Eli Makower/Tom II/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Eli Makower |
Wydawca | K. Kowalewski |
Data wyd. | 1876 |
Druk | K. Kowalewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Ildefons Porycki przechadzał się po niewielkim, lecz ładnie umeblowanym pokoju. Pokój ten znajdował się na drugiém piętrze kamieniczki, która, stojąc śród dziedzińców i ogrodów, przedstawiała schronienie samotne i ustronne, od gwaru ulic i wzroku miejskiéj ludności oddalone.
Twarz głównego agenta zdradzała żywy niepokój. Przed kilku dniami wysłał on był do Orchowa, za pośrednictwem władz miejscowych, pozew urzędowy o wypłacenie summy posagowéj Lili. Nie uspokajało go to jednak zupełnie. Młody dziedzic Orchowa, który dotąd niczém skusić ani zgnębić się nie dał, mógł i tym razem także zapobiedz grożącéj mu katastrofie, zapomocą jakichkolwiek obrotów gospodarsko-finansowych. Porycki czuł, że na samo przypuszczenie to krew mu nabiegała do czoła. Zawzięcie-bo téż nienawidził on człowieka tego, który życiem swém i zasadami, postępkami i słowami ranił śmiertelnie jego miłość własną. Dla pomyślnego przeprowadzenia planów, osnutych w celu ostatecznego zgnębienia nienawistnego sobie człowieka, Porycki potrzebował, koniecznie potrzebował pomocy i współdziałania Elego. Owóż właśnie kilka dni już minęło, odkąd Eli, po wspólnéj z nim naradzie, udał się do Orchowa, dla powzięcia na miejscu dokładnych informacyj o położeniu i obecnych usposobieniach Mieczysława. Porycki wiedział dobrze, iż wycieczka ta Elego trwała bardzo krótko, że wrócił z niéj oddawna, że obecnie znajdował się w mieście i zwykłym sobie spokojnym trybem wiódł różne sprawy i sprawki, których liczne nici spoczywały w jego rękach. Przez czas ten mógł on już dziesięć razy być u wspólnika swego, a nie był ani razu. Co znaczyła zwłoka ta? dlaczego czynny i sprytny Izraelita, tak pilnie zazwyczaj chodzący około załatwianych przez się interesów, zaniedbał się tym razem w tak uderzający sposób? Byłaż to z jego strony niechęć jakaś, lub niewytłomaczone ostygnięcie dla rozpoczętéj tak pomyślnie, a tyle korzyści obiecującéj sprawy? Czy może spotkał się on z przeszkodami jakiemiś, które obalać i zwyciężać usiłował na własną rękę, bez porady i pomocy wspólnika swego? Pytania te i wątpliwości niepokoiły mocno głównego agenta, i teraz właśnie, przechadzając się po niewielkiéj swéj bawialni, myślał on nad tém, czy należy mu udać się do mieszkania Elego, czy téż oczekiwać zjawienia się Izraelity. Niecierpliwa i burzliwa strona charakteru jego zaczynała właśnie brać górę nad rozważną i przebiegłą; chwytał już za czapkę i miał wyjść na miasto, gdy otworzyły się drzwi przedpokoju i do bawialni wszedł Eli Makower.
Postawa Żyda była, jak zawsze, obojętna, spokojna. Powitany przez głównego agenta z pośpiechem i uprzejmością niezwykłą, rozpoczął on rozmowę o przeróżnych wspólnych im sprawach. Mówił zwolna i poważnie, ale w sposób tak stanowczy, że przez dobry kwadrans Porycki ani toku rozmowy zmieniać, ani pytań żadnych zadawać nie mógł. O wycieczce swéj do Orchowa i powziętych tam wiadomościach Eli najlżejszem słowem nie wspominał. Trzymał się on zdala od przedmiotu tego tak upornie, jakby o nim zupełnie zapomniał, jakby dlań nie istniał. Porycki zrozumiał taktykę Izraelity ale powodów jéj odgadnąć nie mógł. Uczuł że Eli nie chce z nim mówić o sprawie, która na teraz zajmowała go prawie wyłącznie, namiętnie, i... zadrżał w głębi. Hamował się długo; gdy jednak Makower powstał i zabierał się do wyjścia, zawrzał gniewem na człowieka tego, który nie rozumiał lub rozumieć nie chciał dręczących go uczuć, i żywiéj może niżby sam pragnął tego zapytał:
— A cóż pan zrobiłeś w Orchowie? Jakże tam dzieje się z naszym rycerzem niezłomnym? Czy podobało mu się bardzo to pisemko, któreśmy mu przed kilku dniami wysłali? Czy zawsze trwa w mniemaniu, że siebie i dzieci swoje karmić będzie cnotą, a odziewać ideałami?...
Byłby dłużéj jeszcze mówił w ten sposób, bo gwałtowne i złośliwe uczucia, z któremi oddawna nosił się w milczeniu, podniosły się mu w piersi falą wrzącą, bryzgając przez usta zjadliwemi wyrazami. Ale Eli przerwał mu mowę.
— Wié pan co? rzekł zwyczajnym sobie, obojętnym sposobem, ja z tego interesu kwituję i mieszać się do niego nie chcę.
— A toż dlaczego? wykrzyknął agent główny, rumieniąc się i przenikając Izraelitę ostrym wzrokiem.
— Niech już pan pozwoli, żebym ja panu nie mówił dlaczego ja co chcę robić, a dla czego nie chcę.
Mówiąc to, wziął za czapkę i miał się znowu ku odejściu. Ale Porycki zatrzymał go gestem i wejrzeniem w którém z za gniewnego wzburzenia, przebijała się już chytra rozwaga.
— Panie Eli, rzekł urywanym głosem, bo tłumił gwałtowne uczucia swe i pragnął okazać się zimnym, nie czyń pan tego, nie porzucaj téj sprawy. Pan wiész jakiem jest położenie moje w Domu pośrednictwa. Jestem osobistym przyjacielem barona von R.; jedno słowo napiszę do niego, jako do prezesa stowarzyszenia naszego, a przestaniesz pan być agentem Domu pośrednictwa.
Groźba ta, która w istocie ważną była dla Elego, nie sprawiła jednak na nim wrażenia żadnego. Uśmiéchnął się lekko i odpowiedział:
— Gdybyś pan zrobił to co pan powiedział, ja straciłbym wiele, to prawda. Ale pan tego nie zrobi.
— Dlaczego nie zrobię? zawołał Porycki. Gdy tylko zechcę, zrobię...
— A ja mówię, że pan nie zrobi tego, bo i ja także mógłbym panu cokolwiek zrobić, coby dla pana bardzo nieprzyjemném było.... Jabym tylko poszedł do jednego urzędnika, którego znam, — on zdaje się prokuratorem jest, — i powiedziałbym jemu...
— Dość już tego, dość! zawołał półgłosem agent główny i ze wzrokiem wbitym w ziemię, z pobladłą trochę twarzą zaczął znowu przechadzać się po pokoju.
Żyd patrzył w niego wzrokiem obojętnym, nawpół szyderskim.
— No, rzekł po chwili, dobranoc panu. A niech pan pamięta o tym majątku, o którym ja panu mówił. To nowy szczupak, którego ja odkrył i zaraz do swego stawu prowadzę... Dobranoc!
Porycki postąpił śpiesznie ku zbliżającemu się do drzwi wspólnikowi.
— Panie Makower, rzekł, tu żartów niéma żadnych. Baron żąda koniecznie, aby Orchów nabytym dlań został.. Ja nie mogę narażać się baronowi, a i panu nie radzę, abyś to czynił. Nie wiem jakie powody skłaniają cię do opuszczenia interesu tego, wiem tylko to, że jeżeli przerwiesz działalność swoję w téj mierze, Orchowski las swój sprzeda, albo pożyczkę jaką zaciągnie i dług siostry, który jest teraz moim, spłaci...
— To i cóż że spłaci? zagadnął obojętnie Żyd; niech sobie spłaca.
— A jak go spłaci, ciągnął agent główny, to żadna siła nie skłoni go wtedy do sprzedania majątku.
— A choć on nie sprzeda swego majątku, to co tak ważnego stanie się? Albo jego majątek jeden na świecie?
— Stanie się to, że pan, panie Eli, utracisz na tém sześć tysięcy rubli.
Żyd poraz piérwszy w ciągu téj rozmowy z wyrazem zajęcia, a nawet i zdziwienia, na wspólnika swego spojrzał.
— Jakto sześć tysięcy? Ja miałem wziąść za ten interes tylko dwa tysiące.
— Tak, ale inne dwa należéć miały do mnie. Otóż panie Eli, jeżeli nikt od Orchowskiego lasu nie nabędzie, nikt mu nie pożyczy żadnéj summy, nikt słowem żadnego finansowego obrotu dokonać mu nie pomoże, ja ci część zysku swego odstąpię, a oprócz tego obowiązuję się wydobyć od barona, mniejsza już jakim sposobem, jeszcze dwa tysiące rubli, które do pana należeć będę... Wiész pan dobrze, iż ani oszukać cię, ani niedotrzymać ci słowa nie mogę... Ewikcyą najlepszą masz na bezpieczeństwie własnéj osoby mojéj, która do pewnego stopnia jest w twojéj mocy.
Mowy téj Izraelita słuchał zrazu z obojętnością, która jednak była widocznie albo całkiem udaną, albo z trudnością wymuszoną. Stopniowo podnosiły się oczy jego na twarz głównego agenta i coraz żywiéj błyszczeć zaczynały. Bruzdy na czole jego pogłębiały się, jak bywało zwykle, gdy namyślał się nad czemś głęboko, lub uczuwał się silnie wzruszonym. Pochylił nakoniec głowę i pozostał przez parę minut nieruchomy, a tylko palce jego szybkim i niespokojnym ruchem uderzały o poręcz fotelu, przy którem stał. Porycki spoglądał na niego wzrokiem w którym błyszczały tryumf i radość. Uśmiech napoły szyderski, napoły zadowolenie głębokie objawiający, przesuwał się po wązkich jego wargach.
— Dobranoc panu, rzekł nakoniec Eli, głowę podnosząc i czapkę znowu ujmując. Pomyślę nad tém co mi pan powiedział... zobaczę jak to będzie i jutro panu powiem. Dobranoc.
Ze słowami temi odszedł.
Przebywszy parę dziedzińców, dzielących ustronną kamieniczkę od ulicy, Eli kilka kroków zaledwie uszedł chodnikiem i spotkał się oko w oko ze śpiesznie biegnącym bratem swym, Mendlem. Wielki faktor biegł tak szybko, że aż rękami rozmachiwał i głośno sapał. Spostrzegłszy brata, stanął i za ramię go pochwycił.
— Ja ciebie, Eli, od dwóch godzin po całem mieście szukam, rzekł, sapiąc, a teraz do pana agenta biegłem, bo domyśliłem się, że ty do niego poszedł.
— No! a co tam takiego pilnego? czego ty odemnie chcesz? z odcieniem złego humoru w głosie zapytał brat starszy.
Mendel zwrócił się w stronę, w którą szedł Eli i zwalniając kroku, rzekł ciszéj i z pewną tajemniczością:
— Orchowski przyjechał do N.
Wymówiwszy to, spojrzał na brata pytającym wzrokiem, ale odpowiedzi żadnéj nie otrzymał. Eli szedł zwolna, z rękami w tył założonemi, i patrzył w ziemię. Mendel mówił daléj:
— Jak tylko on przyjechał, to zaraz do Rozenbluma poszedł. Rozenblum dwa lata już o jego lesie mówi, że chciałby go kupić. Jak oni teraz zaczną ze sobą na cztery oczy gadać, to może co z tego wyniknie. Mnie się zdaje, że ja powinienem zaraz do Rozenbluma iść i powiedzieć mu, żeby się bardzo nie śpieszył, bo jak baron Orchów kupi, to mu ten las taniéj sprzeda.
Przestał mówić i znowu pytająco na brata swego, mistrza i dobroczyńcę patrzył. Eli szedł wciąż jednostajnym, powolnym, równym krokiem, spoglądał w ziemię i milczał.
Mendel znowu mówić zaczął.
— Jak on wrócił od Rozenbluma, to miał bardzo smutną twarz, bo Rozenblum to wielki i rozumny kupiec, bez faktorów nic nie robi i pewności jemu żadnéj widać nie dał. On obiad zjadł i poszedł do Szwarca. A czego on mógł do Szwarca chodzić? czy to nie wiadomo kto to Szwarc i czem zajmuje się? On bogacz i panom na wielkie procenta piéniądze pożycza. A wiész ty, Eli, że jak Orchowski da naszemu Szwarcu wielkie procenta, to on jemu pożyczy. Mnie się zdaje, że trzeba żebyś ty sam do Szwarca poszedł i pogadał z nim, jak ty umiesz, a jeżeliby on upierał się, to żebyś i do rabina jego poprowadził, i cherym jemu dał.
Umilkł i błyszczącemi swemi oczami bystro i niespokojnie w twarz brata popatrzył. Ale i tym razem także odpowiedzi żadnéj nie było.
Mendel rzucił się niecierpliwie, aż mu płaszcz z ramion się osunął.
— Ny! zawołał, co tobie stało się, Eli? Czego ty milczysz? Czy tobie kto gębę przypieczętował?
W téj chwili na wieży miejskiéj zegar donośnie i powoli wygłosił dość późną dzienną godzinę.
Mendel schwycił się za głowę.
— Gewałt! zawołał. Zaraz noc będzie. Rozenblum, odkąd zrobił się bogaczem, nikogo wieczorem widzieć nie chce i o żadnych interesach nie gada, tylko ze swoją bułabostą i z gośćmi w pokojach siedzi... I u Szwarca bramę zamykają, jak tylko zciemni się. Ny, Eli, czy mnie iść do Rozenbluma i do Szwarca, bo jak ja dziś do nich nie pójdę, to Orchowski jutro rano pójdzie i nasz wielki interes przepadnie.
Stanęli na rogu ulicy, u załomu muru. Z przeciwnéj strony otwierającego się w tem miejscu placu, na drugiem piętrze pokaźnej kamienicy, błyskały zapalonem w téj właśnie chwili światłem okna kupca Rozenbluma, bogatego, drzewem handlującego Izraelity. Mendel rzucał na okna te niespokojne spojrzenia. Eli milczał jeszcze i patrzył w ziemię.
— Nu, Eli, ja idę! nie mogąc zda się ustać na miejscu, zawołał wielki faktor.
Wtedy poraz pierwszy w ciągu rozmowy Eli oderwał wzrok od ziemi i zamyślonemi oczami powiódł dokoła. Otworzył usta, aby na usilne pytania brata odpowiedzieć, ale i tym razem jeszcze nie rzekł nic. Placem przechodził mężczyzna wysoki i kształtny. W zmroku który zapadał, twarzy jego nie było można rozpoznać, ale wzrostem, postawą i ruchami przypominał on Mieczysława. Eli wiódł spojrzeniem za przechodniem owym, dopóki nie zniknął za tą właśnie kamienicą, w któréj mieszkał Rozenblum, a potem zwrócił się do brata i wymówił zwolna:
— Może ty Mendlu jutro do Rozenbluma pójdziesz?
Faktor, który także zauważył przechodnia, wybuchnął.
— Co tobie stało się, Eli? ty dziś zupełnie inny człowiek jak zawsze. Sieh! dodał, wyciągając rękę ku wysokiéj ścianie, za którą zniknął przechodzień, mnie się zdaje, że to Orchowski poszedł. A gdzie on poszedł? on poszedł z Rozenblumem targu dobijać! A ty mówisz żebym ja tam jutro szedł? Pfu! jutro już tam będzie po wszystkiém!
Eli spoglądał na oświetlone okna kamienicy i szeptał cóś bardzo zcicha, jakby rachował summy jakieś, bo w szepcie jego zabrzmiały głośniéj nieco wymawiane wyrazy: sechs tausend und vierzig, sechs und vierzig.
— Sechs tausend! wymówił nakoniec głośno zupełnie, podniósł głowę, pogłaskał małą bródkę, a oczy zamigotały mu żywo i ostro.
— Idź do Rozenbluma, rzekł szybko, niezwykle szorstko, i odwróciwszy się od brata, w inną podążył stronę. Ale Mendel dopędził go.
— A co ze Szwarcem będzie? zapytał.
— Du dummes Geschöpf! co tobie do tego? krzyknął niemal Eli. Ja tobie mówię żebyś ty do Rozenbluma szedł, to ty idź. Ze Szwarcem już ja sobie dam radę bez ciebie.
Nigdy jeszcze w życiu Mendel nie słyszał brata swego tak szorstko i gniewnie mówiącego. Bywał on zwykle dla rodzeństwa i dla wszystkich zresztą swych współwyznawców łagodnym, wyrozumiałym, przyjacielskim. „Aj aj! jaki un delikatny!” mawiali o nim Izraelici. Nagle delikatności téj zbrakło Elemu względem rodzonego brata, którego wykierował sam na wielkiego faktora naukami swemi i dobrodziejstwy, a to właśnie w chwili, w któréj brat ten oddawał mu ważną, żądaną przezeń usługę. Ale Mendel nie zastanawiał się bynajmniéj nad psychologicznemi przyczynami, które zmianę tę w obejściu się jego brata sprowadziły. Puścił się wielkim pędem przez plac mroczny i zniknął w bramie kamienicy, przez bogatego kupca Rozenbluma zamieszkiwanéj.
Gdy powyższe rozmowy toczyły się na ulicy pomiędzy izraelskimi braćmi, Ildefons Porycki, po odejściu Elego, lekkim krokiem i z uspokojoną zupełnie twarzą zbiegłszy ze schodów, wchodził do mieszkania o jedno piętro niżéj położonego. Tam, w pokoju z wdziękiem i wygodą przybranym, stała u okna, szarym już mrokiem przyćmionego, szczupła, wysoka postać kobiéca, otulona grubemi fałdami szala, z pod którego wypływała powłóczysta, szeleszcząca suknia. Głowa jéj, strojna w olbrzymie zwoje kruczych włosów i w przeplatające je sznury korali, chyliła się ku szybie, a oczy zapadłe nieco, znudzone spojrzenia przesuwały po dość obszernym, lecz brzydkim, pustym dziedzińcu. Usłyszawszy stuk otwierających się drzwi, Lila głowę odwróciła i widząc wchodzącego Ildefonsa, z lekkim okrzykiem odskoczyła od okna. W okrzyku tym była bezsprzecznie radość, ale było też w nim nieco zmieszania, obawy prawie.
Porycki wziął obie ręce kobiéty i długo trzymał je przy swych ustach.
— Pani moja, zaczął, znowu przez okno na świat wyglądała?..
W słowach tych brzmiała lekka, ironiczna nieco wymówka.
— Mój Boże, mówiła kobiéta, głowę jakby pod ciężarem wymówki téj schylając, usłyszałam kroki czyjeś na dziedzińcu i spojrzałam w okno... tak... mimowoli prawie...
— Nudzisz się, Lilo, tęskno ci za ludźmi... ciągnął Porycki, siadając obok niéj na kanapie i rękę jéj, któréj mu nie odbiérała, zatrzymując w swéj dłoni.
W głosie jego brzmiał smutek. Kobiéta uczuła się nim dotkniętą, bo szybko ku niemu twarz zwróciła i zawołała z pośpiechem.
— O nie! nie! Ildefonsie, nie nudzę się wcale! nie tęskno mi za ludźmi, pomiędzy którymi nie znalazłam nikogo, nikogo podobnego do ciebie! Owszem, jestem bardzo szczęśliwa, tak szczęśliwa, jak nie byłam nigdy!
Głos jej zabrzmiał przy ostatnich wyrazach tonem jakimś fałszywym, nie takim jednak, który zdradza kłamstwo. Kobieta ta usiłowała widocznie wmówić w samę siebie że jest szczęśliwą, i wyraz ten powtarzała zawzięcie, z ogniem niezwyczajnym, jak gdyby pragnęła dźwiękiem jego zagłuszyć niepewności jakieś, bóle, trwogi, które pomimo woli i wiedzy swéj uczuwała.
Ale ucho Poryckiego zbyt wprawne było i czujne, aby tego fałszywego tonu w głosie Lili nie miało dosłyszeć.
— Dlaczegóż więc, zaczął, tak często, jak więzień jaki, wyglądasz przez okno? dlaczego tak uważnem uchem ścigasz każdy szelest niezwyczajny w domu lub za domem? Masz więc w głowie swéj myśli jakieś, które nie należą do mnie, w sercu pragnienia, których ja zaspokoić nie mogę? Ale ja nie chcę tego, Lilo, ja nie chcę abyś choć na jedno mgnienie oka odwracała myśl swą i wzrok odemnie ku komu lub czemu innemu. Pragnę posiadać cię całą, z ciałem twém i duszą, z myślami i uczuciami, posiadać cię zupełnie, wyłącznie!
Mówił to z porywczością w głosie, z namiętną zazdrością w oku i na twarzy. O! jakże tém pragnieniem wyłącznego posiadania kobiety, któréj piękność i sama uległość może, której bezgraniczne, dziecięco-naiwne oddanie się mu wzbudziło w nim naprawdę uczucie gwałtowne i burzliwe, jakże pragnieniem tém zaprzeczał on zasadom, które wyznawał i w nią wpajał, zasadom bezwarunkowéj pomiędzy ludźmi wspólności dóbr wszelkich i swobodnéj miłości! Ale ona nie dostrzegła nawet przeciwieństwa pomiędzy słowami jego i uczuciami. Ją namiętna ta mowa zachwycała, upajała. Wstrząsnęła przecząco śliczną swą strojną głową i szepnęła mu cicho, słodko:
— Nie, nie, Ildefonsie! ja za niczém nie tęsknię, niczego nie żałuję i nie mam żadnych uczuć ni myśli, któreby nie należały do ciebie! Jednéj tylko rzeczy, jednéj jedynéj pragnę bardzo, ze wszystkich sił swoich... ty wiész, Ildefonsie, czego!
Ostatnie słowa wymówiła z wybuchem i wpatrzyła się w kochanka z błaganiem, z trwogą. On uśmiechnął się.
— Wiém, rzekł, pragniesz coprędzéj zostać uznaną przez świat żoną moją... Lękasz się, lękasz się zawsze, Lilo, świata i jego głupich krzyków.
Dla niéj nie było nic straszniejszego, nad jego przyganę, nad jego szyderstwo. To téż zawołała spiesznie:
— Nie! nie! Ildefonsie, nie lękam się niczego! Jestem śmiałą, odważną, taką... jaką powinna być kobiéta w tym świecie naszym, o którym mówimy z tobą tak często... A jednak...
Zawahała się i po chwili dopiéro dodała niepewnym głosem.
— A jednak... chciałabym abyś mi powiedział, czy uczyniłéś już kroki jakie...
— Względem czego? zapytał Porycki, nie rozumiejąc niby, w gruncie zaś dla zyskania chwili czasu do namysłu nad odpowiedzią.
— Względem rozwodu mego, szepnęła kobiéta.
On otoczył kibić jéj ramieniem.
— Cierpliwości, rzekł, najdroższa moja, cierpliwości i męztwa! Z czasem wszystko będzie zrobione. Niech tylko brat twój wypłaci nam należne pieniądze, a będziemy mieli stosowne środki...
— O! Mieczyś odda, zaraz odda najpewniéj tę bagatelną summę! Dlaczegóżby oddać nie miał? Jemu to wszystko jedno, prędzéj czy późniéj...
Mówiła to z rozjaśnioną twarzą i zupełnie swobodnym tonem. Ani jéj przez myśl nie przeszło, że drobna jéj ręka napisała przed kilku dniami wyrok na brata — wyrok... może zguby jego. Piéniądz?.. alboż rozumiała wagę jego i znaczenie? Brat?.. alboż znała w istocie brata swego? alboż rozumieć mogła myśli jego i dążenia? alboż człowiek który stał się jéj mistrzem, nie uczył jéj gardzić ideą rodziny?
Teraz pochyliła ona na dłoń głowę i rozmarzona szepnęła:
— O Ildefonsie! gdyby to prędzéj nastąpić już mogło! gdyby prędzéj!...
Porycki wstał i uśmiéchając się, wyjął z kieszeni spore, podługowate pudełko.
— Przyniosłem to dziś pani mojéj z wycieczki na miasto... Dość ładna to rzecz, a ty lubisz ładne rzeczy.
Gdy Lila otwiérała pudełko, Brygisia wniosła na tacy dwie zapalone świece. Z pudełka błysnęła, na tle aksamitném złożona, para kolców, ładnych w istocie, misternéj roboty i modnego kształtu.
— Och! jakie ładne! zawołała kobieta, zapominając o zmieszaniu z jakiem zrazu dar przyjmowała i aż do najlżejszego śladu otrząsając się z przedchwilowego rozmarzenia. Stanęła przed lustrem i włożyła w uszy długie, perłami zdobne kolce. Zamigotały one z dwóch stron jéj twarzy bladéj, schudłéj znacznie, noszącéj na sobie widoczne piętno wzrastającéj coraz chorobliwości.
Porycki z uśmiechem zadowolenia patrzył na zajętą nowym strojem kobietę i rozkochanym wzrokiem obejmował kibić jéj delikatną, wątłą, ale dziwnie kształtną i ponętną. Nagle jednak czoło jego rozjaśnione schmurzyło się i w oczach błysnęło posępne światło? Spojrzenie jego padło na list pocztowym stemplem opatrzony, który razem ze świecami przez służącą przyniesiony, leżał na tacy. Po adresie bystre oko jego poznać musiało, od kogo list ten przybywa. Gwałtowném poruszeniem wziął z tacy zapieczętowane pismo, zgniótł je w dłoni i tak szybko opuścił pokój, że Lila, odwróciwszy się od zwierciadła, wydała okrzyk zdziwienia, spostrzegając że jest samą.
Znalazłszy się w mieszkaniu swem na drugiém piętrze, Porycki zbliżył się do zapalonéj lampy, którą wniósł za nim służący, i rozdarłszy kopertę, przebiegł oczami zawarte w niéj pismo, poczém zaraz zdarł je na drobne części, które dla większego zda się bezpieczeństwa rzucił jeszcze na dopalające się w piecu węgle. Uczyniwszy to, usiadł natychmiast za stołem i prędko bardzo, pismem zamaszystém, gwałtowne uczucia zdradzającém, nakreślił na ćwiartce papiéru następujące słowa:
„Moja droga! Gniéw twój i niecierpliwość, gniewają mię i niecierpliwią nawzajem. Nie wiem doprawdy, czego chcesz odemnie? Czy jestem milionerem, abym ci mógł posyłać wciąż summy bajecznéj wielkości, albo z założonemi rękami siedzieć przy tobie i bawić się patrzeniem w oczy twe, które powinny były dotychczas nauczyć się rozważniejszego i chłodniejszego spoglądania na świat i na wzajemne stosunki nasze? Zamiar który mi w ostatnim liście swym objawiasz uważam za szaleństwo i obawiałbym się go w istocie, gdybym nie był pewny, że do wykonania go nie masz dość ani środków pieniężnych, ani odwagi. Pisałem ci już nieraz o tém, że robię tu świetne interesa i jestem na drodze do zebrania znacznéj fortuny. Wiadomość ta powinna wystarczać ci do czasu, w którym sam uznam za potrzebne i możebne wezwać cię do siebie. Proszę być cierpliwą, rozsądną i nie przeszkadzać mi, wiesz bowiem dobrze, iż byt twój, nietylko twój, ale i innych jeszcze osób, o które tak bardzo się troszczysz, znajduje się w moim ręku. Strzeż się więc, Julio, i nie gniewaj mię zbytecznie, bo gdy zechcę, będę mógł sprawić ci daleko więcéj złego, niż te drobne przykrości, które mi w listach swych tak gorzko wyrzucasz. Życzę ci dobréj pamięci, któraby ci nieustannie przypominała słowa moje i przestrogi, a pewny jestem że dla własnego interesu swego będziesz im posłuszną.”
Podpisał list ten, zaadresował i włożywszy go do kieszeni futrzanego paltota, który przywdział pośpiesznie, opuścił mieszkanie.
Schody ustronnéj kamieniczki słabo oświetlone były palącym się u ich szczytu płomykiem gazowym. Zaledwie Porycki, zstępując na dół, minął pierwsze piętro, gdy śród bladego oświetlania tego ujrzał wstępującą zwolna naprzeciw siebie postać męzką. Rozmijając się z Poryckim, mężczyzna w wytartym płaszczu uchylił czapki, przez co ukazał wielką łysinę, mocno siwiejącemi włosami otoczoną. Był-to Fabian Łozowicz. Porycki oddał mu ukłon i zstąpiwszy kilka stopni niżéj, rzucił za nim podejrzliwe, niechętne spojrzenie.
— Zkąd on się wziął tutaj? szepnął, i poco do Lili idzie? Czyżby go sama przyzwała?
— W każdym razie, dodał, wychodząc na dziedziniec, nie jest-to człowiek niebezpieczny dla mnie. Głupiec i mazgaj.
Lila tymczasem siedziała przy stole, z czołem na dłoni opartém. Pod światłem lampy błyszczały w otwartém pudełku ładne kolczyki, które tak bardzo ucieszyły ją przed chwilą: ale teraz nie patrzyła już ona na nie. Twarz jéj blada okryta była znowu wyrazem tęsknego zamyślenia, w zapadłych oczach palił się ogień niepokoju i tajemnej jakiejś żałości, prześliczne, jakkolwiek blado-różowe zaledwie, usta drgały tłumioném poziéwaniem. Nagle, śród milczenia zalegającego niewielkie lecz wykwintne mieszkanie, otworzyły się drzwi. Lila odwróciła głowę, spojrzała, poskoczyła z krzesła i z wykrzykiem zdumienia i radości wyciągnęła rękę ku Łozowiczowi, który nieśmiało i smutnie jakoś zatrzymał się w blizkości progu.
— Czy pani nie gniewasz się na mnie za to, że tu przyszedłem? zapytał gość, całując podaną sobie rękę.
— Ja! ja miałabym za to gniewać się na pana? zawołała Lila. Ależ ja nigdy nie spodziewałam się, abyś pan pamiętał jeszcze o mnie!..
Szkarłatny rumieniec oblał schudłe jéj policzki, gdy to mówiła. Tłoczące uczucie jakieś pochyliło nizko jéj głowę.
— O, panie Fabianie! szepnęła, ściskając z całéj siły dłoń starego znajomego swego, pan więc nie stronisz odemnie, jak czynią to teraz wszyscy inni ludzie? pan mną...
— Nie kończ pani, proszę na wszystko, nie kończ strasznych słów tych, żywo i ze łzą, która nabiegała mu do oka, przerwał Łozowicz. Cóż robić? mówił daléj; różnie się plecie na tym tu Bożym świecie, a co się stało, odstać się jeszcze może. Ja jestem zawsze z jednostajną dla pani przyjaźnią. Mój Boże, znałem panią wtedy jeszcze, gdy byłaś małą, podrastającą dziéweczką... więcéj do anioła, niż do ziemskiéj istoty podobną... Myślałem nie raz, ale sto razy, żeby przyjść do pani, ale nie śmiałem: obawiałem się wyrządzić pani przykrość odwiédzinami swemi. Dziś jednak spotkałem na mieście służącą pani, tę poczciwą Brygisię, a gdy ona powiedziała że bywasz pani często samą i smutną, gdy zaręczyła mi że nie będziesz ze mnie bardzo nierada... przyszedłem!
— Dziękuję! o, dziękuję! szepnęła Lila i patrzyła na starego przyjaciela dziecinnych i młodzieńczych lat swych tak uparcie i z takim wyrazem, jakby wraz z nim stanęły przed jéj oczami wszystkie owe ubiegłe lata, z całym szeregiem napełniających je postaci ludzkich, miejsc i wydarzeń, z tém wszystkiém słowem, z czem zerwała, czego wyparła się, a co jednak owiéwało ją teraz niby fala rodzinnego powietrza, niby echo oddalonéj jakiéjś, smętnéj melodyi. Ale i Łozowicz patrzył na nią łzawemi oczami. Wziął znowu jéj rękę i rzekł:
— Przebacz pani pytanie moje. Czy przynajmniéj... jesteś pani szczęśliwą?
Lila uczyniła wysilenie, aby otrząść się z pochłaniającéj ją zadumy.
— O tak! odparła, siląc się widocznie na moc i swobodę głosu, jestem szczęśliwą, bardzo szczęśliwą! tak szczęśliwą, jak nigdy jeszcze nie byłam!
Gdy domawiała ostatnich wyrazów, nagłe drżenie przebiegło po jéj obliczu. Szybkim, instynktowym ruchem zakryła twarz batystową chustką, a płacz gwałtowny, spazmatyczny wstrząsnął całem jéj ciałem.
— O mój Boże, splatając żałośnie ręce, zawołał Łozowicz, pani płaczesz? Mamże ztąd wnosić, że człowiek dla którego poświęciłaś wszystko nie zdołał..
Lila nie dała mu skończyć. Płacz jéj ustał nagle, a choć łez kilka płynęło jeszcze po jéj policzkach, siedziała wyprostowana, na bladych ustach miała uśmiech, a w wilgotnych oczach iskrę gorącą.
— O nie! nie! wyrzekła z mocą, tym razem nieudaną wcale; pan nie wiesz jaki to człowiek i jak on mnie kocha! To mój ideał, panie Fabianie! Jest on dla mnie tak dobry, że wypowiedziéćbym tego nie potrafiła. To też kocham go, kocham nad życie nad wszystko w świecie, z całych sił moich, i nic, nic na ziemi, żadna potęga, żadna wzgarda głupiego świata (tu głos jej zadrżał znowu lekko) rozłączyć nas nie zdoła!
Łozowicz smutnie patrzył na mówiącą tak kobiétę.
— Szczęśliwy! szepnął i westchnąwszy zcicha, dodał nieśmiało: Ale dlaczegóż... dlaczegóż pani płakałaś?
— Tak jakoś... zdenerwowana trochę jestem, całkiem swobodnie już odparła Lila i przybierając na sofie postawę w któréj przebijała się dawna pieszczotliwość jéj i zalotność, dodała: Powiédz mi pan proszę, cokolwiek o świecie, o ludziach... Tak dawno już ich nie widziałam! Nie tęsknię wcale za nimi, dobrze mi bez nich... pogardzam nawet tym bezmyślnym, przesądnym tłumem, z którym zerwałam; ale pan, który żyjesz śród świata, powiédz mi co o nim!
Zaprawdę, Fabian Łozowicz nie mógł zbyt wesołych o świecie wieści udzielić téj, która go o nie zapytywała, położenie bowiem w jakiém znajdował się obecnie nic wcale wesołego w sobie nie zawiérało i do wesołych na świat poglądów bynajmniéj nie usposabiało. Miesiące minęły, odkąd opuścił on Łozowę, miejsce w którém urodził się sam, w którém snem wiecznym usypiali dziadowie, a oczy swe do życia otworzyły dzieci jego. Działo się to w jeden z tych dni jesiennych, suchych i pogodnych, w których słońce przesyłać się zdaje drętwiejącéj ziemi smętny lecz promienny uśmiéch pożegnania, srébrne pajęczyny polotne rozwieszają siecie nad polnemi krzakami, a drzewa, drżąc pod chłodnym powiewem, strącają pod stopy przechodnia purpurę i złoto.
W łozowskim domu panowały od wczesnego poranku ruch, gwar i krzętaniny wielkie. Pani Adela, w podróżnym tołubku, przepasanym skórzanym paskiem, chodziła po domu i dworze całym, z pokoju do pokoju, od budynku jednego do innego przechodząc, niby układając cóś do drogi, przyrządzając, porządkując, w gruncie jednak nic a nic nie czyniąc. Rysy twarzy jéj zwiędłe i przez ostatnie szczególniéj lata nad wiek zestarzałe, sztywne były i cerą żółtawéj bladości pokryte; wązkie usta zaciśnięte, oczy suche, z nieruchomą źrenicą. Z pozostałych we dworze rezydentów dwaj ślad w ślad za dawną panią dworu tego chodzili, usiłując rozpoczynać z nią rozmowy różne, ale słowa wyrwać nie mogąc z ust jej zaciśniętych. Pani Eustachia w opustoszałym salonie ciche wyrzekania na pozbawiające ją chleba i dachu marnotrawstwo i niedołęztwo Łozowiczów szeptała do ucha Wiktoryna Szczepalskiego, który z pudełkiem flet zawiérającem w objęciu, tulił się do kąta, wzdychając i drzémiąc z kolei. Dzieci młodsze, mało albo nic wcale nie rozumiejąc katastrofy, która rodzinny dom ich dotknęła, bawiły się wesoło, perspektywą blizkiéj podróży i zmiany miejsca ucieszone. Najstarszy syn państwa Fabianostwa, Apolek, ów w dzieciństwie mianowany następcą Paganiniego, a od lat już kilku ciągły kandydat do wyższéj szkoły muzycznéj, przechadzał się po ogrodzie, z miną zadowoloną pogwizdywał i zapuszczał wzrok w przestrzeń, jakby pragnął coprędzéj ujrzeć przed sobą miasto, tłumy i przyszłe swe śród nich powodzenia. Ludka, która urosła na piękną wysoką pannę, sama jedna z pośród rodzeństwa oczy miała zapłakane i pilnie, wraz z niegdyś Łojwiczówną, a teraz już Szyłłową, krzątała się około układania i pakowania licznych, olbrzymich tłómoków.
Pana Fabiana nikt poranku tego w domu nie widział. Przez całą noc układał on ze starannością wielką i bardzo powoli instrumenta swe muzyczne, rękopisy i przyrządy do malowania; o świcie zaś nieledwie dwór opuścił, a wrócił, gdy było już dobrze po południu. Wrócił... zmieniony do niepoznania prawie. Zwykła czerstwa rumianość twarzy jego zmieniła się w siność, dobroduszne i marzące oczy podkrążone były ciemnemi kołami, a powieki nabrzękłe i wciąż mrugające, jak bywa zwykle po wielkiem zmordowaniu wzroku długiém wpatrywaniem się w przedmioty jakie... przez łzy. Ręce jego widocznie drżały, gdy usiadł w pustym zupełnie gabinecie swoim, na jedynym stołku, jaki tam jeszcze pozostał, i powolném spojrzeniem wodził po ścianach, na których wisiały niegdyś ulubione jego malowidła, i po wężykowatéj ścieżce, która żwirem usypana, wiła się od oszklonych, w téj chwili otwartych drzwi gabinetu w głębie ogrodu. Na ścianach, po zdjętych obrazach, stérczały wielkie czarne gwoździe; po obu stronach ścieżki pochylały się ręką pana Fabiana zasiane niegdyś lub zasadzone, a teraz chłodem zwarzone łodygi zwiędłych georginij i astrów. Pan Fabian patrzył na gwoździe w ścianach i na łodygi nad krętą ścieżką, po któréj tyle razy, przez tyle lat kroczyły stopy jego, i zdawał się zapominać o całym świecie.
Ale wkrótce otworzyły się zcicha i ostrożnie drzwi gabinetu, a przez nie weszli: Józef Solski, były sztukmistrz nadworny pana Fabiana, i Hryhory Oroszczenko, były nadworny teorbanista. Z naładowanych kieszeni piérwszego wyglądały misterne jakieś, tajemniczego znaczenia narzędzia i talia kart; drugi postawił przy progu pudło, mające kształt wielkiego futerału, a cenny teorban w sobie zawierające. Obaj zbliżyli się do dawnego dobroczyńcy swego i stanęli po obu jego stronach. Oroszczenko osełedca swego za ucho zawinął i pierwszy mówić zaczął.
Sens mowy jego był taki: że ten od którego przez lat tyle doznawał dobrodziéjstwa, i nadal także do pewnych względem niego obowiązków poczuwać się winien; że on, Oroszczenko, który państwu Fabianostwu zawsze tak gorąco sprzyjał, i teraz ma prawo do jakiéjś z ich strony pomocy. W ten sam mniéj więcéj sposób przemówił i Solski. Obaj zarówno twierdzili, że jakkolwiek pana Fabiana spotkało nieszczęście wielkie, zawsze jednak los jego godnym był zazdrości, w porównaniu z ich losem.
Nie skończyli jeszcze mówić, gdy pan Fabian wyjął z kieszeni pugilares, w którym znajdowało się kilka tysięcy rubli z summy za Łozowę otrzymanéj, i po chwili kilka asygnat znacznéj wartości przeszło z rąk jego do chciwie wyciągających się po nie rąk sztukmistrza i teorbanisty. Potém dwaj ci ludzie, z wielkim lamentem nad koniecznością rozstania się ze swym dobrodziejem, wzdychając i głowami żałośnie wstrząsając, wyszli z pokoju.
Pan Fabian przecież nie pozostał samotnym. Tuż za Solskim i Oroszczenką wsunął się do gabinetu Wiktoryn Szczepalski; ale zamiast zbliżyć się ku byłemu pryncypałowi swojemu, jak to uczynili dwaj piérwsi, i kołatać do jego kieszeni, stanął on w kącie pokoju, przyparł się plecami do ściany i cisnąc pudełko z fletem do piersi, wpatrzył się w Łozowicza jak w tęczę. Nic nie mówił, o nic nie prosił, lecz w postawie jego tyle było zgnębienia i zniedołężnienia, a w oczach malował się żal tak rozdziérający, że spostrzegłszy go, pan Fabian porwał się ze stołka i do najstarszego z dawnych rezydentów podbiegłszy prawie, wetknął mu pomiędzy pudełko z fletem a trzymającą je dłoń storublową asygnatę. Za całą odpowiedź Wiktoryn zaszlochał, rękę pana Fabiana pochwycił i niezważając na to, że darowana mu asygnata na ziemię upadła, z płaczem do ust tę rękę przycisnął.
Jednocześnie prawie ukazała się na progu gabinetu pani Eustachia Kunasewiczowa. Przymrużając oczy i poprawiając fałdy jedwabnéj, gęsto pocérowanéj sukni, eks-rezydentka zwolna i majestatycznie sunęła ku panu Fabianowi.
— Panie dobrodzieju! zaczęła, jestem kuzyną pana, byłam niegdyś kobiétą dostatnią. Czyż na starość przyjdzie mi zostać żebraczką? Spodziewam się, że pan dobrodziéj, dla własnego honoru swego, nie zechcesz dopuścić, aby kuzyna jego do ludzi o jałmużnę rękę wyciągała...
Pan Fabian sięgnął znowu do kieszeni pugilaresu.
Od kilku już minut, w pokoju sąsiednim, krzątała się około zdejmowania i układania firanek żwawa i czynna Antonina Szyłłowa i sceny w gabinecie zaszłe przez otwarte drzwi widziała. Znać było że niecierpliwiły ją one i gniewały niepospolicie; gdy jednak ujrzała wchodzącą tam panią Eustachią, dawną swą antagonistkę, i przemówienie jéj do pana Fabiana usłyszała, rzuciła firanki i pędem strzały pobiegła na odszukanie pani Adeli.
— Święty Boże! święty, mocny! wołała ze zwykłym swym pośpiechem. Pani nic nie wiesz, co się tam w gabinecie pana Fabiana dzieje! Obdzierają go jak sami chcą, a on poczciwota wzdycha tylko i wszystkim piéniądze rozdaje, jakby to, Boże odpuść, plewa jaka była! Niech pani tam prędko idzie i od męża piéniądze odbierze, bo jak Boga mego kocham, jeśli pani tego nie zrobi, to wyjedziecie państwo ztąd bez grosza przy duszy.
Mówiąc tak, targała za rękaw od tołubka panią Adelę, która nad skrzynią drewnianą pochylona, opryskliwie odrzekła:
— A moja pani Szyłłowo! dajże mi pokój z temi piéniędzmi! Piéniądze powinny być u mego męża, nie u mnie, bo to męzka rzecz chować je i rozrządzać niemi. Mam ja i bez tego dosyć zgryzoty!
Mówiąc to, z wielką starannością owijała w siano i bibułę różne garnuszki, miseczki i tym podobne gliniane gospodarskie rupiecie.
Pod oknami domu tymczasem zbiérał się tłum osobliwie wyglądający, krzykliwy, odarty, brudny. Był-to tłum okolicznych żebraków, którzy dowiedziawszy się o dniu wyjazdu pana Fabiana z Łozowéj, zwlekli się tu ze stron różnych. Gwar ten żebraczy przywołał do okna panią Adelę, a pana Fabiana sprowadził na ganek domu. Pani Adela, z dumą i zarazem z boleścią w oku, zwróciła się do osób w pokoju obecnych.
— Niech mi kto pokaże takiego, kogoby ludzie biedni żegnali, tak jak nas żegnają!...
Pan Fabian, stojąc na ganku, każdemu z żebraków po dwa złote dawał; oni cisnęli się do rąk jego i kolan, całowali je, a odwróciwszy się, liczyli na dłoniach dar otrzymany.
Gdy nakoniec suto obdarzeni eks-rezydenci rozeszli się po dworze, szukając sobie furmanek do odjazdu, gdy gromada żebraków rozsypała się po okolicznych wsiach i karczmach, a dzieci państwa Fabianostwa zostały posilone i do drogi ubrane, przed ganek zajechała ogromna, długa bryka, ze skórzaną budą, cztérma włościańskiemi końmi zaprzężona. Za bryką stał jeszcze parokonny, wielki wóz drabiasty, piętrzący się tłumokami i skrzyniami. Zjawienie się pod ścianą domu bryki i woza było hasłem do wyjazdu.
W jednym z bawialnych pokoi Antonina Szyłłowa, płacząc szczérze i rzewnie, ubiérała młodsze dzieci w kapturki i ciepłe okrycia; na ganku Ludka, co moment oczy z łez ociérając, wkładała do bryki, z pomocą szesnastoletniego brata swego Józia, różne pudełka i zawiniątka; oboje zaś państwo Fabianostwo, zupełnie już do drogi przyodziani, zeszli się u drzwi jadalnéj sali, do sieni wiodących.
Przez kilka dni poprzednich małżonkowie nie wyrzekli do siebie ani słowa i jakby za wspólną tajemną umową unikali się wzajem starannie. Dnia tego nie widzieli się nawet wcale. Teraz oboje, jedném zda się drgnieniem myśli i uczuć wiedzeni, stanęli u progu i wzrok zapuścili w głąb domu. Źrenice pana Fabiana miały w téj chwili osobliwszy wyraz osłupienia; w suchych oczach pani Adeli palił się ogień posępny, rozpaczny niemal. Nagle zwróciła się ku mężowi twarzą w twarz i zawołała:
— Patrz! patrz! i dziw się jaki koniec tych twoich sztuk pięknych, twojéj poezyi, twego niedbania o nic, twoich...
Zdawało się że grad wyrzutów posypie się z ust jéj, które oddawna zaciśnięte, trzęsły się teraz jak w febrze. Pan Fabian pochylił już nawet głowę przed gromami temi z milczącą rezygnacyą i dłoń drżącą trochę niósł ku łysinie. Lecz nagle, najniespodzianiéj w świecie, pani Adela mówić przestała. Głos jéj urwał się i umilkł wtedy władnie, gdy dźwięki jego coraz ostrzejszemi stawać się zaczynały. Umilkła i patrzyła na zgnębionego męża swemi oczami, które stawały się coraz mniéj suche i coraz mniéj ponure. Bóg tylko wie jakie przypomnienia z lat dawnych, młodych przebiegły w téj chwili stanowczéj przez głowę pani Adeli. Z człowiekiem tym przeżyła lat tyle! dłoń swą podawała mu do ślubnego ołtarza wtedy, gdy oboje młodzi byli i radośni, gdy trosk i gróźb życia jeszcze nie znali. Z nim razem wchodziła ona do domu tego, który z nim znowu opuścić teraz musiała! On był ojcem jéj dzieci!.. Stała minut parę niema, sztywna, w oblicze męża wpatrzona, aż roztworzyła ramiona i otaczając niemi szyję jego i przyciskając się do jego piersi, zapłakała głębokim lecz cichym płaczem. Pan Fabian ogarnął ją także ramionami.
— Tyś zawsze miała złote serce, Adelko, szepnął. Cóż robić? ha! cóż robić?
— Cóż robić? powtórzyła pani Adela, prostując się i łzy ocierając. Czyniliśmy ludziom dobrze; Pan Bóg to może dzieciom naszym odda.
W ten sposób pocieszając się i krzepiąc, małżonkowie wyszli na ganek domu, a za nimi wysypała się gromadka ich dzieci... W kilka minut potem wielka bryka, napełniona siedzącemi w niéj osobami, a za nią wóz wysoko pakunkami spiętrzony, ciągnęły przez dziedziniec, za bramę dworu, na drogę odwiecznemi lipami osadzoną, wiodącą ku licznym pokrzyżowanym gościńcom szérokiego świata... Na ganku domu pozostał tylko, pogwizdując i laseczkę machając, dwudziestoletni Apolek. Oczekiwał on na pocztowe konie, któremi, za piéniądze otrzymane od ojca, udać się miał w drogę, wygodnie i z szykiem.
Jeden z gościńców szerokiego świata wiódł do miasta N. Tam też udała się liczna ta gromada rozbitków. Udała się do najbliższego gubernialnego miasta i osiadła na bruku, w dwóch pokojach niewielkich, z ciemną sionką, z kuchenką i oknami na wązką, zaśmieconą ulicę wychodzącemi. Zasoby piéniężne rodziny téj niewielkie już po opłaceniu długów, a uszczuplone jeszcze znacznie udzielonemi przed odjazdem datkami, nie wystarczały na wyżywienie ust tylu, do obfitego wiejskiego pokarmu przywykłych, na przystojne przyodzianie dzieci młodszych, na wyprawienie Apolka do wyższéj szkoły muzycznéj i sprawienie mundurków szkolnych dwóm młodszym chłopcom. To téż w parę tygodni już po przybyciu do N., pan Fabian, za pomocą dawnych swych stosunków wystarał się dla siebie o kilka lekcyj muzyki i rysunku; Ludka biegała po mieście, ucząc po domach drobne dzieci początków muzyki i francuzkiego języka; pani Adela zaś gospodarowała w dwóch miejskich pokoikach tak zupełnie, a może i energiczniéj jeszcze, jak niegdyś w Łozowéj, skąpiąc i zarazem trwoniąc. W miejskim bowiem domu państwa Fabianostwa tryb życia niewiele, pod pewnym względem, różnił się od tego, który wiedli oni w Łozowéj. Nie było dnia w którymby u stołu ich nie zasiadły do obiadu dwie lub trzy osoby do rodziny nie należące, nie było wieczora, w którymby malutka ich bawialnia nie napełniła się ludźmi z ulicy przybyłymi.
Najczęstszymi jednak gośćmi małego mieszkanka przy wązkiéj uliczce były osoby składające rodzinę Szyłłów. Rodzinę tę pani Adela znała oddawna, teraz zaś zawarła z nią przyjaźń ścisłą. Drobiazgowo-gospodarskie jéj usposobienia pogodziły się prędko z mieszczańskim żywotem i instynktowo szukały dokoła siebie istot, zajętych jednostajnemi z nią troskami. Lubiła ona teraz długie gawędy o lepszych dawnych czasach, o lenistwie i nieuczciwości sług miejskich, o niepewnym losie swych dzieci. Do gawęd zaś podobnych niewyczerpaną nigdy sposobność znajdowała w towarzystwie żony Augustyna Szyłły i kilku innych kobiét, z któremi zaznajomiła się także.
Szyłłom wiodło się teraz gorzéj, niż kiedykolwiek.
Był dzień, w którym ojciec rodziny téj przyniósł do domu znaczną summę piéniędzy, przedstawiającą dług Ręczyca, a z rąk Poryckiego, w zamian za uczestniczenie w niegodnéj szacherce otrzymaną. Rozdał pieniądze te żonie na opłacenie dłużków drobnych ale licznych, córkom na nowe suknie i buciki, synom na różne ich potrzeby — i późnym wieczorem, gdy pani Augustynowa już spała, on siedział jeszcze z czołem na dłoni wspartém i patrzył z kolei to na młode dziéwczęta, które w przyległym pokoju, przy małéj lampce szepcząc i chichocąc zcicha, strojne sobie szyły sukienki, to na syna młodszego, Ignasia, który zgięty nad stołem, z chudą, suchotniczą niemal twarzą przepisywał urzędowe papiéry.
Nazajutrz po dniu tym, wracając z miasta około południa, Augustyn Szyłło przedstawił się oczom rodziny swéj w usposobieniu szczególniej wesołém i mówném. Ucieszyło to zrazu żonę jego i córki; po godzinie jednak tuliły się one po kątach, szepcząc tajemniczo i popłakując, przekonały się bowiem że mąż ich i ojciec dobrze był podpiły, a gdy go już wpływ trunku całkiem opanował, wymawiał słowa jakieś urywane, dziwnego lecz strasznego znaczenia, słowa o krzywdach doznanych, przeszłości swéj uczciwéj i sumieniu — sprzedaném.
Odtąd wypadki podobne powtarzały się często, coraz częściéj. Rodzina, któréj ojciec zarabiać przestał prawie, żyła w biédzie i ciągłéj trwodze. Trzy panny dorosłe, z których najstarsza trzydziestki już dosięgała, nudziły się, smuciły i więdły w domu, za domem udzielając mizernych lekcyj, za równie mizerną zapłatę. Ignaś dobijał się wciąż w swém biurze 20-rublowéj miesięcznéj pensyi, pisał w domu i w kancelaryi, żółkł, chudł i kaszlał; Klemens żył na swoją rękę, o nic i nikogo nie dbając, Bóg wié z czego i za co. Matka starzała się w oczach, chorzała coraz bardziéj, a jedyną rozrywkę i pociechę znajdowała w gawędzeniu z tuzinem kumoszek, które odwiédzały ją i do siebie z kolei zapraszały. Poczét ten kobiét stękających i gawędzących powiększyła teraz pani Adela. Córki jéj zaprzyjaźniły się z córkami Szyłły; Apolek, który wiecznie wyjeżdżał do wyższéj szkoły muzycznéj, a wiecznie siedział w N., brał się do najmłodszéj córki Szyłły, Lucynki; wzajemnie zaś, na widok wysokiéj i ładnéj Ludki, rozjaśniały się zmęczone oczy i rumieniła się twarz wychudła Ignasia, cierpliwego, biédnego biuralisty.
Było to życie mieszczańskie, ciasne, pełne trosk gryzących a uciech drobniutkich i poziomych, życie z teraźniejszością mroczną i chropowatą, jak te ulice śród których upływało, z przyszłością ciemną, nieznaną i nieprzewidywaną...