Kizuki—najstarsza świątynia w Japonii
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kizuki |
Podtytuł | Najstarsza świątynia w Japonii |
Pochodzenie | Lotos. Rzut oka na nieznaną Japonię |
Wydawca | Biblioteka Dzieł Wyborowych |
Data wyd. | 1909 |
Druk | Ed. Nicz i S-ka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Dionizy Zaleski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
KIZUKI—NAJSTARSZA ŚWIĄTYNIA
| |
W JAPONII.
|
Podobnie, jak Izumo jest prowincyą bogów i kolebką rasy, tak Kizuki w Izumo jest wybraną rezydencyą bogów i najstarszą świątynią starej wiary, wielkiej religii Szinto.
Od czasu jak poznałem legendę z Kojiki, największem mojem pragnieniem było poznać Kizuki, tembardziej, że jak się dowiedziałem, bardzo niewielu obcokrajowców zwiedziło Kizuki, a żaden z nich do wielkiej świątyni dopuszczony nie został. Niektórym nie pozwalano nawet zbliżać się do podwórza świątynnego. Spodziewałem się jednak, że szczęście lepiej mi posłuży. Miałem list polecający od mojego przyjaciela Nishida Sentaro, osobistego przyjaciela wysokiego kapłana w Kizuki, tak, że mogłem przypuszczać, że jeżeli nie wolno mi będzie wejść do świątyni, co nawet nie wszystkim Japończykom jest dozwolone, to przynajmniej będę miał zaszczyt poznać Guji, duchownego namiestnika Kizuki, Senke Takanori, którego książęcy ród wywodził się od samej bogini słońca.
Pewnego pięknego wrześniowego poranka udałem się wczesną godziną do Kizuki. Mały parowiec, który miał mnie zawieźć, był, począwszy od maszyny, aż do pokładu, dziwnie lilipucich rozmiarów. W kabinie trzeba było klęczeć, a nawet pod namiotami na pokładzie nie można było stać prosto. Miniaturowy ten statek był jednak piękny, jak model zabawki i poruszał się z niesłychaną szybkością. Mały, nagi chłopak uwijał się gorliwie, roznosząc herbatę i pieczywo, oraz stawiając przyrządy do palenia przed tymi, którzy chcieli palić. Wszystko to kosztuje zaledwie trzy czwarte sena.
Schroniłem się do osłoniętego namiotu na dachu kabiny, aby mieć lepszy widok, który jest rzeczywiście przedziwnie piękny. Po za przezroczystem zwierciadłem jeziora widać półkrąg cudownego pejzażu, o owem subtelnem niebieskiem zabarwieniu, które właściwe jest wszystkim daleko leżącym rzeczom w japońskiej atmosferze. Szczyty gór i wydłużenia językowate lądu odcinają się od porcelanowej białości tła. Szczegółów nie widać, tylko sylwetki mas o czystej barwie. Na prawo i na lewo wznoszą się cudowne, faliste łańcuchy zielonemi lasami pokrytych pagórków, które otaczają Shinjiko. Na północnym zachodzie widać wielką, górę Yakuno-San. Miasto zniknęło już za nami, sterczy tylko dumnie olbrzymia Daisen, wznosząca swój biały szczyt z wygasłym kraterem, w krainę wiecznych śniegów. Ponad tem wszystkiem rozpościera się cudowny błękit nieba o barwie subtelnej i delikatnej jak marzenie.
Fantazya moja jest tak przepełniona legendami z Kojiki, że monotonna muzyka maszyny dzwoni w moich uszach, jak rytm szintoistycznego rytuału:
Koto-shiro-nushi no Kami,
Oho-kuni-nushi no Kami.
Jedziemy dalej. Wysoki łańcuch gór po prawej stronie staje się coraz to większy, a na jego lesistych podnóżach można już rozróżnić szczegóły. Na wielkim wystającym zębie lesistej góry wynurza się wieloszczytowy dach buddyjskiej świątyni. Jest to świątynia Ichibata, na górze Ichibata yama, świątynia boga Yakushi-Nyorai, lekarza dusz. Ale w Ichibata bóg ten objawia się raczej więcej jako lekarz cielesnych ułomności, mianowicie jako Buddha, powracający wzrok niewidomym. Opowiadają, że każdy człowiek, chory na oczy, zostanie uzdrowiony, jeżeli pomodli się gorąco przed wielkim ołtarzem; tysiące więc pielgrzymów z dalekich okolic kraju podąża tutaj, odbywając mozolną drogę na szczyt góry, przebywając sześćset czterdzieści stopni, wiodących do świątyni, skąd roztacza się jeden z najpiękniejszych widoków w Japonii. Tutaj obmywają pielgrzymi oczy swe wodą świętego źródła, klękają przed ołtarzem i szepcą święte formuły z Ichibaty: „On koro-koro sendai-matoki-sowaka”, słowa, których znaczenie dawno zaginęło w przeszłości, podobnie jak i innych buddhyjskich wyrazów sanskryckich, przeniesionych do języka chińskiego i japońskiego, których treść znana była tylko uczonym duchownym, ale które cały kraj umiał na pamięć i powtarzał z gorącą wiarą.
Schodzę z dachu kabiny na pokład, ażeby zapalić i zapytuję Akiry:
— Ile jest bogów, czy liczba ich wam wiadoma?
— Jest ich dużo — odpowiada Akira. — Ale w rzeczywistości jest tylko jeden Buddha w wielu formach. Każdy z nas jest przyszłym Buddhą. Wszyscy zbliżamy się więcej albo mniej do Prawdy. Ale nieświadomy nie zdoła tych rzeczy pojąć, ani szukać ucieczki w symbolach i formach nie umie.
— A kami — bóstwa wiary Szinto?
— O Szinto wiele nie wiem, ale stara księga mówi, że na równinie niebios przebywa osiem tysięcy myriad Kami. Z tych, trzy tysiące sto trzydzieści i jedna mieszkają w rozmaitych prowincyach kraju i mają ołtarze w dwóch tysiącach ośmiuset sześćdziesięciu jeden świątyniach. Dziesiąty miesiąc naszego roku jest nazwany „miesiącem nieboskim”, ponieważ w tym miesiącu wszystkie bóstwa opuszczają swoje świątynie, żeby się zgromadzić w prowincyi lzumo, w świątyni Kizuki. Z tego właśnie powodu ten miesiąc w Izumo, ale tylko w Izumo, nazywa — się „miesiącem bogów”; ludzie uczeni jednak nazywają go czasem „świętem obecnych bogów”, przyczem posługują się chińskimi wyrazami. „Wierzą tutaj, że wówczas wypełzają z morza na ląd węże, żeby się spleść na „Sambo”, stole bogów, gdyż węże zapowiadają przyjście bogów; a król smoków wyprawia do świątyni posłów, od Izanagi i Izanami, rodziców bogów i ludzi”.
— Muszą być całe miliony Kami, których nie znam, ale opowiedz mi, Akiro, coś o tych bogach, które więcej od innych zasługują na uwagę?
— Niewiele się pan dowie odemnie. Musi się pan zapytać o to uczonego. Ale godne uwagi są: bóg ubóstwa i bóg głodu, bóg skąpstwa i bóg przeszkód i przeciwności. Są to bogi ciemne, jak dzień pochmurny, a twarze ich podobne są twarzom Gaki[1].
— O bogach przeszkód i przeciwności słyszałem już wiele, ale opowiedz mi o innych.
— Nie wiele sam wiem o nich, z wyjątkiem Bimbogami. Mówią, że jest dwóch bogów, którzy zawsze ukazują się razem: Fuku-no-Kami, bóg szczęścia i Bimbogami, bóg ubóstwa. Pierwszy jest biały, drugi czarny.
— Prawdopodobnie — wtrącam — drugi jest cieniem pierwszego. Fuku-no-kami rzuca cień, a cieniem tym jest Bimbogami. W wielu moich podróżach po świecie zauważyłem, że gdzie idzie jeden, drugi podąża za nim. Akira nie zgadza się na to i mówi dalej: — Gdy Bimbogami przyłączy się do kogoś, trudno już jest go się pozbyć. W wiosce Umitsu, w prowincyi Omi, niedaleko od Kioto, mieszkał raz buddhyjski kapłan, który przez wiele, wiele lat bardzo cierpiał od Bimbogami. Nie mogąc się niczem od niego uwolnić, wpadł na pomysł, chcąc boga w błąd wprowadzić, zaczął opowiadać wszystkim, że idzie do Kioto. W rzeczywistości jednak udał się Tsurugi w prowincyi Echizen.
Gdy dochodził do oberży w Tsuruga, wyszedł naprzeciw niego chłopiec, blady, nędzny jak gaki i rzekł: „czekałem na ciebie”. Był to Bimbogami.
Opowiadają także o innym kapłanie, który przez sześćdziesiąt lat starał się uwolnić od Bimbogami, aż wreszcie postanowił wywędrować. Tej nocy, której swój zamiar powziął, miał dziwny sen: widział wielkiego, wynędzniałego, nagiego i brudnego chłopca, który plótł słomiane sandały (waraji), takie, jakich używają pielgrzymi i biegacze. Naplótł ich tyle, że zdziwiony kapłan zapytał go: „Po co robisz tyle sandałów”? Chłopiec odpowiedział: „Powędruję z tobą, jestem Bimbogami”.
A więc niema żadnego sposobu uwolnienia się od Bimbogami?
„W księdze Jizo-kyo-Kosui jest powiedziane, że pewnemu staremu kapłanowi Enjobo, z prowincyi Owari, mocą cudu, udało się uwolnić od Bimbogami. Ostatniego dnia, ostatniego miesiąca roku wzięli: on i jego młodsi kapłani sekty Szingo gałązki brzoskwiniowe i poruszając niemi tak, jakgdyby kogoś z świątyni wypędzali, szeptali pewne słowa. Tej samej nocy śnił się Enjobo kościotrup, ubrany w odzież duchowną, jak płacząc siedział w opuszczonej świątyni i tak przemówił do niego: „Jak miałeś serce wypędzić mnie od siebie, kiedy przez tyle lat służyłem ci tak wiernie”? Od tego dnia jednak Enjobo żył bez troski szczęśliwy”.
Przez półtorej godziny widzimy na prawo i na lewo łańcuchy gór, które zbliżają się do nas niebieskie, zielenieją i znów znikają za nami, błękitniejąc. Inne, dalekie, pozostają, jak były, tajemnicze. Nagle statek skręca do lądu ku płaskiej krainie, która niespodziewanie wyłoniła się przed naszemi oczami; płyniemy wąską rzeką, między łanami pól ryżowych, do ślicznej, wdzięcznej, leżącej na wybrzeżu kanału wioski. Tutaj muszę wynająć jinrikszę, żeby dojechać do Kizuki. Niema wcale czasu na oglądanie Shobary, jeśli chcę dotrzeć do Kizuki przed nocą. Mam więc tylko przed oczami jakgdyby wizyę długiej, malowniczej drogi (tak malowniczej, że chciałbym przynajmniej cały dzień tutaj spędzić), gdyż nasi kurumaya biegną szybko, zostawiając miasto za sobą, śpiesząc na wielką, płaską równinę, pokrytą ryżowemi polami. Droga jest tak wąska, że ledwie mieszczą się na niej dwa obok siebie jadące jinriksza. Po obu stronach drogi rozciąga się cudowna równina, obramiona dwoma łańcuchami gór, które zamykają horyzont.
Głęboka cisza i niewypowiedziany nastrój przedziwnego spokoju zdają się wypełniać całą przestrzeń, jedziemy przez Yasugi do Kaminawoë.
Na prawo ciągnie się dziko zielony łańcuch gór Shusai-yama, z olbrzymim szczytem Daikoku-yama. Daleko, na prawo, widać ogromne, purpurowe kształty Kita-yama, ginące w jakiś tajemniczy, niepojęty sposób w świetle dnia jasnego.
Wszystko jest cudownie piękne, jednak przez kilka godzin krajobraz nie zmienia się zupełnie. Całe mile ciągnie się droga między polami ryżowemi, śród których sterczą białe, wiewające, wąskie papierowe chorągiewki, symbole modlitwy. Nieprzerwanie rozlega się dokoła rechot żabi, niby nieustanny szmer przewalającej się fali, ciągle ten sam zielony łańcuch na lewo, a czerwono-fioletowy na prawo. Monotonność pejzażu zmienia się na chwilę, gdy dojeżdżamy do dziwnej, pięknej wioski japońskiej, albo na skręcie drogi około statuy Jizo, albo obok grobu zapaśnika, wielkiego granitowego bloku, z wyrytemi nań słowami: „Ikumo matsu kikuzuki”. (Gdy się tak długo czeka, miesiąc chryzantem przyjdzie nareszcie).
Dojeżdżamy do Kando-gori i, przeprawiwszy się przez szeroką, ale płytką rzekę, widzimy w krajobrazie nowy szczegół. Po za łańcuchem gór z lewej strony wyłania się olbrzymi, siodełkowaty, niebieski szczyt, który, jak to z kształtu widać, musiał być kiedyś potężnym wulkanem. Dzisiaj znany on jest pod kilkoma nazwami, ale w starożytności nazywał się Sahime-yama. Wiąże się z nim następująca legenda:
Przeciągając wyspy te przez morze przymocował Bóg liną swoją do dwóch potężnych gór, Daisen i Sahime-yama i na obu tych górach znajdują się po dziś dzień ślady owej cudownej liny. Co się zaś tyczy samej liny, to jedną częścią jej jest długi pas wyspy, zwanej niegdyś Yomi-ga-hama, drugą, długie wybrzeże Sono.
Minąwszy Horikawę, widzimy, że droga zwęża się coraz bardziej, ciągle jednak biegnie ku łańcuchowi Kita-yama. Z zachodem słońca jesteśmy już tak blisko pagórków, że można rozróżnić szczegóły udrzewienia. Ścieżka podnosi się w górę i wolno windujemy się w coraz to wzmagający się mrok.
Nagle błyskają przed nami liczne światełka. Jest to Kizuki, święte miasto.
Wjeżdżamy przez długi most i wielką torii. Niby wizya przedstawia się oczom moim szereg oświeconych latarniami fasad sklepowych, rzędy błyszczących od świateł Shoji, strzeżona przez lwy buddhyjskie brama, długie, niskie, wykładane cegłami mury podwórza świątynnego, między zielenią krzewów, znowu wielkie torii, jako wejścia, poprzedzające ołtarze Szinto, ale wielkiej świątyni ani śladu. Leży ona na końcu właściwego miasta u stóp lesistej góry, jesteśmy jednak zbyt głodni i znużeni, aby odrazu dotrzeć do niej. Zajeżdżamy więc do obszernej i miłej gospody, rozkładamy się wygodnie, pożywiamy się i pijemy sake, z cudownie małych porcelanowych filiżaneczek, podarunku pięknej gejszy w hotelu. Ponieważ na odwiedziny do Guji jest zbyt późno, posyłam do jego rezydencyi posłańca z listem, pisanym przez Akirę, w którym wyrażona jest prośba, aby zechciał przyjąć mnie jutro w godzinach przedpołudniowych.
Niedługo potem przychodzi gospodarz hotelu, człowiek, wyglądający bardzo sympatycznie, z zapalonemi papierowemi latarniami, żeby zaprowadzić nas do Oho-Yashiro (wielkiej świątyni).
Większa część domów ma już okna i sklepy pozamykane na noc tak, że ulica jest zupełnie ciemna i latarnie naszego przewodnika okazują się niezbędne. Nawet księżyc nie świeci i noc jest bezgwiezdna. Idziemy długą główną ulicą i na skręcie jej dostrzegamy wielki torii z bronzu, wspaniałe wejście do świątyni.
Noc, gubiąc oddalanie i barwy, mocą swej suggestyjnej siły, podnosi jednak wrażenie rzeczy o kształtach potężnych i wzniosłych.
Zbliżanie się do wielkiego świętego ołtarza, przy świetle tylko bladych latarni, przejmuje mnie takiem wrażeniem, że wprost odczuwam żal, na myśl, że jutro będę to wszystko oglądał przy dniu białym. Przed nami rozciąga się wspaniałe, ocienione staremi drzewami, nieskończone avenue, z olbrzymiemi torii, z których zwieszają się ogromne shimenara, symbole niebieskiej „siły rąk” bóstwa. Większe jeszcze od torii i symbolicznych festonów, robi wrażenie majestatyczne, ponure avenue, ocienione potężnemi drzewami, z których wiele liczą po tysiąc lat, sękate wspaniałe sosny gubią swe szczyty w ciemności. Niektóre z potężnych pni, opasane są powrósłami ze słomy: są to drzewa święte. Wystające na wszystkie strony, olbrzymie konary wyglądają przy świetle latarni, jak pełzające poskręcane smoki.
Wejście to ciągnie się nie mniej jak pół mili. Przecina dwa mosty i dwa święte gaje. Cały szeroki pas po obu stronach należy do świątyni. W dawnych czasach nie wolno było żadnemu obcemu wyjść przez środkowe torii. Avenue kończy się wysokim wałem, przeciętym bramą, podobną jak na buddhyjskich podwórzach świątynnych, ale bardziej masywną. Takie jest wejście do zewnętrznego podwórza.
Ciężka brama jest jeszcze otwarta i wiele tajemniczych postaci snuje się tu i tam.
W ciemnem wewnętrznem podwórzu migotają blade żółte światełka, niby blaski wielkich świętojańskich robaczków — latarnie pielgrzymów. Mogę rozróżnić tylko tajemnicze kontury kolosalnego drewnianego budynku.
Przewodnik nasz wiedzie nas przez bardzo wielkie podwórze, mija drugie i zatrzymuje się przed imponującą budowlą, której drzwi są jeszcze otwarte. Po przez wejście ich widzę w świetle migocących latarni cudowny fryz, przedstawiający smoki i wodę, rzeźbiony w drzewie dłutem jakiegoś mistrza. We wnętrzu na lewo dostrzegam pierwszy ołtarz symbolu Szinto. Wprost przedemną latarnia oświetla przykrytą matami posadzkę, której przestrzeń przekracza moje oczekiwania. Nie widzę wcale ani końca, ani początku. Przewodnik objaśnia mnie, że to nie jest jeszcze świątynia, ale hala dla modlącego się ludu. W dzień przez otwarte drzwi widać świątynię. Teraz nie możemy jej zobaczyć i wogóle bardzo niewielu zwiedzającym jest do niej wstęp dozwolony.
— Najczęściej lud nie przekracza wcale podwórza wielkiego ołtarza — objaśnia mnie Akira. — Modlą się w pewnej odległości. Słyszy pan? — dokoła, z ciemności, dochodzi uszu moich szmer podobny do szemrania wody, klaskanie w dłonie przy modlitwie.
— Dzisiaj to nic — mówi gospodarz. — Dzisiaj jest mało ludzi. Ale niech pan poczeka, jutro jest święto.
Wracając wielką aleją przez torii, pomiędzy olbrzymiemi drzewami, Akira tłomaczy mi, co opowiada nasz gospodarz o świętych wężach.
— Mały wąż — mówi on — jest nazwany przez lud dostojnym smokiem-wężem, jest on bowiem wysłany przez króla smoków, aby oznajmił przyjście bogów. Nazywamy go Ryu-ja-Sama, ponieważ jest posłem z Ryugu-jo, pałacu smoków. Nazywają go także Hakuja, albo wężem białym.
— Czy mały wąż przychodzi z własnego popędu do świątyni?
— O nie. Jest łapany przez rybaków, a w ciągu roku można tylko jednego złapać, jeden tylko bowiem zostaje wysłany. Kto go złapie i przyniesie do Kizuki-no Oho-Yashiro, albo do świątyni Sada Jinja, gdzie bogowie odbywają swoje drugie zebranie, zanim udadzą się do Kami-arizuki, ten otrzymuje jeden hyo[2] ryżu w nagrodę. Jest bardzo trudną rzeczą złapać takiego węża, kto jednak zada sobie tyle trudu, może być pewien, że będzie kiedyś bogatym.
— Czy dużo bogów zamieszkuje Kizuki? — pytam.
— O tak, ale największem bóstwem Kizuki jest Oho-Kuni-nushi no Kami, które lud nazywa zazwyczaj Daikoku. Tu jest także czczonym syn jego, Ebisu i oba te bóstwa są zazwyczaj razem wyobrażone: Daikoku siedzi na wiązce ryżu, w jednej ręce trzyma czerwone słońce, przyciśnięte do piersi, w drugiej cudowny młot, którego jedno uderzenie daje bogactwo; Ebisu trzyma w jednej ręce wędkę na ryby, a pod drugiem ramieniem wielką rybę Tai. Oba bóstwa mają twarze uśmiechnięte i wielkie uszy, co jest znakiem bogactwa i szczęścia.
Znużony dzienną podróżą, udaję się wcześnie na spoczynek i śpię, jak dziecko. Wczesnym rankiem budzą mnie ciężkie, regularne, stłumione uderzenia, które przez poduszkę wibrują do mego ucha. Są to uderzenia katsu w kometsuki, który rozpoczyna swą nieustanną pracę czyszczenia ryżu. Do pokoju wchodzi wdzięczna Musume i wpuszcza przez otwarte drzwi snop słonecznego światła i świeże górskie powietrze, odsuwa wszystkie sklepy drewniane w swoim domu pod galeryą, zdejmuje brązową siatkę od moskitów, stawia hibachi z rozżarzonym węglem do zapalenia fajki i, szłapiąc, wychodzi przygotować śniadanie.
Chociaż jest jeszcze bardzo wcześnie, wraca wkrótce i oznajmia mi, że przyszedł poseł od Guji Senke Takanori, dostojnego potomka bogini słońca. Potem jest młody kapłan; ubrany jest w zwyczajny japoński kostyum, ze wspaniałem jedwabnem niebieskiem hakama, czyli w japońskich ceremonjalnych spodniach, rozszerzających się malowniczo ku dołowi. Zapraszam go, aby wypił ze mną filiżankę herbaty, on zaś oznajmia mi, że jego dostojny pan oczekuje na nas w świątyni.
Jest to bardzo miła wiadomość, niestety jednak nie możemy w tej chwili wyruszyć, gdyż kostyum Akiry, zdaniem posła, nie jest na taką wizytę odpowiedni. Akira musi włożyć świeże białe tabi i hakama, bez którego nikt przed dostojnem obliczem ukazać się nie może.
Na szczęście gospodarz pożycza mu swoje i, przygotowawszy się możliwie najlepiej, wyruszamy pod przewodnictwem posła do świątyni.
Doszedłszy do torii z bronzu, które wczoraj wieczorem tak podziwiałem, doznaję bardzo miłego wrażenia, że wejście do świątyni w świetle słońca nie traci nic ze swojej imponującej powagi. Majestat drzew oddziaływa potężnie, widok na avenue jest cudowny, a daleko sięgające gaje i strumienie są niesłychanie piękniejsze, niż wczoraj. Spotykamy mnóstwo pielgrzymów, z rozmaitych stron kraju. W bramie pierwszego podwórza oczekuje na przybycie nasze kapłan w pełnym ornacie; jest to człowiek nie młody, o miłym, dobrotliwym uśmiechu. Poseł oddaje nas pod jego opiekę, znika za bramą, a stary kapłan, nazwiskiem Sasa, obejmuje przewodnictwo.
Już z daleka słyszę dobywający się z wnętrza świątyni szum, podobny do rytmicznego przewalania się fal w morzu, a gdy się zbliżamy, szum staje się coraz głośniejszy i wyraźniejszy. Jest to klaskanie w dłonie. Minąwszy wielką bramę, widzę tysiące pielgrzymów, stojących przed ową olbrzymią budowlą, którą poprzedniej nocy widziałem; nikt nie wchodzi do wnętrza, wszyscy stoją przed bramą, ozdobioną smokami i każdy wrzuca swe dary do skrzynki ofiarnej na progu świątyni; jedni drobne monety, drudzy najubożsi, garście ryżu. Potem uderzają w ręce, schylają na progu głowę i w pobożnem skupieniu zwracają wzrok do hali modlitewnej i dalej jeszcze, do miejsca najświętszego. Każdy z pielgrzymów spędza tu tylko kilka chwil i uderza cztery razy w dłonie. Ponieważ jednak jest ich tu tysiące, klaskanie owo brzmi jak szmer wodospadu.
Minąwszy tłumy pobożnych, przechodzimy na drugą stronę hali i stajemy u stóp szerokiego przedsionka o żelaznych stopniach, prowadzących do miejsca świętego, — stopniach, których jak mi powiedziano nie dotknęła noga Europejczyka przedemną. Na pierwszym przestanku oczekują na nasze przyjęcie kapłani świątyni w pełnych ornatach. Są to mężczyźni rosłego wzrostu, ubrani w purpurowe i szkarłatne, jedwabne szaty, haftowane w złote smoki.
W swoich wysokich, fantastycznych nakryciach głowy, w fałdzistych, wspaniałych szatach i z uroczystą nieruchomością postawy, robią na pierwszy rzut oka wrażenie cudownych statui. Przypominam sobie momentalnie pewien piękny, francuski miedzioryt, przedstawiający grupę assyryjskich astrologów, który jeszcze z czasów dzieciństwa utkwił mi tak w pamięci. Tylko oczy ich poruszają się na widok naszego przybycia. Gdy wchodzę na schody, wszyscy równocześnie pochylają głowy przedemną, jestem bowiem pierwszym cudzoziemcem, który dostąpił zaszczytu spotkania w świątyni książęcego hierofanta, pana ich i potomka bogini słońca, tego — który przez miliony wierzących odległych krajów prastarej prowincyi, Ikigami, nazywany jest „żyjącem bóstwem”.
Zdejmuję obuwie; w chwili, gdy chcę wchodzić na schody, objaśnia mnie ów wysoki kapłan, który nas najpierw przyjął, iż według reguły religijnej i starego zwyczaju, przed zbliżeniem się do świętego ołtarza nastąpić musi oczyszczenie. Wyciągam ręce i kapłan nalewa mi na nie trzy razy z bambusowego naczynia o długiej rękojeści, wody świętej, a potem podaje mi do obtarcia mały, niebieski ręcznik, cały pokryty białemi, tajemniczemi znakami. Wchodzimy wszyscy na górę — ja w mojem niezgrabnem, cudzoziemskiem ubraniu, z uczuciem brudnego barbarzyńcy.
Na przerwie schodów, kapłan zatrzymuje się i zapytuje mnie o moje stanowisko społeczne. W Kizuki bowiem hierarchia i formy hierarchiczne przestrzegane są z surowością, jak w czasach panowania bogów. Dla każdego socyalnego stanowiska istnieją pewne stałe formy i reguły.
Niewiem jakie pochlebne objaśnienie dał o mnie Akira kapłanowi, ale rezultat był ten, że zostałem przyjęty jako zupełnie zwyczajny śmiertelnik, co pozwoliło mi uniknąć prawdopodobnie rozmaitych formalności, które wobec finezyi i skomplikowanej etykiety tych japońskich mistrzów ceremonii, zrobiłyby mi niemało kłopotu.
Poprzedzani przez kapłana, wchodzimy do obszernej, wysokiej sali, z szeroką otwartą galeryą, do której prowadzą schody. Idąc za przewodnikiem, zaledwie mam czas zauważyć, że w budynku są trzy ogromne ołtarze, które po obu stronach tworzą dwie nisze. Dwa z nich są zasłonięte zwieszającemi się od sufitu do podłogi firankami. Firanki te dekorowane są rzędami czarnych szyb, mających w przecięciu około czterech cali; w pośrodku każdej szyby jest złoty kwiat. Ale przed trzecim ołtarzem, w głębi budynku, firanki są ściągnięte; są one ze złotej brokateli. I tu jest główny ołtarz Oho-kuni-nushi no Kami. We wnętrzu widzę zwyczajne emblematy Szinto i zewnętrzną stronę najświętszego sanktuarium, którego nikt oglądać nie może. Przed ołtarzem stoi długa, niska ławka, sięgająca jednym końcem do galeryi, drugim do niszy, na niej zaś ustawiane są dziwne przedmioty. Na końcu jej, od strony galeryi widzę majestatyczną postać z brodą, z szczególną ozdobą na głowie, ubraną biało, siedzącą w hieratycznej pozycyi. Przewodnik nasz każe nam się przed nią skłonić i przyklęknąć. Jest to bowiem Senke Takanori, guji (namiestnik) Kizuki, do którego nawet w jego własnem mieszkaniu, nikt nie przemawia inaczej, jak w klęczącej postawie. Jest on jakoby potomkiem bogini słońca i uważany jest przez lud za istotę nadziemską. Klękam przed nim według japońskiego zwyczaju, on zaś oddaje mi ukłon — z owym szczególnym wdziękiem, który na cudzoziemcach robi takie miłe wrażenie. Służący nam za tłumacza kapłan, siada na podłodze po lewej stronie guji, kapłani zaś, którzy nam towarzyszyli, zajmują miejsca na galeryi.
Senke Takanori jest młodym, w pełni sił mężczyzną.
W swej nieruchomej hieratycznej pozie, w dziwnem, wysokiem nakryciu głowy, ze wspaniałą brodą i w śnieżno-białym ornacie, który w klasycznych fałdach spada dokoła niego, jest dla mnie uosobieniem wszystkich wyobrażeń, które wytworzyłem sobie ze starych ksiąg japońskich, o majestacie antycznych książąt i rycerzy. Już sama zewnętrzna godność tego człowieka budzi szacunek; do uczucia tego przyłącza się jeszcze świadomość głębokiej czci, którą oddaje mu cała ludność starej prowincyi Japonii, myśl o niezmierzonej, duchownej mocy w jego ręku, tradycya jego pochodzenia boskiego, pamięć prastarego szlachectwa jego rasy — i szacunek mój dla niego zwiększa się jeszcze, wzbudzając niby podniosły podziw. Siedzi tak nieruchomo, że robi wrażenie świętej statuy. Uroczystość tej chwili, zostaje jednak wkrótce przerwana mile jego dźwięcznym niskim basem wypowiedzianemi słówkami, podczas gdy oczy jego spoczywają ciągle na mojej twarzy.
Tłumacz objaśnia mi słowa powitania, na które odpowiadam według możności, dziękując za okazaną mi szczególną łaskę.
— Jesteś pan rzeczywiście pierwszym Europejczykiem — mówi mi przez Akirę — który do Oho-Yashiro został dopuszczony. Wielu Europejczyków zwiedzało Kizuki, lecz tylko niewielu wolno było wejść na podwórze świątyni. Pan pierwszy zbliża się do krainy bóstwa. Przed kilku laty nie wpuszczano nawet na podwórze kilku cudzoziemców, którzy z prostej ciekawości zwiedzić chcieli świątynię — ale list Mr. Nishida, objaśniający nam przyczynę pańskiego przybycia, daje nam możność przyjęcia pana mile u siebie.
Składam powtórne podziękowanie i po jednokrotnej jeszcze wymianie grzeczności, rozmowa ciągnie się dalej przy pomocy Akiry.
— Czy świątynia w Kizuki nie jest starsza od świątyni w Ize? — pytam.
— O wiele starsza — odpowiada guji — jest tak stara, że nie możemy nawet podać dokładnie lat jej istnienia. Została ona zbudowana na rozkaz bogini słońca, jeszcze w czasach, gdy byli tylko sami bogowie. Wówczas przedstawiała się okazale.
Miała trzysta dwadzieścia stóp wysokości, belki i słupy były tak potężne, że dziś żadną sztuką nie umiano by takich wznieść, a całe rusztowanie związane było olbrzymią liną, długości tysiąca sążni plecioną z taku, (taku-morwa). Za panowania cesarza Sui-nin została drugi raz odbudowana. Na rozkaz tego cesarza, odnowiona świątynia otrzymała nazwę „budynku żelaznego pierścienia”, ponieważ pojedyńcze kawałki słupów, zrobione z drzewa potężnych pni, łączone były żelaznymi pierścieniami. I ta świątynia była wspaniała, nie tak jednak jak tamta, zbudowana przez samych bogów, gdyż wysokość jej wynosiła ledwie sto sześćdziesiąt stóp.
Trzecia przebudowa świątyni przypada na czas panowania cesarza Sai-mei; wysokość jej wynosiła już jednak tylko stóp ośmdziesiąt. Od tego czasu budowa świątyni już się nie zmienia i jej dzisiejsza konstrukcya wykonana jest w najdrobniejszych szczegółach według ówczesnego planu.
Oho-Yashiro była już dwadzieścia ośm razy przebudowywana i stało się zwyczajem restaurować ją co sześćdziesiąt jeden lat. Jednak podczas wojny domowej nie była odnawiana więcej, niż przez przeciąg stu lat. W czwartym roku po okresie Tai-ei, rządy nad Izumo objął pewien Amako Tsunehisa, który opiekę nad świątynią powierzył kapłanom buddhyjskim i nawet, znieważając święte tradycye, kazał dokoła pobudować pagody. Gdy jednak władza przeszła do rąk Moro Mototsugo z rodziny Amako, kazał on świątynię poświęcić nanowo i przywrócił prastare ceremonje i uroczystości, które już były poszły w zapomnienie.
„Czy drzewo do budowy świątyni przywożone jest z lasów w Izumo?“ pytam.
Kapłan, nazwiskiem Sasa, który nas podprowadził do ołtarza, mówi:
„Jest napisane, że czwartego dnia siódmego miesiąca, trzeciego roku okresu Ten-in spławiono sto wielkich drzew, na południowe wybrzeże Kizuki i obmyto je w morzu. Z drzewa tego w trzecim roku (1115) Ei-kyu zbudowano świątynię i nazwano ją „budynkiem przypływającego drzewa“.
W tym samym trzecim roku Ten-in, wyrzuciła fala na brzeg morza olbrzymi, sto pięćdziesiąt stóp długi pień drzewa, obok świątyni Ube-no Yashiro, w Miyanoshita-mura, w prowincyi Inaba. Pewni ludzie chcieli drzewo przerznąć, zobaczyli jednak wielkiego węża, owiniętego koło pnia, który wyglądał tak groźnie, że przestraszeni uciekli, polecając się opiece boga Ube-no Yashiro. Bóstwo objawiło się im i rzekło: „Każdym razem, gdy świątynia ma być przebudowywana, bóg z każdej prowincyi posyła drzewo na jej budowę. Tym razem przyszła kolej na mnie. Budujcie więc szybko”. To mówiąc, zniknął. Z tego wynika, że bogowie opiekują się i wspierają wielką świątynię w Kizuki.
„A w której części Oho-Yashiro zbierają się bogowie podczas Kami-arizuki?”
„W zachodniej i wschodniej części wewnętrznego podwórza”, odpowiada Sasa.
„Są tam dwa długie budynki, które zowią się Jiukusha. W nich znajduje się dziewiętnaście ołtarzy, z których żaden nie jest przeznaczony dla pewnego specyalnego bóstwa; tam gromadzą się wszyscy”.
„Ilu pielgrzymów z różnych prowincyi odwiedza świątynię rocznie?” pytam.
„Około dwustu pięćdziesięciu tysięcy”, odpowiada guji. „To zależy od stosunków klasy rolniczej. Im lepszy jest urodzaj, tem większy napływ pielgrzymów — nigdy jednak nie spada poniżej dwustu tysięcy”.
Wiele jeszcze ciekawych rzeczy opowiada mi guji i kapłan, wymieniając święte nazwy wszystkich podwórzy, wrót i ogrodzeń, licznych ołtarzy i ich bóstw, nawet nazwy wielkich słupów świątyń, których jest dziewięć, a z których środkowy nazywa się sercem środka. Wszystkie przedmioty na zewnątrz świątyni noszą także imiona święte, nie wyłączając mostów i torii.
Kapłan Sasa zwraca moją uwagę na położenie wielkiego ołtarza Oho-kuni-nushi-no Kami, który obrócony jest na zachód, podczas gdy wielka świątynia zwrócona jest na wschód, tak jak i wszystkie świątynie Shinto. W dwóch innych ołtarzach, obróconych na zachód, w tej samej hali, spoczywają pierwsi boscy Kokuzo[3] i Izumo, jego siedemnasty następca i ojciec z Nomi no sukune, biały książe i sławny zapaśnik.
Za panowania cesarza Suinin, pewien Kehaya z Taima hełpił się, że nikt go nie pokona. Nomi no Sukune, na rozkaz cesarza stanął do zapasów, i rzucił tak silnie Kehaya’em o ziemię, że ten wyzionął ducha. Taki był początek zapasów w Japonii i dziś jeszcze zapaśnicy modlą się do Nomi no Sukune o siłę i zręczność.
Jest jeszcze wiele innych ołtarzy i niezliczona ilość nazw bóstw, nie wiążących się z żadną tradycyą ani legendą, lecz niepodobna już niemi nużyć czytelnika. Żyją one jednak w pamięci ludu, jako pochodzące według legendy od „pana wielkiego kraju” i mają tu swoje ołtarze.
Kapłan Sasa opowiada mi jeszcze:
Gdy Naomasu, wnuk wielkiego Iyeasu, potężnej rodziny Matsudaira, która dwieście pięćdziesiąt lat panowała w Izumo, przybył do tej prowincyi, odwiedzając świątynię w Kizuki, zażądał, aby mu otworzono Miya środkowego ołtarza, by mógł święte relikwie albo ciało bóstwa zobaczyć.
Ponieważ życzenie to było profanacyą, sprzeciwili mu się jednogłośnie obaj Kokuzo.
Gdy ten jednak, nie zważając na prośby ich, gniewnie domagał się spełnienia swego rozkazu, zmuszeni byli skrzynkę otworzyć. Gdy tylko Miya otwarto, zobaczył Naomasu wewnątrz Awabi[4] z sześcioma otworami i tak wielką, że zajmowała całe wnętrze. Gdy zbliżył się, by coś więcej zobaczyć, Awabi zamieniła się nagle w wielkiego, więcej niż pięćdziesiąt stóp długiego węża, który wił się sycząc tak strasznie, że Naomasu i jego towarzysze uciekli, nic nie zobaczywszy. Od tego czasu Naomasu czcił już wszystkich bogów.
Guji zwrócił następnie moją uwagę na szczególne relikwie, które leżały na długiej, niskiej ławce, obciągniętej białym jedwabiem: zwierciadło metalowe, które znaleziono przed siedmiuset laty przy przebudowie świątyni, klejnoty z onyksu i jaspisu, flet chiński, kilka wspaniałych mieczów, dary od szogunów i cesarzy, hełmy cudownej antycznej roboty, pęk olbrzymich strzał o podwójnych mosiężnych głowach i widlastych, ostro szlifowanych końcach.
Gdy obejrzałem już wszystkie relikwie i dowiedziałem się historyi każdej, podniósł się guji i rzekł:
— Teraz pokażemy panu stare żarzewie, z którego rozniecany bywa ogień święty.
Schodzimy znowu na dół i wchodzimy do obszernego budynku, umieszczonego z boku podwórza i tak wielkiego jak hala do modlitwy. Ku mojemu miłemu zdziwieniu w głębi widzę piękny, wielki stół mahoniowy, z takiemiż krzesłami, do przyjmowania gości. Podają krzesło mnie i tłumaczowi, guji zaś z kapłanami siada na stole. Służący stawia przedemną piękną, brązową podstawę, mniej więcej na trzy stopy długą, na której spoczywa coś owalnego, troskliwie zawiniętego w śnieżnej białości chustkę. Guji zdejmuje zasłonę i widzę najprymitywniejszych form żarzewie, znane ogólnie na Wschodzie. Jest to prosty, bardzo gruby, prawie dwa i pół stopy długi, biały kawał drzewa z szeregiem wywierconych otworów na wierzchnich brzegach, tak, że każda górna część otworu przechodzi przez bok bala. Gdy się w otworach tych umocuje drążki i szybko między dłońmi obraca, zapala się ogień. Drążki te są na dwie stopy długie i mają grubość zwykłego ołówka. Podczas gdy oglądam ten prymitywny przyrząd, którego wynalazek przypisuje tradycya bogom, kapłan stawia na stole lekką, drewnianą szkatułkę. Ma ona trzy stopy długości, ośmnaście cali szerokości, a w środku jest na cztery cale wysoka, tak że pokrywa tworzy na niej sklepienie na kształt szyldkretowej czary. Przedmiot ten zrobiony jest z tego samego drzewa hinoki, co i żarzewie, a dwa długie, wąskie drążki leżą obok. Na razie biorę to także za żarzewie, ale żadna istota ludzka nie wpadnie na to, co to jest naprawdę. Nazywa się Koto-ita, a jest najpierwszym, prymitywnym instrumentem muzycznym. Drążki służą do uderzania. Na znak guji, dwaj kapłani stawiają szkatułkę na podłodze, siadają obaj po jednej stronie, biorą drążki i wolno, rytmicznie uderzają w pokrywę, intonując równocześnie szczególny, melodyjny śpiew. Jeden wypowiada śpiewnie „ang! ang!” drugi odpowiada mu „ong! ong!“ drążki spadają na kotoita, które wydaje twardy, pusty ton.
Dowiaduję się jeszcze takich rzeczy:
Każdego roku świątynia otrzymuje nowe żarzewie, nigdy jednak nie nastawia go się w Kizuki, tylko w Kumano, gdzie tradycyonalne przepisy do ustawiania go utrzymały się od czasów bogów. Pierwszy bowiem Kokuzo z Izumo z wstąpieniem na swój pontyfikat, otrzymał żarzewie z rąk boga, młodszego brata bogini słońca, mającego ołtarz swój w Kumano.
Ceremonia złożenia nowego żarzewia w ręce guji w Kizuki odbywa się od najdawniejszych czasów w wielkiej świątyni Oba, podczas święta, zwanego: Unohimatauri. To stare święto, które przypada w jedenastym miesiącu, poszło po rewolucyi zupełnie w zapomnienie, z wyjątkiem tylko Oba w Izumo, gdzie Izanami no Kami, matka bogów i ludzi ma swój ołtarz.
Raz do roku, zawsze podczas święta, Kokuzo udaje się do Oba z podarunkami dwojakiego pieczywa z ryżu. W Oba przyjmuje go osobistość, zwana Kame-da-yu, ten, który przynosił żarzewie z Kumano i oddawał je kapłanowi z Oba. Kame-da-yu, odgrywa przytem dość zabawną rolę, tak że żaden kapłan Shinto nie daje się do tego nakłonić, czyni to zatem osoba wynajęta.
Kame-da-yu musi w darach, które przyniósł Kokuzo do świątyni znaleźć zawsze coś złego, tak, że w tej części Japonii utrzymało się do dziś dnia przysłowie gdy kto coś bardzo przebiera, że jest „jak Kame-da-yu“.
Kame-da-yu ogląda i krytykuje kołacze ryżowe, mówiąc: — w tym roku są jeszcze mniejsze, niż w zeszłym. — Na co kapłan odpowiada:
— O, mylicie się, w tym roku są raczej większe.
— Tym razem są nawet mniej białe i mąka nie jest tak miałko zmielona.
Na wszystkie podobnie czynione zarzuty, muszą kapłani znaleźć odpowiedź.
Prawie zawsze zdarza się, że w dniu gdy Kokuzo idzie do Oba, albo gdy powraca, jest wielka burza. W rzeczywistości, czas ten przypada na period burz w Izumo, (według kalendarza grudzień). Lud jednak wiąże to z osobą Kokuzo, jako symbol szczególnej analogii jego z królem smoków. Wielkie perjodyczne burze w tej części prowincyi nazywają się stąd Kokuzo-are. Jest jeszcze w Izumo zwyczaj witania gościa, który podczas burzy przybędzie, słowami: — „Jesteś jak sam Kokuzo”.
Guji daje znak ręką i z głębi gmachu odzywają się dźwięki szczególnej muzyki, uderzenia bębna i głosy bambusowych fletów. Oglądam się za siebie i widzę muzykantów — dwóch mężczyzn i jedną dziewczynę, siedzących razem na macie. Na drugie skinienie guji, dziewczyna, młoda kapłanka, podnosi się z siedzenia. Jest bosa i odziana w śnieżno białą tkaninę. Tylko z pod rąbka tej śnieżno-białej szaty, przebija purpurowe jedwabne hakama. W chodzi na mały stolik, stojący w pośrodku sali. Na stole leży przedziwny instrument, rodzaj gałązki, ze zwieszonemi odnóżkami, na których zawieszone są dzwoneczki. Bierze do ręki instrument i rozpoczyna święty taniec, jakiego nigdy nie zdarzyło mi się widzieć.
Każdy jej ruch jest poematem, tak jest wdzięczny — i właściwie nie można tego nazwać tańcem, gdyż jest to raczej lekkie, faliste chodzenie wewnątrz koła, przyczem w regularnych odstępach czasu porusza instrumentem tak, że wszystkie dzwoneczki dźwięczą. Twarz jej przytem robi wrażenie pięknej maski, ma wyraz słodki i łagodny, jak oblicze śniącej kwan-on, a białe jej stopy mają tak czyste linie, jak stopy nimf marmurowych. W śnieżno-białej szacie, z bladą, niewinną twarzyczką, podobna jest raczej do statuy, niż do żywej japońskiej dziewczyny. Tony tajemniczych fletów drżą i płaczą nieustannie, a uderzenia bębna odzywają się niby głosy jakiejś przysięgi.
Taniec ten nazywa się tańcem Miko — prorokini.
Zwiedzamy następnie inne budynki, należące do świątyni, dom zapasów, bibliotekę, halę zbiorów, potężną budowlę o dwóch piętrach, z doskonale zachowanymi portretami trzydziestu sześciu wielkich poetów, które malował Tosa no Mitsuoki, więcej niż przed tysiącem lat.
Obejrzawszy już wszystkie nadzwyczajności świątyni, zaprasza nas guji do swej, nieopodal leżącej prywatnej rezydencyi, aby nam jeszcze inne skarby pokazać — listy od Yoritomo, Hideyoshi, Ieyasu rękopiśmienne dokumenty pradawnego cesarza i wielkiego szoguna, którego setki cennych manuskryptów przechowuje w skrzynce cedrowej. W razie pożaru, uratowanie tej skrzynki jest pierwszym obowiązkiem służby.
W swoim własnym domu guji, przebrany w zwyczajny, japoński kostyum galowy, wygląda nie mniej imponująco i szlachetnie, jak w białych, pontyfikalnych szatach. Żaden gospodarz nie mógł by być bardziej miłym, grzecznym i gościnnym, niż on. Zjawienie się świty, młodych urodziwych kapłanów, robi również miłe wrażenie. Piękne ich, odważne, arystokratyczne twarze, różnią się wielce od oblicza zwyczajnych Japończyków, robią oni raczej wrażenie wojowników, niż kapłanów. Jeden z nich ma wspaniałe, czarne wąsy, co jest rzadkością w Japonii.
Na pożegnanie ofiarowuje mi gospodarz ofuda, poświęcane relikwie, dwa piękne obrazy głównych bogów Kizuki i kilka dokumentów, tyczących się świątyni i skarbów w niej zawartych.
Pożegnawszy dobrego guji i jego towarzyszy, udajemy się w towarzystwie kapłana Sasa i drugiego, imieniem Kannushi do Inasa no Hama, małej morskiej zatoki u wyjścia miasta. Kapłan Sasa jest poetą i poważnym uczonym, historyi Shinto i starego tekstu ksiąg świętych. Idąc wzdłuż wybrzeża, opowiada nam wiele ciekawych legend.
Wybrzeże to, pełne letnich gospód i pięknych kawiarni, jest ulubionem miejscem kąpielowem. Nazywa się Inasa. Zapraszamy księdza na obiad do jednej z małych gospód, a jedząc, rozmawiamy o różnych rzeczach, szczególniej jednak o Kizuki i o Kokuzo.
Przed ostatniem jeszcze pokoleniem, potęga Kokuzo rozciągała się na całą prowincyę bogów, był on niemal tem, czem duchowny władca w Izumo.
Obecnie władza jego nie sięga po za granice Kizuki i jego właściwy tytuł jest już nie Kokuzo ale guji[5]. W wyobrażeniu jednak prostych mieszkańców dalszych prowincyi jest on zawsze jeszcze półboską istotą. Jak wielką czcią był otaczany w czasach dawnych, zrozumie tylko ten, kto dłuższy czas mieszkał pośród ludu w Izumo. Po za Japonją żadna istota ludzka, nie wyłączając nawet Dalai-Lamy w Tybecie, nie była tak czczona i miłowana jak Kokuzo. Wewnątrz Japonii podobne hołdy składano tylko synowi nieba, Tenshi-Sama, pośrednikowi słońca z ludem. Jednak cześć, składana Mikadzie, była raczej czcią składaną imieniu, nie osobie realnej, gdyż Tenshi-Sama był zawsze niewidzialnym bogiem o „boskiej powściągliwości”, a, według wiary ludu, nikt nie mógł oglądać oblicza jego. Niewidzialność ta i tajemniczość dała temat do licznych legend o Mikadzie. Ale Kokuzo, jakkolwiek przystępnym był ludowi i często obracał się między tłumem, otaczany był taką samą czcią, tak że jego potęga równała się władzy Daimyo w Izumo.
Z wielu historyi, dających pojęcie o czczeniu Kokuzo, przytoczę dwa przykłady.
Opowiadają o pewnym człowieku, który, uważając bogactwo swoje za dzieło Daikoku z Kizuki, pragnął okazać wdzięczność swoją darami szat i sukien. Kokuzo odmówił uprzejmie przyjęcia podarunku, ale pobożny człowiek obstawał usilnie przy swojem i polecił krawcowi przyjść z sukniami. Gdy krawiec stawił się na miejscu, zażądał za swoją pracę takiej zapłaty, że człowiek ów stanął, jak niemy. Gdy wreszcie zapytał krawca o przyczynę tak wygórowanej ceny, ten odpowiedział: „Robiąc przecież suknie dla Kokuzo, nie mógłbym już więcej robić ich dla nikogo, muszę zatem wziąć takie wynagrodzenie, abym do końca życia miał byt zapewniony.
Druga historya datuje się z przed stu siedemdziesięciu laty.
Pomiędzy Samurajczykami z klanu Matsua, za czasów Nobuyori, był pewien Sugihara Kitoji, który stał w Kizuki załogą. Jako ulubieniec Kokuzo, grywał z nim często w szachy. Pewnego wieczoru zdarzyło się, że oficer ów podczas partyi szachów został nagle sparaliżowany. Przestrach i zamieszanie ogarnęło wszystkich, ale Kokuzo rzekł: — „Znam przyczynę tego, mój przyjaciel palił, a jakkolwiek ja nie znoszę tytoniu, nie chciałem jednak bronić mu tej przyjemności. Ale Kami, który moją przykrość spostrzegł, rozgniewał się na niego.
Ale naprawię wszystko”. To powiedziawszy, wyszeptał kilka tajemniczych wyrazów i oficer natychmiast odzyskał władzę.
Wracamy znowu przez ciszę tego świętego kraju mgieł i legend; droga nasza wije się jak przedtem śród dojrzewających pól ryżowych, nakrapianych symbolicznemi strzałami, śród dalekich, zielonych szczytów, które noszą imiona bogów. Niby w marzeniu widzę przed sobą dalekie avenue, szereg torii ze swojemi olbrzymiemi shime-nawa, majestatyczne oblicze guji, dobrotliwy uśmiech kapłanów i cudownie piękny taniec młodej kapłanki w białych szatach. Zdaje mi się, że z daleka dobiega mnie odległe klaskanie w dłonie, niby plusk fal. Nie mogę oprzeć się pewnemu uczuciu dumy na myśl, że to wszystko, czego dotąd żaden cudzoziemiec godnym nie był, było przedemną otwarte: wnętrze najstarszej świątyni japońskiej, święte narzędzia, przedziwne rytuały prymitywnego kultu religijnego, godne studyów antropologów i folklorystów. Bo widzieć Kizuki, nie znaczy to zwiedzić tylko świątynię.
Widzieć Kizuki, znaczy wejrzeć w samo centrum żywego shintoizmu, czuć bicie pulsu prastarej wiary, która w dziewiętnastym wieku jest jeszcze tem samem, czem była w czasach zamierzchłych, o których mówi nam tylko Kojiki, owa kronika, pisana wprawdzie nieznanym nam językiem, ale żyjąca w ustnem opowiadaniu po dzisiejsze czasy.
Buddhyzm, osłabiany ciągle wskutek przekształcań z stulecia na stulecie, zdaje się stopniowo zanikać, aż może zupełnie stanie się obcym Japonii. Ale niezmienny, żywiołowy shintoizm pozostał tem, czem był, zyskuje owszem na sile, powadze i godności. Buddhyzm posiada wielką światową teologię, głęboką filozofię i literaturę wielką jak morze. Shintoizm nie ma żadnej filozofii, żadnych etycznych praw, żadnej metafizyki i właśnie przez tę swoję niemateryalność może stawiać silniejszy opór inwazyi zachodnich religijnych dogmatów, niż jakakolwiek inna wiara wschodu.
Obcy zeloci, usiłujący walczyć z tą religią, przekonywują się, że wszystkie ich usiłowania rozbijają się o tę nieokreśloną siłę, niby magnetyzm, nieuchwytną jak powietrze. I doprawdy, nawet nasi poważni uczeni nie mogą nam powiedzieć, czem jest właściwie shintoizm. Jednym wydaje się on wiarą przeczuć, innym kombinacyą kultur przeczucia z uwielbieniem dla przyrody, innym znów żadną religią; misyonarzom zaś niższych klas niegodnem pogaństwem. Cała trudność wyjaśnienia shintoizmu leży zapewne w tem, że uczeni dociekają źródeł jego z ksiąg Kojiki i Nihongi, które zawierają historyę tej religii; z Notorito, gdzie są spisane modlitwy, oraz w komentarzach Motowori i Hiraty, największych uczo nych tej wiary. Tymczasem tętna życia shintoizmu nie należy szukać ani w księgach, ani w rytuałach, ani w modlitwach, ale w sercu narodu, który jest jego najwyższym, miarodajnym, religijnym wyrazem, nieśmiertelnym w swojej młodości. Głęboko, pod powierzchnią zabobonów, prymitywnych mytów i fantastycznej magii, żyje potężna, duchowa siła, dusza rasy, ze wszystkimi jej odruchami, jej mocą i intuicyą. Kto chce wiedzieć, czem jest shintoizm, musi tę duszę tajemniczą zgruntować, duszę, w której poczucie piękna, potęga sztuki, ogień bohaterstwa, magnetyzm prawości i uczucia religijne, stały się nieświadome, nieodłączne, trwałe i instynktowne.
- ↑ Po sanskrycku „Preta”. Wygłodzone duchy, które po śmierci karane są głodem, a które mają usta mniejsze od „końca szpilki”.
- ↑ Hyo 5⁄13 korca. Hyo oznacza także worek, który tę ilość zawiera.
- ↑ Kokuzo, jest to świecki tytuł cesarskiego posła w Kizuki. Było ich zazwyczaj dwóch, jakkolwiek jeden tylko sprawował urząd.
- ↑ Haliotis tuberculata czyli „ucho morskie”; szczególna muszla, dziurkowana, ochraniająca wewnątrz zwierzę. Ilość dziurek zależy od wieku i wielkości zawartego wewnątrz zwierzęcia.
- ↑ Tytuł Kokuzo istnieje jeszcze, jest jednak tylko honorowym tytułem i żaden urząd nie jest do niego przywiązany. Wszelkie jego religijne obowiązki, zostały oddane w ręce guji.