<<< Dane tekstu >>>
Autor Gabriela Zapolska
Tytuł Ich czworo
Podtytuł Tragedja ludzi głupich
w 3-ch aktach
Pochodzenie Utwory dramatyczne, tom IV
Wydawca Instytut literacki „Lektor“
Data wyd. 1923
Druk Zakłady Graficzne H. Neumana we Włocławku
Miejsce wyd. Lwów — Warszawa — Poznań — Kraków — Lublin
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


AKT DRUGI.
Scena przedstawia pokój u Wdowy, wynajęty przez Fedyckiego. — Meble żydowskie — ale pewna staranność kobieca. Palma. — Dywaniki, robione ze skrawków. Ścieżka płócienna przez podłogę. Dwa pianina, trzy rowery, na ścianie ścienne zegary — na stole, nakrytym serwetą gramofon. — Szezląg zniszczony. Łóżko pod ścianą. Porozrzucane buty i części garderoby. Z lewej strony drzwi do wdowy — zastawione szafą niedużą, łatwą do usunięcia — wejście główne w środkowej ścianie. W prawej jedno okno. — Na ścianie ilustracje z Tygodnika i Kraju powycinane i ponalepiane. Na stolikach wydawnictwa: Kobieta i jej wdzięki, Świat płciowy i t. p. Za podniesieniem zasłony na łóżku leży Fedycki z nogami zadartemi na poręczy. Gramofon nastawiony ryczy, szumi, piszczy.
SCENA I.
ஐ ஐ
(Po chwili pukanie).
FEDYCKI.

Wer da?

WDOWA
(za drzwiami).
Ja! czy mogę?
FEDYCKI.

Entrez!...

WDOWA
(wchodzi, rosła, tęga, blondynka, włosy ściągnięte na czubku głowy, przystojna, mina bolejąca, typ dobrej wyzyskiwanej głupoty, ubrana w biały szlafrok wełniany, trochę za krótki z przodu).
FEDYCKI.

Jezus Marja!

WDOWA.

Co?

FEDYCKI.

Myślałem, że Mont Blanc wchodzi. No... góra ze śniegu.

WDOWA.

A, względem mego szlafroka... Pan mówi, że lubi, jak kobieta biało ubrana...

FEDYCKI.

Więc to na moją cześć... o nieba!...

(chce wstać).
WDOWA
(stoi w nogach łóżka).

Niech pan leży. Ja na chwileczkę.

FEDYCKI.

Cóż tam Bóg dał?

WDOWA.

O! dużo!... Przedewszystkiem prosiłabym, czyby nie można, żeby gramofon był cicho.

FEDYCKI.
Niby dlaczego?
WDOWA.

Bo... mój drugi lokator mówi, że mu to przeszkadza.

FEDYCKI.

W takim razie nie ma serca.

WDOWA.

Jakto?

FEDYCKI.

Bo nie lubi muzyki.

WDOWA.

On mówi, że gramofon, to rozkosze głupców.

FEDYCKI
(zrywa się, biegnie do gramofonu i nieznacznie go zatrzymuje).

On sam jest głupi...

(gramofon sam ustaje).

Ja go znów nastawię na orkiestrę — wtedy będzie wiedział, co to jest tak mówić.

WDOWA.

Proszę pana tego nie robić. On się wyprowadzi.

FEDYCKI.

No to co? Ja to pani odszkoduję. Wezmę także jego pokój.

(Wdowa wzdycha i macha ręką).
FEDYCKI.

Niema co wzdychać. Kiedy mówię tak, to będzie tak. Chyba, że się pani w nim kocha.

(przechodzi do szeslągu).
WDOWA.

Ja? o!...

FEDYCKI
(z udaną wściekłością).

A! w takim razie biada mu! biada! trzykroć biada!...

WDOWA.

Pan mówi w co pan nie wierzy. Pan wie dobrze, że ja...

(spuszcza oczy).
FEDYCKI
(sapiąc rzuca się na szesląg).

No... strzeżcie się!

(zaczyna się śmiać).
WDOWA.

Ja tam nawet chcę tylko go dotrzymać do wiosny. I tak pan wie, że się zmieni mieszkanie, bo te jedne schody, to bardzo nie osobliwie... Prawda?

(przysiada się na fotelu).
FEDYCKI.

Zwłaszcza dla mnie. Ani rusz się wymknąć, jak kto przyjdzie po pieniądze.

WDOWA.
Ach Boże!... bo też pan to się urządza! No! Wszystko na raty... o!... te rowery... pianina... od Hansa Konrada jakieś cuda... teraz gramofon... Jak przyjdzie pierwszy ja nie wiem co będzie. I to tak ciągle. Po paru ratach odbiorą i nic niema z tego.
FEDYCKI.

Alem się naużywał jakby za gotówkę.

WDOWA.

Ach Boże!... Pan bardzo lekki w myślach.

FEDYCKI.

Za to mój stary ciężki w kieszeni..

WDOWA.

Tak... ale on może pana wydziedziczyć na korzyść pana brata.

FEDYCKI.

Chciałbym to widzieć.

WDOWA.

Jeszcze pan zobaczy. Ach Boże!... gdyby pan chciał — taki, taki jak pan...

FEDYCKI.

Mnie się jeszcze zechce i wtedy dopiero będę no!... strach... albo nic nie będę robił całe życie, albo się namyślę, albo... E! albo mi to źle. Nic nie robię — dobrze — ale nie mam dochodu więc nie płacę podatków. Jakbym miał dochody musiałbym płacić, a tak czysty zysk.

WDOWA
(wstaje i przesiada się na szesląg).

A pan wie, że 15-tego to jest termin naszego wekslu.

FEDYCKI
(śmiejąc się).
Nie może być.
WDOWA.

Ja muszę pamiętać, bo pan toby jak nic mi fantowanie sprowadził. Pan o niczem nie myśli.

FEDYCKI.

Indyk myślał i zdechł.

WDOWA.

Jakże będzie z tym wekslem?

FEDYCKI.

A bo ja wiem.

WDOWA.

No, ale ja muszę wiedzieć proszę pana... ja podpisałam...

FEDYCKI.

Wie pani, że pani w tym białym kolorze wcale, wcale.

WDOWA.

Naprawdę?

FEDYCKI
(siada z nogami na szeslągu).

Pod chairem.

WDOWA.

No... a na ten weksel nic pan nie da?

FEDYCKI
(zeskakuje z szeslągu, leci do stołu).

Nudzi pani! Jak Boga kocham — robi się pani taka, że nie do zniesienia. Prolongować!..

WDOWA
(wstaje)
Może nie zechcą.
FEDYCKI.

To już pani głowa.

WDOWA
(z westchnieniem).

Proszę pana... to 1400 koron, a mój cały majątek te 2000 koron w Szparkassie.

FEDYCKI.

No to jeszcze 600 nadto.

WDOWA.

Tak... ale...

FEDYCKI
(koło gramofonu).

Aj! aż mnie głowa od pani rozbolała.

(Wdowa zmartwiona milczy).
FEDYCKI
(patrzy na nią ukradkiem, podchodzi i z pieszczotą).
Gniewa się dzidziątko?
WDOWA
(rozradowana).

Ja? na pana? Boże drogi.

FEDYCKI.

Pani ma rację. Fed jest jedyny chłoptaś, cacany, a pani jest najśliczniejsza, najcudniejsza, najpiękniejsza, najcieńciejsza... nie! to nie...

WDOWA
(uśmiecha się).
Niech pan powie, że najgłupsza.
FEDYCKI.

To już tak postanowione, żeby kobiety były dobre aż do głupoty... To jest ich wdzięk.

WDOWA.

Niech będzie. Ja i to przeczekam.

FEDYCKI.

I zajmie się pani prolongatą?

WDOWA
(idzie do stołu i poprawia serwetę, Fedycki koło szesląga).

Ach Boże mój!

FEDYCKI.

Wdowo z Malabaru! Wdowo z Malabaru!...

WDOWA.

Co się stało?

FEDYCKI.

Wiedz, że broń palną wynaleziono dla...

WDOWA.

Co pan mówi.

FEDYCKI.

Jak mi odmówisz... Kupuję rewolwer, nabijam.

WDOWA.

Zastrzeli się pan?...

FEDYCKI.

Niema głupich... zastrzelę panią. Albo nie sprzedam panią do haremu.

WDOWA.
Do haremu.
FEDYCKI.

Na kilo! tam kupują kobiety na kilo!...

(zbliża się do niej).

Pani dzisiaj działa... jak Boga kocham! takie oczy...

WDOWA
(rozanielona).

O panie Fedycki! Pan wie, ja dla pana na wszystko gotowa... Żeby pan chciał zrozumieć niejedno...

FEDYCKI.
(ze znaczeniem — siada na stole).

Cierpliwość jest wielką cnotą... czekajmy wdowo z Malabaru, czekajmy... w postawie wyczekującej pani do twarzy.

WDOWA.

Tak. Pan wie, że ja wszystko przeczekam.

FEDYCKI
(zeskakuje ze stołu i porywa wdowę do mazura).

Tylko wesoło! Dziś, dziś, dziś — jutro! jutro!...

WDOWA
(patrzy na niego z lubością)

Pan to może człowieka do piekła zaprowadzić.

FEDYCKI.

No... a prolongata?

WDOWA
Będę probować. Jak nie zechcą... to...
FEDYCKI.

Co nie mają chcieć. Nastawić pani gramofon?... zagra paninego walca.

(biegnie do gramofonu)

Mojego?

FEDYCKI.

Z wesołej wdówki.

WDOWA.

Jezus Marya! proszę pana ten lokator zaraz ucieknie

FEDYCKI.

A co nie mówiłem? nie ma serca! Nie znosi muzyki. Któż to?

WDOWA.

To nauczyciel fortepianu.

FEDYCKI

Mniejsza z tem. A!... muszę pani powiedzieć. Tu dziś do mnie przyjdzie... ktoś...

WDOWA
(nagle zirytowana, ale powstrzymując się).

Ta... pani...

FEDYCKI
(przedrzeźnia ją).

Ta... Pani...

WDOWA.

A mówił pan, że to już zerwane.

FEDYCKI.
Zaczęte zrywać..,
WDOWA.

Tak pan mówi już cztery miesiące.

FEDYCKI.

Bo to już od czterech miesięcy jak się zaczęło zrywać.

WDOWA
(odwraca się i uciera nos).

Ach Boże!... gdybym wiedziała, że to coś takiego będzie pod moim dachem, to nie byłabym nigdy panu wynajmowała. —

FEDYCKI
(udając obojętność).

To ja się wyprowadzę...

WDOWA.

Ach Boże!...

(ociera ukradkiem łzy).

Pan to jest moja tragedja!

FEDYCKI.

No więc... niech pani da mi kieliszki do koniaku, i talerzyk do owoców i pożyczy dywana na ten śliczny szesląg...

WDOWA
(wzdychając).

Ach Boże!...

FEDYCKI.
I przedewszystkiem nie stoi na schodach, i nie podsłuchuje w swoim pokoju.
WDOWA.

Ja? przecież pan sam drzwi szafą zastawił i jeszcze klucz ma pan od swojej strony.

(wskazuje na drzwi zastawione szafą).
FEDYCKI.

Spodziewam się, że klucz od mojej strony! Ale ja dobrze wiem co mówię. No! i co?

WDOWA
(z determinacją).

Dobrze! ja i to przeczekam.

FEDYCKI.

Otóż to,.. rozum i elegancja.

(Wdowa wychodzi do przedpokoju, za chwilę wraca z talerzykami, kieliszkami na tacy).
WDOWA.

Proszę!

FEDYCKI.

Grazia. No... a dywanik... dywanik...

WDOWA.
{z godnością i melancholią).

Będzie!

(wychodzi).
FEDYCKI

Ślicznie.

(wstaje, sprząta).
WDOWA
(taszczy dywan za jeden róg i rzuca na ziemię).
FEDYCKI.
Mogłaby mi pani dopomódz!
WDOWA.

Tego się pan nie doczeka!

(wychodzi miarowym krokiem).


SCENA II.
FEDYCKI później WDOWA.
ஐ ஐ
FEDYCKI
(chodzi, gwiżdże, układa dywan na szeslągu, wydobywa z szafy koniak, owoce układa na talerzyku — za chwilę wchodzi wdowa).
WDOWA.

Przynieśli Świat płciowy.

FEDYCKI.

Należy się?

WDOWA
(z godnością)

Zapłaciłam! —

(wychodzi, spoglądając melancholijnie na czynione przygotowania).
FEDYCKI
(pora się koło gramofonu — zapala lampę).

A to z temi okrągłemi knotami!...

(dzwonek dwa razy).

Jest!...

(biegnie do przedpokoju — widać jak otwiera drzwi — wchodzi żona ubrana w futro — boa — kapelusz z piórami — wpada do pokoju Fedyckiego i zamyka drzwi na klucz).
ŻONA.
Wiesz co on robi?
FEDYCKI.

Kto?

ŻONA.

No — on — mój mąż. Szpie-gu-je mnie!

(zanosi się ze śmiechu)
FEDYCKI.

Co?

ŻONA.

Jak Boga kocham. Wzięło go tak jakoś na wilję. Od tej pory — jak wyjdę, to widzę, że i on za mną. Taki głupi! taki głupi!... Jak on to niezgrabnie robi! Komu to tu brać się do takiej rzeczy! Naturalnie ja to zaraz spenetrowałam i wodzę go za nos...

FEDYCKI.

Lepiej było może nie przychodzić.

ŻONA.

Ach ty pawianie pomarańczowy! Dlaczego? — Owszem. Najprzód wzięłam ze sobą Lilę...

FEDYCKI.

Jakże mogłaś!

ŻONA

A cóż? miałam ją udusić na te kilka godzin.

FEDYCKI.

Zostawić w domu.

ŻONA.

Sługa musi iść. A potem tem lepiej. Przecież on sobie pomyśli, że ja nie mogę być taką podłą, żeby dziecko brać na rendez vous. A ja ją zostawiłam w dorożce.

FEDYCKI.

Przed domem?

ŻONA.

Ale gdzie. Na rogu. Zakazałam jej się wychylać. Karetka i okna zamknięte. Dałam jej czekoladek. — No co? ty moja czekoladko...

FEDYCKI.

Ciumaj!

(przewracają się po szeslągu. śmiejąc się).
ŻONA
(cicho).

Coż twoja wdowa?

FEDYCKI

Czeka!

ŻONA.

Nie... to znakomite...

FEDYCKI.

Patrzaj... mam gramofon. Na raty.

ŻONA.

Jak mamę kocham — naprawdę. Niech zaryczy.

FEDYCKI.

Poczkaj!

(puszcza w ruch gramofon, który wyje piosenkę z Tingel-tanglu wiedeńskiego. Żona zachwycona).
ŻONA.
Coś bajecznego!
FEDYCKI.

A co mówiłem?...

(słychać pukanie do drzwi, Fedycki idzie, uchyla drzwi i mówi).

Niech się wypcha!...

ŻONA
(która zdjęła kapelusz).

Co tam?

FEDYCKI

Ten głupiec, co mieszka obok kazał powiedzieć, że teraz komponuje...

ŻONA.

Co — rebusy?

FEDYCKI.

Nie — jakieś muzyki i że mu gramofon przeszkadza.

ŻONA.

Także coś! Na złość mu! na złość mu!

(piją koniak, jedzą owoce, gramofon wreszcie urywa z wrzaskiem, bo jest zepsuty).
FEDYCKI.

Już umiem jeździć na rowerze!

ŻONA.

E?

FEDYCKI.

Przejechałem wczoraj dziecko i psa i nie spadłem!

ŻONA.
Co ty mówisz? Chciałabym widzieć mego męża na rowerze? Toby wyglądał! Co?
FEDYCKI.

No... kto wie....

ŻONA.

Tak. Według ciebie, to on wszystko potrafi!. Wiesz? on mi na złość robi. Teraz taki śnieg, a on wciąż za mną łazi bez kaloszy i ma ciągle katar.

FEDYCKI.

Kup mu mentholu.

ŻONA.

Pomoże mu.

FEDYCKI.

Naturalnie. Ja tu nawet gdzieś mam, tobym ci dał.

ŻONA.

Dziękuję ci. Jak będę wracać od ciebie, to wstąpię i kupię mu, bo tak kaszle, że aż przykro słuchać, —

FEDYCKI.

Nie zdejmiesz futra? —

ŻONA
(siada mu na kolana — on w trakcie tej kwestji bierze ją na ręce i kładzie na szeslągu).

Nie mogę kiciąteczko z aksamitnemi łapkami; bo muszę iść. Wpadłam tylko tak, żeby ci nie zrobić zawodu i w ten ukochany pyszczek ucałować. Ach! jak mi tu u ciebie dobrze. Tak jakoś swojsko! Tak jakoś przytulnie... Tak po mojemu. Ja sobie myślę, że cała przyczyna mojego nieszczęścia, to jest to, że ja i on jesteśmy z innego świata. — Ja niby z takiego, co chce żyć, a on z takiego, co to tylko myśli! — On czasem mówi coś o tej... kulturze!... Każden ma kulturę... nawet kartofle i gruszki. Daj mi koniaku!

FEDYCKI.

Masz.

ŻONA.

Ja i ty... to jak dwie rękawiczki. Jedna myśl, jedno usposobienie,.. Mój Fed.., Mój Fed... moje życie... moje złotości..,

FEDYCKI.

Zdejm futro...

ŻONA.

Nie... nie... muszę iść... no...

FEDYCKI
(siada zadąsany na szeslągu).

E!

ŻONA.

Nie gniewałam się, nie gniewałam się... Taka jestem zmęczona. Całe rano łaziłam po Radzie szkolnej.

FEDYCKI.

Ty?

ŻONA.

Ja. Chcą go przenieść do innego gimnazjum. Więc trzeba zapobiedz. On przecież sam się nie ruszy. Ja muszę. Czekaj... coś ci ciekawego pokażę. Uśmiejesz się. Patrz...

(wyjmuje z torebeczki karteczkę papieru).
To dziś znalazłam nagryzmolone na jego biurku. Tylko słuchaj „Dobry łotr był zbawiony, nietylko w myśl zasady chrystjanizmu, ale w najdoskonalszem znaczeniu tego słowa. — Przed śmiercią, istota nadzwyczaj rozumna potrafiła mu wykazać, że jego dusza nie była niepotrzebna, że i ona była dobra i nie przeszła niepostrzeżenie na tej ziemi“. Zrozumiałeś? Ale szczyt wszystkiego, dalej — „umarł — szczęśliwy, bo był kochany w ostatniej chwili“...
(śmieje się).

Szczęśliwy — w ostatniej chwili. Co mu po ostatniej chwili? Cale życie! całe życie kochać się, jak dwa warjaty, jak ty i ja... jak Fed i ona!...

(przewraca się na szesląg, śmiejąc się).

I wiesz co najkomiczniejsze, to to, że, aby pisać takie bzdury, on wstaje po nocy. Nawet pantofli nie włoży!... Nastaw mi jeszcze gramofon, żeby odetchnąć po tych głupstwach.

(chwytają papier, na którym było napisane i drą go w kawałki, a potem obsypują się temi papierkami).
FEDYCKI

Ten tam rzępoła będzie się gniewał.

ŻONA.

Nakryj go czem.

FEDYCKI.
Prawda!
(ściąga z łóżka koc i nakrywa gramofon, manewruje koło gramofonu. Żona idzie za nim).
ŻONA.

Jak ty to potrafisz!!! To musi być trudne. Ty jesteś taki mądry — ty wszystko potrafisz...

FEDYCKI.

O! wszystko...

ŻONA.

Ale wszystko! wszystko!...

(gramofon gra polkę b. cicho).
ŻONA.

Cudna poleczka...

FEDYCKI.

Służę pani!

ŻONA.

Dobrze!

(zaczynają tańczyć — pukanie do drzwi).
FEDYCKI
(zatrzymując się).

Kto tam? czego?

GŁOS WDOWY.

Proszę pana...

FEDYCKI.

Jeśli o gramofon, to niech się wypcha — wolnoć Tomku w swoim domku.

GŁOS WDOWY.
To nie o gramofon, to coś ważnego. Proszę mnie wpuścić — mam coś powiedzieć.
ŻONA.

Słuchaj, może ona ma jakie prawo do ciebie, że ona tak ciągle puka.

FEDYCKI.

Keine idée!..,

GŁOS WDOWY.

A to dla dobra obojga państwa.

FEDYCKI.

Obojga? ta trzeba się z nią rozmówić.

(zastawia gramofon, który milknie).
ŻONA.

A może to jaki kawał.

FEDYCKI.

Nie — to głupia, ale strasznie dobra kobieta. Odwróć się.

(idzie do drzwi — wdowa się wsuwa, ubrana w długi ciemny płaszcz i chustkę na głowie — wchodzi z godnością).


SCENA XII.
ஐ ஐ
WDOWA.

Przepraszam, że się narzucam, ale byłam na dole po zapałki i widziałam z ulicy, że państwo zapomnieli zasunąć rolety i że państwa może być widać z dołu, jak w latarni. Przepraszam... nie przeszkadzam? —

FEDYCKI.
Dziękuję. Mogła to pani powiedzieć przez drzwi. —
WDOWA.

Muzyk nie jest głuchy — przeciwnie. Słyszałby. — Wychodzę — a! jeszcze!... Tam na dole ktoś stoi, jakiś pan — patrzy ciągle w okna...

(wychodzi).
ŻONA
(biegnie do okna).

Gdzie?

FEDYCKI.

Co robisz? warjatko!

(leci za nią).
ŻONA.

Jezus! to on!

(oboje zwracają się ku ścianie między oknami i tak pozostają przylepieni do ściany).
FEDYCKI.
(szeptem).

A mówiłem, było lepiej z domu nie wychodzić.

ŻONA
(j. w.)

Bóg wie gdzie chodziłam przedtem — wzięłam dorożkę, a ten się za mną powlókł.

FEDYCKI.

A powlókł.

ŻONA.
Teraz sterczy w takim śniegu — i pewnie bez kaloszy.
FEDYCKI.

Właśnie — pora myśleć o kaloszach. Stój, nie ruszaj się.

(zaczyna chyłkiem, zginając się, iść ku lampie i gasi ją).
ŻONA.

Co robisz? Teraz dopiero on pomyśli, że się dzieje Bóg wie co.

FEDYCKI.

Głupia jesteś!

ŻONA.

Ty jesteś głupi. —

FEDYCKI.

Stój i nie ruszaj się.

(idzie do przedpokoju, po chwili wraca).

Zamknęła się.

ŻONA.

Kto?

FEDYCKI.

Wdowa. — Czy jest jeszcze? może poszedł?

ŻONA
(ostrożnie zagląda).

Nie widzę. Taki śnieg.

FEDYCKI.

Czekaj. Ja na chwilę okno otworzę.

ŻONA.
Jeszcze czego. Teraz mi się obaj przeziębicie... o! widzę go! jest... Stoi nieruchomy, jak słup,,, A to! a to!
(Fedycki idzie do drzwi, zastawionych szafą, otwiera je z klucza — staje na progu, jasne światło bije z pokoju wdowy).
FEDYCKI.

Proszę pani!

(milczenie).
FEDYCKI.

Proszę pani — niechże pani mnie poratuje w tej przykrości...

(milczenie).

Pani jest dobra kobieta... pani jest zacna kobieta... niechże mi pani da dowód, że to, co pani mówi o swoim sercu dla mnie, to jest prawda.

(milczenie).
FEDYCKI
(odchodząc ode drzwi).

A to się baba zacięła...

ŻONA
(cicho).

Powiedz jej, że się z nią ożenisz.

FEDYCKI.

Także.

ŻONA.

No... czego ty właściwie chcesz...

FEDYCKI
(idzie znowu do drzwi wdowy).

Proszę pani... niech pani pozwoli, żeby ta pani ukryła się w pani pokoju. Ja tymczasem zapalę światło — otworzę okno — tak, żeby ten... ktoś, co jest na dole, myślał, że tu nikogo niema. — To jedno może mnie uratować.

(milczenie).

Nie chce pani? dobrze! To pal sześć,.. niech się dzieje co chce, ale ja się jutro wynoszę i będzie mnie pani widziała tak, jak swoje ucho.

(po chwili).
WDOWA
(ukazuje się we drzwiach).

Niech ta pani wejdzie!

FEDYCKI.

Idź!

(Żona szybko wpada do pokoju wdowy — na scenie zostaje wdowa i Fedycki — zasuwają szafę, ale do połowy tak, że przez drzwi, które się otwierają do pokoju wdowy, może ktoś wejść).


SCENA IV.
WDOWA, FEDYCKI.
ஐ ஐ
FEDYCKI.

Teraz ja zapalę światło!

WDOWA.

Ach panie Fedycki! panie Fedycki, co pan ze mną wyrabia!...

(Fedycki zapala dwie świece na pianinie).
FEDYCKI.
Niech pani tylko przeczeka.
WDOWA.

A cóż mam robić?

FEDYCKI
(zapala papierosa).

Teraz ja niby nic, do okna... palić papierosa...

(otwiera okno).

Idzie tu...

WDOWA.

Jezus Marya! on pana zabije.

FEDYCKI.

Pani myśli, że to tak łatwo.

(dzwonek).
FEDYCKI.

Niech pani otworzy.

WDOWA.

Ja pana z nim nie zostawię.

FEDYCKI.

Niech pani idzie do swego pokoju.

WDOWA.

Jezus Marya!

(dzwonek).
FEDYCKI.

Niech pani otwiera!

(Wdowa żegna się i idzie otworzyć. Fedycki poprawia ubranie).

SCENA V.
MĄŻ, FEDYCKI.
(Mąż blady, jak trup — w długiem palcie, cały osypany śniegiem — wchodzi — mruży oczy, nie widząc nic przez zapotniałe okulary).
ஐ ஐ
MĄŻ
(zmienionym głosem).

Czy tu jest kto w tym pokoju?

FEDYCKI
(nadrabiając miną).

To szanowny pan?... a... jakże mi miło... co za niespodzianka...

MAŻ.

Proszę pana...

FEDYCKI.

Może szanowny pan usiądzie. Śnieg straszny. A już to klimat...

MĄŻ.

Proszę pana... ja tu przychodzę... bo...

FEDYCKI.

Ja nie wymagałem rewizyty. Ale skoro szanowny pan taki łaskaw.

(Mąż zdjął okulary, przetarł je i nałożył).

Proszę pana tak dużo nie mówić. Ja tu przyszedłem, bo tu jest moja... żona.

FEDYCKI.
Żona? Szanownego pana? niby szanowna pani?
MĄŻ.

Tak... panie...

(po chwili).

Pan teraz wie, po co ja tu przyszedłem...

FEDYCKI.

Kiedy proszę pana profesora, to jest stanowczo nieporozumienie. W jakim celu szanowna małżonka pana przyszłaby tutaj.

MĄŻ
(walcząc ze sobą).

To jest wasza rzecz... ja tylko wiem, że ona jest tutaj.

FEDYCKI
(wskazuje pokój).

Tutaj?

MĄŻ.

Ja mam prawie pewność.

FEDYCKI.

No widzi pan profesor, co to jest pewność — miał szanowny pan taką pewność, a tu wchodzi i nabiera pewności, że ta pewność nie była pewnością.

MĄŻ.

Ja jednak...

FEDYCKI.

Przepraszam pana profesora, ale gdyby tak było w istocie, że pani profesorowa byłaby u mnie, to chyba... proszę darować, ale to szanowny pan sam winien temu, co powiem — chyba niby miałaby romans ze mną? Co?... Panie profesorze — jak można tak uchybić mnie i pani profesorowej! Ja się muszę ująć! ja muszę pamiętać, że jestem w swoim domu i...

MĄŻ
(już słabiej).

Ja mam dane na to.

FEDYCKI.

Ja nie wiem jakie są dane... ja wiedzieć nie chcę... ja nie przypuszczam, żeby pan profesor szpiegował żonę, bo to byłoby uchybieniem dla samego pana profesora, takie przypuszczenie, ale ja dać mogę zapewnienie, że tu niema i nie było pani profesorowej.

MĄŻ.

Ja wyraźnie widziałem kobietę w tem oknie.

FEDYCKI.

To była gospodyni tego mieszkania.

MĄŻ.

Pan ją wpół obejmował.

FEDYCKI.

Bo to jest wdowa i my się kochamy.

MĄŻ.
A potem... ja widziałem bilecik... przy drzewku. Tam były litery. Sob. — 5. — Dziś Sobota — 5 godzina. Ja nie mam wprawy w tych rzeczach, ale jakiś instynkt mną kierował...
FEDYCKI
(chwilę stropiony).

Jak to instynkt zawodzi... Sob. — to dla cukiernika, Sobota — wypadła wigilja — kazałem zanieść o piątej.

(ociera pot z czoła).

A chce pan jeszcze więcej?... ja daję panu słowo honoru, że tu nie było i niema małżonki pana. Co? gut?

MĄŻ
(po chwili).

Słowo honoru.

FEDYCKI.

Jak Boga kocham słowo honoru! Gdzież bym ja... coś takiego. Ja mam dla pana profesora ogromnie dużo sympatji — ja zawsze to do pani profesorowej...

(łapie się).

to jest mówiłem, że ja pana bardzo lubię. — Proszę... pan bardzo wzruszony, niech pan siądzie... Papierosika... Mam tu gdzieś...

(krząta się).
MĄŻ.
(mimowoli ujęty jego serdecznością).

Dziękuję panu... rzeczywiście, jakoś mi nie dobrze.

FEDYCKI.

Może wody.

MĄŻ.

Nie wiem... to przejdzie... słabo mi... czy co... nie wiem...

(blednie — słania się).
FEDYCKI.

Panie profesorze! panie profesorze!

MĄŻ.

Nic... nic...

(mdleje).
FEDYCKI.

Aha! wzięło go... Panie profesorze! Biedny człowiek... Panie profesorze!

(wybiega do przedpokoju).

Pani wdowo! pani wdowo!...

(wraca).

Jezus Marya, on jeszcze umrze!...

(biegnie do drzwi pokoju wdowy, uchyla je).

Chodź pani tu! chodź pani tu!

SCENA VI.
WDOWA, MĄŻ, FEDYCKI, ŻONA.
ஐ ஐ
WDOWA.

Ja?

FEDYCKI.

Chodź pani... prędzej...

WDOWA.

Jestem!

(wpada, zostawiając drzwi uchylone).

Co to? Szlak go trafił?

FEDYCKI.
Zemdlał.
WDOWA.

Jezus Marya... wody, octu... ja mam eter.

(wpada do swego pokoju).
ŻONA
(szeptem na progu).

Co to? co to?

FEDYCKI.

Nie pokazuj się... psia krew.

WDOWA
(usuwając żonę).

Niech pani mnie puści.

ŻONA.

Co się stało?

WDOWA.

Nie wiem, nie wiem... no leży, jak trup.

ŻONA.

Mąż mój?

WDOWA.

A kto? Jezus Marya!... niechże się pani cofnie...

FEDYCKI
(biegnie do drzwi, Wdowa leci do męża i trzeźwi go)

Mówię ci psia krew — schowaj się.

ŻONA.

Puścić mnie... co to jest?... to mój mąż... ja mam do niego prawo... ja wiem, jak go ratować...

FEDYCKI.
Warjatko!... ja dałem słowo...
ŻONA
(szamocząc się).

Co mi twoje słowo... ja jedna wiem... puść, bo ugryzę... on może umrzeć...

FEDYCKI.

Zastanów się.

(Żona kąsa go w rękę, on ją puszcza).
FEDYCKI.

A to... a to... a niech cię — djabli!

ŻONA.
(pędzi do męża).

Rozpiąć mu kołnierz... tak... wody na skronie... prędko łyżkę do podważenia zębów...

(Wdowa leci po łyżkę).
ŻONA
(cała w ogniach, ratując męża).

Tu w kamizelce ma zawsze krople...

(do Fedyckiego).

Pomóż mi odwrócić go na bok. Tak. O jest flaszeczka... otworzyć mu zęby... o! tak... tak... nie bój się, nic ci nie będzie... nie... o! o! już otwiera oczy... teraz tylko rozcierać, rozcierać... Co? co? lepiej? prawda?...

MĄŻ.
(otwiera oczy).

A... a!...

(chwyta żonę za włosy).
ŻONA
(do Fedyckiego i wdowy).

Schowajcie mnie...

(chce się wydrzeć. Wdowa jakby ją chciała wydrzeć — Fedycki cofa się koło okien).
MĄŻ.

Ty... tu... przecież ja... ja... miałem rację... słowo honoru dał... o!... ty...

(do żony)

ty nikczemna!...

ŻONA
(która się wydarła z rąk męża, leci do Fedyckiego, który się cofnął).

Ty pozwolisz, żeby on się nademną pastwił? Broń mnie.

FEDYCKI.

Daj mi teraz spokój. Sama nawarzyłaś piwa — to go pij...

(Żona ucieka do kąta pokoju).
MĄŻ
(dźwigając się z trudnością).

Jakie to wszystko straszne... podłe... małe... gdzie... gdzie mój kapelusz?...

WDOWA.

Pan tak nie może iść... pan się ledwo na nogach trzyma.

MĄŻ.

Proszę się o mnie nie troszczyć... już mi się nic gorszego nie stanie...

(idzie do drzwi).
WDOWA.

Ja pana dobrodzieja sprowadzę...

MĄŻ
(zataczając się).

Już nic gorszego... już nic...

(wychodzi. Wdowa idzie za nim i zamyka drzwi).


SCENA VII.
ஐ ஐ
FEDYCKI
(biegając po pokoju).

Wolałbym, żeby niewiem co... żebym nogi połamał, niż takie coś żeby się stało.

ŻONA.

Nie — ja do niego z całem sercem, chcę go ratować, nie dbam o nic — a on mi się tak wywdzięczył. Widziałeś sam, co to za człowiek.

FEDYCKI.

Daj spokój! To wszystko przez ciebie. Mybyśmy go sami otrzeźwili.

ŻONA.

Nieprawda. A potem, to był mój obowiązek żony. Ale ani on, ani ty nie umiecie mnie ocenić. Ani mego serca, ani nic.

FEDYCKI.

Nie trzeba być głupią...

ŻONA.

Nie — teraz ty zacznij. Do kompletu! Możecie sobie obaj podać rączki. Wart Pac pałaca. Gdzie moja woalka.

FEDYCKI.

To trzeba być z rozumu obraną... Ja dałem słowo honoru... jak ja teraz wyglądam w jego oczach!

WDOWA
(wchodzi).

Poszedł prosto — ani się nie zatrzymał... tylko tak trochę idzie niepewnie...

ŻONA.

Nic mu nie będzie do samej śmierci! To ja tylko ślicznie na tem wyszłam.

FEDYCKI
(siedzi na szeslągu).

No... i ja...

ŻONA.

Pewnie. Ciekawa jestem, co ci się stanie. A ja teraz do domu wrócić nie mogę... Co ja zrobię ze sobą? No...

(do Fedyckiego).

Radź — że teraz... ty...

FEDYCKI

Cóż ja ci mogę poradzić?...

ŻONA.
Jak Boga kocham, lepiej z mądrym zgubić, jak z głupim znaleźć...
FEDYCKI.

Napisz do niego list.

ŻONA.

A ty się dopisz... a to wymyślił... Pójdę do mojej matki... on jej gotów zaraz dać znać... Ale co ja jej powiem... to oszaleć można...

(wylatuje jak szalona).


SCENA VIII.
WDOWA, FEDYCKI.
ஐ ஐ
WDOWA
(patrzy przez okno).

Pędzi prosto jak warjatka! oho już jej nie widać. Dobrze panu tak... po co było obcych Bogów szukać.

FEDYCKI
(wściekły).

A pani się mnie nie czepiaj.

WDOWA.

Ja się nie czepiam. Ja tylko mówię tak, jak jest. Jak ta pani przyszła, to ja sobie zaraz powiedziałam — albo to coś bardzo porządnego, albo nic warte. I nie pomyliłam się.

FEDYCKI.
A ja pani mówię, że jak pani będzie mnie irytować, to się na pani wszystko skupi.
WDOWA.

O! i fotel zniszczony...

FEDYCKI.

Zapłacę!

(Wdowa macha ręką).
FEDYCKI.

Zastawię pianino albo rower i zapłacę.

WDOWA.

Tego pan nie zrobi, bo to wzięte na raty.

FEDYCKI
(w paroksyzmie wściekłości).

Zrobię... zrobię... zrobię... A pani nic do tego... Ja nie chcę pani opieki... pani jęczenia... pani miłości... pani całej... Ja w ogóle nie chcę kobiet... mam ich po póty... o!...

(chwyta czapkę, futro i leci do przedpokoju).
WDOWA.

Niech pan choć weźmie kalosze!

FEDYCKI.

A to... każda o te kalosze! Nie wezmę kalosz}y...! nie wezmę kaloszy!...

(wylatuje jak warjat).


SCENA IX.
WDOWA potem DZIECKO i DOROŻKARZ.
Wdowa pozostaje jak przykuta — wreszcie wzdycha — ociera oczy — siada na szeslągu bardzo zasmucona — otwierają się drzwi od przedpokoju, wchodzi Dziecko w futerku białem, kapturku. Dorożkarz prowadzi je za rękę. Wchodzą do przedpokoju i stają na progu.
WDOWA.

A to znów co?

DOROŻKARZ.

Proszę pani — ta ja czekam dwie godziny, ja jestem zamówiony na kolej — mnie przepadnie zadatek...

WDOWA.

A cóż to? ja wami nie jeździłam.

DOROŻKARZ.

Ale tu jest ta pani, co mną przyjechała. Ja patrzał z kozła, w którą kamienicę weszła. A teraz ja poszedł do stróża, a on mi powiedział, że taka starsza pani z piórami, to chodzi tu do tego pana na pierwsze, wprost schodów. Niech ona mi zapłaci i dziecko sobie weźmie.

WDOWA.

Jakto dziecko?.

DOROŻKARZ.

A no, bo zostawiła w dorożce.

DZIECKO.

Proszę pani — bo może tu jest moja mamusia.

WDOWA.

A, to mamusia panienki?...

DZIECKO.

Tak. Ja czekałam w dorożce.

DOROŻKARZ.
No... długo tam jeszcze. Ja zadatek stracę.
WDOWA
(patrząc na dziecko).

A... to mamusia panienki...

(po chwili).

Ile się wam należy?

DOROŻKARZ.

Za dwie godziny spacerowe Przecie pani wie.

DZIECKO.

Proszę pani, a gdzie moja mamusia.

WDOWA.

Mamusia już poszła.. miała zmartwienie... o panience widać zapomniała.

DZIECKO.

A!...

DOROŻKARZ.

Za dwie godziny spacerowe...

WDOWA.

Proszę panienkę jeszcze odwieźć do domu — panienka mu poda adres. A tu są pieniądze...

(daje mu pieniądze).

Za dwie godziny i kurs. Ja zapłacę.

Dorożkarz wychodzi, wyprowadzając dziecko. Wdowa chodzi chwilę po scenie, ociera szesląg, wreszcie siada na fotelu, wyciera oczy, nos i mówi z rezygnacją).
WDOWA.

To nic! Ja i to przeczekam!

Zasłona spada.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Gabriela Zapolska.