on okolice lasów Etryckich, każąc wieszać i ścinać przedniejszych wodzów rozbójniczych klanów, którzy nie spodziewając się bynajmniéj takiéj surowości monarchy, wychodzili na przeciw niemu na czele swego myślistwa, lub zapraszając go na uczty, sami przed nim otwierali swe zamki. — Surowość królewska tak przeraziła pozostałych przy życiu wodzów, że przez długie lata potém, jak mówiło przysłowie, same krzaki pilnowały — owiec królewskich, których 10,000 utrzymywano na paszy w puszczy Etryckiéj.
  31. Górale wywodzący swój początek od dawnych pokoleń Gallickich, dotąd sami siebie nazywają Gallami (Gael), mieszkańców zaś reszty Szkocyi Saxonami mianują.
  32. Zarzut zniewieściałości jest najdotkliwszym dla szkockiego górala:
    „Jednéj nocy, gdy sędziwy Evan Cameron z Lochielu, spoczywał na śniegu z towarzyszami swoimi, ujrzał, że jeden z wnuków jego, chcąc leżeć wygodniéj, podłożył pod głowę zamiast poduszki walec zlepionego śniegu.“ Cóż to ja widzę — zawołał obruszony starzec, wytrącając mu śnieg z pod głowy: „takżes to już zniewieściał, że ci potrzeba poduszki?“
    „Do pływania tak są przyzwyczajeni od dzieciństwa jak wyżły; gotowi przebywać wpław najbystrzejsze i najszersze rzeki i to o każdéj porze roku.“ (Listy o Szkocyi).
  33. Był to rodzaj adjutanta albo sekretarza przy osobie wodza. Obowiązkiem jego było, być zawsze przy boku pana; stać za krzesłem jego u stołu i spełniać szybko wszystkie jego rozkazy.
  34. Gdy wódz górali chciał zwołać klan swój w razie niebezpieczeństwa, zabijał kozła, i zrobiwszy krzyż z cisowego zazwyczaj drzewa, opalał końce jego w ogniu, i gasił je potém we krwi zabitego zwierza. Krzyż taki zwał się „Krzyżem ognistym,“ albo też „Krzyżem hańby“ (Crean Tarigh); albowiem nieposłuszeństwo wezwaniu, które ten krzyż oznaczał, ściągało największą hańbę. Powierzano go wiernemu i szybkiemu w biegu gońcowi, który biegł z nim bez wytchnienia do najbliższéj wioski, i oddawał go drugiemu, wymieniwszy tylko miejsce zebrania. Tym sposobem znak ten ogłaszający wojnę, obiegał okolice z niepojętą szybkością. — Na widok ognistego krzyża, każdy mieszkaniec klanu, zdolny do noszenia broni, od szesnastu do sześćdziesięciu lat wieku, obowiązany był stawić się zbrojne na wskazane miejsce zebrania. Niestający, ulegał karze żelaza i ognia, którą figurycznie wyrażał krzyż, opalony ogniem, i zbroczony we krwi.
  35. Całe następujące w tekście opowiadanie, nie jest wymysłem autora, lecz wzięte jest z gminnego podania w Szkocyi.
  36. Przepaska, albo wstążka, zwana po szkocku Snood, którą dziewczęta szkockie zwykły nosić na czole, była razem godłem panieństwa.
  37. Cała ta strofa odnosi się do miejscowych podań i przesądów górali szkockich.
  38. Każda ze znakomitszych rodzin góralskich, przypisywała sobie iż ma opiekuńczego, a raczéj domowego ducha, który do niéj tylko przywiązany, jéj się dobrem szczególnie zajmował, lub żałosnym swym płaczem i jękiem ostrzegał ją o grożącém nieszczęściu.
  39. Inch Kaliach (Incz-Kaliach), co znaczy wyspa mniszek, albo starych kobiét, jedna z najpiękniejszych na jeziorze Loch-Lomond. Kościół należący niegdyś do klasztoru, leży w gruzach; ale otaczający go cmentarz nie przestaje być używanym dotąd, i zawiera familijne groby naczelników sąsiednich klanów.
  40. Obuwie górali szkockich jest często ze skóry dzikich zwierząt, niewyprawnéj i włosami obróconéj na wierzch; z porobionemi tu i ówdzie otworami, aby przez nie woda wpływać i odpływać mogła.
  41. Pieśń pogrzebowa.
  42. Ktoby chciał bliżéj poznać kraj, który krzyż ognisty przez Rodryka wysłany obiega, niech raczy rzucić okiem na kartę jeograficzną Szkocyi. Mianowicie na hrabstwo Pertschire, gdzie się właśnie scena poematu odbywa.
  43. W Szkocyi wypalają zwykle zeschłe trawy i wrzosy na pastwiskach, aby na ich miejsce świeża porosła murawa. Ma to, zwłaszcza w nocy, pozór wulkanicznego wybuchu.
  44. Religijne uszanowanie, jakie klany góralskie miały i mają dla swych wodzów, przysięgę na imię lub ramię wodza czyniło najuroczystszą i któréj nikt bez hańby złamać nie śmiał.
  45. Wąwóz ten, a raczéj jaskinia, któréj wierny opis znajduje się w tekście, położona jest śród skał góry Benwenu, i należy zdaniem autora do najdzikszych, lecz razem najromantyczniejszych widoków szkockich.
  46. Dwa te ostatnie wiersze wzięte są z tłómaczenia téjże piosnki przez Karola z Kalinówki; umiałem je na pamięć, a lepszych ani chciałem, ani mógłbym był znaleźć.P. T.
  47. Górale szkoccy, równie jak wszystkie ludy wpółdzikie, mieli różne sposoby zgadywania przyszłości. Jednym z najznaczniejszych był tak zwany Taghairm, wzmiankowany w tekście. Obwijano człowieka w surową skórę nowo zabitego wołu, i kładziono go w tém spowiciu nad spadem wody, na dnie przepaści, lub w jakiemkolwiékbądź inném dzikiém, samotném i niezwyczajném miejscu, gdzie go sam okoliczny widok zgrozą i przestrachem napełniał. W takiém położeniu ów człowiek, musiał rozważać w myśli zadane sobie pytanie, a wszelkie wrażenia, które na nim rozogniona wyobraźnia sprawiła, uchodziły za tajemnicze natchnienia duchów, przebywających w tém miejscu, i stawały się przepowiedniami przyszłości, w których góral ślepą wiarę pokładał.
  48. Patrz w objaśnieniach.
  49. Autor, którego głównym celem w niniejszym poemacie było malowanie okolic, zwyczajów i obyczajów górali szkockich, powiada, że całe to miejsce jest wyjęte prawie dosłownie z ust prostego górala, który z nim często „o dawnych dobrych czasach“ rozprawiał.
  50. Wszystkie obrządki myśliwskie odbywały się dawniéj z wielką uroczystością; lecz najuroczystszém było płatanie i podział zwierzyny. Leśnicy i dojeżdżacze mieli przeznaczoną sobie część pewną mięsa, stosownie do gatunku zwierzyny: psom oddawano wnętrzności, i aby podział jak najogólniejszym uczynić, część ich zawieszano na drzewach dla ptaków.
  51. Przesąd ten, w tekście za wyrocznię Taghermu podany, był powszechnym między góralami, tak dalece, że nieraz przed bitwą zabijano bezbronnych jeńców, lub wieśniaków ze strony przeciwnéj, by sobie przez to dobrą wróżbę zapewnić.
  52. Osobliwsza ta powieść, równie w treści jak stylu, jest naśladowaniem dawnéj ballady duńskiéj. Osnowa jéj opiera się na tameczném mniemaniu gminném, o kraju czarodziejstw, wspólném góralom szkockim i wszystkim innym narodom w wiekach średnich.
  53. Oskard, rodzaj siekiery.
  54. Mitologia ludów północno-germańskich obfituje w rozmaite, jedne od drugich dziwaczniejsze podania, o różnego rodzaju duchach, zamieszkujących zaczarowane kraje w głębi ziemi leżące. Podania te, podług mniemania uczonych, pochodzą z czasów Druidów. Wszystkie te duchy, pod różnemi coraz imionami: karłów, gnomów, sylfów, wróżek, rusałek etc., w całéj Europie znajome, chociaż nie zupełnie złośliwe z natury, były jednakże bardzo obraźliwe i w gniewie skore do zemsty. Szczególniéj zaś przestrzegały praw swoich, względem ulubionéj sobie zielonéj barwy, którą zwykle nosili, i względem zwierzyny, którą za wyłączną własność swą uważali.
  55. Duchy, składające królestwo czarów, zazdrościły najbardziéj ludziom przywilejów przez chrzest nabytych, i przeto chrześcianie dostający się niekiedy pod ich władzę, doznawali od nich szczególniejszych względów. Jeden z podobnych więźniów, w staréj balladzie szkockiéj tak opisuje swój stopień w orszaku wróżek. „Jadę zawsze najpierwszy na koniu białym jak mleko: ustępują mi tego zaszczytu, bom był chrześcijańskim rycerzem.“
  56. Najgłówniejszą cechą królestwa czarów być miało, że cała jego piękność okazałość, polegała na pozorném złudzeniu oka.
  57. Poddani królestwa czarów byli to ludzie śmiertelni, porwani gwałtem, lub uwiedzeni przez duchów. Dawne szkockie i duńskie ballady pełne są podobnych powieści. Nikt jednak nie mógł być porwany gwałtem, jeśli się nie dopuścił wprzód jakiego grzechu, dającego nad nim władzę złym duchom.
  58. Sieci myśliwskie.
  59. Godło rycerstwa.
  60. Górale szkoccy, z podań znający dobrze historyę, nie mogą zapomnieć, że kiedyś cała Szkocya była dziedzictwem ich celtyckich przodków; i ztąd wszystkie łupieże popełniane przez nich w krajach niższych (Lowlands), uważają tylko za godziwe odzyskanie swojéj własności. Krwawe napaści na ziemie spokojnych sąsiadów; pożar wsi i rabunek, nie tylko w ich mniemaniu nie ściągały hańby, lecz owszem każdy młody wódz klanu, od nich zwykle zaczynał swój zawód.
  61. Strumień wypływający z jeziora Wannachar przerzyna obszerną bagnistą płaszczyznę, zwaną Bochastle. Wzdłuż téj płaszczyzny, a zwłaszcza na małych wzgórkach, znać jeszcze tu i ówdzie ślady owego sławnego muru, którym niegdyś Rzymianie odgrodzili się od Piktów, którzy schroniwszy się przed nimi w góry, ztamtąd bezprzestannie napadali kraj przez nich podbity.
  62. Puklerz okrągły, obity podwójną skórą i opatrzony blachą żelazną, lub też gęsto nabijany gwoździami, był całą bronią odporną góralów, i służył im do odbijania bagnetów w bitwach z wojskiem regularném. Klajmorów, albo mieczów używali dopiero wtenczas, gdy nieprzyjaciel zmieszał się i ustępować zaczynał.
  63. Devaux czytaj; De Wo.
  64. Jakób II, król szkocki, zabił własną ręką Williama hrabiego Duglasa, jednego z najpotężniejszych w swoim czasie panów szkockich, wezwawszy go wprzód na przyjacielską rozmowę, w celu załatwienia trwających między nimi sporów. — Wzgórze, wspomniane w tekście, niedaleko od miasta, było zwykłém miejscem egzekucyi, gdzie najznakomitszych przestępców politycznych tracono.
  65. Wzgórek niedaleko miasta, gdzie tracono winowajców stanu.
  66. Każde prawie miasto w Szkocyi, a mianowicie znaczniejsze, miało swoje uroczyste igrzyska. Rozdawano na nich nagrody najcelniejszym łucznikom, najsilniejszym szermierzom, i najzręczniejszym w innych gimnastycznych ćwiczeniach. Jakób V szczególniejszym był lubownikiem tego rodzaju widowisk; co się przyczyniło zapewne do nadania mu tytułu króla gminu, Rex plebejorum, jak go ówczesni historycy po łacinie mianują.
  67. Robin-Hood (Robinhud) stawny rozbójnik w wieku XII, za panowania Ryszarda Lwie serce, znany jest zapewne większéj części czytelników naszych z romansu Waltera Skotta „Iwanhoe.“ — Dramatyczne przedstawienia jego bandy, były najulubieńszém widowiskiem na igrzyskach gminnych.
  68. Robinhud (Robinhood), sławny łucznik i rozbójnik, za czasów Ryszarda Lwie Serce. Przedstawianie go z całą bandą, było najulubieńszém widowiskiem na igrzyskach miejskich w Anglii i w Szkocyi. Wszystkie wymienione osoby znane są po dziś dzień w tych krajach, z wielu bardzo pieśni i powieści gminnych, których Robinhood jest bohaterem.
  69. Wojsko szkockie składało się głównie ze szlachty i z lenników możnych baronów, trzymających od nich ziemie pod warunkiem służby wojennéj. Władza patryarchalna naczelników klanów, w górach i na pograniczu, była innéj natury i różniła się od zasad feudalnych. Opierała się ona na władzy ojcowskiéj (patria potestas), sprawowanéj przez wodza, który był uważany za wyobraziciela i zastępcę pierwszego ojca całego pokolenia. Jakób V zaprowadził pierwszy w wojsku szkockiém hufce najemnych żołnierzy, powszechnie naówczas używane w Europie i z nich utworzył przyboczną straż swoję.
  70. Bywały osoby tak mocno przywiązane do niektórych pieśni, że żądały je słyszeć na łożu śmiertelném. Najciekawszy w tym względzie przykład jest pewnéj damy dworu francuzkiego, nazwiskiém de Limeuil. Ta czując zbliżającą się godzinę śmierci, przyzwala sługę swojego, dobrze grającego na skrzypcach. „Weź skrzypce, Juljanie, rzekła, i graj mi dopóki nie skonam, Porażkę Szwajcarów (tytuł pieśni); a gdy przyjdziesz do słów: wszystko stracone,“ powtarzaj je po razy kilka, i to najtkliwiéj i jak możesz najlepiéj.“ — Sługa uczynił co chciała; grał, a ona mu jeszcze dopomagała głosem. Gdy przyszło do słów: „wszystko stracone,“ powtórzyła je sama dwa razy, i obracając się na drugą stronę, rzekła do otaczających ją przyjaciółek: „Teraz wszystko stracone! Bywajcie zdrowe!“ i to wymawiając umarła. Brantome.
    Piosnka, którą ta dama tak namiętnie lubiła, ułożoną była na porażkę Szwajcarów pod Marignan; każda jéj strofa kończy się następującemi słowami, naśladującemi mowę gminną Szwajcarów, złożoną z dwóch pomieszanych języków: francuzkiego i niemieckiego:

    Tout est verlore,
    La tintelore.
    Tout est verlore, bi Got.

  71. Bitwa, która się za czasów Kromwela w wąwozie Trosachu stoczyła, sławna jest męztwem bohaterki, nazwiskiem Helena Sztuart, która właśnie spełniła czyn, który tu autor wdowie Dunkana przyznaje.
  72. Odkrycie to, przypomni zapewne czytelnikom piękną powieść arabska. Il Bondocani. Ztém wszystkiém zdarzenie to nie jest wzięte z Tysiąca Nocy i jednéj, lecz z historycznego podania o królu Jakóbie V. Monarcha ten, pełen najlepszych chęci i troskliwości o szczęście poddanych, skutkiem wybujałéj imaginacyi, miał wiele romantycznych dziwactw i lubił mianowicie wszelkie awanturnicze przygody. — Chcąc widzieć własnemi oczyma czy sprawiedliwość w kraju ściśle wymierzaną była, lecz téż nieraz i z mniéj chwalebnego powodu miłostek, miał zwyczaj pod rozmaitém przebraniem obiegać kraj; przez co się po razy kilka na niebezpieczeństwo życia wystawił. Kroniki i poezya szkocka wiele o tém ciekawych zachowały powieści.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Walter Scott i tłumacza: Antoni Edward Odyniec.