Fin-de-siècle’istka/Przeobrażenie pierwsze/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Fin-de-siècle’istka |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia Polska W. Połonieckiego |
Data wyd. | 1904 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Lwów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
— A więc dlaczego pani się przyjść zgodziła?
— Chciałam zobaczyć, jak wyglądają w nocy Łazienki, widzę, że nic szczególnego... radabym powrócić do domu!...
— Niech mi pani da przynajmniej swoją rękę!
— Po co?
Lecz powoli Helena zdjęła rękawiczkę i podała swą obnażoną rękę Fajfrowi.
Przejeżdżali tuż pod latarnią.
Jasny blask wpadł do okna karety. Fajfer cofnął się w głąb powozu.
— Niech pani się cofnie, jeszcze panią kto zobaczy!
Helena wzruszyła ramionami.
— Niech zobaczy — wyrzekła — nie robię nic złego!...
— Ale ludzie pomyślą!
— Niech sobie myślą co chcą, co mnie to obchodzi, nudzisz mnie pan... ot lepiej powiedz mi pan, czy można liczyć na pański udział w żywych obrazach? Będziesz pan robił pana Tadeusza!...
Fajfer pokręcił głową.
— Nie mogę... egzamin!...
— Ech! — zawołała Helena, rozkładając ręce w tył głowy — co tam egzamin!... Oto, co jest mieć do czynienia z dzieciakami, z uczniakami!...
— Pani wie — zaczął Fajfer.
— Nic nie wiem, nudzisz mnie pan!...
Powóz toczył się cicho po rozmoczonych świeżym deszczem Alejach, tu i ówdzie migały latarki innych powozów, wlokących się powoli, tajemniczo, wśród koronki drzew bezlistnych.
Fajfer osunął się na kolana i rękę Heleny okrywał gorącymi pocałunkami, ona siedziała jak martwa, nie czując nic, z ustami zaciętemi, zapięta szczelnie w swem jasnem palcie, które włożyła umyślnie, pragnąc pokazać Fajfrowi, że drwi sobie ze wszelkich tajemniczych strojów, nieodłącznych od schadzek miłosnych.
Duszący zapach heliotropu, połączony z wyziewem safianu, którym lando było obite, wytwarzał sztuczną i zabójczą atmosferę. Z czoła Fajfra lały się krople potu. Drżał cały pod wpływem wzruszenia. Coraz nieśmielej przykładał swe rozpalone wargi do nieruchomej dłoni Heleny. Wreszcie oparł swe czoło o jej kolana i tak pozostał lodowaciejąc powoli pod wpływem tego nienawistnego chłodu, który bił z całej postaci młodej kobiety.
Ona roztargnionem okiem śledziła czarne masy drzew, przesuwające się po za szybami powozu. Od rana była szalenie rozdrażniona rachunkiem, jaki przysłano jej z magazynu. Nie miała ani grosza na zapłacenie go, Świeżawski odmówił jej awansu pensyi na przyszłe miesiące. Była winną sługom, pomywaczce, mleczarce — wszystkim! Przedwczoraj skończyła czytać „Panią Bovary“ i pomimo treści książki, kilkakrotnie miała ochotę zwrócić się o pożyczkę do Drechnera. Zaniechała wszakże tego zamiaru. Siedziała jednak teraz znużona silnie tą walką z materyalnemi warunkami życia.
Atmosfera moralna, którą rozsiewał w domu Świeżawski w swej namiętnej pogoni za zyskiem, udzielała się jej oddawna i wpływała w jej żyły. Wychowana przez babkę, nieznającą wartości pieniędzy, różniła się tem od męża, iż on miał w sobie namiętność powiększania kapitału, ona zaś rozrzucania na własne potrzeby i zadowolenie. Sentyment Fajfra drażnił ją i nudził. Przyszła na tę schadzkę, sądząc, że znajdzie w niej jakiekolwiek uspokojenie, coś, co jej pozwoli zapomnieć o troskach, które ją nękały. Zawiodła się. Klęczący u jej kolan drżący chłopak, wydał się jej nieznośną, trzęsącą się i głupią istotą. Odepchnęła go prawie brutalnie.
— Wstań pan, czego klęczysz!...
On podniósł głowę. Dostrzegła w jego oczach łzy. Wzruszyła ramionami i zaczęła znów patrzeć w szybę. On wciąż klęczał i teraz patrzył na jej twarz, którą widział dokładnie oświetloną światłem latarni.
Helena przypomniała sobie, iż w jednej z polskich powieści czytała o takiej damie, kokietce, jeżdżącej powozem, wieczorem, po parku Łazienkowskim. Dama ta kokietowała swego towarzysza, mówiła coś do niego; pani Bovary także spacerowała w zakrytej dorożce, lecz ona, Helena, nie miała najmniejszej chęci do kokieteryi, zamknięta tak w tem cuchnącem pudle sam na sam z Fajfrem. Wczoraj jednak na wieczorku u Żabusi rozmawiała z nim bezustannie i znajdowała nawet w tej rozmowie przyjemność...
Dlaczego w tej chwili czuła do tego człowieka odrazę? On, jakby cudowną intuicyą odgadując jej myśli, wyrzekł nagle wśród tej smutnej ciszy, przerywanej tylko turkotem powozu:
— Dlaczego pani wobec ludzi jesteś dla mnie o wiele lepszą, niż wtedy, gdy jesteśmy sami?
Ona milczała chwilę. Nie umiała znaleźć odpowiedzi, wreszcie ramionami po swojemu wzruszyła.
— Nie wiem! — rzuciła.
— Lecz ja wiem — wyrzekł z goryczą Fajfer — przy ludziach ja jestem dla pani akcesoryum, potrzebnem do udawania namiętności, wreszcie nawet jedną z tych „małp mojej żony“, z których pani drwisz bezustannie a o które pani chodzi, jak o własną duszę... Co panią obchodzi, że taka „małpa“ wzięła na seryo pani uśmiechy i spojrzenie... o nie słowa!... bo pani słowami odtrącasz, podczas gdy oczami ciągniesz ku sobie!... I dziś, patrz pani, co się ze mną dzieje, jestem niezdolny do pracy, niezdolny do życia... dniami i nocami myślę o pani, włóczę się pod twemi oknami!... Jestem dzieckiem, sztubakiem, jak mnie pani nazywa... niech i tak będzie, kocham też panią po sztubacku, całem sercem, duszą, rozumem. Ja się męczę... ja konam... ja płaczę!...
Helena siedziała nieporuszona.
Słuchała tych słów Fajfra i nic innego nie wpadało jej do ucha, jak to, że mówił cienkim dyszkantem. Zaczęła ją minować nagła wesołość. Bała się spojrzeć na niego, gdyż czuła, że parsknie śmiechem. W jednej chwili ogarnęła okiem całą sytuacyę. Wydała się jej niezmiernie śmieszną. Fajfer usiadł teraz na przedniem siedzeniu i Helena miała przed sobą jego kolana, długie, chude, szpiczaste, wystające z pod pół zniszczonego palta.
— Zechciej pan powiedzieć stangretowi, aby mnie zawiózł na Złotą. Pojadę do Heglowej?
Fajfer porwał ją za rękę.
— Jakto? Chcesz pani już wrócić do domu?
— Nie do domu, pojadę do Heglowej...
Fajfer rękę jej konwulsyjnie w swej dłoni ściskał, nareszcie gwałtownym ruchem pociągnął Helenę ku sobie.
— Heleno, Heleno — wyszeptał.
Lecz ona żelaznem ramieniem odtrąciła go i bez gniewu w głosie wyrzekła:
— Oszalałeś pan?
Chłopak cofnął się i przez okno rozkaz jechania na ulicę Złotą stangretowi podał. Powóz ruszył szybko i za chwilę toczył się Alejami. Helena zasunęła się w głąb, oparła głowę o poduszki i zdawała się drzemać. Nie troszczyła się wcale o swego towarzysza.
Jechali tak w milczeniu długą chwilę. Wreszcie powóz stanął przy rogu Złotej.
Fajfer szukał znów ręki Heleny.
— Ja nie wysiądę! — zaczął płaczliwym głosem — może nas kto zobaczyć!...
Helena otworzyła drzwiczki.
— Dobranoc panu! — zawołała prawie wesoło.
Lecz z wnętrza powozu odpowiedziało jej westchnienie.
Zatrzymała się na trotuarze i szukała jakichś słów cieplejszych, któreby to westchnienie ukołysać mogły. Nie znalazła jednak nic. Porwała tren sukni i rzuciła w stronę drzwiczek:
— Do widzenia, do czwartku!...
I szybko w górę ulicy iść zaczęła.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Na stoliku paliła się lampa, okryta dużym abażurem.
Drzwi z pokoju do kuchni uchylone i widać przez nie łóżko służącej, zasłane wysoko a nad niem rodzaj kilimka, pozszywanego z rozmaitych kolorowych kawałków sukna i barchanu.
Na stole nakrytym małą białą serwetką, która nie pokrywała całego blatu, stał mały biedny samowarek, koszyk z bułkami, trochę masła i dwie filiżanki, napełnione herbatą.
Koło stołu siedziała Helena w palcie, w kapeluszu, obok niej stała Heglowa w ciemnym fioletowym szlafroku, przepasanym w pasie grubym, czarnym sznurem.
— Zkąd przychodzisz? — spytała Heglowa.
Helena zawahała się chwilę; jej skośne oczy zaczęły błądzić po pokoju, jakby szukając oparcia. Wreszcie odparła:
— Jeździłam do Łazienek z Fajfrem!
Heglowa pochwyciła ją za rękę.
— Fajfer jest twoim kochankiem? — zawołała.
Lecz Helena wyprostowała się dumnie:
— Zapominasz się, moja droga! — wyrzekła dość szorstko. — Nie należę do rzędu kobiet, które mają kochanków!...
Heglowa wypuściła rękę Heleny ze swej dłoni.
— Dlaczego więc z nim jeździsz wieczorami do parku? — spytała.
— Dlaczego? — podjęła Helena — jeżdżę, gdyż nie znajduję w tem nic złego...
— Ależ on cię kocha...
— Wiem o tem!
— W takim razie postępujesz nieuczciwie. Nie czując nic dla niego, zabierasz mu czas, dręczysz go niewiadomo w jakim celu. Gdybyś go kochała, postępek twój, jakkolwiek zły i obłudny, miałby jakąś podstawę, ale tak, na co? po co?
Helena wzięła w rękę łyżeczkę i przyglądała się jej z uwagą:
— Dla zabicia czasu — odparła po chwili.
Heglowa smutnie się uśmiechnęła.
— Czasu zabijać nie trzeba, sam mija zbyt prędko a przytem, czy nie możesz zająć się czem innem...
— Naprzykład malowaniem na porcelanie — dokończyła Helena z ironią.
— Nie, moja droga! — Choć i to lepsze od twej szkodliwej zabawki. Lecz tyle jest innych dla nas koniecznych do spełnienia obowiązków...
Helena porwała się z krzesła.
— Proszę cię, nie mów mi o obowiązkach. Dosyć się o nich nasłucham u ciotki Julii...
Sięgnęła ręką i z kanapki porwała gruby zeszyt, zakreślony niewprawnemi gryzmołami.
— Cóż to za koszlony!
— To „kaligrafia“ Marysi.
— Cóż to, uczysz sługi?
— Tak, wieczorem, gdy ze sklepu wrócę...
— A!... une femme modele?
Heglowa śmiać się zaczęła.
— Proszę cię, moja Helu — wyrzekła — ironię twoją schowaj dla „małp mojej żony“. Ale wróćmy do naszej rozmowy. Cóż myślisz zrobić z Fajfrem?
— Ja, nic!...
— Powiedz mu to otwarcie, spełnisz czyn uczciwy!
Helena zaczęła pić herbatę...
— Nie powiem mu — wyrzekła — nie spełnię tego czynu uczciwego, bo to mi nie sprawi żadnej przyjemności!...
— Ależ dobre uczynki należą zawsze do tych, które nie spełniają nam osobistej przyjemności.
— W takim razie nie są dobrymi, bo każdy powinien dbać przedewszystkiem o swoje zadowolenie.
— Zkąd ty to wzięłaś? Czy i to z twego katechizmu?
— Tak, i to z pierwszej stronicy.
Heglowa, zdziwiona patrzyła na Helenę, która z najwyższym spokojem piła herbatę, przyglądając się ciągle łyżeczce.
— Katechizm twój różni się dosyć od słów Pisma!...
— Przepraszam, kochaj bliźniego swego, jak siebie samego — znaczy: oznacz przedewszystkiem normę swej miłości dla siebie a potem według tego staraj się zastosować twą miłość dla drugich!...
— Zaczynam uważać, iż coraz więcej stajesz się paradoksalną i nakręcasz wszystko do swego użytku.
— Moja droga, życie to także wielki paradoks!
Obejrzała się po pokoju.
— Hegiel ci jeszcze nie odesłał mebli?
— Nie, nie upominam się o nie!
— A posag?
— Nie pomyślałam o tem. Słyszałam jednak, że mówi, iż niema ani grosza, że wszystko straciliśmy wspólnie.
— Niech ci wyznaczy pensyę.
— Za co?
— Byłaś jego żoną!
— Więc za to ma mnie utrzymywać? Teraz pozwól, że ja coś zaczerpnę z mego katechizmu.
Usiadła naprzeciw Heleny i, oparłszy twarz na dłoni, mówić zaczęła:
— Małżeństwo nie jest interesem, aferą, moja droga!... i wstyd ogarnia każdą kobietę na myśl, iż są na świecie młode dziewczyny, sprzedające swe ciało, swą niewinność na wagę pieniędzy, gorzej niż prostytutki. Wywieszają one bowiem nad swemi w welony dziewicze spowite głowami, sztandar... Sakramentu i na świadków frymarki owej wołają kapłanów i całą rodzinę!... Czem się różnią od nich ćmy nocne, które zdają się na łaskę swego przygodnego kochanka? Różnią się bez-in-te-re-sow-nością! Tak, bezinteresownością! Bo za taką pannę, dobrze wychowaną i biało ubraną zapłacić trzeba naprzód tyle i tyle; często robić zapis na przeżycie, określić stan swego majątku. Później, w razie separacyi, mąż jest zmuszony płacić żonie... pensyę, jako wynagrodzenie za owe lata wspólnie przeżyte. Czemże nazwać to można, jeśli nie legalną i usankcyonowaną prostytucyą... Ja rozstałam się z mężem moim; co go to dotyczeć może, z czego ja żyję? Nie umiem pracować, tem gorzej! Powinnam się nauczyć! Ja nie pytam się, z czego on żyje! Ja nie mam obowiązku wypłacania mu pensyi? Dlaczego, żyliśmy przecież wspólnie razem i on, tak jak ja, należał do mnie ciałem i duszą. Dlaczego my, kobiety, mamy być zawsze tym towarem, za który płacić trzeba i któremu nawet po wybrakowaniu, po wyjściu z użycia, jeszcze, ciągle, wiecznie jak zwierzęciu, tę łyżkę strawy dawać należy?
Helena milczała, słowa Heglowej ślizgały się po jej umyśle, jak ostrze łyżew po powierzchni lodu, zostawiając zaledwie niedostrzegalne rysy.
— Moja Jadziu — odezwała się wreszcie — jesteś niesprawiedliwą, mówisz o kobietach, które się sprzedają dla majątku męża, lecz zapominasz, iż stokroć więcej jest mężczyzn, sprzedających się dla posagów żon.
— I cóż ztąd — podjęła żywo Heglowa — czy to zmienia w czemkolwiek postać rzeczy, jeśli mężczyźni postępują niegodziwie, czy to nas w czemkolwiek uniewinnia? Czy nie jesteśmy równie odpowiedzialne za owe czyny, jak oni? Czy nie stanowimy odrębnych indywidualności! Nazwano nas płcią słabą... fizycznie — zgoda! Ale moralnie jesteśmy silne bardzo, silne zarówno w złem, jak i w dobrem... silniejsze od mężczyzn... bądź o tem przekonaną!...
Umilkła na chwilę a twarz jej, pobladła cokolwiek, ożywiła się, ciemne oczy jaśniały prawie złotą barwą.
— Raz jeden trzeba — zaczęła znowu — aby między nami i nimi nastąpiło zupełne równouprawnienie! O, nie pod względem stroju i zajmowania krzeseł w parlamencie, lecz równouprawnienie jako ludzi, czyniąc nas odpowiedzialnemi nawet za nasze zbrodnie i występki. To pobłażanie litosne, to rzucanie nam „to kobieta!...“, jest dla nas obelgą! Prawo nawet, otaczając nas w pewnych razach opieką, zmuszając do zapłaty za honorowe spełnianie urzędu małżonki, to znów traktujące nas jak wiecznie małoletnie, czyni nam najdotkliwszą krzywdę. Jeżeli separacya przyzna mi jakąś kwotę ze strony Hegla... możesz być pewna, że ją odrzucę. Zdaje mi się jednak, że wbrew mej woli uczynić tego nie mogą!
Obejrzała się po pokoju pustym i zaledwie w kątach trochę zapełnionym łóżkiem żelaznem, kilkoma krzesłami, umywalnią i starą szafą.
— Do życia potrzeba mi niewiele, spać można równie dobrze na żelaznem łóżku, jak na łóżku wyrzeźbionem w czarnym dębie. I tu i tam... sny jednakowe. Czuję się zupełnie szczęśliwą i przez umysł mi nie przechodzi, iż miałam jakiś dobrobyt pozorny od chwili mego przyjścia na świat. Rodzina się mnie wyrzekła, ludzie odwracają głowy, gdy idę ulicą, aby mi nie złożyć ukłonu! Ach, gdyby oni wiedzieli, jak mało mnie ciągnie ku światu, w którym oni żyją obłudnie, dręcząc się wzajemnie...
Wyciągała ręce wysoko po nad głowę, jakby zrywając się do lotu.
— A teraz stworzę sobie nowe życie, moje własne życie!
Zastukano do drzwi kuchenki.
Heglowa wstała; idąc ku drzwiom, rzuciła Helenie:
— To Born.
Helena, nie rozumiejąc przyczyny, doznała nagłego szarpnięcia serca. To nazwisko, ten człowiek tu zjawiający się tak nagle, przejęły ją nieznanym niepokojem. Lecz Born już wchodził do pokoju, radośnie witany przez Heglową. Podała mu obie ręce, które on serdecznie uścisnął.
— Umieściłem „Paryasów“ — wyrzekł ożywionym głosem, lecz ujrzawszy Helenę, szybko się ku niej zbliżył.
— Pani tu, co za niespodzianka!...
Podała mu rękę, nie mogąc się jeszcze otrząsnąć ze zmieszania.
— Pomieściłeś pan „Paryasów“? O, to dobrze, to bardzo dobrze, prędko druk rozpoczną?
Born ręce rozłożył.
— Nie wiem, redaktor chce przeczytać.
— Jakto, przyjęto warunkowo?
— Pani wie, ja mam tak złą opinię. Redaktor lęka się, czy nie posunąłem się zadaleko. Ma obecnie w tece „Libellulę“ przez Tehanę i „Moją Babunię“ Hohego. Czytelnicy domagają się podobno utworów tych dwóch swoich ulubieńców. Być może, iż pani Tehana i pan Hohe zwycięstwo nademną odniosą...
Śmiał się, zacierając ręce, lecz gdy usiadł na kanapie i pod krąg świetlany twarz swoją podsunął, widać było dwie głębokie bruzdy, przecinające mu czoło.
— W każdym razie przyjął choć warunkowo — podjęła Heglowa — postęp jest, zaczynasz pan robić wyłom swemi energicznemi rękami.
— Ba, kiedy się od czasu do czasu krwawią i potem przez pewien czas do pracy są niezdolne — odparł Born — szczęściem rany się zasklepiają, gdy krew zdrowa i niezepsuta. Mam jednak jeszcze poważnego konkurenta, któremu prawdopodobnie miejsca w fejletonie ustąpić będę musiał. Jest nim Malewicz... Wyobraź sobie pani, ten wielki nasz uznany, pojechał aż do... Wenecyi. Naturalnie rzuci łaskawie wiązankę swych „wrażeń“, coś zupełnie nowego, powie nam o gołębiach, o placu św. Marka i o ciceronach. Dobre i to na te ciężkie czasy! Z magnackiej obory to wół, dobrze pasiony na dobrej brasze... a no!...
Śmiejąc się ciągle, zwrócił się ku Heglowej, która nie spuszczała go z oka.
— Była pani w fabryce?
— Byłam, ale nie zastałam dyrektora. Kazano mi przyjść jutro. Dano mi niektóre szczegóły. Trzydzieści rubli miesięcznie i... kawa o czwartej. I to coś znaczy...
— Zapewne, zapewne — zawołał Born — szczególniej ta kawa!
— Nie śmiej się pan — odparła Heglowa — siedząc cały dzień w sklepie będę serdecznie rada, mogąc wypić trochę gorącej kawy. Kasa jest naprzeciw drzwi, w zimie nie musi tam być ciepło. Nawet teraz widziałam, przechodząc, że poprzedniczka moja ma twarz podwiązaną...
— Zapewne — zawołał Born — ja nie mam w biurze kawy!... Ot, co to jest być kobietą!...
Sięgnął ręką do stosu książek, zrzuconych w nieładzie na sofkę...
— „Louis Lambert“ Balzaka! — wyrzekł, biorąc do ręki małą książeczkę — Jak mało ludzi czyta te studya filozoficzne genialnego francuza. Patrz pani na datę — 1832 rok!... Posłuchaj pani słów na stronicy 120: „Wola jest to fluid, własność każdej istoty, obdarzonej możliwością ruchu. Ztąd pochodzą niezliczone formy, które przybiera zwierzę i które są tylko kombinacyą jego istoty z substancyą. Jego instynkty są wynikami konieczności, nakazanej mu przez środowisko (milieu), w którem się rozwija. Ztąd różnica jego gatunków“! A dalej ciągła myśl i opieranie się na angielskiej teoryi Swedenborga!.. Kto mówi teraz o Swedenborgu, kto zna, kto myśli o nim, jakkolwiek wyraz „ewolucya“ jest na ustach wszystkich?
Przerzucił znów książki i wziął do ręki zeszyt z gryzmołami służącej, który Helena przed chwilą rzuciła.
— Phi! — wyrzekł, śmiejąc się — panna Marysia robi postępy, widzę, że A coraz wyraźniej się rysuje!...
Lecz Heglowa wyrwała mu zeszyt z ręki.
— Nie śmiej się pan — zawołała — gdybyś widział te biedne palce, popękane od ługu, z jakim wysiłkiem starają się przekreślić owo A przez pana wyśmiane, uczułbyś nawet poszanowanie dla tej „panny Marysi“.
— Kto pani mówi, że ja jej nie szanuję? Wszak to jeden z moich paryasów i to jeden z głównych. Sług jest prawie tyle, co „dam“, często nawet więcej, bo trzy i cztery obsługuje zwykle jedną „damę“. Otóż ta cyfra to potężna siła. Armia bosa, ale podstawę społeczeństwa stanowiąca. Pomyśl pani... najczęściej sługi zajmują się wychowaniem dzieci w mniej zamożnych domach, one dają im pierwsze zasady moralne, one rozwijają ich umysł. Społeczeństwo nie zdaje sobie nawet sprawy, jak ważną rolę w życiu gra sługa! Pisałem o tem nieraz. Pan Hohe odpowiedział mi, iż pisma moje czuć „swędem kuchennym“ i jako szlachcic z dziada pradziada, jako środek „uspołecznienia“ Kasiek i Marysiek proponuje wymysły i... bat.
Heglowa roześmiała się serdecznie.
— Oto, co jest być... karmazynem!...
— Czy pani wie — zapytał Born — że on już teraz zaczyna się podpisywać Hohe-Tański!
Śmieli się oboje, lecz śmiech ich został przerwany ostrym głosem Heleny.
— Hohe ma słuszność, sługi są to rozpustnice, próżniaczki i, zajmując się ich „uszlachetnieniem“, tracimy czas napróżno!
Oboje spojrzeli na nią ze zdziwieniem.
Zwykły jej ironiczny uśmiech przeszedł w grymas goryczy. Zwróciła się teraz ku Heglowej i patrząc jej prosto w oczy, wyrzekła:
— Nie sil się, moja droga, na „uspołecznianie“ Marysi. Im więcej postarasz się o rozwinięcie jej umysłu, tem gorzej ci ona odpłaci!
Wstała i zaczęła zapinać rękawiczki.
— Miałam i ja, będąc jeszcze bardzo młodą, w pierwszych miesiącach mego zamążpójścia, manię uczenia katechizmu i geografii mojej służącej, Anny. Zapłaciła mi szybko i dobrze, o z procentem!...
Born powstał także i ku Helenie się zbliżył.
— Czegóż to dowodzi? — zapytał — zapomniałaś pani, że całe wieki zostawienia odłogiem moralnej istoty tej Anny, pracowały nad wytworzeniem jej złego i niewdzięcznego czynu. Postępek jej powinien tylko był pani wykazać, jak wielką musi być nędza moralna tego gatunku ludzi i jak grubą skorupa, okrywająca ich duszę. Nie przeczę, iż praca jest ciężka, ale i obowiązki nasze względem tej zaniedbanej części nas samych jeszcze cięższe. Dlatego pani nie powinnaś się zrażać, lecz na nowo zacząć pracować w tym kierunku!...
— Dziękuję — odparła sucho Helena — jedna próba wystarczyła mi już na całe życie! Powiesz mi pan swoim zwyczajem, iż kiedyś tam, po dziesięciu przemianach i ja będę kosztować słodkich owoców mej pracy... Zostawmy jednak w tej chwili transformizm na boku, dobry on tylko w zastosowaniu naukowem...
Born uśmiechnął się ironicznie.
— Niechże i tak będzie — wyrzekł — tylko owe zastosowanie naukowe doprowadzi nas zawsze do teoryi Swedenborga. Nie możemy przecież przyjąć za zasadę, że człowiek jest ostatnim wyrazem doskonałości. Jesteśmy tak nędzni, tak ułomni, a nawet w cudownej maszyneryi naszego ciała tak często niedoskonali, iż przyznać pani musisz, że musimy przetransformować się jeszcze w setki innych gatunków.
— W aniołów — poderwała ironicznie Helena — gdyby kto słyszał autora „Maryśki Olejarek“, mówiącego w ten sposób — śmiałby się serdecznie.
Twarz Borna powlekła się cieniem smutku.
— Znów powracamy do błędnego koła — wyrzekł zmienionym głosem — znów pani przypisujesz pracom moim złe i nieuczciwe zamiary!
Lecz Helena miała od kilku chwil wyraz gniewu wyryty na twarzy. Patrzyła bystro na Heglową, której piękny profil rysował się dokładnie, oświetlony wązkim białym świetlanym konturem, na Borna tak ożywionego i zdającego się odżywać w tem skromnem, szarem i biednem mieszkaniu na tę ciszę spokojną bez trosk o stroje, wydołanie życiu nad stan i zda się bez moralnego rozstroju.
Wszystko to zaczęło szarpać dziwnie jej sercem, czuła, iż jest tu intruzem, że słowa jej dzwonią źle, fałszywie, że twarz jej musi wydawać się brzydką i nieharmonijną w tej całości.
Szybko wsunęła ręce w kieszenie palta.
— Odchodzę — wyrzekła, zwracając się ku drzwiom.
Raz jeszcze spojrzała na Heglową i Borna; jakaś myśl przewinęła się jej przez umysł, gdyż uśmiech ironiczny rozjaśnił jej usta.
— Pan mnie odprowadzi? — zapytała nagle miękim i pieszczonym głosikiem.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Często pan bywa u Jadzi?
— Bardzo często!
— Dziwna kobieta!
— Nie dziwna kobieta, lecz kobieta-człowiek, w całem tego słowa znaczeniu!
Helena zesznurowała usta pod cienką osłoną woalki.
— I ja podziwiam w niej energię, z jaką gra rolę bohaterki, wyjętej z powieści pani Schwartz...
Born brwi zmarszczył.
— Pani Hegiel nie gra żadnej roli! Jest to kobieta, dla której materyalne warunki życia prawie nie istnieją. Dlatego czuje się równie szczęśliwą w swem ubogiem mieszkaniu, jak poprzednio u Hegla. Jestem przekonany, że potrafi wyrobić sobie samodzielne stanowisko pomimo trudności, z jakiemi spotykają się pragnące pracować kobiety.
— Być może — odparła Helena.
Milczeli długą chwilę, idąc powoli Krakowskiem Przedmieściem, na którego chodnikach mało już było przechodniów. Gdzieniegdzie rewerbery płonęły słabo, tu i ówdzie błyszczała jeszcze oświetlona cukiernia. Po tej ciemni nocnej włóczyły się kłęby wilgoci wiosny wczesnej, woniejącej silnie zmoczoną i parującą ziemią.
— Pani żyjesz w świecie pseudo-plutokracyi i pseudo-karyerowiczów — zaczął znowu Born — gdybym mógł użyć tego wyrażenia, pani żyjesz pseudo-życiem społecznem. To ubieganie się za powiększeniem nędznego jakiegoś kapitaliku, ten wyzysk drobiazgowy, to żarcie się o dziesięć rubli podwyżki na jakiejś posadzie kolejowej, ta chęć dojścia, zrobienia pseudo-karyery, karyery blaszanej, głupiej, pstrokatej — oddziaływa na panią. Mąż pani za cel każdego dnia postawił sobie zrobienie dobrego interesu i brutalne zadowolenie jakiejś chęci, bądź zmysłowej, bądź pokrytej domieszką inteligencyi, na wrażliwej i nerwowej naturze pani odbija się to, jak na kliszy fotograficznej. Nie mając kapitałów do umieszczania i brania z nich procentów, umieszczasz swój kredyt i zaciągasz długi, nie płacisz rachunków, mąż twój zadawalnia się banalną rozrywką, ty zaś, wykwintniejszą mając naturę, przystrajasz te rozrywki w delikatniejsze dekoracye. Jesteś szalenie wrażliwą, to co cię otacza, odbija się na tobie, jak na kliszy fotograficznej. Nieprzetrawione nawet oddajesz wrażenia, jako swoje własne teorye. Zaprawiasz je goryczą pesymizmu i stąd patrzysz na świat, na ludzi, na ich prace, jak przez okulary, na których co chwila osiada tchnienie bliskiej ci istoty.
Zatrzymał się, jakby dla nabrania oddechu i ciągnął dalej zniżonym głosem.
— Mówię tak do pani, po raz pierwszy; po raz pierwszy analizuję twoje otoczenie i mówię tak o twoim mężu. Ale dostrzegłem w dniach ostatnich, że stoisz pani na krawędzi i że sama się popychasz w przepaść istotną i dla ciebie zgubną...
Sądził, że odpowie mu zwykłą swą formułką o „swej własnej moralności“, o „swym katechizmie“, lecz ona szła obok niego powoli, z głową spuszczoną, trzymając jedną dłoń wsuniętą pod jego ramię. Była tak blisko niego, że przez rękaw palta czuł jej ramię, opierające się o niego z jakiemś poddaniem się i pokorą.
— Nic mi pani nie odpowiada? — zapytał — to dobry znak, słowa moje trafiają do twego przekonania. Widzisz pani, jak jesteś uczciwem, dobrem, ale zarazem wrażliwem dzieckiem. Kilka tych chwil, spędzonych z panią Hegiel oddziałało na panią dodatnio. Powinnaś pani częściej do pani Jadwigi przychodzić... byłoby to dla ciebie z wielką korzyścią...
Ona milczała chwilę, wreszcie odezwała się zmienionym głosem:
— Nie mogę!... gdybym zasmakowała w waszym sposobie życia, nie mogłabym się później pogodzić z mojem otoczeniem!
— A któż pani każe się z niem godzić, kto? Od lat czterech żyjesz pani w ciągłej rozterce z tem, co cię otacza, zaczynając się teraz jedynie powoli zgadzać z trucizną, którą to otoczenie wytwarza. Przywykniesz do tej trucizny i stanie się z ciebie szkodliwe i jadowite zwierzę... zanim to nastąpi, opuść dom, który ci nie daje tego, co dom męża dać powinien! Rozstań się z mężem!
Oboje zatrzymali się równocześnie. Stali teraz na rogu placu Teatralnego i kilka lamp rewerberowych oświetlało jaskrawo ich twarze. On był trupio blady, jak człowiek, który stawia w tej chwili los życia na jedną kartą, ona trzymała oczy uparcie spuszczone w ziemię, kryjąc podbródek w wysoko podniesionym kołnierzu paltota.
Born pochwycił jej rękę.
— Zechciej mnie zrozumieć — wyrzekł gorączkowo — nie występuję w tej chwili w roli twego uwodziciela, nie jestem człowiekiem, który dla własnych celów rozbija w puch ogniska domowe. Małżeństwo, które złączyło uczucie i które uczucie to przechowuje do zgonu, jest dla mnie dowodem wzniosłej piękności i tryumfującego udoskonalenia. Lecz to, czem jest twoje małżeństwo, to hańba i plaga społeczna, to podniecanie się wzajemne do szkodliwości dla ogółu, to parawan wiarołomstwa i obłudy. Co robisz pod jednym dachem z tym człowiekiem, co cię wiąże? Dajesz mu trochę pieniędzy, któremi on obraca, a on ci nawzajem wypożycza swe ramię, gdy wchodzisz do sali balowej i nazwisko mężatki, gdy w oczach świata udajesz nędznicę, którą nie jesteś, którą ty być nie możesz! Frymarka to straszna, targ to bezczelny i jawny, a mimo to tolerowany codziennie, przyjmowany przez ludzi z uśmiechem na ustach!...
Ściskał jej rękę w gorącem uniesieniu, głos mu drżał, słowa konały na ustach.
— Wiem, co przez umysł twój zatruty przechodzi w tej chwili — wyrzekł po kilku sekundach milczenia — myślisz: Born kocha się we mnie i zuchwale proponuje mi porzucenie męża, aby później skorzystać z tego. Mylisz się, nie kocham cię, tak jak ty sądzisz, i gdyby to koniecznem dla przywrócenia ci wiary w uczciwość ludzi się okazało, gotów jestem przysiądz ci, że nigdy cię nawet widzieć nie będę... Czy ci to wystarcza... czy chcesz, ażebym ci przysiągł?...
Lecz ona szybko miękim ruchem położyła mu rękę na ustach.
— Nie przysięgaj — zawołała — bo... niedotrzymasz!...
On brwi zmarszczył i w jednej chwili wzruszenie jego zniknęło.
— Drwisz pani, jak zawsze? — zapytał.
Lecz ona odparła wśród przymuszonego śmiechu i łkania:
— Nie, nie drwię, przeciwnie, jeśli żartuję, to jedynie dlatego, aby nie wybuchnąć płaczem, nie przytulić się do twojej piersi i nie pójść za tobą w tej chwili!...
— Nie, nie — zawołał Born, odsuwając ją prawie od siebie — nie tak, nie tak, byłoby to skorzystanie z chwilowego rozdrażnienia pani. Nie jak dziecko, wiedzione na pasku, nie jak kobieta, ciągnąca za sympatycznym dla niej mężczyzną, lecz jak człowiek odpowiedzialny i świadomy swych czynów, powinnaś pani przystąpić do tego kroku. Nie dziś, nie jutro nawet... jedź do domu, oblicz się z sobą samą, ze swą siłą, ze swą uczciwością i nie mów mi nawet, co postanowisz! Niech ja, niech moja osoba tu w grę nie wchodzi, dzisiaj tak, jakbyś mi była zupełnie obojętną, pamiętaj w tej chwili o sobie i zrozumiej, czy uczciwością jest zajmować stanowisko, jakie zajmujesz w tej chwili.
— Jeszcze jedno, gdybym, znając cię dokładnie, wiedział, iż wpływ twój szlachetny może wyplenić złe instynkty twego męża, dopomógłbym ci do tej ciężkiej pracy i powiedział: spróbój!... lecz nie ty możesz mieć przewagę nad mężczyzną, zawsze i wszędzie mężczyzna będzie cię prowadził i miał nad tobą wpływ potężny. Nie jesteś ukutą z jednej bryły, jak Heglowa, z takich kobiet wyrastają bohaterki, z takich jak ty — łupy dla włóczących się po świecie sentymentalnych, lub zmysłowych samców.
Skinął na przejeżdżającą doróżkę i wciąż milczącą Helenę ku stopniom powozu podprowadził.
— Bądź zdrowa — wyrzekł, ujmując jej rękę — nie śmiem się spodziewać, lecz milczenie twoje dużo dobrego mi wróży. Od ciebie zależeć będzie, czy się zobaczymy... ja więcej do domu waszego nie przyjdę... Patrzeć tam na ciebie, zanadto mnie boli!
Helena wsiadła do powozu i przelotnie spojrzała na twarz Borna. Nigdy nie uczuła tyle bojaźni wobec mężczyzny, jak w tej chwili. Born wydał się jej o wiele wyższym, a bladość jego stawała się w świetle zielonego szkła latarni prawie trupią.
Doróżka ruszyła w stronę Leszna.
Born stał długą chwilę i patrzył za znikającym w oddali powozem, którego turkot brzmiał rozgłośnie wśród pustek ulicznych, wreszcie umilkł zupełnie w masie czerniejących domów.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
— Proszę pani, starsza pani nie chce się spać położyć!
— Dobrze, zaraz tam przyjdę!
Helena zrzuciła palto i kapelusz i, ubrana, w swej białej jedwabnej bluzce i czarnej wełnianej spódnicy, skierowała się w stronę pokoju babki.
Przed nią szła pokojówka, trzymając w ręku lampę!
— A to listy dla pani — wyrzekła, podając Helenie kilka zapieczętowanych kopert.
— Ten biały z błękitnemi ptaszkami, to od pana Fajfra; przyniósł go sam niedawno i prosił, żeby go pani oddać w sekrecie!...
Helena zacisnęła z gniewem usta. Postanowiła w tej chwili zerwać z Fajfrem, który poniżał ją w oczach służących. Schowała listy za gors i wzięła z ręki pokojówki lampę.
— Możesz iść spać — wyrzekła, nie patrząc na twarz służącej.
Wszedłszy do pokoju babki, zastała starą Bednawską w zwykłym jej negliżu, to jest w krótkiej czerwonej spódnicy i kaftaniku, na środku pokoju, mocno ożywioną, pochyloną nad stolikiem, na którym leżały całe stosy zżółkłych listów, powyrzucanych na serwetę z małej szkatułki.
Staruszka trzymała w ręku świecę i kolejno podnosiła do oczów każdy świstek. Pod ścianą, w postawie wyczekującej, stała kucharka, trzymając w ręku nocną koszulę Bednawskiej.
— A ja ci mówię, że skradłaś! — krzyczała zaperzona babka — skradłaś, bo jeszcze wczoraj karteluszek był między innemi bileduxami!
Helena postawiła lampę na komodzie.
— O co babci chodzi?
— Wyobraź sobie! — krzyknęła Bednawska — brakuje mi w kasetce wierszyków, które pan Strumbski napisał dla mnie jeszcze wtedy, gdy się o mnie starał. Były na welinie z wiązanką niezapominajek zasuszonych, przypiętych na rogu... Zaczynał się poemat słowami:
Za nic perły, bławaty,
Nie masz już Fortunaty...
Pan Strumbski napisał ten poemat na mój — odjazd w sąsiedztwo. Każ kucharce, niech mi zaraz odda ten karteluszek...
Helena w każdej innej chwili byłaby roześmiała się, lecz czuła się szalenie rozdrażnioną i dziwnie smutną.
Zbliżyła się więc do stolika, mówiąc:
— Niech babcia pozwoli, ja poszukam!
Zagłębiła ręce w masie tych zżółkłych papierów, które zaszeleściły jak jesienne liście. Niektóre były tak stare, że miały podobieństwo do skrzydeł motyla w proch się rozpadających.
Natychmiast odnalazła „karteluszek“ pana Strumbskiego. Podała go babce, lecz ta nienawistny wzrok na drzemiącą kucharkę rzuciła.
— O! Basia podrzuciła, bo się przelękła! — zamruczała, składając do kasetki wszystkie bileduxy.
Zamknęła ją na klucz i podreptała do komody.
— Proszę cię — zawołała — weź ty mi te ruble stąd, weź je sobie. Każesz mi jutro zmienić na inne... Prosiłam, żeby mi zmieniły pieniądze, a te dziewczyniska przyniosły mi za sto rubli cuchnących papierków... wódką śmierdzą... powąchaj!... Gdzież ja to mogę pomiędzy bieliznę włożyć... zabieraj... zabieraj!...
Rzuciła na ręce Helenie cały stos papierków rublowych, poczem, mrucząc ciągle, do łóżka podeszła.
— Basia... dawaj koszulę! — krzyknęła. — Gdzieżeś ty widziała, ladaco jedna, żeby pani na sługę czekała!...
Pomacała pod poduszką i wyciągnęła kilka rodzynków, które ssać zaczęła, powtarzając z cicha:
Za nic perły, bławaty,
Nie masz już Fortunaty...
Helena wysunęła się z pokoju. Weszła do sypialni i wrzuciła pieniądze do szufladki od tualetki. Pieniądze te spadły jej jak z deszczem. Pomiędzy oddanemi jej przez pokojówkę listami był jeden list od krawcowej. Wiedziała co on zawiera — groźbę podania skargi do sądu. Teraz mogła dać niewielkie à conto — wiedziała, że babka zapomni i nie zażąda zwrotu swych pieniędzy. Z tej więc strony uspokoiła się znacznie. Kamień spadł jej z serca... Dla niej troska materyalna była główną przyczyną niepokoju. Postawiła lampę na tualetce i powoli rozbierać się zaczęła. Zdjęła stanik i gorset, i rozpuściła włosy. Cienka, płócienna, haftowana koszula z dużym błękitnym monogramem obejmowała jej gors i ramiona. Pod szyją ciemniały doły „solniczek“, które doprowadzały ją do rozpaczy. Ręce długie i chude pokryte były masą ciemnych włosów — nie rozwinęła się bardzo, tylko wydłużyła, wyciągnęła w górę prosta i smukła jak sosna.
Sięgnęła ręką do kieszeni spódnicy i wyjęła z niej listy.
Położyła je na łóżku i zdjęła buciki, pończochy i odsłoniła kołdrę. Ustawiła lampę koło łóżka, natarła ramiona i nogi wodą kolońską, spudrowała twarz i powoli wsunęła się pod kołdrę. Chwilę leżała z oczyma na wpół przymkniętemi. Słowa Borna, cała ta scena tak niespodziewana wstrząsnęła jej istotą. Doprowadzona natychmiast do równowagi zajściem z babką, sprowadzona do rzeczywistości wejściem na próg domu, który był jej gniazdem — starała się odnaleźć owo wrażenie, które ją ogarnęło tam, na Teatralnym placu, przy boku tego człowieka, który radził jej — pozostawić to wszystko precz i wyjść stąd... (gdzie?... po co?...) wyjść samej, samej jednej!
Obejrzała się dokoła i wyciągnęła powoli. Materac wydał jej się miękim, poduszka doskonałą, jasiek w sam raz pod głowę dopasowanym. Z przyjemnością przesunęła palce po atłasie kołdry. Przez te cztery lata zaprowadziła duże zmiany w sypialni. Drzwi kryły portyery, podłoga wybita była dywanem, nad łóżkiem zwieszały się białe muślinowe firanki. Tualetka pełna była flakonów, puszek, pudełeczek, na umywalni stał błękitny przybór do mycia, świecący w oddali jak olbrzymie szafiry.
Powoli Helena poddała się tej kołyszącej ją ciszy i uczuciu zadowolnienia, jakie ogarnia ludzi w chwili ułożenia się do snu wśród znanych nam i ulubionych sprzętów. Głos Borna tracił swą siłę i oddalał się od niej coraz więcej, tak, iż niedługo nawet dźwięku jego rozróżnić nie była w stanie.
Sięgnęła ręką po leżące listy i czytać zaczęła.