Kobiety Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego/Juliusz Słowacki i miłość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Kobiety Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego |
Podtytuł | Zarys literacki |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1886 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
I wiecznie w tłumu zanurzony fali,
Nie mogłem czoła wznieść nad tłum — cierpiałem.
..................
Przywykłem kruszyć serca — a gdy kruszę,
Patrzyć, jak cierpią i śmiać się szalenie!
..................
Miłoście moje jako próchna świecą;
Lecz nigdy się krew w marach nie zapali!...
Charakterystykę miłości trudniéj nieporównanie skreślić u Słowackiego aniżeli u Mickiewicza. Nie był-to gieniusz jednolity; różne przechodził fazy i w różnych — czasem zupełnie odmiennych — ukazuje się nam kształtach. Smutny, gonił za ideałem i sam śmiał się z pogoni. Z początku sceptyk, uwierzył potém w mamidła towiańszczyzny. Inny był proces tworzenia „Maryi Stuart“, inny — „Snu srebrnego Salomei“; inny — „Złotéj czaszki“. Nie zamierzam faz tych tłómaczyć — wymagałoby to osobnego studyum; obecnie rzucę parę tylko uwag ogólniejszéj natury.
Gorycz zmieszaną ze łzami, jaka się przebija we wszystkich niemal tworach Słowackiego, trudno sobie objaśnić okolicznościami jego życia; więcéj trzeba zważać na temperament, na naturę fizyczną i na wpływ poezyi jemu spółczesnéj. Gdy matka poszła drugi raz za mąż, kilkoletni Juliusz znalazł się w domu zamożnym doktora Augusta Becu, gdzie go pieszczono i uwielbiano. Wychowany w towarzystwie kobiecém — dwu córek doktora — przyswoił sobie miękkość i delikatność niewieściego obejścia się, a może po części i jego kaprysy. O niedostatku nigdy nawet nie posłyszał, nauki miał ułatwione. Muzyka, malarstwo, nauka języków — przyczyniały się do rozwoju uczucia i fantazyi z zaniedbaniem rozwagi.
Nieszczęścia żadnego nie zaznał. Był dumnym i samowolnym, o ile ta samowola w drobnych wypadkach dziecinnego życia objawić się mogła. Był niesłychanie wrażliwym: wszystko w jego oczach olbrzymiało. W kółku domowém uważany za bóstwo, sądził, że wszędzie i zawsze rolę tę wszyscy mu przyznają; a kiedy późniéj nie spotkał odrazu należnego uznania; kiedy naród patrzał z uwielbieniem tylko na Mickiewicza; kiedy w czasopismach było o nim głucho: — zabolał strasznie, zgorzkniał, znienawidził swego wielkiego rywala, którego o osobistą do siebie niechęć posądzał, i coraz więcéj w smutne marzenia się pogrążał. Usposobienie żywe, gorączkowe, marzące, unosiło go daleko od ziemi, kazało przekształcać rzeczywistość — nie zaś stosować się do niéj.
Był słabowity. To może najwięcéj wpłynęło na rozwinięcie w nim skłonności do bolesnych marzeń, nasuwając fantazyi w gorączce obrazy niezbyt pocieszające, może okropne niekiedy. Zapewnienie bytu materyalnego, nawet w dość wysokim stopniu, jakie posiadał Słowacki, zostawiało mu więcéj czasu do rozmyślań, do nieokreślonéj jakiéjś tęsknoty. Od dzieciństwa gorąco pragnął zostać poetą. W jednym z późniejszych listów pisał do matki (z Paryża): „Droga moja! ja 8 lat mając, przysiągłem Bogu w kościele katedralnym, że nie będę przed grobem moim niczego żądał, a za to za grobem o wszystko się upomnę“. — W takich-to wyrazach kreślił żądzę uwieńczenia głowy swojéj laurem poetyckim...
Lubił samotne przechadzki wśród fantastycznych cieni nocy; w dzieciństwie odczytywał Iliadę. Epopeja greckiego narodu, wyolbrzymiająca rzeczywiste kształty i siły ludzkie do potęgi nadprzyrodzonéj, zrodziła w nim chęć dorównania jéj w praktyce. Juliusz był w pismach i w życiu prawdziwym poetą w tém znaczeniu, jakie od czasów Platona „istocie lekkiéj, skrzydlatéj i świętéj“ nadano: — brał rozbrat ze światem realnym. W chwilach zastanowienia się sam to doskonale odczuwał. Mając lat 23, pisał do matki (z Paryża): „Darujcie mi, bo ja w dzieciństwie kształciłem się tak, abym nie był podobnym do ludzi; a teraz dopiero pracuję nad sobą, aby być podobnym do człowieka“. Jeszcze późniéj, pod koniec życia, pisał: „Wstyd mi wielu melancholij byrońskich; strach, aby one nie zaraziły innych“.
Był dumnym, w sobie zamkniętym; wszystko do siebie tylko odnosił. W r. 1832, kiedy wychodziły pierwsze 2 tomiki jego poezyj, umarł wielki poeta niemiecki — Goethe. W listach Słowackiego z tego czasu znajdujemy wyznanie, które doskonale charakteryzuje jego uczucia: „Dowiedziawszy się — powiada — o śmierci Goethego, pomyślałem sobie, że Bóg go wziął z tego świata, ażeby dla mnie, wydającego poezye, zrobił miejsce na świecie“. Miał wówczas rok 23-ci. Takie same mniemania panują u niego i pod względem miłości. Dla niego wszystko istnieć, ruszać się musiało, ażeby mu byt na padole płaczu znośniejszym uczynić...
Słowacki kochał się kilka razy.
Najpierw kilkunastoletnie jego serce zabiło do starszéj kobiety — ale panny. Była nią Ludwika Śniadecka (córka Jędrzeja, potém żona znanego z wielu względów Michała Czajkowskiego), o któréj opowiada nam sam poeta w „Godzinie myśli“. Była-to twarz miła i świeża — jak opisuje p. Małecki — pełna wyrazu i życia, o czarnych oczach, płci białéj i delikatnéj; lecz zresztą jak wiele innych. Pod względem atoli duchowym posiadała wiele przymiotów, znamionujących naturę głębszą: tkliwa, czuła, wykształcona starannie, trochę nawet „sawantka“; gorliwa czytelniczka pism pani Staël, miała wyobraźnię ruchliwą i pewną skłonność do poetyckich zachwytów, które niekiedy dochodziły skali ekscentrycznych uniesień. Przeczuła ona w Juliuszu gieniusz poetyczny, może także zabiło w niéj serce; ale nierówność wieku — Słowacki był prawie dzieckiem — nie pozwalała rozwinąć się uczuciu:
Więc odwracała oczy — a wtenczas łzy lała,
Myśląc o dziecka życiu.
Przyszłość mu nieszczęśliwą, jak wróżka, odgadła.
W „dębowéj ulicy“, kiedy „księżyc płynął samotny“ a „las szumiał daleko“ — wyznał Juliusz swą miłość i został odepchnięty. Duma w nim zawrzała; bo chociaż dziecko, miał dumę człowieka... Miłość ta, która „pierwszą i ostatnią była“ — jak zapewniał 23-letni poeta — długo jeszcze we wspomnieniu Juliusza przetrwała, odtwarzając się w „Godzinie myśli“, w „Kordyanie“ (Laura); przerywając „uczące czytanie“ w „Podróży na Wschód“:
Sen mi pokazał aż w Litwie niebieską
Niezabudkami rzeczułkę — przy zdroju
Miejsce kładkową przeskoczone deską;
Zawsze błękitne i zawsze w pokoju,
Dokoła w kalin ustrojone wianki,
Było kąpielą gwiazd i méj kochanki...
(Rankiem kąpała się Ludka w téj wodzie).
W rozmyślaniu chciał „z głębi wody ślad srebrzysty dostać i czekał, czy biała i powiewna postać może zpod wielkiéj jarzębiny wstanie i wyjdzie“...
A nietylko w poematach, gdzie takie wspomnienia przyczynić się mogą do zwiększenia uroku poetyckiego, ale w pamiętniku swoim i w listach wszędzie o téj miłości wspomina, ciągle przez lat kilka o Ludwisi swéj myśli, o nią się dopytuje, szczegółami jéj życia interesuje się wielce. W urywkach „Pamiętnika“, ogłoszonych przez Gasztowta, czytamy: „Początek roku 1826 był dla mnie nadzwyczaj smutny, ale nareszcie przywykłem do życia pustego i pozbawionego wypadków serca... Z Ludką w mieście byłem zupełnie inaczéj niż na wsi... byliśmy zawsze grzecznie, aleśmy się tylko przy ludziach widywali... tak, że tylko trzy razy jeździłem z nią konno do Zakrętu“. Szczegół ten przywodzi na pamięć scenę 2 z I aktu „Kordyana“...
Wspominając o samobójstwie Ludwika Spitznagla i rozmyślając nad wierszami jego, w sztambuchu dziecinnym zapisanemi, które późniéj w „Godzinie myśli“ dosłownie powtórzył, dodaje: „Jaki posępny dźwięk tych wierszy: czytając je, cały nachylam się w przeszłość i chcę uchem łowić dźwięk przeszłości i słucham zamyślony... I ona także jak przeszłość nie wróci“. Gdy jechał do Krzemieńca na wakacye, wyrywał się duszą do Jaszun, gdzie przy stryju, Śniadeckim Janie, była jego ukochana: „Ale przejeżdżając przez Jaszuny, kiedy widziałem drogę do wsi, gdzie mieszkała Ludwika, drogę, którą ona przejeżdżała niedawno, serce moje ścisnęło się, wszystkobym poświęcił, gdyby mnie tylko pozwolono pojechać tą drogą. Ale nie byłem sam, jechałem z Grocholskim; inaczéj możeby mnie był Krzemieniec nie obaczył“...
Scenę stanowczą w dziejach téj dziecięcéj niemal miłości tak Słowacki przedstawił w „Pamiętniku“:
„Do Wilna wróciwszy zachorowałem. Widać, że krew moja rozruszana z trudnością do stanu spokojnego przejść mogła... Olesia (Becu) odwiedziła mnie... Wkrótce mogłem sam wyjść i poszedłem prosto do Lud... ale miasto zawsze robiło mnie etykietalnym; inaczéj z nią się bawiłem niż na wsi, rozmowy były zimniejsze... Wiedziałem, że się mocniéj kochać zaczęła w W., który był w Wilnie... Dręczyło mnie to tém bardziéj, kiedy Lud. pierwszy raz jednego wieczoru mówiąc do mnie, zamiast Julkiem, jak dotychczas, nazwała mnie panem. Wtenczas zbliżyłem się do Olesi i powiedziałem: proś Lud., żeby mnie jeszcze przez kilka miesięcy nazywała Julkiem, wszak za kilka miesięcy ja odjadę... nazawsze. Prośba moja najprzód była przyjęta, lecz potém zabijające mnie słowo pan wróciło... Zacząłem bywać rzadziéj. Gdy Teofil (Januszewski) przyjechał do Wilna i mówił mnie, dlaczego tak rzadko bywam u Śn., odpowiedziałem, że zajęty jestem egzaminami. Jakoż egzamina się zbliżały i przepowiadano powszechnie w uniwersytecie, że wezmę praemium.
„W dniu, kiedy przysądzano praemium, zdarzyło się tak, że Lud... z ojcem już na wieś na całe lato odjeżdżała. Zostawiłem więc myśl o praemium, którego przysądzenia pewny byłem i poszedłem ją pożegnać... Dzień ten był dla mnie dniem piekielnym, zapewne w życiu drugiego takiego nie będzie... Przyszedłem o trzeciéj po południu do Śn., zastałem ją razem z innemi osobami. Powiedziałem sobie, że na twarzy żadnego wzruszenia nie okażę. Pamiętam, jak dano lody. Z filiżanką w ręku oboje staliśmy w oknie. Wszyscy byli daleko... Milcząc oboje patrzaliśmy na ulicę... potém kilka słów obojętnych... Chciała mi wmówić, że się zobaczymy... I już zajechały powozy... pocałowałem ją lekko w rękę, powiedziałem: nie zobaczymy się nigdy może i czułem, że zachwiałem się na nogach... Wkrótce odzyskałem zmysły, rozsądek, dumę i nie podałem jéj nawet ręki, kiedy wsiadała do kocza. Konie ruszyły, wyszedłem na ulicę i patrzałem za odchodzącym powozem. Widziałem jeszcze voile od jéj kapelusza, potém powóz się na chwilę zatrzymał, zapewne dla poprawienia uprzęży.. i znowu ruszył daléj... zniknął... i wszystko“.
Wracał ponury; po drodze dowiedział się, że praemium uniwersyteckie, którego był pewny, ominęło go, że dostał tylko accessit. Przyszedłszy do domu, zamknął się w pokoju, płakał i przysiągł, że nigdy już do Wilna nie przyjedzie. „Lecz może dobrze — dodaje w Pamiętniku — że to drugie nieszczęście uwagę moję nieco od pierwszego odwróciło. Inaczéj... możebym był nie został na świecie, ale myśl, że śmierć moję przypisanoby zawiedzionéj nadziei szkolnéj, wstrzymała mnie“.
W kilka dni potém wyjechał wraz z doktorem Beaupré do Krzemieńca. W Jaszunach zastał tylko Michała Balińskiego (żonatego z siostrą Ludwiki, Zofią) i Jana Śniadeckiego. Juliusza cieszyło, że Śniadecki traktował go już jako człowieka i że u stołu jemu pierwszemu dawano półmiski. „Jest-to rzecz mało znacząca — dodaje — ale to tak charakteryzowało moje wyjście z dzieciństwa, że mi się wraziło w pamięć“. „Lecz te Jaszuny, ten sam stół — pisze daléj — gdzie miesiącami trzema wprzód przy niéj siedziałem, teraz pusty i tylko przy nim nas czterech... było to tak smutne... Oglądałem się mimowolnie na ściany; potém wszedłem do pokoju, gdzieśmy z nią tyle razy gadali lub czytali... Usiadłem na téj saméj białej sofie. Potém wróciłem do ludzi. Pożegnałem się czule z Janem Śniadeckim i z Balińskim i pojechaliśmy. Każdy idzie w swoję drogę... jak mówi Mickiewicz; moja otwierała się przede mną smutna i pozbawiona wszystkiego“.
W pięć lat potém, kiedy „Pamiętnik“ swój spisywać zaczął, Słowacki, który — jak sam powiada — żył przez ten czas w świecie poezyi tylko, streścił swoje wrażenia z przeszłości i swój stan w słowach pełnych melancholii:
„Pamiętnik ten tak mi wszystkie obrazy przeszłości wywiódł na pamięć, że zdaje mi się, że ją raz drugi porzucam. Obcy, czytając te karty, znajdzie je może zapełnionemi błahemi wypadkami dzieciństwa, ale dla mnie słowo tam jedno napisane przywodzi mi na myśl cały obraz: karty te są teraz dla mnnie talizmanem chroniącym od rozpaczy, będę je odczytywał i może jeszcze łzy dziecinne powrócą... Lecz myśl o niéj jest rozdzierającą... Obłąkana wpadła w czarną melancholią, nikt ją nie przywiązuje do świata... Ona może teraz w ciemnym pokoju z oczyma zwróconemi na jedno miejsce z obłąkaniem szuka nadaremnie obrazów przeszłości[1]. Gdybym mógł tak stanąć przed nią, blady i milczący, przycisnąłbym ją do serca i może mój głos obudziłby w niéj jakie milsze wspomnienie. O, gdyby ona wyjechała za granicę.. Szedłbym za nią jak cień, jak anioł strzegący ją od nieszczęścia, a jeżeliby chciała, nigdybym się jéj nie pokazał... Byłaby zawsze dla mnie jak święty obraz wspomnień.
„Nie, ja skazany jestem żyć już bez uczuć, skazany, abym przez całe życie czekał sławy, która może przyjdzie pierwszego dnia mojéj śmierci. Pamiętam, że będąc małém dzieckiem i zapalenie nabożny, modliłem się nieraz: o Boże! daj mi sławę choć po śmierci, a zato niech będę najnieszczęśliwszym, pogardzonym i niepoznanym w mojém życiu. Tak się modliłem; przekonany jestem, że zły duch pochwycił moje przymierze. To co ma być w życiu, już się spełnia.... to co ma być po śmierci, być musi... Czuję, że ja umrzeć wiecznie nie mogę. Jestem posągiem Memnona postawionym na grobie mojéj ojczyzny i długo, długo dźwięk mój będzie budził niknących na téj ziemi Polaków i może jeszcze ostatni Polak, co będzie umiał swój język narodowy, obleje łzami moje karty i przedsięweźmie pielgrzymkę do popiołów spoczywających w dalekiéj ziemi... My epitaph shalt be my name alone”.
Wydawszy w r. 1832 pierwszy tom poezyj swoich i posyłając kilka ich egzemplarzy matce, nie zapomina dodać: „Mamo moja, choćbyś miała dwa egzemplarze tylko, to jeden poślij Ludwisi koniecznie“. Spodziewał się może, iż Ludwisia odezwie się do niego, ale nie doczekawszy się, sam się do niéj zgłosił, o czém tak donosił matce: „Kochana mamo, napisałem list do Ludwiki S. Odeślij ten list, moja mamo, ale tak, żeby pewnie doszedł i żeby go przeczytała... o, gdyby ona odpisała do mnie! Ale nie spodziewam się... tylko co napisałem list ten i dlatego widzisz tu, mamo, przerywane frazesa; pióro rozkołysało się, smutno mi, ale co robić!..“ Jeszcze parę razy wspomina o tym liście i powiada, że odpowiedzi chce koniecznie. Nareszcie odpowiedź tak pożądana przyszła. Słowacki opisuje tę okoliczność w liście do matki: „Przynoszą mi list: spojrzałem na kopertę, list był z daleka, ze stron, gdzie się wychowałem, z czarną pieczątką, na któréj cyfra L. S. Nie możecie sobie wystawić, jak się przeraziłem, mimowolnie list konwulsyjnie zgniotłem tak, że się pieczątka rozsypała.. Wtenczas otworzyłem list okropny. Płakałem z takiém łkaniem jak dawniéj, kiedy byłem dzieckiem, bo téż list ten nanowo dzieckiem mię zrobił. Smutne nadzwyczaj wrażenie uczyniło na mnie opisanie jednéj sceny. Antosia czytała Mnicha i Araba dla Zosi B(alińskiéj); Julka patrzała, jak Ludwisia wyszywała kwiaty do ołtarza na grób matki. Ludwisia spytała Julki, czy pamięta Julka Słowackiego. Powiedziała, że pamięta, że on był blady, miał czarne włosy i bawił się z dziećmi... Świat ten, w którym starsi zapominają a dzieci pamiętają, c’est une farce un peu trop lourde.. Te dwa dni były dla mnie prawdziwą szkołą uczuć i smutku, a kiedy wychodziłem z domu, to mnie coś tak korciło wrócić do tych dwu listów (drugi był od matki), jak gdyby czekał na mnie w domu przyjaciel, co zwykł gorzkie ale zbawienne mówić prawdy. I tak całe dnie były zapełnione odczytywaniem tych dwu listów, że nie przeczytałem słowa z książek interesujących, które leżą na moim stoliku. Te dwa dni tak dalece odepchnęły wszystkie inne, że nie wiem, co o nich mam pisać; posyłam list do Luwidsi; ostatni-to będzie — i już dosyć tego“... Gdy matka ciekawa, co téż było w liście Ludwiki, prosiła syna o przysłanie go w kopii, Juliusz odpisał: „Długiegoby tu miejsca potrzebował ten list, a nic w nim niema szczególnego. Ciekawy jestem, czy mi drugi raz odpisze i czy mi przyśle miniaturę swoję, o którą ją prosiłem w ostatnim liście. Ile z listu sądzić mogę, nie gniewa się za pamięć moję, owszem gniewa się za mało pamięci o niéj w książkach; oto są słowa listu: „Miło mi było w mojéj cichéj samotności przebiegać te odcienie myśli i uczuć znajoméj mnie duszy, W tych tworach poetę tylko widać, chował się człowiek, nieraz się jednak człowiek zdradził, a ja go poznałam. Żadnéj już nie czytam książki, ale poezye pana jak przyjaciela dawnego nie jak książki przyjęłam i tak zostaną u mnie, póki ja jeszcze cierpieć muszę na ziemi“.
Krótka ta korespondencya, odżywiająca dawne wspomnienia, zakończyła się pewném rozczarowaniem a przynajmniéj goryczą, doznaną przez poetę. W listopadzie 1832 r. pisze do matki: „Mamo moja, przysłany mi przez ciebie list Ludwisi przykrość mi zrobił, bo ona do mnie zupełnie inaczéj pisała; — szalona! chciałaby być poetyczną istotą a jest śmieszną; smutek ją pewnie nie zabije, zdaje mi się, że się trochę gniewa, że w moich poezyach nic o sobie a zatém o niéj nie pisałem; poznała mnie jednak czasem, pisze to sama, a ja się domyślam, że poznać musiała w scenach między Rizzio i Maryą Stuart, zwłaszcza w ostatniéj scenie aktu drugiego. Po odebraniu listu do mamy pisanego, żałowałem, żem do niéj drugi raz pisał, choć wprawdzie dosyć dumnie... Smutek zdradzający się tylko mimowolnie a nie smutek okazywany łzy wyciska; dowodem tego jest list Ludwisi. Po większéj części wszystkie kobiety dobrze grają, ale mężczyźni są szkaradnymi aktorami“... Warto przypomnieć, że w tym czasie została napisaną „Godzina myśli“... Teraz już Ludwika sama zwracać się musiała do poety. Na początku roku 1833, gdy Słowacki był w Genewie, odebrał od niéj list „długi, ogromny,“ z którego dowiedział się, że dewotką została. „Pisze do mnie — powiada Juliusz — radząc mi się nawrócić; z téj strony niewielki list odniósł skutek; znalazłem w nim jednak wiele uczucia i wiele pokarmu dla méj duszy. Obiecała mi z Odessy, gdzie na wiosnę jechać zamierza, przysłać swój portret; napisz więc jéj, kochana mamo, ale nie wyszczególniając powodów, gdzie się ja teraz znajduję, i daj jéj mój adres, bo mi pisać zakazała. List ten był wypadkiem w mojém wiejskiém życiu”.
Na tém prawie urywają się wzmianki w listach o Ludwice. Dopytuje się wprawdzie poeta, co się z nią dzieje, czy jedzie do Odessy, czy o przyrzeczeniu swojém pamięta; a gdy z siatką na motyle uwijał się nad jeziorem genewskiém, zaraz nasuwały mu się wspomnienia „Mickun, Wilenki, lasów sosnowych i jeszcze kogoś;“ ale już te przygodne pytania i przypomnienia nie mają tych cech melancholicznych, jakiemi dawniejsze się odznaczały.
W poematach dłużéj o niéj pamiętał, a wybierając się w podróż na Wschód, przypomniał sobie w Neapolu Ludwisię i „jarzębinę, co kładła koralowe wianki na jéj włosy” i wołał: „Ludko! dziecka kochanko, bądź zdrowa!“ W Beniowskim (1841 r.) jeszcze poświęca kilka prześlicznych strof rozkosznym wspomnieniom młodości, żegna się z Ludką nazawsze i pożegnać nie może...
Patrzaj, powracam bez serca i sławy
Jak obłąkany ptak — i u nóg leżę.
O nie lękaj się ty, że łabędź krwawy
I ma na piersiach rubinowe pierze.
Jam czysty! głos mój wśród wichru i wrzawy
Słyszałaś w równéj zawsze strojny mierze;
U ciebie jednéj on się łez spodziewał,
Ty wiesz, jak muszę cierpieć, abym śpiewał.
Idź nad strumienie, gdzie wianki koralów
Na twoje włosy kładła jarzębina;
Tam siądź i słuchaj tego wichru żalów,
Które daleko odnosi kraina,
I w pieśń się patrzaj tę, co jest z opalów
A więcéj kocha ludzi niż przeklina;
I pomyśl, czy ja duszę mam powszedną,
Ja, co przebiegłszy świat, kochałem jedną!
Twój czar nade mną trwa. O! ileż razy
Na skałach i nad morzami bez końca
W oczach twój obraz, w uszach twe wyrazy;
A miłość twoję miałem nakształt słońca
W pamięci mojéj. Anioł twój bez skazy
Na moich piersiach spał — łza gorąca
Nigdy mu jasnych skrzydeł nie splamiła,
Twa dusza znała to — i przychodziła...
............
Bądź zdrowa! odejść nie mogę, choć słyszę
Wołające mię duchy w inną stronę;
Wiatr mną jak ciemnym cyprysem kołysze
I z czoła mego podnosi zasłonę,
Z czoła, gdzie anioł jakiś skrami pisze
Wyrok stawiący mnie między stracone.
Ja czekam, krusząc wyroki okrutne —
Twe oczy patrzą na mnie — takie smutne!
Bądź zdrowa! drugi raz cud się powtórzy:
Martwy odemknę ci w grobie ramiona,
Kiedy ty przyjdziesz do zbielałéj róży
Podobna, zasnąć. — Dosyć!.. Pieśń skończona!
Oko się moje senne łzami mruży.
Róże uwiędły, czara wychylona
I pieśń gdzieś leci ode mnie echowa...
Już pożegnałem cię — jeszcze bądź zdrowa!...
Pisząc atoli „Podróż do Ziemi Swiętéj z Neapolu“ nie pominął sposobności do szyderskiéj wzmianki o poszukiwaniu przez Ludwikę ciała zabitego pod Warną Korsakowa :
A niech wie każda poetyczna Laura,
Każda sawantka z twarzą bardzo bladą
I księżycową, że ta Santa Maura
W starożytności zwała się Leukadą,
I pod błękitnym unosi obłokiem
Skałę, wsławioną biednéj Safo skokiem.
Znałem... lecz szczęściem uleczoną z żalu
Safonę bardzo podobną do greckiéj;
Ta się nieszczęściem kochała w M.....
A M..... zginął na wojnie tureckiéj;
Ta poszła zabrać na Warneńskiém polu
Zwłoki — a uszy w Konstantynopolu.
Smutna, ubrana w kwiaty sympatyczne,
Poszła nieszczęsna na brzegi Marmora,
Kędy osobne biuro statystyczne
Liczyło uszy z rana do wieczora
I oddzieliwszy od niezgrabnych zgrabne,
Nizało sztucznie na sznurki jedwabne.
I przyszła sama, smutna jak Armida,
I rzekła z płaczem: „oddajcie mi skarby!“
— „Jakie?“ rzekł gruby emir bej Raszyda,
Chciała powiedzieć, lecz rumieńca farby
Zeszły na twarzy płaczącéj dziewczynie,
Bo nie znalazła razesu w Korynie...
„Wróćcie mi, wróćcie!“ i znowu zamilka,
Patrząc na skarbów znizanych pół-pluton.
Zrozumiał emir i dał sznurków kilka,
I gładząc brodę śmiał się jak bóg Pluton;
Śmiał się, zważając na prośby szalone —
Orfeuszowskie, co prosił o żonę
I musiał piekłu grać, jak Paganini,
Na jednéj strunie cały płaczu kwartet...
Ale powróćmy do naszéj bogini:
Chciała z rozpaczy umrzeć broken-hearted;[2]
Więc wiodła ciągłą z doktorami sprzeczkę
O krwi troszeczkę i jeszcze miseczkę...
Skało Leukady, tykająca nieba!
Śmiej się echami grot tłuczonych falą
Z lancetów, mdłości i pigułek z chleba!
Noc bezmiesięczna i gwiazdy się palą...
Sam na pokładzie, wichrem bity, blady,
Płynę przy skale nieszczęsnéj Leukady.
............
Te same gwiazdy i ta sama skała,
To samo morze! Lecz gdzież na téj skale
Postać kochanki pogardzonéj biała
Jak drugi księżyc? gdzie?...
Wspomnienia wszakże nie stawały bynajmniéj na zawadzie wrażeniom chwili bieżącéj, która zawsze nastręczała Słowackiemu możność robienia sercowych podbojów.
Dnia 21 lutego 1832 r., Juliusz odebrawszy od matki 3000 franków, postanowił wydać pierwsze tomy poezyj swoich; udał się więc do drukarni Pinard‘ów, która już poprzednio drukowała pisma Mickiewicza i innych Polaków. „Zastałem tam — pisze do matki — bardzo ładną pannę Pinard, któréj narzeczony zawiaduje drukarnią; ten narzeczony był bardzo grzecznym dla mnie. Ułożyłem się o druk: dwa tomy będą kosztować nie tak wiele, jak-em się spodziewał; potém zostałem z panną Pinard i z tą długo gadaliśmy; biedny narzeczony musi panienki słuchać, musiał ze łzami w oczach na obiad mię zaprosić; pewny jestem, iż mnie na niczém nie oszukają. Chodźko (Leonard) mówił mi, iż ode mnie o trzecią część biorą taniéj niż brali za dzieła Mickiewicza. Widzicie, że dobrze się poznawać z panienkami, dobrze się zostać przy kominku i o czém inném niż o interesach pogadać“.
Oprócz téj narzeczonéj były jeszcze dwie siostry, które w marcu zaprosiły Juliusza na obiad. „Zastałem tam Chodźkę; średnia z panien nazywa się Kora, śliczna, zupełnie taka jak sobie wystawiamy Korę, heroinę Mohikanów. Dziewczynka młoda, ma lat 15 i coś hiszpańskiego w twarzy. Ale ja nieszczęśliwy więcéj daleko podobałem się pannie Pinard najstarszéj, która coś na sawantkę zakrawa, a ponieważ mam dobre uszy, podsłuchałem jéj rozmowę z Chodźką; mówiła mu, że mnie znajduje bardzo do rzeczy i z dowcipem, a on jéj na to odpowiedział: mais, les Polonais ne sont pas bĕtes. Zaśmiałem się skrycie z jego odpowiedzi... Po obiedzie zostałem sam z pannami i panna Kora śpiewała mi śliczne romanse. Siedząc tak przy kominku, słuchając muzyki, przypominały mi się ciche domowe wieczory w Wilnie. Nazajutrz posłałem Korze kilka ładnych romansów, które na teatrze słyszałem. Po obiedzie a raczéj po wieczorze u panien, poszedłem na wieczór do księżnéj Czartoryskiéj. Jaki kontrast! Tak mi było nudno! Nie dziw; nie było tu czarnych, wymownych ocząt panny Kory, tylko królewska niemal powaga“.
W kwietniu wybuchła w Paryżu cholera. W zakładzie panien Pinard umarł chłopak drukarski; a kiedy ten nieszczęśliwy konał, kiedy nikt nie ośmielił się dotknąć chorego, Kora sama otworzyła mu usta i dawała lekarstwo. „Gdym się o tém dowiedział — pisze Słowacki — chciałem gwałtownie w obecności wszystkich chwycić ją i pocałować; szczęściem, że rozwaga przyszła mi w porę“.
Od téj chwili jest prawie codziennym gościem u panien Pinard i bardzo często o nich w listach wspomina. Chociaż druk poezyj już się skończył, bywać nie przestał, zaczął owszem uczyć Korę po polsku: „Dziwne prawdziwie moje lekcye — pisze do matki. — Starsza siostra bardzo z tego kontenta; przypominam sobie, że raz, kiedy jéj mówiłem, jak miłość chłopców ukształca, odpowiedziała mi, że i panny bardzo się kształcą; chce więc zapewne, aby się panna Kora uformowała; bardzo dobrze, zdaje mi się jednak, że na zły wpadła sposób. Panna Kora płakała cały ranek, nim ja przyszedłem; dziwna dziewczyna, mówiłem wam, że Hiszpanki ma krój“.
W maju czy w czerwcu nastąpiła pewnego rodzaju katastrofa, o któréj tak opowiada Słowacki: „Gniewasz się na mnie, kochano mamo, że nic o pannie Korze nie piszę; milczenie moje nie dowodzi, abym się szczerze zakochał; ale wszystko, jak było, wiernie opiszę, choć może śmiesznym się wam wydam. Przez grzeczność kiedyś powiedziałem pannie Korze, że ją kocham: ona mi się także przyznała, że mnie kocha, a wtedy zapytałem ją, co zrobi, jak ją kochać przestanę; odpowiedziała mi, że się otruje albo się utopi, a z téj odpowiedzi widać, że się urodziła na brzegach Hiszpanii. Od tego czasu postanowiłem dowieść jéj, że się nie zabije, ani nie utopi, chociaż ją kochać przestanę; więc zacząłem kaprysić, przyprowadzałem ją do gniewu, dawałem uczuć, że jeszcze dziecko. Nie wiem z jakiéj przyczyny, ale wpadła w gorączkę, w gorączce miała delirium, a z tego siostry musiały się tajemnicy jéj serca dowiedzieć. Widząc, że nadto zły byłem w mojém postępowaniu, postanowiłem, żeby mnie zapomniała; powiedziałem jéj to i przez miesiąc nie poszedłem do nich“.
Zerwany stosunek zawiązał się nanowo w lipcu. Słowacki spotkał Korę wraz z siostrami w ogrodzie tuileryjskim; ukłonił się i chciał przejść, ale zamężna już siostra pani Barateau posłała kuzyna, by go sprowadził. Wrócił więc i rozmawiał z wesołą twarzą przez godzinę. „Panna Kora czerwieniła się i bladła; potém damy powstały; musiałem pani Barateau ofiarować rękę i odprowadzić do domu. Przechodząc przez most Królewski, Kora, która szła naprzód, zatrzymała się i zapytała siostry, z którego to mostu la duchesse de Guiche rzuciła się w Sekwanę? Uczułem, że to zapomnienie było delikatném przypomnieniém mojéj niestałości, i uśmiechnąłem się, kiedy pani Barateau, która znała kiedyś duchesse de Guiche, zaczęła długo na zapytanie Kory odpowiadać. Od tego czasu widziałem je znów kilka razy w ogrodzie; siadam czasem przy nich na kwadrans“.
Ostatnie dni lipca obfitowały w wyraźne dowody poufałego między obojgiem stosunku. 20 lipca zapisuje poeta w „Pamiętniku“ swoim: „Wracam z wieczoru muzykalnego od panien Pinard; bardzo mnie tam dobrze wszyscy uważają; widziałem, że będące tam panienki patrzały na mnie z ciekawością tak, jakby już im kto o mnie uprzednio gadał. Najwięcéj rozmawiałem z Korą; siedzieliśmy przez największą część wieczoru trochę opodal od koła, bliżéj fortepianu. W ciągu jednéj aryi obróciła się do mnie i powiedziała: Przyjdź we czwartek. — Dlaczego we czwartek? zapytałem ciekawie... Zarumieniła się i potém dodała: będę samą... Nelly jedzie na lekcyą śpiewania.. a potém zapytała: czy przyjdziesz? Tak mnie zdziwiło to rendez-vous, na które się młoda dziewczynka odważyła, że odpowiedziałem jéj obojętnie: nie wiem; potém przyrzekłem przyjść. Biedna dziewczynka nie chciała mnie pocałować, kiedym był raz ostatni, i teraz tego żałuje... Widzę, że o jéj miłości wszyscy domowi i nawet obcy wiedzą“. 25 znów lipca czytamy w tymże „Pamiętniku:“ „W ogrodzie spotkałem panny Pinard, siadłem przy nich, ale daleko od Kory. Potém przyszła jakaś dama z bratem i usiadła. Słyszałem, jak panna Anais powiedziała do niéj: c’est un poëte polonais, très célèbre, qui est asssis derrière votre chaise i na te słowa dama odwróciła się spojrzeć na mnie, a ja umyślnie odwróciłem oczy, żeby się dobrze dziwnemu zwierzowi przypatrzyć mogła. Potém podałem rękę pannie Anais i przeszliśmy przez ogród; potém odprowadziłem je do domu i wszedłem na chwilę do nich. Pan Barateau wrócił był właśnie z jakiegoś wesela i opowiadał z przycinkami złośliwemi cały obraz 40 letniego doktora żeniącego się z 19-letnią panną. Kora zdawała się go słuchać z uwagą; i gryzłem wargi, że tak mało na mnie siedzącego przy niéj uważała. Wtém słyszę ją cicho mówiącą: Ne venez pas demain. — Non, je ne viendrai pas — odpowiedziałem i potém usłyszałem ją mówiącą znów cicho: Venez vendredi soir. Schyliłem głowę... zaśmiałem się... Potém zaczęła wypytywać się pana Barateau o różne szczegóły i kiedy ten jéj odpowiadał, rzekła znów cicho do mnie: L‘hiver vous viendrez avec nous aux bals, n’est ce pas? — Qu’est ce que j’y ferai? — odpowiedziałem — je ne danse pas la contredanse — Qu’est ce que cela fait?.. “
Warto zanotować, że tego samego dnia, kiedy Słowacki napisał pierwszy swój list do Ludwisi, i kiedy mu było smutno, donosił matce: „Pójdę do Kory; może kiedy zacznie mi patrzyć w oczy i uśmiechać się, może ten smutek rozproszy, choć dalibóg nie kocham jéj“. To zapieranie się wszakże przed samym sobą dowodziło, że serce jego doznawało wzruszeń, które ukołysać pragnął. W sierpniu, kiedy oczekiwał odpowiedzi od Ludki, chodził z Korą na przechadzki „przy księżycu pod pomarańczowemi drzewami Tuilleries ogrodu,“ dawał jéj wiersze do sztambucha, które panienkę zachwycały... We wrześniu pisał: „Oszalałem; nowa ta Fornarina oczarowała mnie“... Ale już w październiku donosi matce: „Z Korą rozstaliśmy się; nie gada do mnie; nie kochałem jéj; spostrzegła to i widać, że dumna dziewczyna, ale widzę ją czasami, a zawsze coraz bardziéj blada. Szczęście, że zima nadchodzi, będzie więc tańcować, a ma lat tylko 16 i ładna, więc zapomni“. W grudniu wyjeżdżając z Paryża poszedł Juliusz pożegnać się z pannami: „Kora płakała; z drugiego pokoju słychać było łkanie, a kiedy weszła do salonu, czerwone tak miała oczy, że siostry za rzecz potrzebną uznały mówić przede mną, że ma mocny katar mózgowy, nad czém bardzo ubolewałem“.
Poeta, który lubił „kruszyć serca i patrzyć, jak cierpią,“ z przyjemnością zapisywał w listach do matki wieści dochodzące do niego o Korze. W lutym 1833 notował: „Doniesiono mi z Paryża, że mię Kora zawsze wspomina. Druk mego Lambro przypomni jéj, jak niegdyś, drukując poezye, chodziłem do nich co ranka i gadałem z nią przez długie godziny; będzie jéj trochę smutno, kiedy to wspomnienie pierwszéj cichéj miłości stanie przed oczyma“... A w roku 1835: „Otrzymałem list z Paryża, z którego zaczynam wierzyć w cuda, a cudem jest, że panna Kora pamięta o mnie. Trzy blizko lat pamięci! O! o! o! — z takim jękiem konają osoby w moich tragiedyach...“
I znowuż kwiaty tych wspomnień zraszał wodą świeżych wrażeń, bo „glina, z któréj go Bóg ulepił, nabrała jakiegoś magnetycznego pociągu, który wiązał do niego serca panien“. Pobyt w Szwajcaryi był urozmaicony wzruszeniami, które poeta poczytywał jedynie za „ułamki, okruszyny uczuć,“ ale które w sercu Elizy Morin a zwłaszcza 30-letniej Eglantyny Patteg bardzo silne zostawiły ślady. Panny otaczały go staraniami i troskliwością, pochlebiały mu, interesowały się wszystkiém, czém on się choć na chwilę zajął, robiły mu miłe niespodzianki i milsze jeszcze wyznania, smuciły się, tęskniły, płakały. Poeta przyjmował to wszystko jako hołd sobie należny po królewsku, obojętnie, czasami darząc uśmiechem, czasami szyderstwem, niekiedy melancholiczném usposobieniem, zwłaszcza gdy Eglantyna przez parę tygodni była nieobecną; — i pisał do matki: „w moich uczuciach nic niema wielkiego oprócz téj jakiéjś nieskończonéj niespokojności, bez rysów prawie, a którą jednak widzę wszystkiemi zmysłami“.
Ale najbardziéj pamiętną z późniejszych miłości Słowackiego jest stosunek z Maryą W(odzińską), uwieczniony przecudnym poematem: W Szwajcaryi.
Poznajmy najprzód, jak się on w rzeczywistości zarysował, o ile z listów Juliusza do matki wiedzieć można.
Znajomość poety z rodziną Wodzińskich bawiącą w Genewie zawiązała się przy końcu roku 1833 i trwała blizko dwa lata. Słowacki, który tak drobiazgowo opisywał w listach do matki swoje stosunki z pannami Pinard i z Eglantyna, jest bardzo skąpym w opowiadaniu szczegółów odnoszących się do Maryi Wodzińskiéj. Z początku nie podobała mu się wcale. Po pierwszém widzeniu, pisząc o niéj do matki, powiada, że jest-to panna dorosła, ale wcale nieładna. Późniéj zmienił zdanie, jakkolwiek duma długo nie pozwalała mu przyznać się do tego. U pani W., która prócz Maryi miała jeszcze jednę córkę i trzech synów, bywał bardzo często i bardzo mile czas spędzał. Na takich odwiedzinach sąsiedzkich upłynęło przeszło pół roku. W sierpniu 1834 pani W. powzięła zamiar zrobienia wycieczki w góry; oprócz rodziny brał w niéj udział Żmudzin jakiś i guwernantka Francuzka; „trochę podtatusiała i ciągle zajmująca się botaniką“. Słowacki oczywiście przyłączył się również do tego towarzystwa. ^Towarzystwo to — powiada poeta — nie było tak przyjemne, jakbym ja żądał, ale téż nie było nieznośne, owszem różnicą charakteru podróżujących osób dobrą razem tworzyła harmonią. Najmłodszy z synów pani W. był naszym pajacem, ciągle nas śmieszył i bawił; najstarszy, który niedawno stracił i pochował w grobie kochankę, był osobą melancholiczną towarzystwa; ja zaś, chociaż nie straciłem kochanki, byłem także osobą ponurą towarzystwa, niezawsze jednak“. Statkiem parowym przepłynięto „błękitne“ jezioro genewskie, zwiedzono górę św. Bernarda i inne miejscowości zwykle przez podróżników oglądane, modlono się w kaplicy Tella, wreszcie przez Bern wrócono do domu. Wycieczka ta trwająca dni dwadzieścia pozostawiła głębokie wrażenie na fantazyi poety: „imaginacya moja — pisał — jak salon pałacowy ustrojona jest nowemi malowidłami“. Miłość zapewne już towarzyszyła mu w niéj także, tylko że była głębszą od innych, więc poeta nie przyznawał się do niéj głośno; Marya wszakże staje się już teraz w listach osobą „bardzo miła, mającą wiele wdzięku i dobroci serca“. Dopiero w marcu 1835 roku okazał Słowacki, co się w sercu jego może oddawna już działo. Rzecz tę tak opowiada swéj matce: „Panna Wodzińska zaatakowała mnie niedawno, abym jéj w sztambuchu kartkę białą zabazgrał; zaraz przy stole usiadłem, umoczyłem pióro i te płaczliwe wiersze napisałem mojéj towarzyszce podróży po alpejskich górach:
Byli tam, kędy śnieżnych gór błyszczą korony,
Gdzie w cieniu sosen bożym strzeżone napisem
Stoją białe szalety wiązane cyprysem,
Gdzie w łąkach smutnie biją kóz zbłąkanych dzwony,
Gdzie się nad wodospadem jasna tęcza pali,
Gdzie na zwalonych sosnach czarne kraczą wrony:
Tam byli kiedyś razem i tam się rozstali.
A po latach wróconym ojczyźnie pielgrzymom
Bławatkami gwiaździste kłaniały się żyta,
Jechali, błogosławiąc chat wieśniaczych dymom,
Wszyscy pod jeden ganek. Matka, siostra wita
Synów, braci, przyjaciół — są wszyscy, są wszyscy.
Przy jednym siedzą stole, przy czarach nalanych,
A wczoraj tak dalecy a dzisiaj tak bliscy,
I nie braknie nikogo oprócz zapomnianych.
Młoda Marya do tańca każe stroić lutnie
I usiadła, spoczywa — nagle do sąsiada
Rzekła: „ach, kogoś braknie!“ Tu podkówka utnie
W takt mazurka. „On umarł“ — sąsiad odpowiada;
Cichoż na jego grobie! Słowików gromada
Śpiewa na srebrnéj brzozie cmentarza tak smutnie.
Że brzoza płacze...
Tą melancholiczną skargą zamknął poeta swoje ciche wyznanie. W miłości téj nie było ani pocałunków i schadzek jak w stosunku z Korą, ani téj siostrzanéj troskliwości i tych łez sentymentalnych, jakiemi Eglantyna poetę darzyła; dramat (jeżeli to tylko było dramatem) rozgrywał się nie na powierzchni ale w głębi uczuć. Słowacki téż nie wesoło lub żartobliwie lecz smutnie jest nastrojony. Gdy się dowiedział o zamierzonym wyjeździe państwa W. z Genewy, pisał do matki: „Szczęśliwi, szczęśliwi, wracają ułożyć się i pomieścić w domu rodzinnym na resztę życia, usnuć sobie domowe szczęście, żenić synów, wydawać za mąż córki, zasadzać ogrody, siać zboże, budować i przebudowywać domy, patrzyć na zachód słońca; wyjeżdżać do lasu na herbatę z przyjaciołmi, z wiejskiém sąsiedztwem.... Zazdroszczę, choć takie szczęście podobne mi się wydaje do kwiatowego cmentarza, bo i nad cmentarzem chcę często powiedzieć jak Luter patrząc na groby Worms: invideo, quia quiescunt (zazdroszczę, bo spoczywają,..). Pamiętasz, mamo, te węże, które widzieliśmy kiedyś na moczarach pińskich, obwijające się koło lilij wodnych i grzejące się na słońcu? Chciałbym na rzece żywota znaleźć taki biały kwiat, obwinąć się koło niego i zasnąć. To bardzo mistyczne i ciemne, matko moja. Lilia wodna niech się tobie zamieni w jaką miłą, spokojną i cichą dzieweczkę, a zrozumiesz moje żądanie. O! o! o!... z takiemi wykrzyknikami konają osoby w moich tragiedyach, z takiém długiém westchnieniem kona moja nadzieja!...“
Smutno mu było; żył „w atmosferze imaginacyi, na wyspie ideału, przerzniętéj rzeką łez“; ale i jego ukochana nie była również wolną od rozmarzenia. „Panna Marya W. — pisze on — także zapłynęła trochę w kraj ideału i o niczém nie marzy jak o pustelniczym domku nad rzeką, o czarnéj sukience, o lekarstwach dla chłopów, o topolach szumiących nad pustelnią i nareszcie o spowiedzi, którą ma odbyć przed pewnym mnichem kiedyś. Tym mnichem kartuzem mam być ja en personne, nie kto inny. Dowodzę jéj jednak czasem, że jaki pan podkomorzy w krainie Lachów, dobrze opatrzony w szlachecką układność, talenta, wąsy, podkówki i ostrogi, wybije z głowy pustelniczy domek, a ja nie będę mógł kartuzowém napomnieniem zdobyć liliowéj duszy dla aniołów. Młode nasze Polki zawsze przebywają bardzo piękne krainy marzeń, aby się kiedyś zamknąć i zakopać w najnudniejszéj realności“...
Wtém nagle wyjeżdża do Veytoux nad Lemanem, gdzie obrał sobie śliczny pokoik: z okna widać było winnicę, za winnicą jezioro jak pół nieba wywróconego na ziemię, za jeziorem góry Meilleries sławne z Heloizy Roussa; jaskółki przylatywały do pokoju i tłukły się czasem piersią o zwierciadło. Gdy go się matka dopytywała, dlaczego się wyniósł z Genewy, odpowiedział jéj w te słowa: „Długo byłoby pisać, co i jak przeniosło mię w dzikie strony; ludzie różnie o tém sądzą: jedni mówią, żem się był szalenie zakochał w pannie W. i uciekłem; niema w tém za grosz prawdy; ponieważ z tobą, najdroższa matko, mówię otwarcie, otóż wyznam ci, że uciekłem a to dlatego, że biedna córka domu (tj. Eglantyna), widząc mię dosyć zajętego panienką, młodszą od niéj, i widząc tę panienkę dosyć mi przyjazną, poczęła schnąć i niebezpiecznie zachorowała, a matka domyślała się, o co rzecz idzie; więc musiałem postąpić sumiennie to jest odjechać, choć żal mi było domu, gdzie przez dwa i pół roku mieszkałem, gdzie mi nawet w ostatnie dni było wesoło bardzo...“
W końcu sierpnia 1835 roku panna W. wraz z rodziną wyjechała do Drezna.
W trzy lata blizko potém pisze Juliusz do matki: „Mówią, że się Szopen z Maryą W. a niegdyś moją Maryą ożenił; może poszła za niego trochę z przyjaźni dla mnie, bo mówią ludzie, że Szopen do mnie jak dwie krople wody podobny. Jak to sentymentalnie pójść za człowieka podobnego temu, którego się pierwszą miłością, kochało; stałość i niestałość harmonizują się z sobą w takiém zdarzeniu i, podług Swedenborga, już w niebie nie z dwóch ale z trzech dusz robi się anioł jeden po śmierci.... Ale w tym przypadku niech Marysia na mnie nie liczy; wolę się do innéj jakiéj światłéj istoty w niebie przylepić; dla niéj dosyć Orfeusza; skrzydła tego anioła będą z siedmiu pedałów a z klawiszów rąbki. Miło mi, że tylko nie zapomniała mojego walca; dopiero po odebraniu twego listu, droga, gdzie piszesz, jak-eś uścisnęła Chudobę, przypomniałem sobie o tym walcu i wnet téż zagrałem go na fortepianie, aby grać to, co wy gracie, aby słyszeć to, co wy słyszycie“. Takim ciętym sarkazmem i takiém tęskném przypomnieniem zakończył poeta dzieje jednego z najgłębszych swych uczuć.
Oprócz drobnych poezyj, opisujących stosunek Słowackiego do Maryi W., takich jak: „Przekleństwo“, „Do **“, „Rozłączenie“, „Stokrótki“, „Chmury“, „Ostatnie wspomnienie do Laury“ — cały poemat, jak powiedzieliśmy, poświęcony jest wspomnieniom téj miłości. Wnioskować stąd można, że wywarła ona wpływ znaczny nietylko na usposobienie, ale i na rodzaj twórczości poety. Dla zaznajomienia się ze sposobem pojmowania miłości przez Słowackiego musimy się trochę zatrzymać nad tym poematem.
Co nas w nim uderza najwięcéj, to owa fantastyczna, urojona draperya, w jaką odziewa poeta wszystkie szczegóły swego otoczenia. Słowacki nie zachwyca się ani pięknością ciała, ani pięknością duszy ubóstwianéj kobiety, zwraca tylko uwagę na zewnętrzne warunki, w których ona żyje. Promienie księżyca, tęczowe kolory, szum kaskady, piękność melancholiczna krajobrazu — oto przedmioty, jakie przed wszystkiemi innemi zaprzątają jego umysł. Słowacki nie kocha osoby — kocha jéj otoczenie. Pierwiastek fantastyczny jak w innych rzeczach tak i w miłości zajmuje u niego miejsce najwydatniejsze. Oto np. poznanie się kochanków:
Widzisz tę tęczę na burzy w parowie?
Na mgłach srebrzystych cała się rozwiesza;
Nic jéj nie zburzy i nic jéj nie zmiesza;
A czasem tylko jakie białe jagnię
Przez tęczę tę idzie na skrajne doliny
Szczypać kwitnące róże i leszczyny;
Lub jaki gołąb, co wody zapragnie,
Jakby się blaskiem pochwalić umyślnie,
Przez tęczę szybko przeleci i błyśnie.
Tam ją ujrzałem! — i wnet rozkochany,
Że z tęczy wyszła i z potoku piany,
Wierzyć zacząłem i wierzę do końca!
Tak jasną była od promieni słońca,
Tak pełna w sobie anielskiego świtu,
Tak rozwidniona źrenicą z błękitu!
Gdyby nie tęcza, słońce, jagnięta i gołębie — możeby się poeta nie zakochał. Podobnie wyraża się jeden z bohaterów Słowackiego , w którym poeta siebie uosobił (Szczęsny w Horsztyńskim): „Wczoraj, kiedyś wypłynęła z Wilii na brzeg ogrodowy — do jaśminowéj altany — słowiki śpiewały — księżyc świecił — wczoraj byłaś ładna”. Słowiki, księżyc, jaśminowa altana były częścią téj kobiety — bohater ją kochał. Gdy te znikły, zaczął
się nudzić ! ...
Tę samą skłonność widzieć można i w listach poety, nie przeznaczonych do druku, pisanych do matki. Oto np. powód jego sympatyi dla Elizy Morin: „Wszystkie damy przychodzą na wieczory w kapeluszach ogromnych z czarnéj lewantyny, z tak wysokim przodem, że nie dotyka kapelusz włosów. Kapelusze te nazywają się caléche i szpecą niezmiernie wychodzące z balów damy. Otóż kapelusz panny Elizy, chociaż do wszystkich innych podobny, odróżniał się czarną koronką szeroką, spadającą na czoło. Gdy się w niego ubrała, podobna była do świeżéj róży, rozkwitłéj na oknie gotyckiém; więc dlatego ubierałem ją, gdy z wieczorów odjeżdżała“... Albo odczytajcie opis pożegnania z Eglantyną: „Wyszliśmy z domu przez rozwidniający się ogród; wschód słońca blaskiem złocił się, ptaszki śpiewały i zimno poranku przejmowało jakiémś dziwném, elektryczném drżeniem. O! chciałbym was postawić na wzgórku, na którym staliśmy czekając powozu. Z tego wzgórka widać było całe błękitne jezioro, za niém śnieżne góry, nad któremi wstawał ze snu biały Mont-Blanc. Eglantyna płakała jak dziecię; ja byłem takim, jakim mię często, mamo, widziałaś z ponurą walką myśli na czole. Każda taka chwila budzi we mnie jakieś odległe wspomnienia, każda chwila smutna teraz jest jakoby zwierciadłem, w którém całe moje smutne życie widzę w zmieszanych kolorach.... Zaszedł wreszcie powóz, wsiadła do niego, a ja zostałem sam jeden jak słup na zielonéj murawie, patrząc na ozłocone niebo. W kilka chwil potém weszło słońce; naprzód jakieś ogniste płomienie wytrysły z ziemi i wahały się, przelewały, aż cały krąg słońca wyszedł na niebo. O godzinie piątéj wróciłem do siebie, pozamykałem okienice i dziwnie posępnego wrażenia doznałem, widząc na kanapie rozrzucone książki, które chwilą przedtém czytałem i które porzuciłem w nieładzie, idąc zbudzić pannę Eglantynę“. Opis pożegnania przemienił się na opis widoku natury i wogóle tego, co poetę otaczało; o saméj osobie, co go tak rzewnie żegnała, znalazła się w końcu dopiéro krótka jakby z litości rzucona wzmianka.
Najwięcéj działają na poetę wrażenia wzrokowe. „W Szwajcaryi“ czytamy:
Gdy oczy przeszły od stóp do warkoczy,
To zakochały się w niéj moje oczy;
A za tym zmysłem, co kochać przymusza,
Poszło i serce, a za sercem — dusza.
W inném miejscu (w jednym z dramatów) powiada: „Kto chce serce pozyskać kobiety, ze wszystkich zmysłów niech tylko uwiedzie oczy — a reszta pójdzie bardzo łatwo“. Jest-to zastosowanie powyższego spostrzeżenia naodwrót.
Otoczenie, w którém miłość ma królować, musi być niezwykłe :
Łąka i szalet i wiśnie w parowie,
W takim parowie, że stróż-anioł biały
Rozwijał skrzydła od skały do skały
I nakrywał ten cały parów dziki:
Szalet i róże i nas i słowiki.
Słowiki jęczą i fontanna płynie — oto wspomnienia, które serce poety rozdzierają i zmuszają go do modlitwy rozpaczliwéj o śmierć prędką: „I co dnia, budząc mię, fontanny płaczą!“ Wszystko się interesuje tą miłością: i niespokojne o kochanków gołębice i zadumane o nich w łąkach trzody.
Nic prawie ziemskiego nie napotykamy w kreśleniu szczegółów miłości; są wprawdzie czasem pocałunki, ale to takie jakieś eteryczne, jakby się nimfy leśne całowały; rumieniec zamienia niekiedy twarz kochanki, w „róże“; ale to chyba dla rozmaitości tylko kolorów, ażeby niezawsze wyglądała jak lilia biała. Wszak wszystkiemu winny tu kwiaty i woda. Jeżeli poeta spłoszył myjącą się kochankę, to przyczyną tego była lilia, którą ona w biegu potrąciła; jeżeli się pocałowali, to „fala, niewierna fala a tak wierna“ to sprawiła. Owa fala
I tak swawolna i taka ruchoma,
Że wzięła w siebie dwa nasze obrazy
I przybliżyła łącząc je rękoma,
Chociaż nas tylko łączyły wyrazy,
Ach! fala taka szalona i pusta!
Że połączyła nawet nasze usta,
Choć sercem tylko byliśmy złączeni!...
Nie możemy tu przytaczać wszystkich szczegółów, bo musielibyśmy przepisać cały poemat. To, co zacytowałem, wystarczyć powinno do bliższego określenia charakteru miłości u Juliusza: jest to miłość, w któréj główną rolę grają draperye poetyczne, otoczenie, wrażenia wzrokowe, fantastyczność obrazów — serce bardzo niewielki ma tu udział. Téj szczeréj, czysto-ludzkiéj miłości, jak u Mickiewicza, nie znajdujemy wcale w tym i większéj części innych poematów: pojawia się ona tylko wyjątkowo.
Miłość u Słowackiego nie jest-to miłość człowieka zwykłego, złożonego z ciała i duszy; ale — poety, szukającego pomysłów do swoich przyszłych utworów. Głos serca zamiera — króluje fantazya. W nadobłocznych krainach marzenia występują postacie po większéj części rozwiewne, mroczne, smętne jak grobowe cyprysy, „marmurowo blade“, na chwilę zaledwie uróżowane wzruszeniem. Rumianéj, zdrowéj cery poeta nie cierpi, brzydzi się nią, uważając ją za coś prostaczego. Z tą bladością łączy się prawie powszechna chorobliwość usposobień kobiecych, którym brak zupełny szczęścia, rozkoszy życia, powiewu świeżéj i orzeźwiającéj przyrody. „Błękitne uczucia“ rozwijają się w nich epidemicznie; okrywa je mgła, zasłaniając zarówno zewnętrzność jak i treść duchową w całéj jéj pełni; rzadkie przebłyski widm tęczowych odsłaniają zaledwie kontury i drobne cząsteczki. Rysy rozrzucone po całych poematach potrzeba zbierać skrzętnie, chciwie niemal, chcąc jako tako nakreślić postać kobiecą, o któréj myślał poeta.... Charakterów realnych, rzeczywistych jest bardzo niewiele; zarówno w kreśleniu natur łagodnych jak i demonicznych Słowacki przekracza granice życia codziennego i to nietylko w tym stopniu, jaki zwyczajnie poetom się przyznaje, ale w stokroć powiększonym. Nadludzkość ta i nadzmysłowość jeszcze silniéj się uwydatniła pod wpływem mistycyzmu. Postaci kobiece w „Księdzu Marku“ — Judyta; w „Śnie srebrnym Salomei“ — Salomea i Księżniczka — są już poprostu ideałami, którym poeta słów użyczył nie zaś kobietami, chodzącemi po ziemi, że już nic nie wspomnę o ich historyczności....
Dla wyjaśnienia atoli wszystkich objawów erotycznéj muzy Słowackiego, wspomnieć jeszcze należy o jednéj miłości — ostatniéj, o jakiéj mamy szczegółowsze wiadomości.
W roku 1838, Słowacki bawiąc we Florencyi poznał pannę Anielę Moszczyńską z Podola. Była-to dziewica nietyle piękna, ile miła i kształtna. Bardzo starannie wykształcona i myśląca, „ale strasznie popsuta, albowiem była-to pani domu, samowładnie rządząca ojcem i matką“. Zdaje się, że ta natura energiczna, dzielna, silnie wpłynęła na umysł poety, który dotąd napotykał same istoty słabe, czułe, łatwo poddające się wpływom, rozkochane w nim od samego początku, co naturalnie musiało zmniejszać i ostudzać jego uczucia bardzo prędko. Aniela przeciwnie — ulegać nie chciała; owszem pragnęła, ażeby poeta spokorniał. Ten opór stawiany woli Słowackiego podbudził w nim zapał i prawdopodobnie poddał mu myśl, może na chwilę tylko, o... roli konkurenta.
Posłuchajmy, jak sam poeta stosunek ten przedstawia. W listach do matki nie pisał o téj swojéj nowéj miłości tak samo jak unikał poprzednio przyznania się do serdeczniejszych uczuć względem Maryi W. Dopiero w rok potém, jak się już wszystko rozchwiało, opowiadał swéj matce w liście z Paryża 1839 r. co następuje: „Przyjmowany byłem w domu Moszczyńskich i przyjście moje każde sprowadzało rumieniec na lica panny, nieładnéj ale dość kształtnéj i uczonéj.... Nie zwracałem na to uwagi, pojąć nie mogąc, aby ja biedny chłopiec bez grosza mógł się posunąć tam, gdzie dwu ładnych chłopców i bogatych otrzymało arbuzy; nie myślałem więc o tém i wyjeżdżać miałem... Trzema dniami przed wyjazdem wpada Zeidler do mnie z wiadomością, że przez trzecią osobę robiono mi propozycyą, abym się zatrzymał i aspirował do téj panny. Zdziwiłem się i nie wierząc wcale, żeby to być mogło prawdą, postanowiłem wszakże zatrzymać się, abym kiedyś nie miał na sumieniu mojém, żem się po szczęście, w ludzkiém rozumieniu wielkie, nie schylił wtenczas, kiedy na drodze leżało. Tego samego dnia odwiedził mnie ojciec panny i rozmowa jego, choć zgrabnie bardzo prowadzona, dała mi do zrozumienia, że zatrzymanie się moje we Florencji miłém mu będzie. Zatrzymałem się więc, a bywając często w domu mojéj belli, w domu egoizmu i zimną napełnionym atmosferą złota, przechodziłem przez wszystkie niepewności kokietowanego człowieka, tak, że wreszcie udręczyło mię to, zwłaszcza że serce moje było przytém zupełnie zimne i wszystkie wady widziało. Może to był sen i przywidzenie z mojéj strony, ale jakże było nie śnić, kiedy mi często ojciec gadał przy stole nawet i otwarcie takie np. słowa: popracuj nad sobą, popracuj i zakochaj się, a ja cię ożenię. Na co panna płonęła, a ja nie wiedziałem co myśleć. Na nieszczęście moje wmieszali się i inni ludzie do tego, a niedyskretność osoby użytéj do pierwszych propozycyj była przyczyną, iż się ci ludzie wmieszali.... Potém wszystko oziębło; potém dowiedziawszy się o ambarasach twoich, musiałem wyjeżdżać, nie chcąc, aby sądzono, że będąc w biedzie, biedę moję chcę zataić ożenieniem się. Pożegnanie moje było zimne, a cała ta awantura zostawiła mi tylko gorycz w sercu i niepewność, czy się nie urągano ze mnie. Może z mojéj strony było nadto dumy, która się téj panience mogła opieszałością wydawać; gdyby jednak miała szlachetniejsze uczucia, zrozumiałaby, dlaczego tak nie natarczywie starałem się o nią. Ale to już przeszło; ona mię teraz widzi z nieba, bo już nie żyje. Choroby, z któréj umarła, nie zrozumieli doktorowie, a ja byłbym nadto zarozumiałym, gdybym ją memu zimnemu postępowaniu przypisywał; może być jednak, że ta, która tylu odmówiła, czuła się trochę dotkniętą przez to, żem się nie oświadczył; a jednak pewny jestem, że byłaby mię odrzuciła; wreszcie ona miała miliony, jam nie mógł jéj nic dać nawzajem, nawet serca. Przyznam ci się jednak, droga moja, iż kiedym się o jéj śmierci dowiedział, cierpiałem. Bo choćby to bylo w niéj chwilową myślą, aby mię wybrać z tłumu i zrobić szczęśliwym, to już to jéj nadało w oczach moich postać litośnego anioła, a śmierć jéj dopełniła obrazu. Ileż razy teraz chodząc po ciemnych alejach tutejszego ogrodu, zdaje mi się, że mi ona drogę zachodzi, że się jéj cień rumieni i spuszczając oczy przede mną pyta się: dlaczegoś mię nie kochał? Śmierć ją upiększyła w moich oczach“.
Sam sposób opowiadania poety o téj miłości różni się znacznie od poprzednich relacyj: niema tu już tylu fantastycznych kwiatów, ozdóbek, niema tego, coby się romansowością melancholiczną nazwać godziło, coby było pozowaniem, dramatyzowaniem cierpień własnych. Z niektórych wyrażeń („jam nie mógł nic dać nawzajem, nawet serca“) możnaby zawnioskować, że poeta istotnie jéj nie kochał, i wpaść na przypuszczenie, jakoby żenić się zamierzał dla pieniędzy; ale kto wpatrzy się pilniéj w tok opowiadania, ujrzy, że w rok po całém zdarzeniu Słowacki nie panuje jeszcze nad swemi myślami, nie rządzi niemi, lecz przeciwnie one nim kierują i stosownie do chwilowych a ciągle zmieniających się wrażeń nasuwają wyrażenia ze sobą pogodzić się nie dające. Dusza Słowackiego drży jeszcze na wspomnienie téj istoty, która już spoczęła na wieki.... Ważną jest cechą tego opowiadania, że niema w nim ani śladu sarkazmu; jest tylko pewne przygnębienie, pochodzące stąd, że duma jego cierpi a przecież szydzić swoim zwyczajem nie może, bo jakieś serdeczniejsze uczucie, choć tylko już we wspomnieniu, stoi temu zwyczajowi na przeszkodzie.
W utworach poety uczucie to również zostawiło ślady.
W „Beniowskim“ występuje Aniela — dziewica zupełnie odmienna od mnóstwa innych kreacyj Słowackiego: a wielce znów zbliżona do Dyany w „Niepoprawnych“. Zauważyć potrzeba, że oba te utwory powstały jednocześnie — około r. 1841. Temu również wpływowi przypisać należy, choć w części, zwrot do realizmu, jaki się spostrzegać daje w utworach dramatycznych, powstałych pomiędzy rokiem 1840—1842 np. Złota czaszka, Wallenrod (i Walter Stadyon), Jan Kazimierz i t. p. Rzecz bowiem naturalna, że kobieta silna, energiczna, nie bujająca po sferach marzenia; kobieta, którą poeta kochał, musiała go na chwilę przynajmniéj pogodzić z rzeczywistością, musiała zwrócić jego uwagę na szczegóły życia realnego, które z taką dosadnością odmalował mianowicie w „Złotéj czaszce“. Oczywiście nie chcę przez to powiedzieć, ażeby inne spółczesne czynniki nie przykładały się do zmiany nawyknień Słowackiego, np. pojawienie się „Pamiątek Soplicy“ (1839), które bardzo nawet silnie na kierunek jego twórczości podziałały; — ale w rozbiorze strony uczuciowéj nie mogłem pominąć tego ważnego momentu w rozwoju duchowym poety. Zresztą prawda przyznać nakazuje, że chwila zwrotu do realizmu trwała u Słowackiego bardzo krótko. Mistycyzm pochłonął go późniéj całego. W każdym atoli razie pozostała mu większa niż dawniej plastyczność obrazów np. w takim „Królu Duchu“, przymiot, którego bez owego zwrotu niepodobnaby sobie wytłomaczyć.
Czuję, że wiele, bardzo wiele szczegółów opuściłem w téj ogólnéj charakterystyce — wykażą się one późniéj przy rozbiorze pojedyńczych postaci; tam również odnieść jestem zmuszony kwestyą „zmysłowości“ w utworach Słowackiego, kwestyą dotąd nietykaną, gdyż na określenie jéj zbyt mało zauważono rysów; kwestyą jednakże, którą zaznaczyć przynajmniéj wypada. Jest ona konieczną, jeżeli chcemy poznać poetę naszego w całości a nie ułamkowo — jeżeli działalność jego sprawiedliwie ocenić pragniemy.