Eli Makower/Tom II/VII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Eli Makower |
Wydawca | K. Kowalewski |
Data wyd. | 1876 |
Druk | K. Kowalewski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom II |
Indeks stron |
Wejdźmy do orchowskiego dworu, do tego poważnego, starego dworu, który zamieszkiwany przez dwoje ludzi kochających się, mężnych i wytrwałych, powoli i z trudnością podnosi się z wieloletnich swych ruin.
Teraz nad wysokim, świéżo nowemi gontami połatanym dachem długiego, nizkiego domu, szumią zcicha rozłożyste, ośnieżone wierzchołki starych lip i kasztanów. Obszerny dworski podwórzec zapada w mrok zimowego wieczora; na mniejszym, folwarcznym dziedzińcu zwolna milknie gwar dziennych robót, zamykają się wrota gumien i obór, kryją się pod przysłoną ciemnych śpichrzów gospodarskie narzędzia, a przez okna szaréj oficyny buchać zaczyna jaskrawy blask rozpalonego ogniska, dokoła którego zasiadła spracowana czeladź dworska.
W dawnym pokoju pana Kajetana pali się także na staroświeckim kominie ogień suty, a połyski jego rozniecają, jak dawniéj, w szybach szaf napełnionych książkami czerwone i złociste iskry.
Przy wielkim, okrągłym stole siedzi z robotą w ręku stara matka Michaliny, a białe światło niewielkiéj lampy łagodnie spływa na twarz jéj zwiędłą, pomarszczoną, rozjaśnioną łagodnym, wesołym prawie uśmiechem. Z uśmiechem tym na bladych wargach słucha ona gwarnego szczebiotu dwojga dzieci, które po obu jéj stronach, wpół siedząc a wpół klęcząc na krzesłach, opierają o stół drobne, pulchne swe ramiona, a wychylając pod różowe światło ogniska złotowłose głowy, zaglądać usiłują w ukochane lice staréj babki figlarnemi oczami.
Do komnaty téj, tchnącéj ciszą i spokojem, a jednak rozweselonéj brzmiącemi w niéj wiosennemi głosami dziatwy, weszła po chwili kobiéta w dużéj ciepłéj chustce, zarzuconéj na głowę i ramiona, z wielkim pękiem kluczy w drobnéj ręce. Dzieci zeskoczyły z krzeseł i rzuciły się ku niéj z radośnemi wykrzykami. Kobiéta zdjęła z głowy chustkę i zbliżyła się do stołu.
— Czyś się tylko nie przeziębiła, Michasiu? tak dziś mroźno na dworze! zapytała stara niewiasta, troskliwie spoglądając na zarumienioną od zimowego chłodu twarz córki.
— Alboż ja się kiedy przeziębiam, mateczko? alboż nie przywykłam w zupełnéj żyć zgodzie z naturą naszą surową ale piękną? wesoło uśmiechając się odparła Michalina. Zimno dziś, to prawda, ale zarazem jak pięknie na świecie! Słońce zachodziło za ogniste obłoki, od których na naszym dziedzińcu śnieg poróżowiał, a teraz niebo przezroczyste jest jak błękitny kryształ i za kasztanową aleją księżyc wschodzi. Noc będzie mroźna, lecz pogodna i jasna.
Usiadła i rozpromienionym wzrokiem patrząc dokoła siebie, zawołała:
— Jaki piękny ten nasz Orchów, mateczko! jak miły, cichy, wesoły i kochany ten nasz dom stary!
— Błogosławiony dom, w którym mieszkają miłość i zgoda! szepnęła stara matka.
— W którym urodziły się i szczebiocą jak ptaszki te małe aniołki! śmiejąc się, dokończyła Michalina i dwa pocałunki długie złożyła na białych czołach swych dzieci, które szyję jéj oplatając drobnemi ramiony i nic a nic na toczącą się rozmowę nie zważając, szczebiotały wciąż, śmiały się, pytały i same sobie odpowiadały. Nagle przecież wesołość, okrywająca twarz Michaliny, zniknęła. Z wyrazem troski podniosła oczy na matkę.
— Mieczysław nie wraca! rzekła. Wczoraj jeszcze wrócić miał z N., a dziś go jeszcze niema.
— Alboż nie wiész ile miał tam do załatwienia spraw różnych? Najtrudniej zapewne idzie mu...
Teraz smutek już wyraźny napełnił oczy Michaliny.
— Wiem! wiem! przerwała zcicha, jakby o bolesnéj tajemnicy jakiéjś mówić miała — z Lilą! O Boże! gdyby Mieczysław ją tu przywiózł! gdyby wyrwał ją z téj przepaści... uratował...
Pomarszczone czoło staréj kobiéty okryło się niezwyczajną jéj wcale surowością.
— Czy sądzisz, zapytała córki po chwilowém milczeniu, czy sądzisz że wróciłaby ona do męża swego?
— Wątpię... namyślając się, odparła Michalina, a nawet nie wiem czy ja i Mieczysław moglibyśmy jéj to doradzać... Znasz, mateczko, pana Konrada, znasz Lilę i wiesz także czém jest małżeństwo, w którém, nie mówiąc już o miłości, wzajemnego szacunku, ani téż odrobiny choćby przyjaźni niéma...
— A więc cóżbyście tu z kobiétą tą uczynili?
Tym razem Michalina nie namyślała się ani chwili, lecz odpowiedziała z zapałem:
— Staralibyśmy się, matko, ciepłem naszego domowego ogniska, ciszą naszego życia uciszyć trochę, uspokoić jéj wiecznie wzburzone i niespokojne serce; staralibyśmy się powoli i stopniowo wlać w umysł jéj choć trochę zdrowych i dobrych wyobrażeń o życiu, wzmocnić węzeł uczucia pomiędzy nią a dzieckiem jéj, które zaniedbywała zawsze, a opuściła teraz... Potém odkrylibyśmy dla niéj drogę jaką prostą i widną, na któréj choćby nawet nie znalazła zupełnego szczęścia, zachowaćby mogła cześć swoję i zapewnić sobie spokojną, bezpieczną przyszłość...
Stara kobiéta smutnie wstrząsała głową. Miała ona zapewne na pełne zapału słowa córki odpowiedzieć słowem wątpliwości głębokiéj, gdy na dziedzińcu ozwał się szelest sanek, sunących szybko po śniegu, i głos woźnicy wołającego na konie.
— Mieczysław! z radością krzyknęła Michalina i rzuciła się ku drzwiom.
Z gwarnemi téż okrzykami rzuciły się ku nim dzieci i stara matka powstała także, aby u progu powitać wracającego do domu ukochanego męża swéj córki.
Mieczysław wszedł do pokoju w podróżnem ubraniu, pełen uszanowania pocałunek złożył na ręku matki i przeciw zwyczajowi swemu przelotną tylko pieszczotą powitał garnącą się doń dziatwę. Długo wzamian, dłużéj niż zwykle w podobnych razach bywało, zatrzymał on w objęciu swém Michalinę, a ona téż, podnosząc w milczeniu twarz swą ku jego twarzy, długiém, bacznem wejrzeniem zatonęła w jego oczach. W oczach tych wyczytała wrzącą w nim burzę bolesnych uczuć; na bladém, schmurzoném czole jego ujrzała dolegliwą, gryzącą troskę.
Po chwili stara niewiasta krzątała się w drugim końcu pokoju około przyrządzania herbaty; dzieci pobiegły w głąb domu, aby przyprowadzić do ojca śpiącą dotąd, najmłodszą dwuletnią siostrzyczkę; małżonkowie zaś usiedli obok siebie, w pobliżu ciepłego kominka. Chwilowe ich milczenie kobiéta piérwsza przerwała.
— Cóż, najdroższy mój, szepnęła, czy widziałeś ją?
Dłoń Mieczysława objęła rękę jéj drżącym od wewnętrznego wzburzenia uściskiem.
— Nie, odparł krótko, jak człowiek który z całéj siły powstrzymywać usiłuje wybuch głosu i uczuć; nie widziałem téj...
Tu wymówić miał wyraz jakiś straszny, piorunujący; ale powstrzymał mu go na ustach błagalny, o litość i przebaczenie wołający wzrok Michaliny.
— Téj... nieszczęśliwéj! dokończył Mieczysław, a z całéj siły panując nad uczuciami i słowami swemi, mówił daléj. Drzwi jéj mieszkania zamknięte są szczelnie przed wszystkimi, a najbardziéj przedemną.... Zdobyćbym je musiał chyba przemocą, co byłoby szaleństwem i nie doprowadziłoby zresztą do niczego... Człowiek ten trzyma ją w żelaznych szponach, strzeże jak niewolnicy, znanemi sobie sposobami rozdziela ją od ludzi, od téj małéj zresztą liczby osób, któreby teraz chciały jeszcze wejść z nią w jakąkolwiek styczność...
— A jego widziałeś? z uczuciem odrazy i obawy zapytała Michalina.
— I on także krył się przedemną. Przez dni kilka nadaremnie szukałem widzenia się z nim i rozmowy. Gdy doścignąłem go nakoniec, gdym miał go już przed sobą ogarnął mię szał gniewu i bólu... W żywe oczy rzuciłem mu wszystkie słowa te, które cisnęły mi się do ust wtedy, gdym go tu, w domu moim, przyjmować musiał, a których, mając obraz zhańbionéj siostry swojej przed oczami, powstrzymać już nie mogłem. Powiedziałem mu, że jest odstępcą, oszustem, uwodzicielem....
— A! z mimowolnym przestrachem w pobladłéj twarzy zawołała Michalina, wszak to obraza śmiertelna... Drogi mój... ty może kryjesz co przedemną. On cię wyzwał!..
Mieczysław uśmiechnął się z goryczą.
— Uspokój się Michasiu, i przebacz mi. Na chwilę po raz pierwszy od dnia w którym cię pokochałem, zapomniałem o tobie.... zapomniałem o dzieciach naszych i o przekonaniach moich, które rozkazują mi uważać jako smutną pozostałość barbarzyństwa te boje niedorzeczne, wystawiające nieraz pierś uczciwych ludzi na ciosy głupców lub łotrów. Pragnąłem przez chwilę wyzwać go, albo być przez niego wyzwanym. Ale słowa moje odbijały się o miedziane czoło jego bez odgłosu i pozornie bez wpływu... pozornie tylko... widziałem bowiem dobrze, iż wewnątrz człowiek ten wrzał cały od gniewu i nienawiści. Żadném słowem jednak, żadnym gestem nie zdradził uczuć swych, które instynkt jego zachowawczy trzymał na wodzy. Odpowiadał mi tylko szyderskiemi uśmiechami, albo sofizmatami, cynicznemi zdaniami, wygłaszanemi zuchwale a zimno...
— A jednak, podchwyciła Michalina, zdawało ci się, że nie był on tak zimnym i obojętnym, jak okazywać się usiłował?
— Jestem tego pewnym. W człowieku tym, obok zimnego wyrachowania, istnieją burzliwe namiętności.
— Mieczysławie! szepnęła Michalina, bo niepokój, wolą jeszcze nieopanowany, głos jéj przytłumiał, człowiek ten mścić się będzie na tobie... na nas...
— Nieinaczéj, chmurnie odparł mąż. Rachuba i nienawiść czynią go zarówno wrogiem moim. Zrazu godził on na dobro nasze, aby zeń niecne otrzymać korzyści; teraz idzie mu już nietylko o zysk, ale i o zemstę. Pragnąć będzie upadku i poniżenia mego, tak jak wszyscy źli i zbrudzeni pragną upadku i poniżenia uczciwych i czystych. Zgubne te dla nas chęci jego nie są płonnemi. Posiada on wspólników i pomocników, którzy, jakkolwiek nie podzielają wszystkich jego celów, wkładają mu jednak do rąk dzielne przeciw nam oręże.
— Jednym z pomocników tych, rzekła Michalina, jest Makower, nieprawdaż?
— Nieinaczéj.
Tu Mieczysław silniéj uścisnął dłoń żony i dodał zcicha:
— O droga moja! mamże przypuszczać, że jednem z narzędzi, któremi ku zgubie naszej posłuży się niecna ta ręka, będzie i własna siostra moja?
Michalina podniosła głowę i szyję otoczyła ramieniem, jakby i jego czoło, chylące się pod brzemieniem smutku i wstydu, podnieść chciała.
— Nie przypuszczajmy rzeczy tak smutnych i strasznych, rzekła: wierzmy raczéj w dobroć Lili, bo ta istnieć w niej może, obok wszelkich wad i zboczeń, w moc przywiązań rodzinnych, które odzywają się w sercu kobiéty wtedy nawet, gdy się ich najmniéj spodziewać można. Powiedz mi teraz, dodała, chcąc widocznie zmienić przedmiot rozmowy, czyś znalazł kupca na las nasz?
Mieczysław przecząco wstrząsnął głową.
— Widziałem niejednego, rzekł, a z żadnym interes ten do końca przyjść nie mógł. Od kilku miesięcy żaden z Izraelitów w N. albo w okolicy nic u mnie nie kupuje i nie wydzierżawia. Wprawdzie nie objawiają mi oni otwarcie niechęci swéj, i owszem, chętnie na pozór przyjmują przedstawienia moje; ale potem stawiają trudności, przeszkody najmniej przewidziane, a według nich nieprzezwyciężone, wahają się, namyślają i... zrywają układy. Gdziekolwiek ukażę się, z kimkolwiek rozmawiam, widzę za sobą i dokoła siebie rój faktorów, którzy szepcą, biegają, radzą, odradzają, pełnią słowem wiernie służbę zaleconą im przez kogoś, posiadającego nad nimi wpływ i władzę. Wszystkie sprawy rwą mi się w ręku, jak pajęczyna, wszystkie, najściślejsze obrachowania moje pełzną na niczem. Jest-to robota tajemna, podziemna, ale zręczną i możną ręką prowadzona. Jakie będą jej skutki? do czego nas ona doprowadzi? Kto wie? Ja walczę dotąd, ale punktu wyjścia, środków obrony nie widzę. Potrzeby są ogromne, gwałtowne, a środków niema żadnych. Odbiera mi je silne postanowienie tych ludzi, którzy sięgają po dobro moje, po spokój i szczęście życia mego...
Długie milczenie zapanowało pomiędzy małżonkami. Oddawna już stara matka postawiła przed nimi ciepły napój i posiłek, a widząc ich pogrążonych w poufnéj rozmowie, oddaliła się z dziećmi do przyległéj komnaty. Siedzieli z połączonemi dłońmi i spojrzeniami wbitemi w ziemię, nieruchomi i milczący.
Michalina pierwsza znowu podniosła głowę.
— Mieczysiu, rzekła zcicha i z wahaniem się, możebyśmy na ten raz w gwałtownéj téj potrzebie znaleźć mogli ratunek w pożyczce jakiej?... Orchów jest już prawie oczyszczony z długów... z wyjątkiem tego jednego... przytém znają wszyscy prawość twą i uczciwość...
Mieczysław wstrząsnął przecząco głową.
— Myślałem już o tém, ale gdzież znaleźć źródło ratunku tego o którym mówisz? W kredycie publicznym? niéma go u nas wcale. W prywatnym spoczywa on cały w ręku tych samych ludzi, którzy osnuć nas pragną i osnuwają siecią przerozmaitych pęt i utrudnień. Oni-to kupują, wydzierżawiają i... pożyczają. Na inne warstwy społeczne nic a nic liczyć nie można. Są one ubogie, a po mnogich doświadczeniach przebytych i zawodach przeniesionych, słusznie niedowierzające...
Umilkli znowu; ale milczenie, dokoła nich panujące, przerwał po kilku minutach odgłos dzwonków pocztowych na dziedzińcu i lekki stuk sań wjeżdżających na brukowaną przestrzeń u stóp głównego ganku. Wśród cichego, pracowitego życia, które wiedli mieszkańcy Orchowa, gość nie był tam zjawiskiem częstem. To też małżonkowie, na odgłos dzwonków, z niepokojem ludzi, którzy spodziéwają się co chwila złych dla siebie wieści i wypadków, zwrócili twarze ku drzwiom. Drzwi te otworzyły się i zjawił się w nich gość najmniéj może w tej chwili oczekiwany.
— Konrad! zawołał Mieczysław, zrywając się z krzesła.
— Pan Konrad! powstając także, powtórzyła Michalina.
Był-to w istocie Konrad Ręczyc, który o parę kroków od progu zatrzymał się w postawie wahającéj się, nieśmiałéj, bardzo niezgrabnéj, ale w niezgrabności téj mającéj cóś o litość proszącego. Twarz jego w ostatnich czasach schudła znacznie, czoło pomarszczyło się silnie, w oczach przebijał się niepokój i żal głęboki.
Mieczysław postąpił ku szwagrowi z wyciągniętą na powitanie ręką. Ruch ten i gest uczyniły znać na przybyłym wrażenie silne, bo nie wyrzekłszy ani słowa, zarzucił Mieczysławowi ramiona na szyję i rozpłakał się na głos. W płaczu tym dorosłego mężczyzny, głośnym i spazmatycznym, było cóś dziecinnego, cóś co nie współczucie wprawdzie i nie szacunek, ale litość nad boleścią jego, zarówno jak nad słabością, budziło.
— Panie Konradzie! uspokój się pan, na Boga! mówiła, zbliżając się do rozszlochanego gościa, Michalina.
Gość obie jéj ręce ucałował w milczeniu.
— Przyjechałem, ozwał się nakoniec, prostując się i łzy ociérając, przyjechałem prosić łaski waszéj... dla mego dziecka!
Mówiąc to, wyciągał rękę w stronę drzwi.
Teraz dopiéro Mieczysław i Michalina spostrzegli, że do pokoju weszła także i zatrzymała się u progu kobiéta na piastunkę wyglądająca, a w objęciu swém trzymająca trzyletnie dziecię. Michalina wydała okrzyk, w którym smutek mieszał się z radością, poskoczyła i wzięła dziecię z rąk niosącej je kobiéty.
— Biédna! biédna, niewinna istoto! szeptała, niosąc je ku ciepłemu kominkowi i usiłując rozwinąć chustki, które zakrywały mu twarzyczkę.
Konrad tymczasem, stojąc na środku pokoju, mówił daléj:
— Opuściła je matka rodzona.. porzuciła i mnie i dziecko... Cóż z niém uczynię?.. Myślałem że weźmie je moja matka, ale i ona teraz dachu nad sobą nie ma... Odwiozłem ją dziś właśnie do Białowoli, a dziecko wam oddaję. Zlitujcie się nad niém, przytulcie je, dopóki ja sobie nie upatrzę czegóś... nie zamieszkam stale gdziekolwiek... Nie wiem teraz sam gdzie się podziać i co z sobą robić! Oszukały mię te łotry.. obdarły.. i z kilku groszami zaledwie w świat puściły.
— Jakto? ze zdumieniem pytał Mieczysław.
Ale Michalina nie słyszała nawet ostatnich słów Konrada; była już ona w ciepłym, czystym pokoju, w którym stały łóżeczka dwojga starszych jéj dzieci i kolebka najmłodszego. Tam także nad kolebką siedziała teraz jéj matka, a starsze dzieci bawiły się przy lampie książką z obrazkami. Do pokoju tego żona Mieczysława weszła zwolna i w zamyśleniu, ze wzrokiem utkwionym w drobną, bladą twarzyczkę dziecka, które, spoczywając w jéj objęciu, wlepiało w nią wielkie swe, czarne, zdziwione i przelęknione oczy.
— Mateczko! rzekła Michalina, zbliżając się do matki, patrz, oto jedno jeszcze dziecię nasze...
Matka spojrzała na nią i na dziecię pytającym wzrokiem.
— Dziecię Lili! szepnęła kobiéta.
Stara kobiéta zrozumiała wszystko. Na twarzy jéj, zoranéj latami i cierpieniem, zajaśniał wyraz dobroci i litości bez granic.
— Dobrze, Michasiu! rzekła, położymy je dziś na łóżeczku Paulinki, a jutro przysposobimy mu w tym samym pokoju inne... Teraz pójdę, przyniosę mu ciepłego mléka...
Nie odeszła jednak, lecz miękko składając dłoń swą pomarszczoną na głowie dziecka, ciemnemi włoskami okrytéj, wyrzekła zcicha:
— Biedactwo!
— Biedactwo! szepnęła i Michalina, składając długi pocałunek na tych czarnych, wielkich oczach, które patrzyły na nią z niemą skargą bezsilnéj, przelęknionéj, opuszczonéj istoty.
— Biedactwo! powtórzyły dzieci nawet, które ciekawością wiedzione, przybiegły zrazu, aby oglądać to cóś, co w ramionach trzymała ich matka; ale teraz stanęły zamyślone, poważne, tknięte bezwiednem odczuciem nieznanego im samym sieroctwa.
Po chwili dziecię Lili leżało rozebrane w bieluchnéj pościeli, ciepłą kołderką otulone, a Michalina brała z rąk matki szklankę z ciepłym napojem, aby powoli wlewać go w zziębłe, milczące, lecz samem milczeniem swem skarżące się usteczka.
Klęczała przy łóżku dopóty, dopóki znużone oczy dziecięcia nie okryły się powiekami. Z nad powiek tych wypłynęło kilka łez bujnych i cichych. Michalina łzy te zcałowała z bladéj, chudéj twarzyczki i patrząc na usypiające dziecię wzrokiem omglonym zadumą, szepnęła:
— Biédna! biédna istoto! Gdyby niegdyś matki twéj nie rozłączono ze mną, nie byłabyś może opuszczoną, nie byłabyś tutaj...
Tu i owdzie na świecie bywają domy ciche i święte, domy pełne miłości, zgody, pracy i miłosierdzia, domy błogosławione, ku którym kroki swe zwracają wszyscy pociechy i dobréj rady szukający, których dachy gotowe są zawsze przysłonić opuszczone sieroctwo, a drzwi otworzyć się przed samym nawet, byle żałującym, błędem, przed samą nawet, byle oczyszczenia pragnącą, hańbą... Jednym z domów takich był dom Mieczysława i Michaliny. Przyjął on w ściany swe opuszczone dziécię Lili, tak jakby przyjął matkę jego, gdyby doń zapukała.... Fundamenty domu tego przegryzane były i podkopywane; dokoła niego w cieniach i posępnéj ciemności, krążyły groźby i niebezpieczeństwa.... zagłada, wiedziona chciwemi lub mściwemi dłońmi, pełzła ku ścianom jego zblizka.... coraz bliżéj.... Tymczasem jednak stał on jeszcze poważny, śród igrającéj dokoła płochości, cichy pomiędzy gwarami bezładu, wyniosły zda się śród okrążających go nizkich, bardzo nizkich upadków i ruin. Stał on ze swém jasném i ciepłém ogniskiem rodzinném, z gorącemi sercami i szlachetnemi myślami które go zamieszkiwały, ze złożonemi w nim zadatkami lepszéj, rozumniejszéj, cnotliwszéj przyszłości ogółu i jednostek....
Konrad tymczasem, popijając gorącą herbatę i kolejno to gniewem wybuchając, to łzy z oczu ociérając, rozwodził żale swe przed Mieczysławem.
— Tak, mówił, oszukali mię najniegodziwiéj, jak Boga kocham, oszukali! Dowiedziałem się o tém wypadkiem. Spotkałem w N. u znajomych prawnika, tego Dzierkowskiego, co to wiész Mieczysiu, mówią o nim, że taki uczciwy i taki rozumny.
— Wiem! wiem! przerwał Mieczysław, niespokojny i ciekawy.
— Ot, mówiąc z nim o tém, że sprzedałem Ręczyn, pokazałem mu obligi, które mi ten... łotr... Porycki w imieniu barona wydał... Dzierkowski patrzył i głową kiwał, aż nakoniec powiedział, że obligi te trzech groszy niewarte, bo...
— Czy to być może? zawołał Mieczysław. Chyba Dzierkowski mylił się...
— Oh, mylił się! z rozpaczą zawołał Konrad. I ja tak myślałem z początku, ale potém niespokojność mię zdjęła. Cały dzień chodziłem do wszystkich prawników, jacy tylko są w N., i do sądu chodziłem... urzędników wypytywałem... Jedni mówili że obligi nic niewarte, drudzy radzili natychmiast proces rozpoczynać.
Mieczysław słuchał zrazu z osłupieniem. Wkrótce jednak uczynił ręką gest taki, jak gdyby pomyślał, że wszystkiego spodziewać się można było po ludziach, którzy nowe to urządzili oszustwo.
— A ciotka Malwina? zapytał po chwili.
— Matka, biédna moja matka! wyrzekł Konrad i utkwił w ziemię wzrok bardziéj jeszcze posępny i stroskany, niż dotąd.
Starczyło to za odpowiedź. Pani Malwina została widocznie, tak jak i jéj syn, w pole wyprowadzoną i ze środków do życia ogołoconą.
— Ale jakże się to stać, mogło, Konradzie? po chwili zamyślenia rzekł Mieczysław. Przecież całemu przebiegowi sprawy téj obecnym był Augustyn Szyłło... Nie sądzę żeby mógł on być tak niedoświadczonym i nieumiejętnym...
W téj chwili do pokoju wchodziła Michalina; Mieczysław umilkł, a Konrad szepnął mu do ucha:
— Mówią ludzie, że Szyłło wziął od nich piéniądze... Nie wiem czy to prawda i wątpię nawet... Niech mu tam zresztą Bóg nie pamięta, jeśli i on skrzywdził mię także... Ot, jak Boga kocham, i ja względem człowieka tego czystego sumienia nie mam... Należało mu się od nas, należało oddawna, prosił, dopominał się.. zwlekałem... to może i wypłacił sam sobie... Cóż robić? przyrzeka mi teraz, że proces wygra...
Przy ostatnich słowach Konrad zerwał się z krzesła, jakby sobie o czemś przypomniał.
— Gdzie ja téż mam głowę! zawołał, siedzę tu u was, a jutro trzeba mi prośbę do sądu podpisać, którą pan Augustyn już przygotował.
— Myślisz więc na seryo o procesie? zapytał Mieczysław.
— Jakto! czy myślę o procesie? A to, jak Boga kocham, zabawne pytanie, Mieczysiu! Ja im wszystkim procesa powytaczam, i baronowi, i Makowerowi, i Poryckiemu. Choćbym miał te kilka groszy, które mi w kieszeni pozostały, utracić co do jednego, choćbym miał pieszo iść do stolicy, procesować się będę i... wygram. Zobaczycie że jeszcze sprzedaż unieważnię i do Ręczyna wrócę..
Gdy Konrad mówił, a raczéj wykrzykiwał te słowa, szérokiemi krokami po pokoju chodząc i rękami rozmachując, ciemne rumieńce pokryły twarz jego i wyraz szczególnéj zaciętości błyszczał mu w oczach. Daremne były przedstawienia Mieczysława, że lepiéjby uczynił, gdyby za pozostałe mu piéniądze dzierżawę wziął jaką, a pracą i oszczędnością nowéj dobijał się fortuny; daremnie Michalina uprzejmemi słowy zapraszała go, aby w domu ich przenocował: — Konrad ściskał szwagra i całował ręce jego żony, dziękował, płakał, polecał im swe dziecię, uderzał się pięścią w piersi, przysięgając że jest najnieszczęśliwszym na kuli ziemskiéj człowiekiem, ale zarazem objawiał stanowczo przekonanie, że kiedyś będzie jeszcze inaczéj, gdy procesa powygrywa i albo do Ręczyna wróci, albo kapitał utracony odzyska. Mówiąc tak, zaklinając się, gestykulując i łzy ocierając z oczu, opuścił Orchów.
We dwie godziny po odjeździe nieszczęśliwego syna pani Malwiny, Mieczysław siedział przy wielkim stole u komina, na którym dogorywał ogień, i z brwią zsuniętą przeglądał nagromadzone tam w czasie nieobecności jego papiéry. Były to pozwy urzędowe o wypłacenie podatków i innych należności publicznych, regestra i zapiski wykazujące potrzeby przeróżnych gospodarskich napraw, ulepszeń i wydatków. Jakkolwiek Mieczysław każdy z papiérów tych, przypominających mu groźne i kłopotliwe jego położenie, czytał z chmurném i uważném skupieniem, a piérwsze słowo które wymówił po skończoném czytaniu nie tyczyło się wcale ich treści. Usuwając od siebie przeczytany papiér, powstał z krzesła i rzekł:
— Jutro jadę do Białowoli...
Michalina siedziała przy stole, z robotą w ręku, ale wzrok jéj z miłością i niepokojem tkwił w nachmurzonéj twarzy męża.
— Do Białowoli? powtórzyła; tak, rozumiem cię....
— Może, mówił Mieczysław, rękę po czole przesuwając, może drzwi, zamknięte przed bratem, otworzą się przed matką... Może téż upomnienie i prośba matki przemówią tam, gdzie umilkły wstyd niewieści, sumienie i rozum..
— Tak, rzekła Michalina, ale czy matka twoja zechce?
— Czy zechce pojechać? przerwał Mieczysław, widzieć się ze zbłąkaném swém dzieckiem... przemówić do niéj głosem macierzyńskiego uczucia i macierzyńskiéj powagi! Ha, nie wiem! ręczyć za to nie mogę! Zawsze jednak obowiązkiem jest moim nie opuszczać i tego jeszcze środka ratunku dla niéj! Kto wié? spróbuję! pojadę!...
Dom białowolski, mały, lecz ładnie zbudowany i niegdyś tak świeżo bielejący wśród ciemnéj zieleni, przybrał od czasu zamieszkania w nim pani Leontyny pozór nazewnątrz szary i opuszczony, wewnątrz dziwaczny i ponury. Każdy z niewielkich pokojów domu tego wyglądał jak trumna. Nizkie, opylone sufity zdawały się tam przygniatać i w ziemię wciskać pociemniałe od kurzu ściany. Pod ścianami stały sprzęty z ciemnego drzewa, obite grubém niebieloném płótném, żałobnie przybraném czarnemi taśmami. Takież firanki wisiały u okien i żółtawem, posępném światłem napełniały pokoje, w których panowała atmosfera duszna i wilgotna, właściwa mieszkaniom wiecznie zamkniętym, zaniedbanym, prawie pustym. Fantastyczny przystrój ten domu wymyśliła i uskuteczniła pani Leontyna wtedy jeszcze, gdy po śmierci męża przenosiła się z Orchowa do Białowoli, na własność jéj przez synów oddanéj.
Pani Malwina Ręczycowa, jak domyślać się można, różniła się zupełnie z krewną swą i wychowanicą w zdaniu o urządzeniu domu jéj i sposobu życia. Radziła jéj ona pozbyć się melancholii, za pomocą rozrywek światowych. Pani Leontyna rad tych słuchała z gorzkim uśmiechem na ustach i w odpowiedzi dom swój, według obmyślanego z góry planu urządziwszy, hermetycznie go przed światem zewnętrznym zamknęła. Odtąd pani Malwina lękała się białowolskiego dworu i nigdy doń nie przyjeżdżała, stosunki z posępną krewną swą ograniczając na listownéj korespondencyi, rzadko bardzo zamienianéj.
Teraz przecież matka Konrada przybyła do Białowoli jako do jedynego portu ucieczki, który pozostał jéj na świecie. Przybyła tam w towarzystwie jednéj tylko ze swych córek, bladéj i smutnéj Flory, ale wraz z nią zawitały do posępnych pokojów pokutniczego domu głośne wykrzyki, żwawe a nieustanne bieganiny, szelesty i fruwania barwnych, bombiastych sukien. Pani Leontyna, po pierwszych zamienionych powitaniach, w których nie okazała ani radości, ani niezadowolenia, tylko przelęknienie jakieś i osłupienie, usunęła się do jednego z pokojów i krótkiemi, cicho wyrzeczonemi słowy zaprosiwszy ciotkę, aby według woli swéj urządzała się i żyła w jéj domu, pozostała już w schronieniu swém, które wchodząc, na klucz zamknęła.
Pani Malwina usiadła na kanapie w bawialnym pokoju, opuściła ręce na kolana, przymknęła oczy i tak już pozostała noc całą. Daremnie Florka, która krzątała się około rozpakowania tłomoków i urządzania herbaty, prosiła matkę, aby rozebrała się i do łóżka położyła; przerażona wszystkiém co ją otaczało, kobiéta wstrząsała przecząco głową i oczów nie otwiérając, mówiła:
— Lękam się spać w téj trumnie, bo zdaje mi się że zasnęłabym w niéj na wieki... Nie odchodź, Florko! zdrzémnę się trochę... Ach! te firanki! te firanki! Zobacz, duszo moja, czy tam za niemi niema czego...
Zrana, gdy z za żółtawo-żałobnych firanek błysnęło parę promieni zimowego słońca, otworzyła wprawdzie oczy, wypiła herbatę przyrządzoną jéj przez Florę, poprawiła na głowie loki i wstążki, ale miejsca zajmowanego nie opuściła i niewyspana, wybladła, drżąca od zimna i przykrych wrażeń, kurczyła się pomiędzy żałobnemi poduszkami kanapy, wyrzekając na nieoględność syna, który stracił majątek, na dziwactwo pani Leontyny, która w tak okropny sposób dom swój urządziła, i na głupotę swych córek, które za mąż nie wyszły i teraz matce swéj innego, przyjemniejszego schronienia ofiarować nie mogą.
W takim stanie znalazł ją Mieczysław, który w parę godzin po południu do Białowoli przyjechał. Na widok jego pani Malwina obie ręce wyciągnęła ku krewnemu, wołając:
— A niech ci, kochaneczku, Pan Bóg da zdrowie za to, żeś tu dziś przyjechał! Przynajmniéj głos ludzki posłyszę i twarz czyjąś w téj trumnie zobaczę! Przyjechał tu wprawdzie pół godziny temu brat twój Kamil, ale nie mogłam o niego dopytać się... Poszedł z Florą rozmawiać... Ach! biéda na świecie, kochaneczku, biéda wielka! Ale i ty, kochanku, cóś mi blado i mizernie wyglądasz! Zdaje się doprawdy, że cały świat zmizerniał i melancholii dostał... Przyjdzie mi już chyba, jak téj biednéj Leontynie, od królestwa niebieskiego rozrywek oczekiwać....
Mieczysław, na którego obliczu malowały się w istocie powaga i smutek, po wyrzeczeniu kilku obojętnych słów powitania, obejrzał się dokoła i zapytał:
— Gdzie jest moja matka? Przyjechałem tu poto, aby z nią o bardzo ważnéj sprawie pomówić.
— Ach, te wasze ważne sprawy! wykrzyknęła pani Malwina. Nigdy do nich najmniéjszéj inklinacyi nie miałam, i ot, figuruj sobie, moja duszo, jakie to było trafne przeczucie... wszystkie moje biedy z tych ważnych spraw wynikły. Twoja matka, kochanku, jest bardzo osobliwą osobą. Siedzi zamknięta w tamtym oto pokoju.
Tu zniżyła głos i szeptem zapytała:
— Czy wchodziłeś kiedy, kuzynie, do tego pokoju?
Ale Mieczysława nie było już przy niéj. Stanął on u zamkniętych drzwi pokoju swéj matki i zlekka zapukał.
— Kto tam? ozwał się z wewnątrz głos stłumiony i słaby.
Mieczysław odpowiedział.
— Czy nie mogłabym zobaczyć cię późniéj? zapytał znowu głos z pokoju wychodzący.
— Pragnąłbym bardzo widzieć cię, mamo, dziś, zaraz...
Za drzwiami ozwał się szept, smutną lecz głęboką rezygnacyą nabrzmiały: „Dziéj się wola Twoja, Panie, tak na ziemi jako i w niebie!” poczém zwolna, bez szelestu otworzyły się drzwi i stanęła w nich matka Lili.
Szczególna to była postać, tak szczególna, że gdyby pojawiła się w inném miejscu i o innéj porze, wydaćby się mogła jakiemś legendowém zjawiskiem. Wysoka zawsze, pani Leontyna wyglądała teraz na jeszcze wyższą; wrażenie to sprawiało nadmierne wychudnięcie jéj ciała, obok wązkości i powłóczystości okrywającéj ją czarnéj szaty.
Włosy, w większéj połowie posiwiałe i nieokryte niczém, w bezładnych, gęstych zwojach opadały na jéj ramiona, na długą, wychudłą szyję, i przysłaniały zlekka czoło, powleczone skórą żółtawą, w mnóstwo bruzd zmarszczoną. Pod czołem tém świeciły oczy wklęsłe, z wielkiemi, czarnemi źrenicami. Powieki jéj były zaczerwienione, policzki zapadłe, z dwoma wypieczonemi na nich gorączkowemi rumieńcami, usta blade i zaciśnięte, ręce białe, chude, przezroczyste, na czarną szatę bezwładnie zwieszone. Było-to uosobienie gorączki ducha i wyniszczenia ciała.
Suche, sztywne spojrzenie zatrzymała na głowie syna chylącéj się nad ręką jéj, którą niósł do ust; suchy i zimny także był dźwięk jéj głosu, gdy pytała go poco przybył.
— Moja matko! z łagodną powagą zaczął Mieczysław, smutnym będzie przedmiot dzisiejszéj méj z tobą rozmowy...
Usta pani Leontyny poruszyły się zwolna.
— Smutek nasz i wesele są w ręku Boga! wymówiła powolnym, monotonnym głosem.
Mieczysław skłonił głowę.
— Tak, matko, rzekł. Są jednak wypadki, w których obowiązek i serce rozkazują nam biedz z pomocą nieszczęśliwym i upadłym. Wiész o tém, matko moja, jakiemu nieszczęściu uległa, jak nizko upadła Lila.
Na dźwięk imienia tego twarz pani Leontyny drgnęła, rumieńce jéj powiększyły się, oczy silniéj błysnęły.
— Grzésznica! wymówiła.
Nie powiedziała nic więcéj, nad ten jeden wyraz, ale wyszedł on z ust jéj z ostrym sykiem, zdradzającym oburzenie zacięte i nieubłagane.
— Niestety! wyrzekł syn, nazwa którą dałaś biédnéj, zbłąkanéj siostrze mojéj jest prawdziwą. Ja jednak przyłączam do niéj w myśli inną jeszcze: nieszczęśliwa!
Ledwie dojrzany cień gorzkiego uśmiechu przesunął się po ustach pani Leontyny.
— Nieszczęśliwa? powtórzyła i zwróciła na twarz syna źrenice swe, tkwiące dotąd w górze, a teraz ostrém, przeszywającém światłem napełnione. Ona nieszczęśliwa.. A ja... czy byłam szczęśliwą? czy nie miałam w życiu swojém zawodów, bólów, rozczarowań? Któż litował się nademną w czarnych godzinach mego życia? kto przybiegał mi z pomocą?.. nikt. Nikt mnie nie kochał, świat i ludzie opuścili mię! Teraz w głębi serca składam im dzięki za to, bo nauczyło mię to pokory i wzgardy dla pozioméj, smutnéj, nędznéj téj ziemi!..
Mieczysław słuchał z pochyloną głową. Po chwili milczenia mówić znów zaczął.
— Smutki i walki, matko moja, znajdują się w życiu i pamięci każdego człowieka; ale burze podobne téj, która pochłonęła cnotę i może szczęście całego życia Lili...
— Burze? przerwała matka. A w mojém życiu czyż nie było burz srogich i bolesnych?
— Jeżeli były one, odrzekł syn, to oparłaś się im, matko moja, skuteczniéj, niż ta biedna ofiara własnych namiętności i nikczemności ludzkiéj...
— Ścieżki moje były w ręku Pana. Wiódł On mię niemi, według świętéj Swéj woli.
To ciągłe zwracanie się ku sobie pani Leontyny przykrém znać echem odbijało się w sercu jéj syna, bo czoło jego stawało się coraz chmurniejszém, a oczy mimowoli spuszczały się ku ziemi.
Milczeli znowu chwilę. Mieczysław pierwszy mówić zaczął, głosem który przytłumiało głębokie wzruszenie.
— Lila zsunęła się w przepaść straszną. Jeśli nikt i nic zatrzymać jéj nie zdoła, runie ona na samo jéj dno, niwecząc szczęście i spokój całego życia swego, tak jak zniweczyła już dobre swe imię. Próbowałem podać jéj dłoń braterską i pomimo wszystkiego co zaszło, otworzyć przed nią schronienie w sercu i w domu swoim. Nie przyjęła ofiary mojéj, nie chciała mnie nawet widziéć. Pomyślałem więc, że gdyby twój głos, matko, zawołał na nią, głos któryby przypomniał jéj najlepiéj czyste lata dzieciństwa, powagę i świętość domowego ogniska, rzuciłaby się może w objęcia twoje, a tybyś ją dźwignęła z poniżenia i oddała w moje ramiona, gotowe zawsze wyciągnąć się ku niéj z przebaczeniem i pomocą... Myślałem, matko...
Głos jego drżał lekko, ale powieki podniosły się i ukazały źrenice napełnione światłem gorącego uczucia. Na twarzy jego była prośba serdeczna, w postawie powaga męzkiego, głębokiego smutku.
Przerwał mu mowę gest pani Leontyny, żywszy, ostrzejszy niż wszystkie poprzednie. Podniosła rękę, jakby poruszeniem tém nakazać chciała synowi milczenie, a wzrokiem błądząc znowu po wysokościach, mówić zaczęła:
— Wiem! o, wiem jak łatwem jest dla was przebaczenie, dla was zepsutych dzieci świata i próżności jego! Przebaczacie wszystko, bo własne serca wasze tajemny zawarły sojusz z duchem zła i ciemności, bo zniknęła w was święta bojaźń Boża, bo sprzeciwianie się rozkazom Pana nic już dla was nie znaczy. Przebaczajcie! przebaczajcie bluźniercom, niedowiarkom, jawnogrzésznikom! nurzajcie się wraz z nimi w otchłani złości i nieprawości, aż można prawica Pana zeszle na was Swoje gromy, aż pod siarczystym deszczem Jéj pomsty spłonie i spopieleje obrzydły świat wasz, jak spłonęły niegdyś Sodoma i Gomora.
Słowa te wymówiła zrazu głosem cichym i słabym, który jednak wzmagał się coraz więcéj, rósł w siłę i nabrał dźwięków ostrych, syczących. Zarazem obie ręce jéj podnosiły się w górę gestem groźby i złorzeczenia, oczy ciskały błyskawice, a cała postać i twarz jéj przyoblekła się ponurym zapałem fanatyzmu.
Mieczysław stał nieruchomy, jakby skamieniały od bólu i zdumienia. Po chwili dopiéro, nie patrząc na matkę, wymówił zcicha:
— Matko moja! pobożne uczucia twe szanowałem zawsze i nie sprzeciwiałem się im nigdy żadném słowem ni postępkiem. Ale racz sobie przypomniéć teraz, gdy idzie o uratowanie dziecięcia twego, słowa Chrystusa, który na jawnogrzesznicę kamieniem rzucić wzbronił i litować się nad nią rozkazał.
— Nie będziesz wzywał imienia Boga twego nadaremno! przerwała pani Leontyna głosem podniesionym, i uczyniła poruszenie takie, jakby odejść chciała.
Ale Mieczysław podniósł rękę gestem prośby, a w źrenicach jego po raz pierwszy, odkąd z matką rozmawiał, przebiegła błyskawica gorzkiego wyrzutu.
— Matko! zawołał, przypomnij sobie Lilę! postaw sobie przed oczami postać i rysy swego dziecka! Przypomnienie to wzruszy cię może i rozkaże śpieszyć ku niéj z ratunkiem...
— Nie będziesz krzyżował ścieżek Pańskich ani sprzeciwiał się woli Jego świętéj! brzmiała znowu odpowiedź, cichym i uroczystym głosem wymówiona.
— Lila znajduje się w rękach człowieka złego, sumienia i skrupułów wszelkich pozbawionego. Przygotuje on jéj zgubę zupełną, wtrąci ją w najsroższe nieszczęścia.
— Niezbadane są drogi któremi Pan przywodzi ku sobie dusze zbłąkane! Lila była zawsze dzieckiem niesforném i samolubném, dla wiary świętéj obojętném, do marnych blasków ziemskich rwącém się, jak motyl do ognia. Niech więc dotknie ją ogień gniewu Pańskiego i duszę jéj oczyści, niech podźwignie ona na grzesznych ramionach swych krzyż kary Bożéj, a uczyni on ją pokorną i ku zbawiennéj pokucie zawiedzie! Ja nic dla niéj uczynić nie mogę; tylko w pokutniczéj szacie méj, z głową osypaną prochem, modlić się będę do Pana, aby kiedyś, przebaczywszy jéj winy, połączyć ją raczył ze mną w niebieskiéj Swéj światłości.
Mówiąc ostatnie słowa, skinęła głową synowi i zwróciła się znowu ku drzwiom. Ale tym razem ciemny rumieniec oblał bladą dotąd twarz Mieczysława. Męzka cierpliwość jego wyczerpała się. Zawrzały w nim gorzkie przypomnienia i oskarżenia.
— Matko! wyrzekł, z całą mocą powstrzymując wybuch głosu swego i uczuć, przebacz mi to co powiem.... Lili należy się cóś od ciebie... Dziecinne i młodzieńcze lata jéj nie spłynęły tak, jak spłynąć były powinny... Nie zaznała ona uczuć poważnych i uszlachetniających, nie przyjęła w siebie myśli wielkich i obrończych... nie była należycie przygotowaną do trudów i prób życia; niewszystko téż teraz na karb własnéj jej winy składać należy...
Pani Leontyna stała przed synem w postawie pełnéj głębokiego zdumienia, z twarzą którą opływały rumieńce gniewu.
— Któż więc zawinił tu, prócz niéj? zapytała. Ja może... ja?
Śmiech cichy, lecz gorzki, szyderczy wstrząsnął zapadłą jéj piersią.
— Mnie więc obwiniasz, Mieczysławie, o grzéchy i nieszczęścia płochej téj, występnéj istoty? Nie dziwię się temu i Bóg widzi, że obraza za to w sercu mém nie istnieje. Oddawna już świat i ludzie nauczyli mię pokory. Gdybyś był sprawiedliwy, przypomniałbyś sobie jak troskliwie, jak starannie pielęgnowałam w Lili pokorę, pobożność i pogardę dla ziemskich, światowych próżności. Ale synowie moi nie rozumieli mię nigdy, serca ich i myśli pozostawały zawsze zdala odemnie. Kamil nie kochał nikogo; ty, Mieczysławie, kochałeś bardzo ojca; wiem o tém... ale nie mnie! nie mnie! Któż mię zresztą kochał na ziemi?.. nikt. Co znaczyłam na świecie i komu potrzebną tam byłam?.. nic i nikomu. A więc odeszłam od was w milczeniu i z pokorą, zamknęłam się w téj trumnie swojéj, ciało swe przyodziałam szatą pustelniczą i sam na sam z Panem żyć zaczęłam. Ale wy i tu pokoju mi nie dajecie, wy i tu w ciszę moję wrzucić usiłujecie obrzydłe echa światowych wrzaw i namiętności. O! precz, precz odemnie, obrzydłe mary świata tego, które przypominacie grzeszną i nędzną przeszłość moję! Precz odemnie, wy pokuszenia duchów ciemności, które pragnąc odwieść mię od stóp Pana i samotnych z Nim rozmów, oblekacie na siebie postacie dzieci moich! Nie chcę was słuchać! Przyjdź! przyjdź, Panie, królestwo Twoje i bądź wola Twoja na ziemi, jako...
Dalszy ciąg mowy jéj przycichał stopniowo i umilkł zupełnie za drzwiami, które bez szelestu zamknęły się za matką Lili i Mieczysława. Nie można było mylić się. Kobiéta ta z przeszłością burzliwą i z wielu względów występną z samolubném sercem, przerażoném sumieniem a ognistą wyobraźnią — była już nawpół obłąkaną. Z dźwięków głosu jéj, słabych i ostrych z kolei, z wiecznego podnoszenia w górę jéj źrenic, z gorączkowych rumieńców i febrycznych drgań, które wstrząsały jéj ciałem, gdy mówiła o piekle i duchach ciemności, odgadnąć można było wszystkie zabobonne przestrachy, wszystkie czarujące i naprzemian straszliwe wizye, otaczające ją w komnacie jej samotnéj; odgadnąć można było niezbadane żale jéj za szczęściem ziemskiém, które ją opuściło, i ekstatyczne tęsknoty, porywające ją ku zaziemskim krainom. Choroba ducha, źle i krzywo ukształconego, boleści serca, pozbawionego jedynych trwałych rozkoszy ziemskich, z uczuć szlachetnych i myśli światłéj płynących, wywołały w niéj chorobę ciała, któréj pierwsze objawy ujrzały teraz przerażone oczy Mieczysława.
Z bladem téż i chmurném czołem, ze wzrokiem w ziemię utkwionym, wszedł on do pokoju, w którym śród żałobnych poduszek kanapy świeciła i szeleściała barwista jedwabna suknia pani Malwiny.
Przy stole stał tam Kamil, a Flora, blada od znużenia i tuląca się w fałdy grubego szalu, siedziała w cieniu żałobnej firanki i kryła za nią twarz, po któréj łzy ciche spływały.
Bracia powitali się dość obojętnym uściskiem rąk.
— Dawno nie widziałem cię Kamilu, rzekł Mieczysław; ale znać było, że słowa te wymówił machinalnie prawie, bo myśl jego nie ochłonęła jeszcze po strasznym widoku, który przed chwilą uderzył ją i w bolesne wprawił osłupienie.
— Tak, odparł Kamil swobodnym, obojętnym tonem. Ty się tam porasz ze swém gospodarstwem w Orchowie, jak najemnik jaki, i czasu nie masz na odwiedziny. Ja także w ostatnich tygodniach zajęty byłem bardzo. Sprzedawałem Rydlówkę.
Ostatnie słowa obudziły Mieczysława z zadumy. Szybko podniósł powieki i spojrzał na brata.
— Słyszałem o tém, rzekł, alem sądził zawsze i teraz jeszcze sądzę, iż namyślisz się i ostatecznego kroku nie uczynisz.
— Owszem, odparł Kamil, śmiejąc się, krok ten uczyniłem już. Sprzedałem Rydlówkę.
— Sprzedałeś ją już, Kamilu? stanowczo?
W głosie którym Mieczysław zadawał to pytanie lekkie było drżenie. Kamil spojrzał nań oczami, w których zimna tkwiła ironia.
— Najbardziéj stanowczo, odparł. I dlaczegóż nie miałem tego uczynić? Alboż Rydlówka nie była moją własnością?
— Nie będę tłumaczył ci tego, co sam równie dobrze jak ja rozumiesz, rzekł Mieczysław. Wiem, tylko iż żadna przykra konieczność, żadna nawet najlżejsza potrzeba nie zmuszała cię do tego.
— Przeciwnie, odparł Kamil, zmusiły mię potrzeby mego umysłu i wymagania mego smaku. Żyjąc na wsi, wyrzekać się musiałem wielu przyjemności, które teraz, posiadając w ręku odpowiedni kapitał, będę mógł zapewnić sobie z łatwością. Nie jestem stworzony do życia na wsi. Lubię miasto, naturalnie wielkie miasto, swobodę, towarzyskie i artystyczne rozrywki, których dostarczyć ono może. Za tydzień opuszczę Rydlówkę. Na wiosnę wyjadę za granicę, zwiedzę Włochy, Szwajcaryą i nadreńskie strony, potém zaś zamieszkam stale w Warszawie, gdzie znajdę miłe towarzystwo, koncerty, operę...
— Więc dla towarzystwa miłych dam miejskich i dla słuchania opery sprzedałeś Rydlówkę? przerwał mu Mieczysław.
— Uczyniłem to dlatego także, ciągnął Kamil, aby umysłu swego nie zamykać w zbyt ciasnych ramach parafialnego bytu. Człowiek powinien być zawsze panem położenia swego, módz zmieniać je według woli, nie wrastać jak grzyb w miejsce jedno, ale szukać sobie po świecie dróg różnych, takich na których najwygodniej i najszerzej mogłyby rozwijać się właściwe mu usposobienia, zdolności i gusta. Sprzedając Rydlówkę, dodał Kamil z uśmiechem głębokiego zadowolenia, wcieliłem tylko w czyn tę filozofią życia, którą wyznaję. Z jakiegoż wreszcie innego powodu mógłbym to uczynić? Do wojny z wiatrakami nie porywałem się nigdy... długów nie miałem.
W ostatnich wyrazach była już wyraźna, do Mieczysława skierowana ironia. Ale Mieczysław przed pociskiem tym nie spuścił oczu.
— Ale miałeś obowiązki, rzekł krótko i z powagą.
Kamil wzruszył ramionami i zaśmiał się głośno.
— Jakie? zawołał, gdzie? nic nie wiem o nich. Nie słyszałem i nie czytałem nigdy o tém, aby w jakichbądź krajach lub czasach istniało prawo wzbraniające komukolwiek rozrządzać własnością swą według woli i chęci. Ziemia jest kapitałem tak dobrym jak każdy inny, a ruch ciągły, ciągłe przechodzenie z rąk do rąk kapitałów, stanowi prawo bytu i warunek rozwoju gospodarstwa społecznego. Monopol wszelki szkodliwym jest dla publicznego bogactwa i przemysłu, a uparte utrzymywanie się właścicieli ziemskich przy odziedziczonej glebie wytwarza monopol, którego najdobitniejszy przykład przedstawia nam Anglia...
Wywód ten, nabrzmiały szumnemi nazwami i frazesami, prowadzony byłby przez Kamila dłużéj jeszcze, ale Mieczysław już go nie słuchał. Podszedł do Flory i rozmawiał z nią półgłosem.
— Gdzie jest Róża? zapytał.
— Pozostała w N.
— Spełniła więc zamiar swój?
— O! spełniła... szczęśliwa!
— Żona moja dawno już od niéj listu nie miała?
— Róża jest teraz tak pilna, tak zawsze zajęta!
— Mówicie o Róży? zawołała z kanapy pani Malwina. Figuruj sobie, kuzynku, że téj dziewczynie pomieszało się w głowie: została guwernantką... Róża Ręczycówna guwernantką! Daje lekcye na jakiejś pensyi, a potem gryzmoli po całych wieczorach i rankach. Dziwna doprawdy destynacya moja, żebym na nieszczęście dziewczyny téj patrzyć musiała.
Mieczysław, słuchając słów tych, uśmiechał się dziwnie. Promień miłego, radosnego niemal uczucia rozświecił chmurną twarz jego.
— Moja ciociu, rzekł, to co ciocia nazywa nieszczęściem Róży, jest dla niéj przeciwnie szczęściem wielkiém.
— Piękne szczęście, kochanku! to dziewczyna zgubiona... Gdybym wiedziała kto nakładł jéj do głowy wszystkie te głupstwa, tobym mu pięknie podziękowała.
— Mam nadzieję, rzekł Mieczysław, że kiedyś, gdy Róża imieniem swem zrobi chlubę swéj matce, a pracą stanie się jéj podporą, podziękowanie cioci odbierze naprawdę moja żona, która, widując się z Różą niekiedy, a pisując do niéj często kierowała naukowemi jéj pracami, zachęcała ją do wytrwania, odkryła w niéj zdolności pisarskie, a teraz otrzymała dla niéj zajęcie nauczycielskie na pensyi, z któréj przełożoną łączą ją dawne i dobre stosunki. Dziś żona moja poleciła mi, abym prosił ciocię o chwilową cierpliwość i pobłażliwość dla Róży... Gniéw cioci boli Różę, ale jéj z drogi, którą sobie wybrała nie sprowadzi...
— A niech sobie idzie, kochanku drogą tą, niech sobie idzie! odparła pani Malwina, a policzki jéj zarumieniły się silnie i głos zadrżał. Ja jéj nie przeszkadzam, ale i znać jéj nie chcę.
Zwróciła się do Kamila i mówiła daléj:
— Figuruj sobie: w czarnéj sukni chodzi, jak zakonnica... po pensyach za lekcyami lata... androny głupie gryzmoli i ze szwaczką jakąś w dwóch pokoikach pod dachem zamieszkała... Remarkuj sobie sam, kochanku, czy mogę ją za swoję córkę uważać?
— Panna Róża miała zawsze pociąg do książek, z odcieniem ironii zauważył Kamil i zlekka a zimno dotknął ręki brata, który, przez nikogo niezatrzymywany, żegnał obecnych.
Zaledwie drzwi przedpokoju zamknęły się za odjeżdżającym, Kamil wziął także czapkę i z pożegnalnym ukłonem zbliżył się do ciotki. Ale pani Malwina ręki mu nie podała i patrząc nań żartobliwie niby, lecz w istocie z niepokojem ukrywanym, zawołała:
— Jak to kuzynie! odjeżdżasz już?
— Muszę, odparł Kamil. Tydzień tylko mam czasu do przygotowania wszystkiego, aby wyjazd mój z Rydlówki obszedł się bez strat i niewygód.
— I nic nie masz mi do powiedzenia, kochanku? zagadnęła pani Malwina, żwawo przebiérając drżącemi rękami fałdy swego szala i patrząc w twarz krewnego wzrokiem, w którym wzrastał niepokój.
Kamil skłonił się grzecznie i odpowiedział z uśmiechém:
— Pozostaje mi tylko życzyć szanownéj cioci dobrego zdrowia i polecić się jéj pamięci.
— A Florze, kochanku? a Florze czy żadnych nie złożysz życzeń.
Zadając pytanie to, pani Malwina usiłowała zaśmiać się po swojemu, to jest figlarnie i trzpiotowato; ale usta jéj zadrżały, a zarumienione od bezsenności powieki kilka razy nerwowo mrugnęły.
Kamil skłonił się powtórnie i zwrócony nawpół ku ciotce, nawpół ku jéj córce, wyrzekł:
— Kuzynce Florze życzę wszelkich powodzeń i jak najświetniejszego wyjścia za mąż.
Na te słowa Flora wysunęła się szybkim ruchem z za ocieniającéj ją dotąd żałobnéj firanki i z chustką przyłożoną do twarzy, nie patrząc na nikogo, wybiegła do przyległego pokoju. Pani Malwina wyprostowała się jak struna, rozpostarła obie ręce gestem zdumienia i zawołała:
— Ależ figuruj sobie, moja duszo, że ona już teraz wyjść za mąż nie może.., w żaden sposób nie może! Cały świat wié o tém, że kochaliście się przez lat tyle. Teraz młode to jeszcze wprawdzie... bardzo młode; ale nie to już co było... Gryzło się biedne dziecko i płakało często, więc postarzało téż przed czasem.
Przy ostatnich wyrazach głos pani Malwiny, tak dźwięczny i swobodny zawsze, zcichł i osłabł; w piersi płochéj téj kobiéty i matki zabolało cóś i jęknęło.
Kamil stał z czapką w ręku ze spuszczonemi oczami, lecz z jednostajnym wciąż uśmiechem na ustach. Po chwili ozwał się zwolna i zimno.
— Uważałem to sam, że kuzynka Flora zmieniła się bardzo od pewnego czasu i zmizerniała. Sądzę że najlepszem dla niéj lekarstwem byłyby rozrywki.
W słowach tych tkwiła gryząca i nielitościwa parodya rad, które pani Malwina na wszystkie choroby ciała i duszy udzielała, nawpół z przekonania, nawpół z nałogu. Teraz jednak uczuła ona, o ile rada ta w wypadkach pewnych nietrafną bywa, uczuła ile w niej mieścić się może gorzkiego szyderstwa. Podniosła na twarz kuzyna oczy z takim wyrazem, jakby własnym nie dowierzała uszom, i prostując się jeszcze bardziej, wyrzekła:
— Żartujesz, kuzynie. Ale pomówmy na seryo.
Ostatni wyraz szczególnie brzmiał w ustach téj wiecznie śmiejącéj się i o nic niedbającej sześćdziesięcioletniej wietrznicy.
— Pomówmy na seryo, powtórzyła. Może zresztą nie wypada mi o tem mówić i nie mówiłabym z pewnością, gdybym zostawała w dawnéj swéj pozycyi... Ale jestem teraz w pozycyi zupełnie innéj niż dawniéj... Cóż uczynię? gdzie się podzieję? Myślałam, że jedno z dzieci moich przynajmniéj będzie miało dom swój i podzieli się nim zemną... Remarkuj sam, kuzynie, czy mogę całe życie mieszkać w tej trumnie? wszak to okropieństwo, nieprawdaż? A z Florą co będzie? ona za mąż nie pójdzie za nikogo, prócz za ciebie, kuzynie. To romantyczka! kilka partyj wcale dobrych odrzuciła... Prosiłam, namawiałam, gniewałam się, ale nic nie pomogło. Tyle lat, figuruj sobie tylko, kochanku, tyle lat! co za stałość! Będziesz z niej miał żonę... perfekcyą!
Kamil stał wciąż przed mówiącą tak kobietą w jednostajnej postawie. Ręką tylko o stół się oparł i oczy ku ziemi spuścił. Przez chwilę zdawać się mogło, że w oczach tych mignęło zakłopotanie, czy inne jakieś uczucie ale była to tylko przelotna chwila. Kamil podniósł głowę i powoli, zimno, z rozwagą mówić zaczął:
— Przykro mi bardzo, iż zawieść muszę położone we mnie nadzieje cioci; ale ja żenić się nie myślę i nie mogę....
— Nie możesz, kochanku! dlaczego nie możesz? wykrzyknęłą pani Malwina, kurczowym ruchem pulchne dłonie swe splatając.
— Ożenienie się bowiem, ciągnął daléj Kamil, sprzeciwiałoby się wszystkim gustom moim i planom, jakie sobie ułożyłem na przyszłość. Jestem dość majętnym na to, aby zabezpieczyć własne życie od przykrych niewygód, braków i katastrof, ale niedość aby brać na siebie ciężar utrzymania rodziny. Rodzinne życie zresztą nie odpowiada wyobrażeniu, jakie mam o egzystencyi człowieka, pragnącego w każdéj okoliczności być panem swego losu. Zdaje mi się że nazawsze pozostanę bezżennym.
Gdy Kamil to mówił, z twarzy pani Malwiny zniknęły bez śladu rumieńce a zastąpiła je bladość żółtawa. Zaczerwienione powieki jej mrugały szybko i nerwowo. W głowie nie było wyrazów, a w piersi głosu, któremiby odpowiedzieć mogła. Wargi jej poruszyły się tylko kilka razy i wydały z siebie szept, w którym dosłyszeć można było słowa:
— Tyle lat! imainuj sobie tylko, tyle lat!
Kamil złożył jéj ukłon głęboki i wyszedł. Wtedy we drzwiach przeciwległych, do sąsiedniego pokoju wiodących, stanęła Flora, blada bardzo, z nabrzękłemi od płaczu oczami, z piersią drżącą od łkań tłumionych.
— Nadaremnie, mamo... zaczęła — mówiłaś z nim o tém... Ja wiedziałam... on mi to sam powiedział...
Umilkła znowu i stała we drzwiach, nie płacząc już, bez poruszenia żadnego, jak posąg wstydu i rozpaczy. Pani Malwina wpatrywała się w nią osłupiałemi oczami i nagle, nie wymawiając słowa, wyciągnęła ku niéj obie ręce. Flora poskoczyła i osuwając się na ziemię u nóg matki, ukryła twarz na jéj kolanach. Oczy pani Malwiny mrugały i z szybkością nadzwyczajną obiegały pokój, aż napełniły je łzy. W kobiécie téj, poraz piérwszy może w życiu, ozwały się uczucia poważne i bolesne, po raz piérwszy pierś jéj wezbrała płaczem głośnym i gwałtownym. Otoczyła zgiętą u kolan jéj szyję córki trzęsącemi się rękami, głosem przez łkania przerywanym zawołała:
— Figuruj sobie... duszo moja... że wszystkie... wszystkie dzieci moje są... zgubione!
Wieczór był blizki, gdy Mieczysław wrócił do domu. Michalina, jak zwykle bywało, wyszła na ganek, aby go spotkać. Mieczysław śpiesznie zbliżył się do niéj i biorąc ją za rękę, z niepokojem zapytał:
— Co ci jest, Michasiu? czy stało się w domu co złego?
Pytanie to spowodowaném było niezwykłym wyrazem twarzy młodéj kobiéty, która w udawanie niewprawna, zdradzała silne, a przykre wzruszenie.
— Nic się nie stało, z wahaniem się w głosie odpowiedziała Michalina, później ci zresztą powiem... dodała, rumieniąc się mimowoli, jak ktoś komu ciężko jest popełniać kłamstwo, w celu choćby najlepszym. Idź teraz do pokoju naszego... czeka tam na ciebie Makower, który tu przed godziną przyjechał.
Rzekłszy to, odwróciła się szybko od męża i zniknęła w głębi domu. Odchodząc, dotknęła dłonią stanika sukni, za którym ukryty zaszeleściał papiér jakiś; potém, znalazłszy się samą, splotła ręce, podniosła je nieco w górę i szepnęła do siebie:
— Jakże ja mu to powiem? jak zdołam cios ten mu zadać? O! gdybyż w sercu mojém otworzyły się na ten raz źródła pociechy, któremi mogłabym mu chwilę tę uczynić mniéj gorzką! Gdybym w mowie swéj znalazła dość wyrazów miłości i męztwa, któreby go osłoniły i ukrzepiły!
Zwolna i z pochyloną w zamyśleniu głową udała się do pokoju, w którym otoczona dziećmi, siedziała jéj matka. Usiadła przy niéj blisko i długo mówiła jej o czémś zniżonym głosem. Stara niewiasta słuchała słów jéj ze splecionemi jak do modlitwy rękami, z oczami błagalnie wzniesionemi w górę. Długo dwie kobiéty rozmawiały w ten sposób, a po twarzach ich zbliżonych ku sobie, bladych i smutnych, spływały łzy szybko ociérane.
Mieczysław tymczasem, wszedłszy do pokoju będącego zwykłém miejscem rodzinnych posiedzeń, znalazł tam siedzącego w pobliżu drzwi Elego Makowera. Na widok wchodzącego gospodarza domu Izraelita powstał i grzeczny złożył mu ukłon. Mieczysław powitał go także grzecznie, acz zimno, i wskazał mu miejsce w głębi pokoju, przy stole przed kominem stojącym. Wiedział on aż nadto dobrze, jakie cele i starania przywiodły doń tego gościa. Były-to cele i starania téż same, które przed kilku miesiącami sprowadziły mu odwiedziny głównego agenta Domu pośrednictwa. A jednak, pomimo wspólności pomiędzy dwoma tymi ludźmi zachodzącéj, Mieczysław mniéj chmurnie i zimno przyjął Makowera, niż przyjmował Poryckiego. Owszem, w obejściu się jego z Izraelitą był, obok chłodu i powagi, pewien odcień życzliwości. Ale téż nawzajem, ktokolwiek znał dobrze Makowera, z łatwością mógł poznać, że nie był on w téj chwili zupełnie takim, jakim bywał zwykle. Postawa jego i ruchy zdradzały wcale mu niezwyczajne wahanie się jakieś, prawie nieśmiałość; w oczach pojawiał się niekiedy błysk cieplejszego, sympatycznego uczucia. Widać było odrazu, że w usposobieniu obu tych ludzi nie było niezbłaganéj konieczności wzajemnego gardzenia sobą, nienawidzenia się i szkodzenia sobie, że traf tylko i plątanina, wynikła z kolei, któremi kroczyły plemienne i jednostkowe ich dzieje, postawiły ich w nieprzyjaznym względem siebie stosunku.
Eli, siedząc na krześle, z obu dłońmi na kolanach złożonemi, z grubym swym złotym łańcuchem od zégarka, który połyskiwał na tle atłasowéj kamizelki, piérwszy zaczął rozmowę.
— Mnie się zdaje, rzekł, że nie potrzebuję mówić panu w jakim interesie tu przyjechałem. Pan to sam odgadł.
— Wistocie, odparł Mieczysław, łatwo mi domyśléć się celu pańskiego przybycia do mnie. Wybacz téż, panie Makower, jeśli ci powiem, że trudziłeś się daremnie. Ja postanowienia swego bynajmniéj nie zmieniłem: Orchowa sprzedać nie myślę.
Odpowiedź ta zdziwiła nieco Elego. Po tylu trudnościach i niebezpieczeństwach, któremi otoczył był człowieka tego, spodziéwał się usłyszéć inną, mniéj przynajmniéj spokojną i stanowczą.
— Proszę pana, rzekł po chwilce namysłu, niech się pan na mnie nie obraża za to, że mówić będę tak, jakbym tego powiedzenia pańskiego wcale nie słyszał. Proszę téż żeby pan nie myślał, że ja z panem gadać będę tak, jak z innymi ludźmi gadam. Ja wiem że pan odrazu pozna co prawda, a co nieprawda, że panu nie trzeba niczyjego rozumu, aby własne korzyści obrachować. Tylko że u pana są różne myśli w głowie, które przeszkadzają mu czasem dobrze liczyć. Jeżeli pan pozwoli, to ja te myśli pańskie na stronę usunę, tak jakby ich nie było, i same tylko cyfry przed pańskiemi oczami postawię.
Mieczysław uśmiéchnął się mimowoli.
— Dlaczego, panie Makower, zapytał, chcesz sobie tyle trudów zadawać, skoro wiész z góry, że nie doprowadzą cię one do celu?
— Może nie doprowadzą, a może i doprowadzą, wyrzekł Żyd. U nas jest przysłowie: kupić nie kupić, potargować można. I ja jeszcze jednę rzecz panu powiem....
Tu zawahał się. W oczach jego, które tkwiły w twarzy Mieczysława, błysnął w téj chwili cieplejszy, sympatyczny promyk.
— No! wymówił, dlaczego ja nie mam powiedziéć panu o tém? albo to co złego? Mnie pana żal!
— Dziękuję ci, panie Makower, za życzliwe dla mnie uczucia, z powagą rzekł Mieczysław, ale wybacz téż jeśli powiem, że dowodów ich nie widzę. Przeciwnie, postępujesz pan ze mną jak nieprzyjaciel, który przeciwnika swego otacza podstępnemi sieciami.
Słowa te wywarły na Elim widoczne wrażenie.
— Nie rozumiem o czém pan mówi, rzekł z trochą zmieszania w głosie.
— Powiedziałeś pan sam przed chwilą, że jestem zdolny rozróżnić prawdę i nieprawdę. Nie mylisz się pan, w obecnym przynajmniéj wypadku. Wiem dobrze iż większa część trudności i niepowodzeń, które spotkały mię w ostatnich czasach, pańskiém jest dziełem. Posiadasz pan liczne i woli swéj posłuszne narzędzia działania; ale pozwól powiedziéć sobie, że używasz ich na złe i że człowiek obdarzony takiemi jak pan zdolnościami umysłu, mógłby wcale inną, zaszczytniejszą spełniać rolę.
Słowa te powiedziane były z otwartością, właściwą charakterowi człowieka, który je wymawiał. Elego widocznie przykro one dotknęły. Przez chwilę miał postawę i wyraz twarzy człowieka, czującego się w sprzeczności z samym sobą. Parę sekund oczy jego, pojętne i błyszczące, tonęły w spokojnych i lekko tylko przyćmionych smutkiem oczach Mieczysława.. Uczynił potém żywe poruszenie i rzekł stanowczym głosem:
— Przepraszam pana, pan się myli. Ja nieprzyjacielem pańskim nie jestem.
Umilkł, spuścił oczy i zdawało się, że w myśli zapytywał o cóś sam siebie, że we wnętrzu swém godzić usiłował cóś, co pogodzić się w żaden sposób nie dawało. Podniósł nakoniec głowę i rzekł znowu:
— Pan mówi, że ja wiele złego panu zrobiłem. Nu, ja robił, to prawda. A dlaczego ja robił? bo mnie to miało przynieść wielkie korzyści, a człowiek sam sobie zawsze najlepiéj życzy. Ale ja i panu źle nie życzę, a żeby pana o tém przekonać, wyjmę z kieszeni ten papiér i ten ołówek i cyframi panu pokażę, jaki pan może być bogaty i szczęśliwy jeżeli pan zrobi tak, jak ja panu radzę.
Mówiąc to, wydobył z kieszeni gruby pugilares, wydarł zeń kartę czystego papiéru i pochylony nad stołem, zaczął kreślić na niéj cyfry ołówkiem. Przedstawiał Mieczysławowi wartość Orchowa, którą znał wybornie, i nieliczne obciążające go należności; obrachowywał kapitał, jaki po sprzedaniu majątku pozostać miał w ręku sprzedawcy i jakie kapitał ten przynosić mógł procenta. W rachunku swoim nie rozminął się ani na źdźbło z rzeczywistym stanem rzeczy, nie omylił się ani o grosz jeden, nie uczynił ani jednego fałszem lub próżnem łudzeniem trącącego przypuszczenia. Dotrzymywał danego słowa. Mówił z Mieczysławem wcale inaczéj, niż zwykł był mówić z innymi dziedzicami dóbr ziemskich; mówił mu czystą, wierną prawdę. Z prawdy téj okazywało się widocznie, że Mieczysław, jeśliby zgodził się oddać dziedzictwo swe w obce ręce, nietylko uwolniłby się od wszelkich kłopotów, trudów i niebezpieczeństw, które dotąd napełniały byt jego, ale posiadłby w kapitale fortunę czystą, niezależną a znaczną. Pogrążony w dokonywanych rachunkach, Eli pozbył się uprzedniego zmieszania swego i tego ludzkiego, cieplejszego promienia, który przed kwadransem rozświécał mu oko. Był on znowu kupcem, spekulantem, nawpół chłodnym i stanowczym, nawpół namiętnym i pożądliwym. Znać było, że niczego więcéj nie pragnął w téj chwili, jak skłonienia dziedzica Orchowa do pozbycia się dziedzictwa swego; o niczem nie myślał, jak o zyskach własnych, które z interesu tego, jeśliby doprowadzonym był do skutku, wyniknąć mogły.
Skreśliwszy na papiérze ostatnią cyfrę i wymówiwszy ostatni rezultat swych obrachowań, Eli podniósł głowę i z błyskiem tryumfu w oczach, rzekł:
— No! co pan na to powie?
Mieczysław uśmiechnął się.
— Czy sądzisz, panie Eli, odpowiedział, że wszystko coś mi tu napisał i powiedział jest dla mnie nowością? Czyniłem już sam nieraz obrachowania podobne...
— Nu, a jak pan ich robił to co pan sobie myślał?
— Że nie sprzedam Orchowa.
Po odpowiedzi téj Żyd spuścił oczy i patrzył w ziemię. Po chwili podniósł powieki i zwolna, poważnie zapytał:
— Pan może rozgniéwa się na mnie... ale ja pana zapytam, dlaczego pan taki uparty? dlaczego pan szczęścia nie chwyta, kiedy ono w ręce panu samo lézie? dlaczego pan, mając taki bystry rozum i takie jasne oczy, idzie do zguby swojéj, jak człowiek ślepy?
Mieczysław powstał i zbliżając się do Izraelity, życzliwym acz poważnym gestem położył dłoń na jego ramieniu.
— Źle myślałeś o mnie, panie Makower, rzekł, jeżeli mniemać mogłeś, że pytanie twoje mię rozgniewa. I owszem, rad mu jestem. Gdyby zadał mi je wspólnik twój, pan Ildefons Porycki, nie chciałbym mu na nie odpowiedziéć, ale tobie... odpowiem. Wiedziałem dobrze i oddawna, że gdybym sprzedał Orchów, stałbym się człowiekiem niezależnym i zamożnym, wolnym od trosk wszelkich, spokojnym o byt dostatni dla siebie i dla swéj rodziny. Ani na chwilę przecież perspektywa ta nie zachwiała postanowieniem mojém. Powód zaś téj stałości mojéj jest bardzo prosty. Leży on w przekonaniach moich i najgłębszych uczuciach, które mi mówią, że chociaż niezależność materyalna cenną jest i pożądaną, chociaż spokój i bezpieczeństwo bytu przyjemnemi być mogą, wyższą jednak od wszystkich dóbr tych jest zasada, z którą rozminąwszy się, człowiek pozostać nie może ani uczciwym, ani szczęśliwym.
— Przepraszam pana, przerwał Eli, a co to takiego ta zasada?
— Zasadą tą, odparł Mieczysław, jest trwanie przy tém, co całą siłą serca i umysłu swego człowiek uznaje za dobre i potrzebne...
— Nu, zawołał Żyd, a czy to potrzebne panu, żeby pan kłopotał się i jak parobek pracował na tym kawałku ziemi, kiedy pan może być gdzieindziéj bogatym i swobodnym jak ptak?...
— Potrzebnem to jest nie dla mnie, ale dla kogoś czy dla czegóś, o co idzie mi tyleż, a może i więcéj, niż o siebie.
W oczach Elego malowało się wytężenie myśli. Po raz pierwszy w życiu prowadził on rozmowę o rzeczach oddalających się od spraw materyalnych i zjawisk powszednich. Widać jednak było, że umysłem swym bystrym i otwartym przenikał znaczenie słów, które pochwytywał ciekawém uchem.
— A kto to panu każe pilnować się téj zasady, która pana i pańskie dzieci do torby przyprowadzić może? zapytał raz jeszcze.
— Obowiązek, krótko odpowiedział Mieczysław.
— A zkąd ten obowiązek wychodzi? zapalając się coraz bardziéj, wykrzyknął jeszcze Eli.
— Obowiązek ten wychodzi z serca, które kocha, i z sumienia, które rozróżniać umié dobro od zła.
Tym razem Eli powstał i stanął naprzeciw Mieczysława.
— Ja pana zrozumiałem, rzekł. Ja zawsze wiedział trochę jakie są pańskie myśli, a teraz wiem już dobrze. Ale przepraszam pana, że powiem: myśli pańskie piękne, honorowe, tylko niepraktyczne. Żeby to tak dawniéj jeszcze... no; ale teraz, proszę pana, taki czas, że ludzie z wiatrem wojować przestali, bo przekonali się, że wiatr to wielka siła... tych co jemu sprzeciwiają się powali na ziemię, a sam jak dmie tak dmie. A jak ludzie o tém przekonali się, to i zrozumieli że przeciw wiatrowi iść nie trzeba, tylko być z nim w zgodzie i schodzić przed nim z drogi. Czy ja nie prawdę mówię, proszę pana, że teraz nadszedł taki czas?
Mieczysław poważnie i przecząco wstrząsnął głową.
— Nie, panie Eli, rzekł, czas taki nie nadszedł i nie nadejdzie nigdy. Walka ze złem, jakkowiek byłoby ono silném, nie przestanie być obowiązkiem i potrzebą ludzi poczciwych, odważnych i rozumnych; każda tylko pora inne im do walki téj podaje narzędzia i bronie. Dawniéj ludzie walczyli mieczami, głośno, groźnie, burzliwie; dziś walczyć mogą i powinni tylko pracą, — pracą serc swych, głów i rąk, cicho, skromnie, poprostu. Dziś uznaliśmy i wiemy o tém, że każdy kto własne życie obroni od wszelkiéj plamy i skazy, kto rozumnie i cnotliwie wychowa swe dzieci, myśl zacną pomiędzy ludzi rzuci, przykład z siebie da dobry, kawał nieurodzajnéj ziemi użyzni, jakikolwiek ruch, jakiekolwiek życie i bogactwo wywołała tam, kędy była przedtém jałowość, ruina i nędza, — ten jest dobrym rycerzem sprawy ludzkości, ten wedle siły spełnia swój obowiązek.
— Dlatego to, po chwili milczenia dodał Mieczysław, dlatego to i ja także nie chcę zejść ze stanowiska, na którem czuję się potrzebnym i użytecznym, nie chcę opuścić zadania, które umiłowałem sercem i za słuszne uznałem rozumem. Sposobiłem się do zawodu rolnika od młodości i umiejętność zawodu tego posiadam. Na żadném inném miejscu, w żadném inném zajęciu nie mógłbym tak jak w tém spożytkować sił swoich i zdolności. Sroga więc tylko, nieubłagana konieczność wytrącićby mię mogła z kolei mojéj: dobrowolnie nie ustąpię.
Mieczysław przestał mówić, a Eli stał wciąż przed nim i patrzył mu w twarz dziwnym wzrokiem. We wzroku tym jaśniéj, ciepléj niż kiedykolwiek świeciły promyki życzliwych, sympatycznych uczuć; ale oprócz tego był w nim podziw niby, niby głuche a nieokreślone cierpienie jakieś. Otworzył usta, aby cóś powiedziéć, ale zawahał się i nie powiedział nic; spuścił oczy i myślał. Długo myślał. Na czole jego pogłębiały się rysujące je bruzdy. Wyprostował się nakoniec, postąpił krok naprzód i nie patrząc na Mieczysława, rzekł:
— Dziękuję panu, że pan ze mną rozmawiał jak z równym sobie człowiekiem. Ja nigdy o takich rzeczach nie rozmawiałem z nikim. Ja prosty Żyd nieuczony i tylko własnym rozumem, co mi go Pan Bóg dał, wybiłem się z nędzy i wielkiéj ciemności. Ale ja pana zrozumiałem, i proszę żeby pan nie myślał, że ja nieprzyjacielem pańskim jestem....
Przy ostatnich wyrazach podniósł znowu wzrok na Mieczysława i zdawało się, że chciał wyciągnąć do niego rękę. Nie uczynił jednak tego. Cóś jakby nieśmiałość odmalowało się w jego postawie, cóś jakby uczucie mimowolnego może lecz głębokiego szacunku skłoniło mu głowę nizko. Wziął z krzesła czapkę i nie rzekłszy już ani słowa, wyszedł z pokoju.
Mieczysław niedługo pozostał samotnym. Stara, poważna komnata napełniła się wkrótce wesołemi głosami dzieci, krokami kobiét, krzątających się około urządzania wieczornego posiłku. A jednak wieczór ten nie upływał dla mieszkańców Orchowa tak zupełnie, jak upływały im inne wieczory. Na głowach i sercach ich spoczął widocznie ciężar tłoczący. Poufne i swobodne zawsze rozmowy rwały się co chwila i milkły. Mieczysław otwiérał po kilka razy księgi swe gospodarskie i rachunkowe, ale rzuciwszy zaledwie okiem na ich karty, zamykał je, zdjęty jakby nieprzezwyciężoném uczuciem zniechęcenia. Dzieci nawet, mniéj pieszczone niż zazwyczaj, posmutniały i przycichły. Jedna tylko Michalina żwawo krzątała się wokoło rodzinnego stołu, nawiązywała rwącą się rozmowę i podsycała ogień na kominie, jakby głosem swym i blaskami domowego ogniska zagłuszyć chciała posępny szept wiszącego nad ukochanemi jéj głowami nieszczęścia jakiegoś, odegnać, choćby na chwilę, zbliżające się ku nim ciemności. Najczęściéj zaś brała ona w objęcia swe małego syna Lili, a usta jéj lgnęły do białego czoła dziécięcia z taką mocą, jakby lękała się aby w domu jéj lub sercu nie stała mu się krzywda jakaś, aby gorzki wyraz narzekania i niechęci nie spłynął na niewinną jego głowę. Gdy nakoniec, przy schyłku wieczora stara babka, otoczona dziatwą, zniknęła w głębi domu, udając się na spoczynek, Michalina stanęła naprzeciw męża, z którym pozostała sam na sam, w nieruchoméj postawie, ze spuszczonemi oczami. Potém dotknęła stanika sukni, za którym ozwał się szelest ukrytego tam papiéru, a usiadłszy tuż przy Mieczysławie, zwolna zarzuciła mu ramię swe na szyję.
— Drogi mój, zaczęła, mam z tobą do pomówienia.
Mieczysław, który z czołem opartém na dłoni siedział zamyślony i machinalnie, jak się zdawało, patrzył na długi szereg cyfr, wypisany w otwartéj rachunkowéj księdze, podniósł głowę i spojrzał na żonę. Ona bliżéj jeszcze przysunęła się do niego i zcicha mówiła:
— Pamiętasz, drogi mój, że pora ta wieczorna, w któréj zostajemy zwykle sam na sam, była zawsze dla nas porą najpoufniejszych zwierzeń, najmilszych samotnych rozmów. W godzinach tych obrachowywaliśmy z sobą zawsze wyniki prac naszych wspólnych, mówiliśmy o powodzeniu wspólnego dzieła naszego, roiliśmy najpiękniejsze nadzieje, dzieliliśmy się najswobodniéj uczuciami i myślami swojemi. Postaw sobie teraz przed oczy wszystkie te dobre, ciche, kochane wspomnienia nasze, ogarnij myślą całą miłość moję dla ciebie...
Teraz drugiém ramieniem szyję jego otoczyła i piersią lgnąc do jego piersi, wymówiła ciszej jeszcze:
— Dziś, najdroższy mój, ja w téj ukochanéj godzinie naszéj oznajmić ci muszę wieść smutną.... gorzką....
Mieczysław pobladł lekko; w myśli jego błysnął domysł dlań straszny. Ale wierna, wielka miłość ukochanéj kobiéty ogarniała go objęciem miękkiém i zarazem silném; przy piersi swéj czuł przyśpieszone uderzenia jéj serca, oczy jéj tonęły głęboko w jego źrenicach i zdawały się na promieniach swych nieść w umysł jego spokój i moc. Mimowolném poruszeniem pochylił głowę swą ku jéj głowie i na gorącém, nieskalaném czole składając pocałunek długi, szepnął:
— Mów, Michasiu. Nie mogę być zupełnie nieszczęśliwym, mając ciebie.
Wtedy wyjęła ona z za stanika sukni gruby, żółty papiér, we czworo złożony i urzędowemi napisami i pieczęciami poznaczony. Mieczysław wziął papiér ten z jéj ręki, a gdy położył go pod światłem lampy i czytać zaczął, ona zbliżyła twarz swą do jego twarzy i kibicią przylgnęła tak do jego piersi, aby ani na jedno mgnienie zapomniéć nie mógł o jéj obecności i uczuć się samotnym.
Twarz czytającego mężczyzny bladła i rumieniła się naprzemian, oczy jego błyskały to gniewem i oburzeniem, to bólem i rozżaleniem gorzkiém. Skończył czytać i niosąc dłoń do czoła, wymówił cichym, lecz przenikającym szeptém:
— Siostra to więc moja.... siostra!....
W wielkiém wzruszeniu swém nic więcéj powiedziéć, nie mógł i twarz ukrywszy w dłoniach, pozostał nieruchomym. Ale Michalina pochylała wciąż głowę swą nad jego głową.
— Spójrz na mnie, najdroższy mój! szeptała z prośbą, z naleganiem, spójrz na mnie!
Podniósł głowę i wzrokiem spotkał się z jéj oczami, i widział jak zachodziły one zwolna łzą, nadaremnie wstrzymywaną, podczas gdy po ustach jéj drgających od tłumionego płaczu przewijał się uśmiech bezgranicznéj miłości, uśmiéch, który wśród boleści, i trwogi téj chwili błyszczał pociechą i nadzieją, jak kwiat wyrastający wśród wichrów i słot.
Patrzyli na siebie długo, milcząc, aż zwolna, zwolna z uśmiéchu jéj, z uścisku jéj ciepłych, miękkich dłoni, z jéj łzy nawet spłynęły w pierś jego wzburzoną pociecha i nadzieja. Powstał i kładąc dłoń na złowrogim papiérze rzekł z mocą:
— Nie, nie ustąpię i teraz jeszcze. Pojadę wszędzie, zawołam do wszystkich, użyję całych sił swych, aby cios ten ostatni i stanowczy już, odeprzéć. Wszak formalności prawne zająć im będą musiały dwa lub trzy miesiące. Przez czas ten znajdę może gdziekolwiek kredyt, pożyczkę, ustąpią mi może z drogi intrygi i podstępy człowieka tego, w którym zdaje mi się że ujrzałem dziś uczucia jakieś ludzkie i dobre.... Kto wie?..
Przy ostatnich wyrazach zwrócił się znowu do żony.
— Dziękuję ci, Michasiu, rzekł cichym głosem, dziękuję ci!...
Chciał mówić więcéj, ale głos jego zadrżał i zmienił się w szept cichy:
— O mój ty dobry, czysty aniele! mój ty aniele pociechy, miłości i męztwa!
Długo, długo w noc czerwony blask dogasającego ogniska oświetlał ich postacie, złączone w uścisku, ich twarze zbliżone ku sobie, a poufną, rozważną rozmowę przerywające pocałunkami miłości.
Urzędowy papiér leżący pod światłem dogorywającéj lampy, był pozwem sądowym, wzywającym Mieczysława o natychmiastową wypłatę 20,000 rubli. Lila prawo swe do téj summy, ze wszelkiemi formalnościami przelała na Ildefonsa Poryckiego, który poszukiwał jéj teraz na Orchowie drogą prawną, jako osobistéj własności swojéj.