Kim był Ks. Józef Poniatowski
Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Kim był Ks. Józef Poniatowski | |
Wydawca | Władysław Karpiński i S-ka | |
Data wyd. | 1917 | |
Druk | Drukarnia Polska w Kijowie | |
Miejsce wyd. | Kijów | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
Jak Kościuszkę widzimy zawsze w białej sukmanie kosyniera, tak księcia Józefa Poniatowskiego nie możemy przedstawić sobie inaczej, niż w postaci dzielnego oficera ułanów, w rozwianej burce i z szablą w dłoni na czele szarżujących szwadronów, wiecznie młodego, strojnego, wiecznie pięknego i opromienionego sławą rycerską. Pamięć narodowa uwieczniła go jako oficera ułanów, tak w księciu samym, jak i w mundurze widząc znamiona bohaterstwa — zaś bohaterstwo jest wiecznie młode i świecące pięknem. Oto dlaczego ks. Józef tak zrósł się w naszem wyobrażeniu z mundurem ułanów polskich, najświetniejszych w czasach napoleońskich przedstawicieli męstwa i cnót polskiego żołnierza.
Kim był ten bohater, czego dokonał, co zdobył, że go tak sławi pamięć narodowa? I nie tylko nam jest on tak drogi, zakochany w nim był swego czasu świat cały, a Mickiewicz mówi, iż w izdebkach robotników i wieśniaków francuskich portret księcia Józefa narówni z podobizną cesarza Napoleona wieszany był na poczestnem miejscu. Cóż to takiego oczy całego świata przykuwało do tej szlachetnej postaci i co sprawia, że ona dziś jeszcze po stu przeszło latach przyświeca nam z za grobu blaskiem nieśmiertelnego bohaterstwa?
Mało brakowało, a ks. Józef byłby przepadł dla narodu polskiego. Matka jego, hrabianka czeska, pochodziła z dobrego, ale zniemczonego rodu Kinskich, ojciec był jenerałem w służbie austryackiej i dla zaszczytów służył obcemu państwu. Wychowany w Wiedniu, w otoczeniu arystokracyi, która udawała międzynarodową po to tylko, by módz służyć zawsze silniejszemu dla swych własnych korzyści, książę Józef w młodych latach służył w konnicy austryackiej, jako oficer austryacki przelewał krew w Serbji przeciwko Turkom, gdzie pod Szabacem był ciężko ranny i jako austryacki instruktor jazdy bawił też przez pewien czas we Lwowie, gdzie musztrował nowozaciężnych. Urodzony w 1763 r., na schyłku państwowej niepodległości Rzeczypospolitej, wyrósłszy w zimnym i suchym świecie ludzi, myślących wyłącznie o własnej karjerze, oficer, który już zdobył pewne zasługi, ks. Józef mógł z łatwością przepaść dla Polski, zapomnieć o niej i idąc śladami ojca, służyć Austrji, która wzrosła właśnie głównie dzięki zręczności różnych płatnych najemników bez idei i narodowości, o nazwiskach włoskich, niemieckich, hiszpańskich, flamandzkich i słowiańskich.
Jednakże nie stało się tak i to nie tylko dlatego, iż panujący wówczas w Polsce król Stanisław August Poniatowski, stryj ks. Józefa, sprowadził go do kraju i dał mu możność służenia Ojczyźnie, lecz i dlatego, że młody książę zbyt szczerze czuł się Polakiem i zbyt gorąco Polskę kochał. Tu właśnie pokazało się, iż młody ten panicz, mimo cudzoziemskiego wychowania, grunt miał dobry i serce na swojem miejscu. Gdyby był, co się wtedy często zdarzało, żołnierzem kochającym szablę dla szabli, nie byłby opuścił armji austryackiej, wówczas jednej z najlepszych na świecie i w której przy swych stosunkach, świetnem nazwisku i zdolnościach byłby doszedł do znakomitego stanowiska. Łaski i względy stryja, króla Stanisława Augusta, choć większe i szczersze od łask cesarskich, mniej były pewne, bo sam tron polski chwiał się. Mimo to książę, cześć rycerską stawiając wyżej od rozgłosu najemnego żołdaka, bez namysłu usługi swe oddał Ojczyźnie i wstąpił do armji polskiej, która, roztrzęsiona i zdezorganizowana w zarodku, obiecywała znacznie więcej trudów i niesławnych niebezpieczeństw niż świetnych zwycięstw. Przyjmując wysoką rangę brał też książę na siebie wielką odpowiedzialność przed narodem, odpowiedzialność, od której protekcja króla nie tylko nie uwalniała, ale powiększała ją jeszcze. Książęcy tytuł i względy królewskie nie tylko księciu Józefowi niewiele pomogły, lecz przeciwnie utrudniały mu pracę, zciągając nań niechęć najzacniejszych nieraz ludzi, mimo, że książę protekcją królewską się nie zasłaniał a nawet, kiedy tego była potrzeba, śmiało przeciw królowi wystąpił i wszelkie jego łaski utracił.
Dwadzieścia dziewięć lat miał książę, gdy król powierzył mu naczelne dowództwo nad wojskiem, stojącem nad Dnieprem i nad Dniestrem, czyli nad tak zwaną armją ukraińską, osłaniającą wschodnią i południową granicę Rzeczypospolitej. Wojska te były bardzo nieliczne i źle zaopatrzone i książę, obejmując nad niemi komendę, zdawał sobie jasno sprawę z tego, iż na ich czele wielkich czynów wojennych dokazać nie może, że jednak mnożąc te siły, przygotowując je do stawienia oporu możliwej inwazji i budząc przez to ducha wojennego obywatelstwa, może uczynić z nich po pewnym czasie mur, o który zamachy wrogów rozbiłyby się zupełnie. W tym celu organizował też ks. Józef pułki kozaków ukraińskich — zręczny, lecz spóźniony czyn polityczny, który ludność Ukrainy miał zjednać państwu polskiemu.
Było jednakże zapóźno. W roku 1792-im Rosja ruszyła swe wojska na Polskę i ks. Józef kampanję tę przegrał, jak byłby ją prawdopodobnie na jego miejscu przegrał każdy inny jenerał, albowiem siły rosyjskie znacznie przewyższały polskie tak liczbą, jak i uzbrojeniem. Mimo to sztab rosyjski, jak gdyby krępowany w swych poruszeniach jakąś obawą, manewrował swemi korpusami bardzo ostrożnie i dość nieudolnie. Jenerałowie rosyjscy, którym nie tajna była słabość wojsk polskich, nie byli pewni siebie — bali się i spodziewali żywiołowego wybuchu gwałtownego oporu narodu, który powinien czuć, że mu nóż przykładają do gardła — i jenerałowie polscy to wahanie się dowództwa rosyjskiego wyczuwali i brali za złe księciu, że cofał się, zamiast śmiało i mocno uderzyć. Ale i ks. Józef nie był wolny od obaw i lękając się własnej młodości, ognistej fantazji bojowej i braku doświadczenia, wolał raczej cofać się, niż ryzykować siły polskie w boju nierównym. Dlatego opór dawał stosunkowo słaby i mało stanowczy i wróg wkroczył głęboko w granice Rzeczypospolitej, zabierając magazyny i parki artylerji, której wojska polskie wycofać nie zdołały. Były z tego powodu swary i zniechęceni oficerowie sarkali na system protekcyjny, winę za niepowodzenie zrzucając na księcia.
Przyczyna klęski leżała jednakże gdzieindziej. Nie mówię ja, że od armji nielicznej, niedostatecznie wyposażonej w broń, nie można żądać bohaterstwa, nie można spodziewać się cudu zwycięstwa. Zwycięstwa polskie odnoszone były zawsze nad armjami kilkakroć silniejszemi. Tak jak nieraz człowiek słaby i wątły, ożywiony wiarą w słuszność swej sprawy, stawi opór napadającemu go siłaczowi, małemi pięściami może mu zadać ciosy bardzo bolesne i do ucieczki nawet przymusić, tak też nieznaczne siły zbrojne w puch rozbijały często wielkie armje nieprzyjacielskie, idąc w bój z niezłomnem postanowieniem zwycięstwa lub śmierci. Zwycięstwo daje tu siła moralna, aby jednak armja tę siłę moralną miała, naród musi prowadzić wojnę szczerze, całą duszą. Armja jest pięścią narodu, granitową, jeśli serce narodu mocne bije równo, śmiało, jeśli organizm narodu zdrowy ożywia wola bojowa. Lecz jeśli tem sercem szarpią wątpliwości, jeśli mózg pełen jest sprzecznej woli, gdzie myśli jeno hałaśliwie sejmikują, jeśli żołądek przeładowany z trudnością trawi, mącąc wszystkie czynności organizmu, pięść, choćby najsilniejsza, staje się bryłą mięsa, flakiem niechwytnym i bezsilnym. Taka armja nic nie warta, a jeśli nawet kiedy idzie naprzód, to ślepo i bezrozumnie jak byk któremu przywiązano do ogona płonącą trzaskawkę.
Rzeczpospolita, pojąwszy nieszczęsne swe położenie, okazała pewną chęć do pracy i właśnie zaczęła się przebudowywać. Wymagało to bardzo wiele wysiłków i przezwyciężenia złych skłonności, zaś ludzie, którym to było nie na rękę, ludzie mali duchem, reformom tym niechętni, sprzeciwiali się im i utrudniali je. Naród szedł ku lepszemu, ale nie umiał jeszcze wielkim i groźnym głosem wyrazić swej woli i wprowadzić jej w czyn, którego tak bardzo było potrzeba. Dlatego krnąbrne i lichsze żywioły narodowe ociągały się i reformy, mimo iż uznano ich konieczność, postępowały naprzód tak powoli, jak gdyby miano bardzo wiele czasu i jak gdyby wrogowie nie czyhali u granic. Z tego właśnie skorzystała Rosja i wysłała przeciw Polsce swe armje, aby owym zbawiennym reformom przeszkodzić.
I oto w takiej chwili Rzeczpospolita, zamiast wytężyć wszystkie siły, by wroga do wnętrza swego nie wpuścić, prowadziła wojnę nieszczerze. Była jak człowiek ciężko chory, który obojętnie przygląda się włamywaczowi, pustoszącemu mu mieszkanie.
Co było chorobą Rzeczypospolitej?
Odpowiedzą wam:
Targowica, stronnictwo ludzi spodlałych, warcholących sprzedawczyków i tchórzów, którzy w czasach, kiedy cała Europa stała pod bronią, dyplomatycznemi dokumentami fortyfikować zamierzali bezbronny kraj i nie dopuszczali do tworzenia armji polskiej.
Ale — czy inne narody wolne były od takich sił ciemnych, warchołów samolubnych, krętaczów przedajnych, głupców i ślepców? Jakże? Czy tylko my mieliśmy przywilej na hodowanie takiej zakały, takiego kąkolu, podczas gdy inne narody, niby dobrze uprawne łany pszenicy czystej, wolne były od chwastów? Krótko mówiąc, żali my byliśmy podlejsi od innych? Mało powiedzieć — nie! Jeśli wglądniecie w ówczesne dzieje narodu polskiego, przekonacie się, iż w tych nędznych czasach, wyjąwszy jedną Francję, nigdzie na świecie nie było obok nędzy duchowej tylu jasnych, cnotliwych ludzi, co w Polsce, naodwrót zaś, tażsama Francja nie tylko, że ma swą Targowicę, ale ma coś więcej nawet: powstanie przeciw rewolucji w Wandei, krwawe, bezlitosne i zgubne, i emigrację przeciwnej rewolucji szlachty, która, formując całe pułki, prowadzi do Francji nieprzyjacielskie armje i, grożąc zemstą, bije się zacięcie, do ostatniego człowieka. Dlaczegóż jednakże Francja nie ginie, ale dźwiga się i staje najpotężniejszem państwem Europy, zaś Polska tonie jak dziurawy statek?
Bo jeśli warcholstwo polskie nie traciło najmniejszej sposobności, lecz skrzętnie, zapobiegliwie i niezmordowanie pracowało dla swej podłej sprawy, cnota polska nie umiała chcieć, nie miała odwagi śmiałego czynu, była zamało wojująca, nie zaczepna, nie umiała sobie zjednać szacunku i posłuchu. Co trzeba było zrobić? Nie czekać, aż reformy wżyją się w naród same, ale wprowadzić je w życie, wtłoczyć w ten zaspany naród choćby siłą, bezwzględnie zmuszając do milczenia opornych. Żaden z nas, widząc dławiącego się i duszącego towarzysza, nie będzie go pytał o pozwolenie, lecz każdy huknie w kark bez ceremonji, aby mu życie uratować. W Polsce ówczesnej działo się to, co działo się w Rosji na wiosnę 1917 r., gdy śmiało mówili i działali tylko wrogowie narodu rosyjskiego, podczas gdy inteligencja załamywała ręce i płakała po kątach. Dlatego to Targowica mogła zdradzać i rządzić po swojemu i doszło wreszcie do tego, że, aby jej nie drażnić, po kampanji 1792 roku, wszystkim którzy w tych bojach za męstwo odznaczeni zostali, odznaki te złożyć kazano. Szatańskie porządki: chować cnotę pod korzec, aby łotra nie zawstydziła.
Tego już było patryotom polskim zadużo. Oficerowie polscy podziękowali królowi za gorzką służbę i opuścili szeregi, co najlepsi ludzie, między nimi Kościuszko i ks. Józef powiedzieli królowi słowa prawdy i wyjechali za granicę. Ks. Józef był w Austrji, w Niemczech — ofiarowano mu piękne stanowisko — nie przyjął. Podróżując po Europie, udał się do Anglji.
Ale patryoci polscy nie poddali się jeszcze i nie mogąc działać otwarcie, w skrytości przygotowywali powstanie. W dwa lata po kampanji 1792-go roku, Kościuszko stoi na czele wojsk polskich, bije się pod Racławicami, jest dyktatorem, naczelnikiem powstania, aż wreszcie pada pod Maciejowicami. Powstanie znowu nie udało się, ponieważ wysiłek nie był powszechny, szczery. Kościuszko pokazał, gdzie są źródła siły narodowej — tych sił rozpętać nie umiano. Rewolucja przeciw wrogiej przemocy nie była wynikiem rewolucji wewnętrznej, rachunku sumienia, aktu skruchy i postanowienia poprawy. Patryoci bili się i ginęli, nie umiejąc jednakże przełamać obojętności narodowej. Ks. Józef brał w tem powstaniu udział, stoi jednak na drugim planie, podczas gdy Kościuszko cały ten okres walki wypełnia swoją sławą i swojem natchnieniem. Po nim Polska gaśnie. Ludzie uczciwi i dzielni, zrażeni i zniechęceni odeszli, zdając naród na łaskę i niełaskę tych właśnie sił ciemnych, od których najgorliwiej należało go bronić.
Przeszło 10 lat od tej chwili zmarnował ks. Józef na pustych zabawach i hulankach, nie zajmując się zupełnie sprawami narodowemi. Polska była w położeniu beznadziejnem. Po rewolucji najdzielniejsze żywioły musiały kraj opuścić a ich zejście z pola ośmieliło Targowicę, w rozpacz wtrącając ludzi uczciwych, którzy przestawali wierzyć w Boga i Jego sprawiedliwość. Zwątpienie o prawdzie jest śmiercią moralną i naród polski ku tej śmierci szedł jak ślepy ku przepaści. Targowiczanie handlowali Ojczyzną, Moskale panoszyli się w Warszawie — duszno robiło się w Polsce, nie było w niej nawet woli życia.
I w owej chwili, za górami, za lasami, ozwał się głuchy werbel bębnów polskich. Patryoci niezłomni, pełni niewyczerpanej wiary w Polskę i Boga, żołnierze niestrudzeni, w domu nie mogąc uczciwie służyć krajowi, na obczyźnie formowali legjony, do których ze wszystkich stron śpieszyli dobrzy synowie Ojczyzny, nie lękając się żadnego trudu, żadnej ofiary.
Formowane przy rewolucyjnej armji francuskiej legjony polskie były tym właśnie czynem, do którego Targowica i zaborcze państwa nie chciały dopuścić w Polsce. Naród, któremu we własnem państwie nie pozwolono utrzymywać armji regularnej, za granicą, na obczyźnie, organizował pułki ochotnicze, liczne i bitne, dowodząc w ten sposób, że nie jest prawdą, jakoby zrzekał się prawa stanowienia o sobie. Zaś bijąc się mężnie i zacięcie legjony polskie czynem wykazywały całemu światu, iż Polska, chcąc sama o swym losie stanowić, ma też potrzebną ku temu siłę w żołnierzu, któremu równego trudno było znaleźć. Rozumiecie, iż dziwnem było, że, aby tego dowieść, Polacy aż pod opiekuńcze skrzydła Francji uciekać musieli. Ale takie były następstwa choroby Rzeczypospolitej, iż co należało i co znacznie łatwiej nawet możnaby było zrobić w domu, trzeba było przenosić do dalekich krajów. Oczajdusze tak nam dom zapaskudzili, że świętości trzeba było z niego wynieść w dalekie strony.
Znacie dzieje tych bohaterskich legji — jak to prosić się trzeba było o pozwolenie służenia życiem i krwią sprawie Francji, sprawie rewolucji, aby wysłużyć sobie prawo bicia się o własną Ojczyznę. Nie było na świecie takich żołnierzy! Dążyli oni z dalekich województw, z niebezpieczeństwem życia przedzierając się przez wraże kordony, tysiąc razy narażając się na śmierć, aby módz umrzeć pod własnym sztandarem. Bijąc się jak lwy, konno zdobywali obwarowane turnie, na zamorskich wyspach wojowali z dzikimi murzynami, umierając z tęsknoty i żółtej febry. Ileż razy ich zawodzono, oszukiwano, sprzedawano nawet — czy odpłacili kiedy zawodem lub zdradą? Wiernie, po rycersku dotrzymywali słowa, niezmienni w szczęściu i niepowodzeniu, nieugięci, niezmożeni sercem.
Nie wierzcie, jeśli wam kto powie, iż srebrne orły legji napoleońskich dlatego tak promieniały sławą, że szły w parze ze złotemi orłami gwardji Wielkiego Cesarza. Zaprawdę, była to doba strasznych bojów i nie tylko pułki Małego Kaprala, jak Napoleona nazywali żołnierze, dokazywały cudów waleczności. Jak dziś tak i w owych czasach stara Europa umiała umierać i gęste ordy dusz codzień zrywały się z krwawych pobojowisk, pozostawiając po sobie ponurą chwałę wielkich czynów wojennych, dokonanych w pocie męki i krwi ran licznych. Nie szybszy błysk szabel, nie furkot skrwawionych chorągiewek ułańskich, nie grzechot celniejszych salw karabinowych i nie szczęk krzyżowanych bagnetów taką chwałą otoczył legje polskie, ale zacność ich pobudek, siła ich wiary niezwyciężonej, moc ducha rycersko-niezłomna, wola pewna i niewzruszona. Ta wola pewna i cześć rycerska, która jest jej najpiękniejszym klejnotem, to były skarby, to były zdobycze, które do sponiewieranej Polski niosły legje napoleońskie, siła moralna, zdrowie duchowe, wykrzesane z dopustu bożego i tułaczki. Siła moralna, wysłużona nam przez srebrne orły legji Dąbrowskiego, była zbawieniem Polski i to rozumiejąc dobrzy Polacy wybiegali naprzeciw wojsk polskich, pylnemi gościńcami wkraczających do dawno niewidzianej Ojczyzny i ze łzami w oczach słuchali, jak to „nasi biją w tarabany“, czując, że te tarabany do czynu budzą zemdlony naród.
Prusy runęły, wojska francuskie stanęły na polskiej ziemi (1806 r.),
I ks. Józef otrząsnął się ze swego letargu duchowego i bezwłocznie stanął do apelu. Naprzód objął dowództwo nad gwardją narodową. Burza wojenna przypędziła z zachodu wielobarwną chmurę wojsk napoleońskich, a ta chmura niosła — piorun polski, polską szablę, polską wolę przekutą w stal. Książę był żołnierzem całą duszą, więc szablę tę śmiało ujął w swe dłonie. Po ustanowieniu Księstwa Warszawskiego stanął na czele ministerstwa wojny, wszelkiemi siłami starając się stworzyć jak najsilniejszą armję w państwie nowem, okrojonem, wyczerpanem i zasilanem szczodrobliwie nieistniejącemu sumami bajońskiemi. Było to zadanie zupełnie podobne do tego, jakie ostatni król polski powierzył był swego czasu księciu, ale książę nie był już nieśmiałym młodzieńcem, lecz mężem dojrzałym, który, nabrawszy doświadczenia i hartu ducha, nie stracił jednakże nic ze swej młodzieńczej werwy a nawet wiary. Armja, którą książę Józef stworzył, powstała dzięki jego niezmordowanym staraniom i wysiłkom, przeprowadzanym rozumnie i z niewyczerpaną cierpliwością i wytrwałością. Ks. Józef wiedział, iż w ręce jego złożono siłę woli, siłę moralną narodu, z takim trudem wypracowaną w bojach i przyniesioną przez bohaterskie legjony, chciał ją tedy nietylko zachować, lecz i rozmnożyć. Kościuszko, przy całej swej zacności i czystości, nie myląc się zresztą w swym poglądzie na Napoleona, tej właśnie zdobyczy legjonów nie dostrzegał lub też nie umiał należycie ocenić, zrozumiał ją jednakże ks. Józef i odtąd jego znów imię aż do bitwy pod Lipskiem wypełnia bohaterskie karty dziejów wojsk polskich z tej doby.
Zanim formacja armji polskiej w Księstwie Warszawskiem mogła być ukończona, już pułki polskie musiały wyruszyć w pole przeciw Austryakom. Było to 1809 r., kiedy znów wybuchła wojna austryacko-francuska, podczas której Rosja stała nibyto po stronie Napoleona. Sojusznik to był niepewny i niezbyt wielkie oddał usługi, ale przynajmniej narazie z jego strony nie zagrażało żadne poważniejsze niebezpieczeństwo, tak, że armja polska miała swobodę ruchów. Księstwo Warszawskie miało wystąpieniem swem uczynić dywersję i odciągnąwszy pewną część wojsk austryackich, trzymać je w szachu. Ks. Józef rozporządzał w tym celu 13,000 młodego wojska prawie bez artylerji przeciw 35,000-nemu korpusowi obserwacyjnemu arcyksięcia austryackiego Ferdynanda; najlepsze, wyborowe pułki polskie były na froncie francuskim.
Tym razem książę nie zwłóczył i nie wahał się, lecz naradziwszy się ze swymi jenerałami, śmiało wyszedł naprzeciw wroga, na którego, mimo jego liczebnej przewagi, mocno natarł pod Raszynem. Ile jeszcze młodości i rycerskiej fantazji, ile zapału bojowego było w księciu najlepiej świadczy fakt, iż książę osobiście z karabinem w ręce, walcząc jak prosty żołnierz, prowadził w bój młodą polską piechotę. Bitwa ta, ostatecznie nierozstrzygnięta, nie przyniosła wojskom polskim strategicznych korzyści, dała im jednakże poczucie siły. Armja polska cofnęła się na prawy brzeg Wisły, odstępując Warszawę Austryakom, którzy jednak niewiele na tem zyskali, bo poruszenia ich zostały skrępowane, zato ks. Józef rozpoczął kampanję zaczepną, zręcznym manewrem zmusił Austryaków do cofania się i zajął Kraków, który wraz z częścią Galicji przyłączył do Księstwa Warszawskiego. Od tej chwili staje się ks. Józef prawdziwym wodzem armji polskiej, przedstawicielem polskiej siły zbrojnej.
W roku 1812-ym wybuchła wojna z Rosją. Napoleon Wielki zebrał olbrzymią armję francuską i przyłączywszy do niej wojska saskie, bawarskie, badeńskie, westfalskie, holenderskie, włoskie, ruszył ku granicy rosyjskiej. Po drodze złączyła się z nim armja polska. Książę Józef Poniatowski stał na czele V-go korpusu, którego trzema dywizjami dowodzili jenerałowie Dąbrowski, Kniaziewicz i Zajączek, zaś dywizją lekkiej kawalerji jenerał Kamiński.
Tu zaczyna się właściwa sława księcia Józefa, w tej chwili rodzi się jego wielkość i bohaterstwo.
Dla samego Napoleona był to moment rozstrzygający.
Jak wiadomo, w owych czasach Napoleon już od lat nie był jenerałem rewolucji lecz cesarzem, który pragnął dać początek nowemu panującemu rodowi; w tym celu ożenił się z arcyksiężniczką austryacką, otoczył się zastępem starej i nowej szlachty i prowadził politykę nie narodową, lecz osobistą. Niemniej rewolucja to była, dzięki której na tronie cesarskim zasiadał i Napoleon I, chcąc nie chcąc, był jej przedstawicielem i rządami swemi utrwalał jej zdobycze tak we Francji jak też i w innych państwach, do których wpływ jego sięgał, nadając im nowy ustrój i prawa, odpowiadające potrzebom nowych czasów. Z tego punktu widzenia wyprawa Napoleona do Rosji nie tylko w razie klęski osobistą potęgę francuskiego władcy na szwank narazić mogła, ale była też nieuniknionem starciem państwa, które, nawet jako cesarstwo, wciąż szło na czele postępu, z najbardziej absolutystycznem — samodzierżawnem — i reakcyjnem państwem Europy. Do tego starcia musiało dojść, mimo, że Napoleon sam daleki był od haseł rewolucyjnych i mimo, że Francja nigdzie nie stykała się z Rosją. Dwa światy, demokratyczny — sam Napoleon był synem ubogiego adwokata — i wschodni, reakcyjny, — idąc do walki dla błahych zresztą napozór zatargów osobistych swych monarchów, w rzeczywistości przy pomocy olbrzymiego pojedynku miały rozstrzygać o formie życia ludzkości — i zaznaczymy tu, iż wbrew klęsce, jaką idea rewolucyjnej demokracji na śnieżnych polach Rosji w roku 1812—13 poniosła, ostateczne zwycięstwo stało się jej udziałem na całym świecie, jedne Niemcy i Austrję wyjąwszy. Francja na wojnę tę oddała Napoleonowi całą swą męską ludność — lecz armje niemieckie szły niechętnie niby niedźwiedzie na łańcuchu i tylko armja polska towarzyszyła wielkiemu wodzowi szczerze, z doniosłości i świętości rozpoczętej walki zdając sobie sprawę jaśniej może i uczciwiej niż on sam.
Była to tedy wojna znaczenia światowego, jedna z tych wielkich wojen, która na długie wieki rozstrzyga o życiu całej ludzkości. Ostatecznie, gdyby się ks. Józef był uparł przy samolubnej polityce polskiej, mógł był wraz z armją polską pozostać na tyłach wojsk Napoleońskich i iść nie pod Moskwę, ale do województw ruskich Rzeczypospolitej, których zajęcie nie przedstawiało w danej chwili wielkich trudności a było rzeczą dla Polski korzystną. Wogóle, nawet nie zdradzając Napoleona, lecz nie biorąc czynnego udziału w jego wyprawie, mógł zyskać dla kraju wielkie korzyści a Polska była, jako państwo, jeszcze tak niewykończoną i młodą, że nawet we własnem sumieniu z łatwością mogła znaleźć zwolnienie od zbyt niebezpiecznego obowiązku. Jednak książę, daleki od tak zyskownej małoduszności, pojął, iż w chwili, gdy ma się mieczem nowy świat budować, Polski nietylko nie może braknąć, ale przeciwnie, winna ona jaknajgorliwszy udział wziąć po stronie prawdy i postępu, aby w ten sposób pokazać, iż pragnąc sprawiedliwości dla siebie, gotowa też jest oddać ją i wywalczyć drugim. Po stronie Napoleona stanął ks. Józef nie tylko z obowiązku wdzięczności za niezaprzeczone usługi, jakie cesarz francuski sprawie polskiej oddał, lecz ponieważ Napoleon uchodził za przedstawiciela partji wolności w Europie. Inaczej mówiąc, jako przedstawiciel polskiej siły zbrojnej podtrzymywał i książęcem swem nazwiskiem nakrywał wódz polski zdobyty przez legjony napoleońskie honor rycerski, uczucie szlachetne, po którem spodziewał się odrodzenia duszy polskiej. Zaś raz wziąwszy stronę Napoleona, już go więcej nie opuścił.
Napoleonowi towarzyszyło w jego wyprawie na Rosję wielu słynnych wodzów, wielu doświadczonych w bojach jenerałów, którzy w ognistych czasach wielkich wojen, szablą pozdobywali sobie korony królewskie i mitry książęce. Byli to wszystko wojownicy wytrawni, którzy zęby na wojnie zjedli, żołnierze starzy i śmiali. Syn oberżysty, król Neapolu, Murat, na czelny wódz jazdy, linoskoczek, przebierający się kilka razy dziennie w złotem szyte mundury, na sto kroków przed szarżującemi pułkami, z gołą szablą w ręce pędził na nieprzyjaciela sam jeden, stojąc na koniu jak woltyżer cyrkowy — cudów męstwa dokazywali ci ludzie, którzy i tak mogli już umrzeć, bo zyskali więcej, niż kiedykolwiek marzyli. Ks. Józef pierwszy raz wojował w tak rycerskiem otoczeniu, pierwszy raz współzawodniczyć musiał z jenerałami, którzy sławą swych czynów świat zadziwiali, niemniej nie tylko z zadań, wyznaczanych sobie, dobrze się wywiązywał, ale pod Smoleńskiem odznaczył się i dowiódł, iż w niczem jenerałom napoleońskim nie ustępuje.
Niewątpliwie, pochód wojsk polskich z armją francuską na Moskwę, był dla Polaków nie samym jeno słodkim odwetem. Owo prawdopodobne wówczas złamanie potęgi cara rosyjskiego było rękojmią odnowienia Polski i zbudowania jej w spokoju na nowych, zdrowych posadach. Świętem dziełem byłoby zniszczenie siły złej, matecznika niewolnictwa, zburzenie głównej twierdzy dzikiej przemocy, narzucającej pęta wszystkim narodom europejskim. Lecz jakże łatwo było zgubić właściwą drogę w śnieżnych zadymkach północy, pośliznąć się na tych lodowatych pustyniach, stracić ogień zapału wśród mrozów trzaskających! A wówczas co?
I stało się. Zima roku 1812—13 złamała siły Wielkiego Napoleona, wojska jego głodne, obdarte, okrwawione, spaliwszy sztandary, ruszyły w powrotną drogę, odgryzając się następującym na nie Moskalom, jak głodne wilki. Ożyły zaspy śnieżne, drgnęły lasy, uginające się pod brzemieniem śniegów, poruszyła się Rosja i lud rosyjski chwycił za broń, tępiąc najeźdźców niemiłosiernie i bezlitośnie, jak tylko lud tępić potrafi. Był pogrom.
Napoleon przegrał. Zdradzili Niemcy, czczący tylko siłę pięści, więc cóż dziwnego, że gdy tej siły zabrakło, oni złamali swe słowo i — niedawni sojusznicy — rzucali się w lasach niemieckich na wczorajszych towarzyszów broni, dziś bezbronnych i wyczerpanych inwalidów i mordowali ich okrutnie. Mogli zdradzić Napoleona ci jego jenerałowie, których on zrobił tak wielkimi, że już się bez niego obejść mogli, ale książę Józef — nie! Przeciwnicy Napoleona starali się odciągnąć go od cesarza Francuzów — ofiarowali mu nawet koronę polską — więc najwyższą godność, połączoną z wskrzeszeniem państwa polskiego — lecz książę? — książę przekupić nie dał się niczem. Wiedział, że żołnierz polski, który pod znakami Napoleona zdobył sławę i honor rycerski, jeśli tego dobrego imienia stracić nie chce, musi w złej chwili pod temiż znakami wytrwać, inaczej — cokolwiekby było — inaczej świat powie, że żołnierz ten nie dobrej sprawie służył, jak rycerz — lecz bił się dla zysku jak żołdak, który w ciężkiej chwili dowódcę opuszcza. Więc wódz polski nie wahał się, ale ledwie stanąwszy w granicach Polski, natychmiast zaczął organizować nową armję i w krótkim przeciągu czasu, zebrawszy 13,000 żołnierza, poprowadził te wojska przez Kraków, Śląsk i Czechy do Saksonji. W Krakowie, na widok starych murów koronacyjnego grodu polskiego, zachwiał się książę w duchu i jego wierne serce żołnierskie było kuszone. Czy istotnie miał prawo ogołocić Polskę z kwiatu jej młodzieży i siłę jej zbrojną prowadzić na obce pobojowiska, na usługi obcemu monarsze? Rozterka duchowa była tak mocna, że książę niepewny, czy we własnem sumieniu zdoła się z wątpliwościami rozprawić, przy łóżku swem położył nabite pistolety, samobójstwem zamierzając koniec położyć tej wewnętrznej burzy tak gwałtownej, iż mąciła mu już zwierciadło jego honoru, dotychczas najniezawodniej wskazujące na jego obowiązki. Jednakże zmógł się — i poszedł do Napoleona, wiodąc wojska polskie na pobojowisko wielkiej Bitwy Narodów.
Tak nazywa się bitwa, którą cesarz Francuzów, Napoleon I, zebrawszy we Francji jeszcze raz wielką armję, stoczył z połączonemi armjami wrogów nowego porządku pod Lipskiem.
Tam, pod Lipskiem, na polach poniemczonej, ongiś słowiańskiej Saksonji, gdzie dziś stoi ponury i butny pomnik tryumfującej przemocy germańskiej, poraz ostatni miały na sąd miecza zdane być losy Europy. Reakcja podniosła głowę i niezliczone jej pułki znowu stanęły przeciw wojskom Napoleona — a wiedzcie, dwie trzecie sił walczących wówczas przeciw niemu dały podbite narody słowiańskie. Polacy byli jedynymi Słowianami, którzy opowiedzieli się za Napoleonem. Gwiazda Napoleona gasła i niewiele było szans zwycięstwa, bo świat cały szedł przeciw niemu. Lecz nie w tem była rzecz, kto wygra, a jeno w tem, kto z walki wyjdzie jako rycerz bez zmazy, bo umrzeć w obronie dobrej sprawy nieraz znaczy — ocalić ją. Śmierć bohatera jest płodna i rodzi zawsze nowych rycerzy.
Późną jesienią (17 października 1813 roku) rozpętała się ta straszna bitwa i trzy dni trwała w nieustającem krwawem natężeniu. Sprzymierzeńcy Napoleona, Sasi, spowodowali klęskę, zdradziwszy go w ostatniej chwili, czem ściągnęli na siebie nawet pogardę Niemców. Polacy z ks. Józefem na czele, wytrwali do ostatniej chwili, a kiedy opuszczeni przez Francuzów, ujrzeli bezcelowość dalszej walki i mieli się poddać, ks. Józef, brocząc obficie krwią z dwóch ran, skoczył na koniu do wezbranej rzeki Elstery i chcąc ją wpław przebyć, w mętnych jej falach śmierć znalazł. Było to 19-go października, trzeciego dnia walki. Na kilka dni przedtem Napoleon mianował ks. Józefa marszałkiem Francji.
Tak sławnie skończył swe życie wódz polski.
W jego dłonie złożono zdobyty przez legjony honor żołnierza polskiego. On umiał honor ten w całym jego pięknym i czystym blasku utrzymać i w jego obronie zginął, nowej mu przez to przydając świetności.
Przez zrządzenie losu naród polski mógł się stać nędzarzem, dzięki takim czynom jednakże nie stał się bankrutem moralnym. Zostawała mu cześć rycerska — a z tem wiara w siebie i w Boga.
Kto z Polaków cześć tę zdeptał i sponiewierał — zniszczył jedyne, co mu po sławnych i uczciwych przodkach pozostało.
Kto ją podtrzymywał — w wysoko podniesionej prawicy niesie żywo płonącą pochodnię, która wyprowadzi go z ciemnych i krętych manowców na jasną drogę sławy. I tą żagwią on zapali nowe słońce życia polskiego.