Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie drugie/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Fin-de-siècle’istka
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia Polska W. Połonieckiego
Data wyd. 1904
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Ulegając namowom Hohego, udała się Helena jednego słonecznego popołudnia do ciotki Julii.
— Oszczędzaj staruszkę! — prosił ją Hohe — dlaczego sprzeciwiasz się jej, głosząc wręcz przeciwne jej przekonaniom zasady. Zresztą pani moja obecnie zmieniła się chyba trochę. Wpływ mój zdziałał wiele. Nie spodziewałem się nigdy podobnej przemiany. Ręczę, iż ciotka Julia byłaby mi wdzięczną za pracę, jaką podjąłem nad twojem odrodzeniem! Idź, idź a gdyby nawet coś się sprzeciwiało twoim zasadom, przemilcz. Milczenie, to złoto, ono za nas mówi... Co zyskasz na tem, że rozjątrzysz jedną więcej osobę na siebie? Przyjaciół, przyjaciół, jaknajwięcej przyjaciół, zapamiętaj to sobie.
Helena cokolwiek zmieszana, weszła do pokoju ciotki. Staruszka siedziała na swym fotelu naprzeciw okna i przez okulary czytała Bérangera. Uśmiechała się, kiwając głową. Była cała biała, różowa, w promieniach słońca.
Zobaczywszy wchodzącą Helenę, wyciągnęła ku niej rękę.
— Jak się masz? — wyrzekła — dobrze, że przychodzisz, chciałam właśnie pisać do ciebie!
Helena pocałowała podaną jej rękę i usiadła na tabureciku. Ciotka Julia przypatrywała się jej przez chwilę z uwagą.
— Rzeczywiście... mieli racyę ci, którzy mi mówili, że zaszła w tobie zmiana. Korzystniej nawet się przedstawiasz pod względem fizycznym.
— Nie nasuwasz już na czoło tej roztarganej grzywy, która cię robiła podobną do afenpinczera.
Rzeczywiście, Helena od pewnego czasu zaczęła zczesywać włosy z czoła po dziecinnemu. Było to upodobanie i gust Hohego.
— I sposób twój zachowania się jest jakiś łagodniejszy i cichszy, niż dawniej. Nie wpadasz do pokoju, jak szalona, ale wchodzisz powoli, jak dobrze wychowana kobieta.
Wzięła do ręki bonbonierkę i zaraz zaczęła kleić, składać, gufrować, wybijać.
— Mówiono mi także, że jesteś chora — wyrzekła znów staruszka — ale ja powiedziałam, że to nieprawda, że jesteś zdrowa, tylko się pewnie schasałaś na jakim balu!
— Nie chodzę na bale — wyrzekła Helena, sznurując usta.
— A, a!...
Staruszka podniosła okulary i uważnie na Helenę spojrzała.
— Cóż to? — spytała ciekawie — może nareszcie doczekam się wnuka?
Lecz Helena żywo zaprzeczyła.
— Cóż znowu!... Ciocia wie, w jakiej sytuacyi znajduję się względem męża. Nie chcę i nie będę nigdy już więcej... jego... żoną!...
Ciotka Julia machnęła ręką.
— Pleć, pleciugo! — wyrzekła z uśmiechem — pogodzicie się jeszcze. Mówił mi Born, że spotkał was razem w Alejach, jadących powozem. Wyglądaliście bardzo ładnie...
Na Helenę uderzyły ognie.
— Pan Born — wyrzekła z gniewem — lepiejby zrobił, pilnując swych spraw a nie mieszając się do cudzych!... Pan Born nie jest bez zarzutu wobec opinii, pan Born...
Ciotka wzruszyła ramionami.
— A ciebie co ukąsiło? Rzucasz się, pleciesz bez najmniejszego sensu. Born jest pisarzem zdolnym i człowiekiem uczciwym...
— Co do pisarza... pozwoli mi ciocia nie odpowiadać, nie czytam bowiem tych dzieł, wychodzących z rynsztoka i kreślonych w celu rozmnażania rozpusty i podniecania zmysłowości, co zaś do człowieka, mam o nim sama wyrobione przekonanie i gdyby ciocia wiedziała to, co wiem ja, z pewnością nie nadawałaby mu miana „uczciwego“ człowieka.
Ciotka Julia poruszyła się niecierpliwie.
— Jeżeli na tych samych podstawach na jakich potępiasz jego dzieła, opierasz zarzuty, jakie czynisz Bornowi, jako człowiekowi, kruche są one, złe i wychodzące z błędnego rzeczy pojęcia. Zawsze wierzyłam w uczciwość Borna, jakkolwiek czasami, zwłaszcza w pierwszych chwilach jego pisarskiej działalności, nie chwaliłam formy, w jakiej przekonania swe wyrażał, chociaż zawsze wiedział, dokąd zmierza i od swych przekonań nie odstąpił na jotę.
— Być może — odparła Helena — jednak ja nie życzę sobie, aby Born bywał nadal w mym domu. To, co mam mu do zarzucenia, oparte jest na pewnej podstawie.
— Sprzeciwia się to zapewne zasadom twego katechizmu...
— Katechizm mój zbliża się bardzo do katechizmu moralności, rządzącej światem uczciwych ludzi. Zresztą, nie o mnie tu mowa. Jestem obecnie przekonaną, iż Born jest człowiekiem nieuczciwym a w pismach swoich szuka jedynie szkandalu i rozgłosu, chcąc w ten sposób dobić się karyery... Nic w tem dziwnego, pochodzenie żydowskie Borna tłomaczy tę gwałtowną chęć zysku, jaką każdy jego postępek jest nacechowany.
Ciotka Julia spojrzała na nią ze zdziwieniem.
— Pochodzenie żydowskie Borna? — zapytała — zkąd to znów ci przyszło do głowy. Born pochodzi z rodziny mieszczańskiej...
Nieznaczny grymas wykrzywił usta Heleny.
— Prawdopodobnie z chłopskiej... Przebiegłość byłaby ta sama, wzmożona chytrością, jaka cechuje każdego chłopa...
— Moja droga, głupia jesteś! Gdyby Born był chłopem, lub żydem, z pewnością nie zaparłby się swego pochodzenia.
— Och, kto wie.... Nie miałby się z czem chwalić, nie wielki to zaszczyt, pochodzić z chałupy, lub z alkierza arendarza...
Ciotka Julia pokiwała głową.
— Jesteś uosobioną sprzecznością — wyrzekła — zresztą, tak jak każda istota, która z drugiej a często z dziesiątej ręki czerpie swe przekonania. Często powołujesz się na twego brata... Czyż on nie wołał zawsze: postęp, postęp!... Jest-że to postęp, jedynie oparty na zdobyczach nauki, na wynalazkach, na spekulacyach filozoficznych, czy nie postęp to myśli braterstwa i zrozumienia nareszcie, iż niema innej gliny, z którejby ci drudzy stworzeni zostali?... Jakto, ty jeszcze mówisz o kastowości, odgraniczasz się murem chińskim od pewnej części społeczeństwa? Wykrzywiasz usta, mówiąc o innych istotach... dumna — czem, tą okruszyną pochwytanych encyklopedycznie wiadomości i lakierowanemi nosami twych bucików? Głupia jesteś, głupia jesteś!...
— Nie zaprzeczy jednak ciocia, że chłop...
Staruszka uderzyła pięścią w stół.
— Cicho bądź, nie znasz chłopów, nie wiesz, kto oni i do czego zdolni. Ja prawie całe życie spędziła pomiędzy nimi i wiem, że każdy z nich postawiony w twoich warunkach, umiałby więcej od ciebie i byłby pożyteczniejszym społeczeństwu. Co zaś do żydów, to przypomnij sobie postępowanie i zamiłowanie do robienia interesów twego męża i powiedz mi, czy jedynie semici oddają się lichwie i wyzyskiwaniu drugich?
— Mój mąż jest w rękach żyda Drechnera i służy mu za narzędzie...
— Głupia jesteś, bo Drechner jest narzędziem twego męża. A przytem co to za usprawiedliwienie? Wiecznie małoletni!... Wiecznie wyzyskiwani! Wiecznie w czyichś rękach!... Żyd przynajmniej, gdy obdziera i wyzyskuje, to czyni to z pewnym fanatyzmem, z temperamentem, podbudzony nienawiścią do tych, którzy od wieków ciążyli nad nim swą siłą. Nie wyzyskuje swoich, lecz tych, których nienawidzi i którym złotem za krew płacić każe. Lecz twój mąż naprzykład, teren swych pieniężnych obrotów przeniósł na grunt swych współbraci i z nich na zimno i obłudnie soki wyciąga, żądając jeszcze w zamian szacunku i dobrej opinii ogółu.
Helena od chwil kilku szukała w myśli odwrócenia rozmowy na inny przedmiot, gdyż wiedziała, iż ciotka raz jeden wprowadzona na ten temat, nie prędko wyczerpie swe argumenty. Szybko więc powstała i zbliżyła się do staruszki.
— Ja tu — wyrzekła — właściwie przyszłam z prośbą. Pragnęłabym, aby ciocia zechciała mi dopomódz do pozbycia się natręctwa kogoś, komu zawdzięczam w życiu wiele chwil przykrych i poniekąd to złe przekonanie, jakie mają o mnie ludzie... Chodzi tu o pana Fajfra...
— O Fajfra?
— Tak, od pewnego czasu pan Fajfer kompromituje mnie, prześladuje mnie swoją osobą. Na ulicy towarzyszy mi... i... słowa jego przekraczają granice nakreślone przez proste poczucie godności kobiecej... Chciałam prosić ciocię o zakazanie panu Fajfrowi podobnego prześladowania mnie... To mi zaczyna na seryo szkodzić w oczach świata...
Stała tak naprzeciw ciotki, trzymając ręce splecione w małdrzyk, spuszczając oczy i dobierając z trudnością wyrazów.
Ciotka Julia pokręciła głową.
— Proszę, proszę... Powinnabym dla ukarania cię i wykazania, jakie skutki może pociągnąć wasza rozkoszna obecna kokieterya ze studentami, powinnabym nie chcieć wdawać się w tę sprawę. Chodzi mi tu jednak więcej o tego smarkacza, niż o ciebie. On ma zdawać egzamin, ty zaś masz dość sprytu i energii, aby w danym razie sama znaleźć sposób na jego... jak nazywasz obecnie... prześladowanie... Zawołam go i natrę mu uszów!...
Helena musnęła lekko rękę staruszki.
— Dziękuję cioci!... O jedno jeszcze proszę... niech mu ciocia nie mówi, że to ja ją o interwencyę prosiłam. Pan Fajfer jest mściwego usposobienia, po co mam sobie z niego robić nieprzyjaciela?
— Tego ci nie przyrzekam! — odparła staruszka — znajduję bowiem, że każdy powinien mieć odwagę przyznania się do swoich czynów...
Helena sięgnęła pamięcią do słownika Hohego.
— Ach, są czyny, których ojcowstwo może nam sprawić tylko kłopot i publikowanie ich jest rzeczą zbyteczną...
Ciotka Julia podniosła okulary i bez szkieł patrzyła prosto w twarz młodej kobiety.
— Co to znów za zasady wygłaszasz? — spytała dość surowym głosem — masz minę i słowa Tartuffa na ustach. Przez tych chwil kilka ciekawie cię obserwowałam i widzę w tobie początek przewrotu dziwacznego i zaczerpniętego dyabli wiedzą z jakich znów mętów...
Na tobie, jak na zwierciadełku odbija się każde tchnienie... W pierwszej chwili sądziłam, że to zmiana korzystna, ale drapiąc trochę po tej baraniej skórce, poznaję, że się coś tam w tej głowie przekręciło... Nie myśl, że mnie tak łatwo oszukać, dlatego, iż siedzę zamknięta z memi bombonierkami i Bérangerem...
Całą siłą woli Helena przywołała na usta blady cień uśmiechu...
— Zastanawiałam się dużo w dniach ostatnich, myślałam... rezultatem...
Nagle w przedpokoju dzwonek szarpnięty gwałtownie, przerwał jej mowę.
Chwilę słychać było głos służącej i jakiś głos męzki, zmieszane razem i nagle się otwarły drzwi od przedpokoju.
Stanęła w nich siwiejąca już kobieta.
— A co tam? — spytała ciotka Julia, nie podnosząc się z miejsca.
— To pan Siennicki...
— Julek? Niech wejdzie!
Służąca usunęła się i we drzwiach, na ciemnem tle, pojawiła się postać młodego dwudziestoletniego człowieka, niezmiernie bladego, ubranego w długi, czarny surdut.
— Jak się masz! — wyrzekła ciotka Julia, podając mu rękę i równocześnie drugą ręką, w której trzymała szczypce, wskazała na Helenę.
— Julek Siennicki, moja siostrzenica Helena.
Nowoprzybyły ukłonił się, nie patrząc w twarz Heleny i usiadł na brzeżku krzesła.
— Jakże się ma matka?
— Mama przyjechała wczoraj do Warszawy...
— Jakto i nie daliście mi znać... dlaczego mama nie przyszła?
— Mama dziś miała dwa ataki nerwowe i teraz jest u doktora. Poleciła mi iść do pani i czekać tu na siebie...
Mówiąc, miął nerwowo kapelusz, gryzł wargi i mrugał oczami.
Helena patrzyła na niego przez chwilę, dziwiąc się jego podłużnej, pokrytej jakby zmoczonemi włosami głowie, jego długim nad miarę rękom, zakończonym kościstemi palcami, które zdawały się klekotać, jak kastaniety. Twarz była brzydka, blada i zmęczona, lecz usta purpurowe i zaschłe, czerwieniły się w tej bladości krwawą blizną. Skóra na czole wysokiem i z włosów obnażonem, była żółta i sfałdowana, włosy czarne, jak atrament, dawały tej twarzy pozór maski perrota, ubranego w aksamitną czapeczkę. Uszy, dość duże i przeźroczyste, odstawały od głowy, czerwieniejąc zdaleka masą delikatnych, krwawych, a pod skórą się wijących niteczek. Uszy te zdawały się poruszać, drżeć co chwila, płonąć, to znów blednieć trupio. Lecz najdziwniejsze w całej tej twarzy były oczy, wielkie, czarne, osłonięte firanką długich fryzowanych rzęs. Oczy te, tak jak uszy, tak jak skóra na czole, tak jak podbródek, dygotały, drżały, kręciły się, biegały, ślizgały, jak dwa motyle. I cała postać tego człowieka robiła wrażenie, jakby była złatana z masy istot, z których każda żyła osobno i chciała rozerwać ten łańcuch, którym była skuta.
Przez chwilę Siennicki zatrzymał swój wzrok na twarzy Heleny i młoda kobieta poczuła, jakby masa motyli zatrzepotała tuż obok jej oczów i ześlizgnęła się aż ku jej stopom. Wstrząsnęła głową, jakby odpędzając od siebie to wrażenie, tembardziej, że zaczynała ogarniać ją dziwna senność. Trudno jej było złapać myśli. Czuła tylko, iż nowoprzybyły sprawia na niej odpychające wrażenie...
— Bieda z temi nerwami mamy — mówiła ciotka Julia, kiwając głową — całe lata już tak cierpi biedaczka!...
— Och — wyrzekł Siennicki — mama się już do swoich ataków przyzwyczaiła, my także... Ja również jestem niezdrów, dziś doktór znalazł we mnie nerwowe rozdrażnienie i przepisał mi odpowiednią kuracyę.
Ciotka Julia wzruszyła ramionami.
— Twoja matka jest chora wskutek ciężkich porodów, jakie przechodziła, wątpię więc, czy ty masz te same swego cierpienia przyczyny...
— O nie — odparł spokojnie Siennicki — przyczyny mego zdenerwowania, są zupełnie inne. Przedewszystkiem dziedziczność i umysłowy wysiłek. Uczę się za dużo i to od szóstego roku mego życia, obecnie więc nic dziwnego, że mam neurastenię, to jest nerwową niemoc, pożerającą nerwy głowy.
— Przestań pracować, odpocznij!
— Nie mogę, muszę skończyć prawo!
— Matka powinna powstrzymać w tobie to szkodliwe dla twego rozwoju zamiłowanie do pracy.
Młody człowiek roześmiał się cicho.
— Zamiłowanie? Ja obecnie jestem tak wycieńczony, iż zamiłowania do pracy nie mam, mieć nie mogę. To kat mój owa praca...
— Dlaczego więc pracujesz?
— Dla chleba!
— Weź się do rzemiosła, skoro nie masz sił do umysłowego zatrudnienia.
Siennicki spuścił oczy, wreszcie wyrzekł po chwili milczenia.
— Niemam sił fizycznych!...
Ciotka Julia klasnęła w dłonie.
— A toć drągal z ciebie, dwa razy odemnie wyższy! — zawołała. — I pleciesz mi, że sił nie masz do pracy. Gadaj mi, że ci się nie chce, albo, że cię względy towarzyskie powstrzymują od wzięcia się do rzemiosła. I co z ciebie będzie, jeżeli się uprzesz przy adwokaturze? Mało to jest was? Głodem przymieracie... Zdolni i ci, którzy jeszcze mniej zdenerwowani będąc, skończyli studya, zabierają wam chleb. A toć ty sprawy psa przed krową nie obronisz, z twą miną zdechlaka! Co za generacya!... Każdy z was dziś jest „nerwowy“, chory i wyczerpany. Czemże będą wasi synowie?
Siennicki uśmiechnął się ironicznie.
— Nie nasza to wina! — wyrzekł powoli. Długą byłaby obrona tych „nas“ zdenerwowanych, gdybym mówić zechciał. Niechże na teraz wystarczy pani to słowo — dziedziczność! Matka moja chorą była przed mojem urodzeniem i to chorą od dawna nietylko nerwowo, ale i fizycznie. Nie dbano o mnie w mem niemowlęctwie i warunki mego wychowania, edukacyi, rozwoju umysłowego były fatalne. Przeciążano mnie pracą i wykraczano w każdej chwili przeciw hygienie. Nie pomyślał nikt o dyetetyce pracy, nie śledzono przejawów mej choroby nerwowej, dziś oto rezultaty. A takich, jak ja, jest tysiące... Pyta mnie pani, jacy będą nasi synowie? Ha, jeśli będą istnieli, to prawdopodobnie za kratą szpitalną...
Urwał i wzrok jego zawisł chwilę na twarzy Heleny, ona znów drgnęła, gdyż zdawało się jej, że skrzydła ćmy zatrzepotały na jej powiekach. Powstała szybko i zbliżyła się ku ciotce.
— Żegnam ciocię!
— Już idziesz?
— Tak!...
Szukała w myśli jakiejś wymówki, wreszcie wyrzekła:
— Babcia Bednawska niezdrowa, przyrzekłam jej, że powrócę.
Ciotka Julia pokiwała głową.
— Biedna Fortunia — wyrzekła — zaledwie o dziesięć lat starsza odemnie, a tak jej już pilno do grobu. A no, idź, idź!...
Helena, skłoniwszy głową Siennickiemu, wyszła a po za nią trzepotały motyle jego wzroku, które czuła doskonale na odsłoniętym karku, tuż przy linii zarostu wysoko w górę podniesionych włosów.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Przyszedłszy do domu, zastała czekającą na nią Heglową.
— Jak się masz! — wyrzekła bez entuzyazmu, podając rękę Jadwidze — czy dawno czekasz?
— Od kwadransa!
— Byłam u ciotki Julii.
— Siadaj, proszę cię!...
Milczenie zapanowało pomiędzy dwiema kobietami.
Helena chodziła po pokoju, zdejmując rękawiczki, kapelusz i okrycie. Zdawała się zapominać o obecności Heglowej.
— Przychodzę do ciebie z prośbą — wyrzekła nareszcie Jadwiga.
Helena usiadła i, opierając głowę na dłoni, wyrzekła z chłodną uprzejmością:
— Czem mogę ci służyć?
Heglowa milczała chwilę, jakby ciężko jej było sformułować swą prośbę.
Mój mąż, to jest pan Hegiel, podobno bywa u was i jest przyjacielem twego męża — zaczęła wreszcie — chciałabym cię prosić, ażebyś zechciała pośredniczyć pomiędzy mną i panem Heglem w pewnej kwestyi, która podstawę mego bytu stanowić będzie...
Helena roześmiała się ironicznie.
— Namyśliłaś się, żądasz posagu, albo alimentów!
— Nie — odparła Heglowa — nie żądam pieniędzy. Chodzi mi o co innego. Za pomocą usilnych starań otrzymałam miejsce kasyerki w składzie bielizny, wiesz o tem. W obecnym stanie rzeczy i przy ograniczonych rodzajach pracy, jakie społeczeństwo pozostawiło kobietom, nie mam wiele wyboru... Po dłuższem zastanowieniu się obrałam sobie fach, do którego mam pewne zamiłowanie. Pragnę zapisać się do szkoły akuszerek...
Helena otworzyła szeroko oczy.
— Ty, ty, akuszerką?
— Tak, ja!... Ponieważ przy zapisie muszę złożyć metrykę, świadectwo czterech klas i, jako mężatka, pozwolenie męża... pragnę więc uzyskać podobne pozwolenie od pana Hegla, inaczej nie mogę marzyć o rozpoczęciu nauki. Pisałam do niego, lecz list mój pozostał bez odpowiedzi... Czy zechcesz, czy to za pośrednictwem twego męża, czy wprost, prosić pana Hegla, aby mi dał to... pozwolenie?
Duma Heleny przyjemnie podrażnioną została.
Ta imponująca jej we wszystkiem Heglowa zwraca się ku niej z prośbą o protekcyę.
— Dobrze — wyrzekła ze sztuczną niedbałością — lecz pozwól sobie powiedzieć, iż obierasz sobie zawód wstrętny i do tej chwili uprawiany jedynie przez kobiety, pochodzące z niższej warstwy społeczeństwa. Oprócz tego, stając się akuszerką, zamykasz sobie wstęp do domów ludzi dobrze wychowanych i odcinasz się już najzupełniej od sfery, w której żyłaś...
Heglowa patrzyła na nią ze smutkiem.
— Moja Helenko — odparła — zawód ten nie jest tak, jak go nazywasz wstrętny! Gdybyś zechciała zrozumieć, że urodzenie się dziecka, nie jest rzeczą wstrętną, lecz całkiem naturalną, co więcej — najcudniejszym i najpiękniejszym aktem, na jaki się zdobyć może natura, pojęłabyś łatwo mój wybór i pewne upodobanie, z jakiem zabiorę się do studyów. Dlaczego znieważać tak bardzo siłę twórczą i życiodajną, poniżając, upośledzając, zakrywając welonami obłudnej moralności i estetyki, co mówię, obrzucając błotem, krzycząc o zwierzęcości, zbydlęceniu, cud poczęcia i tworzenia się w łonie kobiety drugiej istoty, biorącej razem z jej krwią życie, ruch — słowem ową duszę, o której tyle mówią ci wszyscy moraliści, niepomni, iż cała tajemnica tkwi właśnie w owej potędze, kryjącej się pod sercem każdej ciężarnej kobiety!
Z ust Heleny nie schodził uśmiech ironii.
— Moja Jadziu — wyrzekła powoli — mów co chcesz, wolę jednak widok Wenery milońskiej, niż postać kobiety... w interesującym stanie.
— Dlaczego? — zawołała Heglowa — czy dlatego, że w tej bryle marmuru zachowane zostało to, co tradycya i pewien wspólny układ nazwał estetyką a kobieta ciężarna, zamiast wklęsłości, ma wypukłość łona? Więc nic więcej nie widzisz w każdej przyszłej matce, tylko szpetotę powierzchowną... więc ten cud, który ta szpetota zawiera, nie nęci cię, nie zachwyca, nie przeraża wielkością i tajemniczością swoją?...
Helena drwiąco patrzyła na twarz przyjaciółki.
— Jak widać w tobie kobietę wrażliwą... impulsywną... Jesteś zwierciadełkiem, na którem odbijają się tchnienia myśli ludzi. W tej chwili zakryło cię całą tchnienie Borna, „Maryśki Olejarek“ i jego studyów położniczych.
Heglowa powstała i ujmując w rękę parasolkę, gotować się zaczęła do odejścia.
— Bądź zdrowa Helenko — wyrzekła — niewiem, dlaczego, ale zdaje mi się, iż usposobienie twe dla mnie zmieniło się od pewnego czasu. Pamiętam jednak, z jakim entuzyazmem przyjęłaś przed dwoma miesiącami wiadomość, iż mam zamiar pracować...
Helena uważnie oglądała swe długie i śpiczaste paznokcie.
— Jest praca i praca — odparła wreszcie — są pewne rodzaje pracy niewłaściwe dla osób należących do pewnej sfery społeczeństwa... Zresztą, pomówię z panem Heglem, ma być u nas dziś wieczorem, może mi się uda wyprosić owo pozwolenie...
Helena podała jej rękę.
— Dziękuję ci! — wyrzekła — i idąc ku drzwiom, dodała smutnym głosem.
— Prosić pana Hegla o pozwolenie zarabiania na chleb!... Jakie to dziwne i smutne!...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wieczorem Helena uprzejmie powitała wchodzącego Hegla. Od dni dziesięciu zgodziła się na jego częstą, niemal codzienną obecność w swym domu: Hohe wytłómaczył jej, że owe wykazywanie niechęci dla przyjaciela męża jest objawem zwykłym w każdej Maryi Joannie, kobiecie z gminu i gdy ona starała się mu wytłómaczyć, iż to jedynie ze względu na Heglową, opiera się przyjmowaniu w swym domu Hegla, Hohe wzruszył ramionami i wyrzekł:
— Co ci do tego? Dlaczego masz, broniąc jednej strony, zrobić sobie nieprzyjaciela w drugiej? Pamiętaj, że Hegiel pozostaje w wielkiej zażyłości z twoim mężem, powinniśmy być ostrożni i jednać sobie jak najwięcej przyjaciół!...
Z uśmiechem więc podała Helena rękę Heglowi i nie sprzeciwiła się, gdy on szerokiemi ustami, oprawionemi w rude wąsy do ręki tej przylgnął.
— Przyniosłem pani kilka książeczek z mojej prywatnej biblioteczki. Między niemi jest „Joanna d’Arc“ Voltaire’a... Bardzo ciekawe!...
Uśmiechał się głupkowato, zupełnie zjedzony i zidyociały przez rozpustę, którą czerpał w tanich nocnych zaułkach w kraju i zagranicą.
Helena przybrała minę zakłopotaną.
— Ja dziś występuję w roli posła — wyrzekła, spuszczając oczy — niech mi pan wierzy, iż rola ta jest mi niezmiernie uciążliwą i przykrą, ale, pewne obowiązki...
Hegiel bawił się binoklami w złotej oprawie i otworzywszy szeroko usta, śmiać się zaczął.
— Żona moja panią prosiła o wstawienie się do mnie, co?
— Tak!...
— Ha, ha!... A wie pani o co chodzi? Moja żona zwaryowała i chce się uczyć a-ku-sze-ryi! Słyszy pani, akuszeryi! Początkowo, chciałem dać jej to pozwolenie, ale mnie na szczęście Świeżawski od tego powstrzymał. Sensu niema, już i tak dosyć hańby mi swoją ucieczką przysporzyła, niech się mnie nie czepia teraz, niech mi da spokój.
— Jadzia mówiła, że rozstaliście się państwo dobrowolnie... Pokazywała paszport, który jej pan dałeś...
Hegiel zmieszał się, lecz znów śmiać się zaczął.
— Jadzia kłamie, paszport niczego nie dowodzi. Gdybym się zgodził na rozstanie, to nie ona, ale ja wyszedłbym z domu. Voilà!...
Powstał i, powłócząc nogi po pokoju, chodzić zaczął.
— Pozwolenia nie dam! — zaczął znów z uporem człowieka, któremu nerwy, wychodzące z rdzenia kręgowego, zaczynają wypowiadać posłuszeństwo. Pozwolenia nie dam!... A gdyby pani owa chciała wytoczyć mi proces separacyjny, będę się bronił... tak... przegra, gdyż znajdę przeciw niej dowody, ja sam wyjdę cało... Drechner mówił, że to łatwo się da zrobić... Alimenty, ciężar, ja nie mam, z czego jej będę płacił? Niechże się odemnie odczepi ta emancypantka!
Zatrzymał się chwilę i stuknąwszy miękko nogą o dywan, powtórzył:
— Pozwolenia nie dam!...
Ramionami wzruszył.
— Sensu niema — dorzucił przez zęby.
Helena wstała, uważając swą misyę za skończoną.
— Pan mi daruje, ale muszę pójść do strony przeciwnej i zanieść jej pańską odmowę!
— Tak, tak, niech jej pani powie, że ani pozwolenia, ani alimentów! Dlaczego nie siedziała w domu? Czy jej było źle ze mną? Przecież, nigdy mnie nie było w domu? Czegóż chciała jeszcze?
I z tym argumentem niezwalczonym na ustach stał, tryumfując w swej potędze mężczyzny, który wskutek pewnego układu organów, nagle ogłosił się władcą świata i rozdawać mógł „pozwolenia“ drugim istotom, inaczej, niż on złożonym fizycznie, „pozwolenia“ pracy dla dobra własnego i pożytku społeczeństwa...
W mężczyźnie tym rozwijała się wspaniale nędza moralna i fizyczna i stanowiła główną podstawę jego istoty. Pomimo to prawo, przewaga, siła, były po jego stronie.
Zwieszającą się od zwierzęcych pocałunków wargę, ze zgarbioną kolumną pacierzową, z rękoma zroszonemi potem, stał Hegiel dumny swą siłą i powtarzał z uporem idyoty:
— Pozwolenia nie dam!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

— I cóż, i cóż? — spytała Heglowa.
Helena przybrała zmartwioną minę.
— Nie chce dać pozwolenia! — wyrzekła, nie patrząc w oczy Heglowej.
— O!...
Młoda kobieta upadła na krzesło. Była bardzo blada. Przesunęła ręką po czole. Przez długą chwilę nie mówiła ani słowa, patrząc przez otwarte okno zasnutemi mgłą oczami.
— Nie rozumiem — wyrzekła — dlaczego się tak upierasz przy owej akuszeryi, możesz być dalej kasyerką lub zająć się czemś stosowniejszem dla ciebie, jak: malarstwem na porcelanie, fotografią, tłómaczeniem nowelek dla pism peryodycznych...
Umilkła, poczem dodała z pewną afektacyą:
— Jeżeli chcesz, mogę ci pomódz w umieszczeniu twych tłómaczeń, mam znajomości pomiędzy dziennikarzami wpływowymi, nie takimi, którzy ze swym manuskryptem dopraszają się miejsca... Mogę ci być pomocną.
Lecz Heglowa podniosła głowę. Na długich jej rzęsach drżały łzy.
— Dziękuję ci — wyrzekła — wszystkie te rodzaje pracy, o jakich mówisz, nie nęcą mnie zupełnie, gdyż nie jest to niezależność bezwzględna i bezwarunkowa.
Wstała z krzesła i przeszła się kilkakrotnie po pokoju, nagle stanęła koło ściany i wybuchła głośnym płaczem.
— Małoletnia, wiecznie małoletnia! — wołała z rozpaczą — podległa temu człowiekowi, który był udręczeniem i hańbą mego życia, podległa mózgowi rozlanemu w masie pochłoniętego wina, porośniętego pleśnią nieuctwa, chorób nabytych w bezwstydnych zaułkach i wyniszczającej rozpusty! Wiecznie niewolnica, ja duch, ja praca, ja życie, niewolnica rozkładającego się już cielska, lenistwa, zaniku siły moralnej i fizycznej!
Helena stała obok niej, znudzona tą całą sprawą separacyjno-akuszeryjną, jak ją nazywała w myśli. Wyraz „akuszerya“ sprawiał na niej odpychające wrażenie. Bezpłodne jej łono wstrząsało się na myśl o bólach porodu i szpetocie ciąży. Z ruchami strojnej kotki obciągała na sobie pancerz stanika i fałdy spódnicy, zakreślającej wężową linię bioder. Owa „akuszerya“ przywodziła jej na pamięć mdłą woń rumianku i pisk dziecka.
Heglowa łkała głośno a utkwiwszy przed siebie oczy, z których płynęły strugi łez, skarżyła się z najwyższą boleścią istoty nagle spętanej, w chwili gdy wszystko rwało się w niej do życia, do czynu, do pracy...
Helena zbliżyła się ku niej z pewnem zakłopotaniem.
— Wierz mi, moja droga — wyrzekła ze słodyczą — iż zrobiłam wszystko, co było w mej mocy, prosiłam, błagałam, przedkładałam, ale to wszystko było napróżno! Widzę teraz jedno, iż rozstając się z mężem, kobieta popełnia czyn szalony i nierozważny. Zostaje bowiem mimo wszystko pod jego władzą, lepiej zostać w domu, nie narażać się na podobne przejścia... Teraz wszyscy są przeciw tobie, świat, okoliczności, prawo — powtarzam, iż lepiej pozostać w domu!
Jadwiga otarła łzy, a twarz jej pobladła ożywiła się nagle.
— Nigdy — odparła z mocą — wszystko przeciw mnie, świat, ludzie, prawo, okoliczności, lecz ja sama jestem za sobą i to mi wystarcza. Nigdy nie skarżyłam się na mego męża, nigdy do nikogo, gdyż znajduję, że żona, odkrywająca moralne braki swego męża w oczach drugich i mimo to żyjąca z nim w dalszym ciągu, popełnia czyn zły, ubliża samej sobie, wykazując, że taka nizka wartość męża nie przeszkadza jej nosić jego nazwisko i często żyć na jego koszcie!... Często takie kobiety zastawiają się spełnieniem obowiązku, dziećmi, lecz jakże wypełniają ów obowiązek, w kłótniach, swarach, nienawiści i wiecznem narzekaniu! Dzieci, ale kto im każe płodzić te istoty poczęte, albo w chwili bezmyślnego zapragnienia rozkoszy, albo w przymusie i z nienawiścią w sercu? Dlatego to nie skarżyłam się nigdy, dlatego, ile razy mnie pytałaś: a twój mąż, jaki on? Starałam się zwrócić rozmowę na inny przedmiot. A przecież, ile wycierpiałam, wiem ja jedna tylko!...
Helena zaczęła naciągać rękawiczki.
— Mąż twój nie mógł ci bardzo dokuczyć. Powiedział mi przed chwilą, że nigdy go nie było w domu!...
Heglowa roześmiała się gorzko.
— Często nieobecność bywa większym bólem i zniewagą, niż obecność... Zresztą, nie o tem mowa. Powiedziałaś mi, iż źle zrobiłam, rozstając się z mężem, ponieważ obecnie szamocę się, jak ptak w sieć złowiony... Nie, nie, postąpiłam dobrze i dziś pomimo tych łez jakie mnie dławią, nie żałuję, niczego nie żałuję!... Mówisz, że ludzie, świat, prawo przeciw mnie, dobrze więc, będę walczyć, będę walczyć do ostatka, trupem moim może utoruję drogę dla innych kobiet, które wreszcie z wiecznych oków wyzwolone, oków obłudy, prawa i egoizmu, zamiast bezsilnie tak, jak ja w tej chwili ręce łamać, ręce te spożytkują dla wszechludzkiego dobra...
W pół otwartych drzwiach kuchenki zaciemniło się nagle. Stanął w nich Born i słów Jadwigi słuchał.
— Chwila ta bliższa, niż przypuszczamy! — wyrzekł, szybko postępując ku Jadwidze — całe szeregi sióstr twoich walczą już, biorąc szturmem naukową fortecę, lecz miliony skutych przesądami tego, co zowią prawem małżeńskiem, szamocze się tak, jak ty w tej chwili i traci czas, zdrowie, siły, zdolności na usługi i w niewolnictwie mężów, często kupionych na targu za pewną sumę posagową, często znów nabywców, na wystawione na sprzedaż ciało panien na wydaniu... Wiecznie kłamstwo i obłuda, wieczny interes zdobycia utrzymania, czy z tej, czy z owej strony!... Walka to o byt straszna, wstrętna, ohydna, bo płaszczem świętości okryta, komedyą przysięgi ozdobiona, stułą kapłana związana!...
Umilkł na chwilę, przeszedł mimo Heleny, nie zwracając na nią uwagi i Heglowę za rękę ujął.
— Oto kobieta, której w siedemnastym roku życia rodzice kupili... męża! Po latach dziesięciu towar ten, skuty z nią łańcuchem przysięgi i prawa, wlecze się za nią i paraliżuje jej kroki. Ktoś może zarzucić, iż siedmnastoletnia dziewczyna nie jest idyotką i wie co robi. W wychowaniu tej generacyi, z jakiej właśnie pani pochodzisz, wolną wolę wykluczono z programu. Nie dlatego, aby pochodziło to z teoryi determinizmu, nie, lecz dlatego, że kobieta winna być zawsze małoletnią i podległą, nie jednej, to drugiej przewadze i potędze! Powiedziałaś dobrze, trup twój posłuży za jeden szczebel tym kobietom, które tak, jak ty, płakać już nie będą...
Jadwiga łkała cicho, oparta głową o ścianę. Wyniosła jej i silna postać zdawała się być drobną i skurczoną. Jedna z jej rąk ginęła w dłoni Borna.
— Pan wiesz — wyszeptała — on nie chce dać pozwolenia!
— Żądaj pani separacyi!...
Heglowa uśmiechnęła się przez łzy.
— Czyż nie dość mi było jednej komedyi? Komedyi ślubu, czyż to ma się rozpocząć znowu tylko w odwrotnym kierunku?
Przez otwarte okno zapadał cień błękitny o liliowych tonach. Delikatny muślin firanek miał teraz w swych fałdach jasno-niebieskie smugi.
Helena patrzyła chmurnie na grupę tych dwojga, którzy zdawali się zapominać o jej istnieniu.
Ciemna głowa Borna, jego wydłużony profil odcinał się czysto w przestrzeni. Helena profil ten literalnie oczami chłonęła a w sercu czuła wzrastającą gorycz i nienawiść. Od kilkunastu dni czerniła Borna, starając się rzucić na jego uczciwość cień podejrzenia. Sprawiało jej to głuchą radość i gdy tak, jak wobec ciotki Julii przez zaciśnięte usta mówiła „zamknęłam mój dom przed nim“, zdawało się jej, że Born jest zczerniały, zmalały, okryty kurzem i błotem, niknący moralnie i fizycznie. Gdy więc go nagle ujrzała w tym błękicie wieczornym, silnym, czystym i pięknym, gdy posłyszała jego głos nie złamany, lecz doniośle te same przekonania, co dawniej głoszący, doznawała wrażenia, jakby te wszystkie pociski, które nań rzucała, ku niej się zwracały i ją samą kurzem, brudem okrywały i czyniły mniejszą, brzydszą i jakby schorowaną.
Chciała odejść czemprędzej, wydostać się ztąd na wolność, pomiędzy ludzi, którzy mówili pospolicie, nie tak rozpaczliwie, nie z taką według niej emfazą. Powoli zbliżyła się ku Jadwidze.
— Żegnam cię, moja droga — wyrzekła, usiłując wywołać na swe usta uśmiech zdawkowej uprzejmości — przykro mi, iż zrobić nic dla ciebie nie mogę... Jeżeli jednak zabierzesz się do tłómaczeń, pamiętaj o tem, co ci powiedziałam!
Jadwiga podała jej wolną rękę, pozostawiając drugą w dłoniach Borna.
— Dziękuję ci — odparła — wiem, że jesteś zawsze dobra i poczciwa; przepraszam cię, że ci zajęłam tyle czasu...
— Och, to nie, tylko muszę wracać do domu, babcia Bednawska chora...
Urwała swój ulubiony teraz frazes, którym tłómaczyła się przed wszystkimi w chwili pożegnania. Czuła, iż tu, w tym domu, nie potrzebuje się tłómaczyć.
Zwróciła się do Borna z najuprzejmiejszym uśmiechem:
— Żegnam pana — wyrzekła z pozorną serdecznością — niechże pan nie pozwoli Jadzi płakać tak nad tym konfliktem separacyjno- (zawahała się) akuszeryjnym, to trochę pańskiej winy w tych dziwnych projektach Jadzi...
Nie podając mu ręki, skinęła głową i ku drzwiom się skierowała.
— Proszę złe naprawić! — dodała z wyniosłą ironią a uśmiech jej obłudny przybrał w tej chwili odcień dawnego szyderstwa.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Wyszedłszy na ulicę, zaczęła myśleć nad wyrzeczonemi przez Borna i Jadwigę słowami. Niewolnictwo, małoletniość!... Nie znała prawa i nie wiedziała, z jakich paragrafów składa się to, co ludzie uświęcili nazwą małżeństwa. Uczyła się na pensyi algiebry i geometryi, lecz zapomniano pomiędzy przedmiotami wykładanemi pomieścić drobny i nic nie znaczący w życiu człowieka przedmiot: znajomość prawa! Umiała za to kilkadziesiąt przysłów francuskich, wyjętych z tragedyj Racin’a, Voltaire’a, z mów pogrzebowych Bossuet’a i bajek Lafontaine’a. Wiele innych, równie użytecznych wiadomości wypełniało jej dziecinne lata, lecz o tem, czem będzie, jakie stanowisko prawne zajmie w społeczeństwie, czemu podlegać będzie w takim a w takim wypadku; w jaki sposób zarządzić majątkiem osobistym, ocalić go od zguby — nie nauczono jej wcale. Jej ptasi mózg pracował więc w tej chwili ze zdwojoną gorliwością. Źle było w więzach małżeńskich, gorzej jeszcze po zerwaniu tychże. Miała więc racyę, nie słuchając rad Borna i pozostając na miejscu.
Szła z głową spuszczoną, owinięta w długi, ciemny, jedwabny płaszcz, który był jej teraz ulubionym strojem. Drapowała się weń silnie, ściągając na plecach i biodrach lekką i elastyczną tkaninę. Ten i ów obejrzał się za jej zgrabną postacią. Ona, pomimo pozornego zamyślenia, widziała doskonale owe chwilowe, przelotne konkiety. Na ustach jej wykwitł uśmiech, pierś wzbierała radością. Na placu Teatralnym, w szafce z heliominiaturami, dostrzegła swoją heliominiaturę w głęboko wyciętym staniku z pąsową różą przy gorsecie. Stała przez chwilę, patrząc i uśmiechając się do siebie. Nagle nad uchem posłyszała głos słodki, który wstrząsnął nią całą.
— Kochamy się w sobie?...
Obejrzała się. Stał przed nią Hohe, wdzięcznie uśmiechnięty, w nowym, popielatym garniturze i białej kamizelce.
— Mam dobrą nowinę do zakomunikowania — wyrzekł półgłosem, oglądając się dokoła — wynająłem gniazdko, gdzie mogę zaprowadzić cię bezpiecznie i tam porozmawiamy spokojnie. Och!... Tylko porozmawiamy, za to ręczę...
Wymienił ulicę, numer i oznaczył adres. Do jutra, do ósmej. Czy dobrze?
Przechylał głowę, jak kanarek, proszący cukru. Mały słomiany kapelusik zsunął mu się na ucho, z pod jasnego ronda widać było dokoła oczów sieć zmarszczek.
Helena uśmiechała się, cała nagle spłoniona wobec tego niespodziewanego spotkania, po raz pierwszy widząc Hohego przy świetle dziennem.
Nagle zaszumiało dokoła. Kilka kobiet, rozmawiając głośno, przechodziło przez plac Teatralny, idąc prosto w kierunku Heleny i Hohego.
Jedna z nich ubraną była dziwacznie, zupełnie biało, w dużym pasterskim kapeluszu, na którym chwiał się pęk maków, habrów i złotych kłosów. Była tęga, doskonale zbudowana, silna brunetka o zadartym nosie i pełnych wargach. Idąc, kołysała się, jak kaczka i podciągała co chwila długie rękawiczki, które jej ciągle po za łokieć opadały.
Dwie jej towarzyszki, ubrane prawie jednakowo, ciemno, z otwartemi parasolkami z czarnych koronek, służyły jej niejako za ramy czarne i za tło, z którego wysuwała się jej biała postać o zwycięzkich kształtach dobrze rozwiniętej kobiety.
Helena pierwsza dostrzegła tę grupę.
— Sosnowiczówna! — wyrzekła półgłosem.
— Gdzie, gdzie? zapytał Hohe.
— Przechodzi przez plac, idzie ku nam.
— A, a, żegnam panią! — wyrzekł pośpiesznie Hohe — żegnam panią, do jutra...
Szybko, kocim ruchem zawinął się i zniknął, mknąc drobnym krokiem ku Senatorskiej. Helena, zdziwiona, stała jeszcze na chodniku, gdy nadeszła grupa aktorek. Rozmawiały po francusku dość głośno i wszystkie zmierzyły Helenę przeciągłem spojrzeniem.
— Est elle peinte! — wymówiła Sosnowiczówna — est elle maquillée...
Jedynie tylko te słowa doleciały do uszów Heleny, która nagle z gniewu drżeć zaczęła. Chciała bowiem, aby Sosnowiczówna znalazła ją „dobrze“ i dystyngowaną... Tymczasem stało się przeciwnie. Zaczęła iść w stronę Leszna, spuszczając nizko głowę. Policzki płonęły. Jedno słowo nagany z ust aktorki wywołało w niej całą burzę wrażeń. Chciała dojść do domu i zetrzeć róż z policzków. Miała ochotę zrobić scenę mężowi, wyrzucić mu ową kolacyę w towarzystwie Sosnowiczówny na Pradze. Powoli jednak uspokajała się. Myśl o jutrzejszej schadzce z Hohem zaczynała zajmować jej uwagę. Powtarzała sobie w pamięci ulicę, numer domu, godzinę. Doszedłszy do domu, uspokoiła się zupełnie i z pewną pogodą w sercu weszła na schody. Czuła się znów moralnie wyższą nawet po nad Heglową, którą teraz coraz silniej posądzała o ukryty romans z Bornem. Schadzek swych z Hohem nie liczyła do przestępstw wiarołomstwa, mając oprócz owych umiejętnie dobranych frazesów Hohego, jeszcze to wbite a tak wszechwładnie panujące przekonanie, iż tylko finalny akt oddania się materyalnego wykracza przeciw ustawie małżeńskiej.
W domu już nie zastała ani męża, ani Hegla, którzy poszli na swą codzienną a raczej conocną włóczęgę.
Nowo przyjęta kucharka, gruba i czerwona Magdalena, wręczyła jej bukiet i list w żałobnej kopercie.
Bukiet był przysłonięty cały czarną krepą i związany czarną wstążką.
Helena wzięła w rękę tę cmentarną przesyłkę i skinęła na służącą, każąc jej wyjść z pokoju.
Spojrzała na kopertę.
Koperta była bez adresu.
Obejrzała starannie bukiet. Był złożony z samych fiołków, ciemnych, podwójnych. Krepa czarna, angielska, taka, jakiej się używa na żałobne welony, stulała kwiaty i u podstawy związana była szeroką czarną wstążką o białych brzegach.
Serce Heleny nagle bić zaczęło.
— Co to może znaczyć, kto jej przesyła podobnie śmiertelny prezent?...
Rozerwała kopertę.
Natychmiast ręce jej opadły, poznała pismo Fajfra.
— Idyota — wyszeptała przez zaciśnięte zęby.

List Fajfra do Heleny.
Pani!

Po raz ostatni w życiu czytać będziesz pismo moje. Wracam od ciotki Julii, która z niezwykłą srogością zapowiedziała mi, iż, jeżeli będę starał się widywać z tobą i rozmawiać z tobą, czy to na ulicy, czy u ciebie w domu — zawiadomi o mem postępowaniu mego ojca i ten, przyjechawszy do Warszawy, uda się do ciebie, czyniąc cię odpowiedzialną za moją dla ciebie miłość. Serce me pęka z bólu, lecz honor nakazuje usłuchać woli ciotki pani. Inaczej, znając gwałtowność mego ojca, mogę cię narazić na wielkie niebezpieczeństwo. Muszę więc przestać widywać cię do czasu, w którym, zdobywszy stanowisko i stanąwszy niezależnie, będę mógł śmiało stawić czoło niebezpieczeństwom i gdyby to wolą twoją było, uzyskawszy twój rozwód, ożenić się z tobą. Kocham cię zawsze jednakowo, pomimo wszystko, co wycierpieć byłem zmuszony i przepraszam cię pokornie za niegodne posądzenia, jakie miałem względem ciebie. Śledziłem bowiem twe kroki i wiem, że pojechałaś wtedy prosto do Heglowej. Jesteś i byłaś zawsze aniołem piękności i uczciwości i taką pozostaniesz zawsze w mej pamięci i sercu. Cierpię bardzo, bardzo, o Heleno, jakże los okrutnie pastwi się nad nami! Prawdopodobnie nie zdam egzaminu i pojadę na wakacye do jakiej apteki na prowincyę. Uniosę ze sobą twój obraz anielski i wspomnienie chwili, gdy okno sypialni twej rozświetlił blask złoty, jutrzenka mojej nadziei... Posyłam bukiet, owinięty czarną krepą na znak żałoby mego serca i piszę na papierze z czarną obwódką. Tak; dusza ma w tej chwili jest pogrążona w żałobie i pozostanie już tak chyba do końca życia... Och, jak ja cierpię; postaram się jednak być mężnym! Jeszcze jedno poświęcenie — i to najcięższe. Ręce twoje całuję długo, gorąco i oblewam potokiem łez.

Twój na wieki i do zgonu Stanisław Fajfer.

Helena złożyła list z westchnieniem ulgi.
Nareszcie pozbyła się tego natręta spokojnie i bez scen gwałtownych. Mówił „na czas jakiś“, lecz Helena nigdy myślą w przyszłość nie sięgała.
Helena winszowała sobie w tej chwili dyplomatycznych zdolności. Zaczynała rozumieć, iż dewiza Hohego „przyjaciół, jak najwięcej przyjaciół!“ — coś znaczy w życiu. Owo obłudne wyciąganie kasztanów z pieca cudzemi rękami, było o wiele łatwiejsze, niż przypuszczała wtedy, gdy zaślepiona w „prawdzie“, rzucała ludziom w oczy całe garści sarkastycznych uwag.
Odwiązała powoli wstążkę i krepę z bukietu, przyłożyła fiołki do twarzy i znalazła, że ich ciemna barwa pięknie się zgadza z popielatym cieniem jej włosów. Krepę i wstążkę zwinęła i wrzuciła do pudełka od kapeluszy, które stało w kącie szafy.
Poczem powoli róż z twarzy ścierać zaczęła.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.